Wszystko zaczęło się od nagłej myśli jak wreszcie można zrealizować tkwiący od dawna w
głowie plan…..szybki post i z tylu możliwych osób znalazła się jednak ta właściwa. Krótka
decyzja- jedziemy i tak…
07.08.2009 Piątek
O 11.09 zaczęliśmy łapać stopa w Kołbaskowie. Po prawie dwóch godzinach lekka
konsternacja bo stoimy dalej [ ooo gdybyśmy wtedy wiedzieli co będzie później…!]…i wtedy
z piskiem opon zatrzymuje się czerwone Subaru Impreza na szwajcarskich blachach. Mikołaj,
jako mapowy, poszedł negocjować z kierowcą. Na dzień dobry poczęstowano go tekstem :
Mówicie po polsku? Jak nie to wypierdalać. Oczywiście mówimy po polsku więc najbliższe 6
godzin spędziliśmy w towarzystwie Bogdana, Polaka mieszkającego w Szwajcarii. Przez ten
czas usłyszeliśmy dokładną historię jego życia, rozwodów, kochanek, dzieci, uzależnienia od
netu i seksu. Bogdan ma 51 lat i od 27 mieszka w Szwajcarii i jest maniakiem teorii
spiskowych. W takich klimatach dojechaliśmy za Norymbergę gdzie na parkingu Mikołaj
wypatrzył kamiona na portugalskich blachach [ i to by było na tyle jeśli chodzi o jego sokoli
wzrok :P]. Kierowcą okazał się być Ukrainiec mieszkający w Portugalii, mówiący nawet
dobrze po polsku. Gienek leciał na Lizbonę i bez problemu zgodził się nas zabrać. Wtedy
jeszcze nie wiedzieliśmy jakiego mieliśmy farta . Tego dnia dojechaliśmy jakieś 60 km za
Karlsruhe gdzie wypadł nam pierwszy z noclegów parkingowo-tirowych.. Po przepysznej
kolacji składającej się z zupki chińskiej nadszedł czas na degustację miejscowych wyrobów
alkoholowych. Zwyczaj trzeba było nieco nagiąć do formy wyrobu kupionego lokalnie 😉
Padło na Becka i Gorbaczowa. Kiedy my kultywowaliśmy prastary zwyczaj a nasz kierowca
degustował polskie piwo, pojawił się kolejny autostopowicz- Martin jechał z Holandii do
Strasburga na wesele swojego kumpla. Oczywiście w ramach solidarności zaprosiliśmy go do
nas, i tak w wesołym klimacie toczył się międzynarodowy wieczór. W pewnym momencie
Martin wyciągnął z namiotu świetlne poje i mieliśmy nawet okazje chwile razem pomachać.
Nie wytrzymał jednak długo i po drugim drinku poszedł spać. Przedtem jeszcze zdążył odbyć
z Mikołajem całkiem poważną dyskusję na temat punkowego charakteru pewnych zespołów.
Okazuje się, że holenderskie pojęcie nieco się różni w tej kwestii od polskiego 😉 W związku z
tym , że nasz kamion musiał trochę postać i nie ruszał skoro świt my wylądowaliśmy w
namiocie przed 5 rano….
08.08.2009 sobota
Mieliśmy sporo czasu do wyjazdu więc sobota zaczęła się bardzo nieśpiesznie. Okazało się,
że jeziorko nad którym położony był parking jest całkiem uroczeOddawaliśmy się więc
rozrywce obserwowania życia parkingowego i coraz to bardziej wypasionych aut na niego
zajeżdżających. Uczucie było lekko surrealistyczne…jeszcze wczoraj Szczecin, wszystko
wyglądało zupełnie normalnie a teraz nagle znajduje się na jakimś wielkim parkingu gdzieś
przy francuskiej granicy, odbywają się opowieści dziwnej treści, co chwila przetaczają się
wycieczki emerytów wysypujące się z autokarów i co chwila auta na blachach z każdej strony
Europy odjeżdżają w dalszą drogę tylko po to aby ich miejsce zajęły zaraz nowe…A my tak
trochę z boku się temu przyglądamy, spokojnie czekamy aż nasz kamion będzie mógł jechać
dalej. Dziwne piwo cytrynowe w dłoni, Peszek brzęcząca w uszach i czuje, że spełnia się w
końcu chociaż jedno cholerne marzenie. Ogarnia mnie poczucie, że już ta jedna doba
przyniosła więcej wrażeń niż mogłam oczekiwać 🙂 że po to się właśnie żyje!
No a nasz kierowca, Gienek, to też całkiem osobna historia….Trzeba mieć Mikołajowe
szczęście żeby trafić na takiego człowieka :)Zabawnie łączy portugalski z ukraińskim i
polskim, zachwycony tym, że podróżujemy w taki sposób i tym, że jesteśmy jego pierwszymi
autostopowiczami. Tak bardzo się nami przejmuje, że aż uśmiechamy się pod nosem :)Ale
swoją drogą to ciekawa postać…w latach osiemdziesiątych służył w wojsku na pograniczu z
Afganistanem gdzie zarobił 3 kule. Ledwo go odratowali a jedna z kul dalej tkwi mu gdzieś
pod żebrami. Skończył ekonomie i dziennikarstwo, pracował w banku a odnalazł się za
kółkiem wielkiej ciężarówy 🙂
W końcu popołudniem ruszamy w dalszą drogę. Przekraczamy granicę w okolicach Baden-
Baden i jesteśmy we Francji. Pola słoneczników, kukurydzy i małe miasteczka żywcem
wyjęte z Allo, Allo.
Jest już noc kiedy docieramy na kolejny parking w Besancon i spędzamy kolejne kilka godzin
na pogawędkach i integracji wokół ognia kuchenki gazowej.
09.08.2009 Niedziela
Jest niedziela więc kamiony muszą sobie postać na parkingach. Mamy zatem dzień na
leniuchowanie…moglibyśmy co prawda próbować łapać stopa ale pewnie żadna osobówką nie
dojechalibyśmy bezpośrednio do Lizbony a wszystkie tiry oprócz frigo i tak pauzują.
Oddajemy się więc nic nie robieniu, przyglądaniu się życiu kierowców i ich zwyczajom,
polujemy z aparatem na króliki biegające po parkingu i zapoznajemy się z wyrobami
lokalnych winnic 🙂 W pewnym momencie dołączył do nas także portugalski kolega Gienka,
który z wielkim zapałem wskazywał nam na mapie gdzie warto się udać w okolicach Porto,
gdzie mają najlepsze campingi. I czynił to bardzo w południowym stylu – gestykulując,
wydając naśladowcze dzwięki hehe np. pociągu.
Swoją drogą to szykując do wyjazdu nastawiałam się na takie rzeczy jak dźwiganie
naplecznika, drepcedes poboczami i inne takie przyjemności. A tu jak na razie warunki
luksusowe! Dwudaniowe obiady szykowane przez Gienka, w kamionie miejsce leżące a do
tego na każdej area servis prysznic, dostęp do zimnego piwa albo wina. Żyć nie umierać 😛
Wieczorem poszedł ostatni zapas alkoholu z Polski. Okazało się jednak, że połączenie
Żubrówki z francuskim winem okazało się dla mnie lekko zabójcze i wieczór okazał się dla
lekko dłuższy niż przewidywałam. Całe szczęście opiekun był obok i nie padłam martwa pod
jakimś drzewem 😉
10.08.2009 Poniedziałek…
Pobudka w środku nocy, niemal po omacku złożyliśmy namiot i ruszamy w dalszą
drogę…Przejechaliśmy ok 780 km i na koniec dnia znaleźliśmy się za Bordoux, jakieś 160 km
od granicy w St Sebastian. Kolejny parking dla ciężarówek, a my powoli zaczynamy czuć się
na nich jak u siebie 🙂
Podczas kolejnej odsłony kuchni polowej dołączył do nas Kristof P:) Kristof zaparkował
swojego kamiona obok nas, a że polskie blachy od razu rzuciły się mi w oczy to poczułam
więź z rodakiem i zaprosiłam go na obiad hehe. Kristof był z Łowicza i leciał na Madryt, jak
większość polskich kierowców w tych okolicach. Po obiedzie leżeliśmy sobie z Mikołajem na
trawce łapiąc ostatnie promienie słońca a Gienek z Kristofem majstrowali sałatkę i zawzięcie
o czymś dyskutowali. Kiedy już skończyli nadszedł czas na lekcję….picia rakiji. Nie
spodziewałam się tego przeżyć ale okazało się całkiem przyjemnie hehe Jednak podróże
rzeczywiście kształcą 😉
11.08.2009 Wtorek
Kolejny start w ciemnościach nocy i zmierzamy już w kierunku Portugalii. Mijamy spalone
słońcem pola i gaje oliwne, przedzieramy się przez Madryt, który nie wywiera specjalnie
dobrego wrażenia…ale może po prostu nie trafiamy w odpowiednie okolice.
Jedziemy też na pierwszy rozładunek, co okazało się naprawdę nie lada wyprawą…Tak
naprawdę nikt nie wiedział gdzie mamy towar dostarczyć więc kluczyliśmy czterdziestoma
tomami po niemal pustynnych bezdrożach, wąskich uliczkach i totalnych zadupiach. W końcu
udało się trafić na budowę pola golfowego gdzie mieliśmy okazję przekonać się, że tir to
także auto terenowe. I to ostre 😉 Teren robił wrażenie, przestrzenie ogromne i nakład robót
włożony w przekształcenie go w teren rozrywki olbrzymi. Ale jednocześnie widać było jak
niszczycielsko wpłynęło to wszystko na przyrodę…
Po tym rajdzie Paryż- Dakar została już do osiągnięcia tylko Portugalia 🙂 I po 108 godzinach
podróży pierwsze kroki postawiliśmy na jej terenie tuż po 23 🙂 W związku z tym , że nie
daliśmy rady dojechać do Lizbony trzeba było wykombinować kolejny nocleg…porządnych
parkingów brak więc po paru kilometrach, wjechawszy do Estremoz, stanęliśmy na pierwszej
oświetlonej zatoczce.
Smażenie kotletów czy gotowanie pierogów tuż przy drodze nie było już pierwszyzną 😉
Ponieważ w sumie kiepsko było z miejscem na namiot zaświtała mi w głowie szatańska
myśl…po otrzymaniu od Gienka potwierdzenia, że naczepa może być otwarta w nocy[ w
końcu nikt po cichu nie wyniesie 10 ton żelastwa ze środka] zarządziłam rozbicie namiotu w
środku Wyglądało to dosyć dziwnie ale sprawdziło się super. A jakież było nasze
zdziwienie kiedy wdrapawszy się na naczepę stwierdziliśmy, że za murem obok którego
stoimy znajduje się cmentarz….Nocleg był ciekawy hehe w dość sztywnym towarzystwie
12.08.2009 Środa
Zanim ruszyliśmy poszłam jeszcze obejrzeć cmentarz. Czy można w stosunku do takiego
miejsca użyć słowa urocze? Bo w zasadzie taki właśnie był. Zupełnie inny od naszych
cmentarzy, pełen małych grobowców i białego marmuru z kamieniołomu po drugiej stronie
ulicy, wręcz jaśniał w promieniach porannego słońca.
Ruszyliśmy na kolejny rozładunek. Tym razem było nieco łatwiej trafić ale i tak z podziwem
patrzyłam, jak Gienek manewruje wielką ciężarówką po wąskich uliczkach małego
miasteczka. W czasie poszukiwań dało się zauważyć bardzo fajną cechę Portugalczykówjeśli
zwrócisz się do nich o pomoc, z jakimś pytaniem to naprawdę wiele zrobią żeby ci
pomóc. Mieliśmy okazję się potem o tym kilkakrotnie przekonać
Kiedy Gienek czekał na rozładunek my poszliśmy zobaczyć co kryje się za najbliższymi
zakrętami. Za jednym znalazł się dość nieciekawy widok…wysychający Tag, zasilany jednak
śmierdzącymi ściekami. Na brzegu poustawiane rozpadające się budki i pomosty…masakra,
niezbyt wesoły widok. Postanowiliśmy namierzyć jakiś bar i zaopatrzyć się w coś zimnego
ponieważ zrobiło się niemiłosiernie gorąco. I tak trafiliśmy na naszego pierwszego zimnego
Sagresa i wpadliśmy hehe. Wróciliśmy po Gienka i ruszyliśmy już prosto do Lizbony.
Wjazd do miasta mostem Vasco da Gamy zapowiadał ciekawe wrażenia. Zostawiwszy
plecaki w kamionie i umówiwszy się z Gienkiem, że wieczorem odbierze nas z Sintry,
ruszyliśmy w stronę centrum. Na pierwszy rzut wybraliśmy Oceanarium i okolice. Ja
wiedziałam, że to nie będzie jak to w Gdyni, ale że aż tak nie będzie to się nie
spodziewałam 😉 naprawdę wielkość i ilość zwierzaków robi wrażenie….Niektóre ryby takie,
że momentami nie byłam pewna czy są prawdziwe czy stanowią jakiś element
wyposażenia….Potem jeszcze spacer między fontannami Parku Narodów i trzeba było jakoś
dostać się do Sintry. Mapa, przewodnik i język w gębie i jakoś udało się dotrzeć Ponieważ
Gienek dalej nie dzwonił [ chyba o nas nie zapomniał??]udaliśmy się na szybkie zwiedzanie
Sintry. Piękna , cudowna, urocza…i można by tak długo 😛 Zasiedzieliśmy się przed pałacem
gdzie zorientowaliśmy się, że nie mamy zasięgu…ot i tajemnica nie odzywania się Gienka.
Ale było tak cudnie, że na chwile czas przestał płynąć….Spotkaliśmy się z nim w końcu w
lokalnej Pizzy Hut urządzonej w budynku podobnym do hiszpańskiej hacjendy i ruszyliśmy
do Mafry. Kwestia przygarnięcia na nocleg przez kierowcę zawsze był sprawą przez którą
dalekie podróże wydawały mi się takie fajne. No i proszę Gienek ugościł nas typową
portugalską kuchnią [ ja co prawda musiałam się zadowolić zimną już pizzą, ale to i tak
lepsze niż zupka chińska hehe], młodym winem i noclegiem w prawdziwym wielkim łóżku. Z
którego i tak udało mi się prawie zepchnąć Mikołaja. Oczywiście nieświadomie…W ogóle to
ja się ponoć strasznie rozpychałam hmmm.
Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że w Portugalii kurczaka robią z królika hehe i to
przejęzyczenie tak nam się spodobało, że na stałe weszło do podróżniczych żartów.
13.08.2009 Czwartek
Obudzeni rano przez Gienka żegnamy się z ostatnim na jakiś czas prawdziwym łóżkiem i
wyruszamy na mały spacer po Mafrze. Gienek strasznie chciał mieć zdjęcia, które zrobiliśmy
po drodze a my spacer do kafejki internetowej wykorzystaliśmy jako okazję do przyjrzenia się
ciekawemu klasztorowi. Przy okazji załapaliśmy się na przysięgę wojskową i pochód
wojskowy Szybki powrót po plecaki i na autobus do Sintry. Gienek nawet chciał nas
zawieść ale koledzy od których miał pożyczyć auto zapili i niestety nie mogli dojechać. Za to
dostaliśmy na drogę ogromnego melona. Ale naprawdę ogromnego, jadłam go trzy dni i nie
dałam rady 😉
Niestety w Sintrze okazało się, ze nie ma tam żadnego pola namiotowego ani schroniska i
musieliśmy jechać do następnego miasteczka. Na szczęście facet w informacji był w stanie
wszystko nam wyjaśnić a kierowca autobusu w Cascais powiedzieć gdzie wysiąść. Okazało
się, że camping jest nad samym Oceanem Stwierdziliśmy więc, że nie chce nam się wracać
do miasta, chwyciliśmy ręczniki, zabraliśmy wino i ruszyliśmy na plażę. Chyba nie muszę
mówić, że byliśmy zachwyceni….błękitna woda, skały, klify, fale, wiatr…czysta radość
Huk Oceanu i wiatru słychać było już na wydmach, przez które musieliśmy się przedrzeć.
Podczas tej wędrówki padł dialog, który wygrał ze wszystkimi innymi : Ja czując już zapach
Oceanu mówię : -Dla takich chwil warto żyć!!. Na to Mikołaj :- #$%^%$ Gdzie jest moja
zapalniczka??!!……
Postarałam się oczywiście dopełnić tradycji i wino na plaży zostało wypite w zasadzie to
nie wiem skąd ten zwyczaj się wziął…ale dbam o niego 😛 Fale okazały się prawdziwymi
falami, przykrywały po głowę, huczały i pozwalały bawić się jak w dzieciństwie A
nocą….tak rozgwieżdżonego nieba nie widziałam dawno….
Biorąc pod uwagę, że rano wypadało by jednak pojechać coś zobaczyć przedarliśmy się z
powrotem przez wydmy i wróciliśmy do namiotu….Ale komu by się chciało spać hehe
zasiedliśmy więc na drzewie służącym nam za ławkę i przy gorącym kubku oddaliśmy się
kolejnym opowieściom dziwnej treści.
14.08.2009 Piątek
Był ambitny plan zwiedzenia Cascais i Sintry ale niestety do tego konieczne byłoby wczesne
wstanie…ruszyliśmy więc od razu do Sintry. Atmosfery miasteczka nie zakłóciły nawet
tabuny turystów okupujące główne punkty. Udało nam się jednak znaleźć miejsca gdzie
panowała błoga cisza i spokój. Uroczy park pełen dziwnych kolorowych zwierząt, wijących
się alejek i schodów, małych wodopojów czy ocienione stare uliczki prowadzące od jednego
pałacyku do drugiego. I mimo, że nie dotarliśmy do kilku miejsc które chcieliśmy zobaczyć
[ w końcu wszędzie pod górkę a upał nieziemski] to Sintra pozostaje jednym z
najpiękniejszych miejsc, które skrywa Portugalia. Mikołaj znalazł tez uroczy porzucony
domek z tarasami i azulejos, który aż się prosił, żeby się nim zająć i otworzyć w nim np.
schronisko dla autostopowiczów 😉 gdyby tylko mieć jakiś milion euro …. Po powrocie na
camping oczywiście od razu na plaże, i tym razem postanowiłam podtrzymać kolejna tradycję
czyli nagą nocną kąpiel. Co tu dużo mówić…było fajnie 😉
15.08.2009 Sobota
No cóż….miało być Porto ale w obliczu topniejących funduszy Mikołaja i dość drogiego
biletu na pociąg postanowiliśmy zmodyfikować plan. Pomysł leczenia kaca leżąc plackiem na
plaży wydał się nawet kuszący. Jak na złość słońce schowało się na dobre za chmurami :/ ale
cóż, plan to plan…tak sobie leżymy, leżymy i leżymy aż nagle zaczęło przygrzewać słonko.
A my dalej leżymy… dopiero po jakimś czasie tknęło mnie żeby może się jakimś filtrem
posmarować? Niestety okazało się, że byłojuż trochę za późno…Czy ja rano mówiłam
Mikołajowi, że nad wodą wiatr też opala? Jakoś chyba nie dotarły do moich uszu te
słowa….Schodziliśmy z plaży czerwoni jak raczki.
Wymeldowawszy się z campingu wróciliśmy na plaże już ze wszystkimi tobołami. Stopień
zjarania nie wróżył spokojnej nocy. Byliśmy tak przegrzani, że nawet nie mieliśmy zdrowia
by otworzyć wino. Wsunęliśmy się w śpiwory i tu zaczęły się problemy… Bolało każde
dotknięcie karimaty. Także więcej było niespania niż spania. Ja jeszcze mogłam naciągnąć na
głowę kaptur i schować się przed wiatrem ale Mikołajowi co i rusz dawał piaskiem po twarzy.
Także świetny sam w sobie pomysł spania na plaży przez małą techniczną przeszkodę okazał
się mniej fajny…ZAPAMIĘTAĆ : chcąc spać na plaży należy postarać nie zjarać się
doszczętnie!
16.08.2009 Niedziela
Nadal odczuwając objawy lekkiego udaru zebraliśmy z piachu nasze graty i ruszyliśmy na
przystanek obierając za cel Lizbonę. Ponieważ tradycyjnie na przystanku nie było rozkładu,
wykorzystaliśmy sposób który sprawdzał się od paru dni. Mikołaj zapala papierosa i wtedy
powinien podjechać transport. Stało się tak i tym razem. Zanim zdążył dopalić- autobus
podjechał 😛 Po godzinie byliśmy w Lizbonie, resztką sil dowlekliśmy się do znalezionego
poprzednio schroniska i zalegliśmy… o jak bardzo kusiło, żeby się stamtąd nie ruszyć. Na
szczęście chęć zobaczenia czegoś wzięła górę i po małym odpoczynku ruszyliśmy w miasto.
Tylko gdzie tu pojechać skoro czas ograniczony? Padło na Belem. Cóż, fado w Alfamie musi
poczekać do następnej wizyty, razem z Mikołajowym Porto. Po godzinnej jeździe autobusem,
na szczęście z pełną klimą, wysiedliśmy pod Klasztorem Hieronimitów. Wpadliśmy od razu
na grupę Polaków 😛 ale mieli tak beznadziejną przewodniczkę, że zrezygnowaliśmy z
podpięcia się pod nich. Skączywszy podziwiać piękną budowlę ruszyliśmy do Torre de
Belem, chyba najbardziej obleganego zabytku Lizbony. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o
Pomnik Odkryć Geograficznych i widok na posąg Chrystusa po drugiej stronie Tagu,
identycznego jak ten w Rio de Janeiro. Czując, że spełniliśmy powinność turystów
zapakowaliśmy się do chłodnego autobusu i wróciliśmy do schroniska gdzie leniwie i na
wielkich fotelach oddaliśmy się degustacji porto i innych specjałów. Wieczór leniwy i ze
wszech miar pozytywny .
17.08.2009 Poniedziałek
Wypytawszy faceta w recepcji o to gdzie jego zdaniem najlepiej łapać stopa, przygotowawszy
odpowiednią tabliczkę, ruszyliśmy na autobus przekraczający Tag by dostać się do
miasteczka Montijo, gdzie miała być stacja benzynowa, z której planowaliśmy wydostać się
już prosto na autostradę. Jednak rzeczywistość lekko minęła się z tym co było na mapie i
okazało się, że jednak nie bardzo da rade się stamtąd wydostać w ten sposób. Przynajmniej w
miarę szybki sposób…Ruszyliśmy więc w stronę kolejnego miasta, gdzie mapa pokazywała,
że na pewno jest tam wjazd na autostradę. Chciałam być twarda i stwierdziłam, że
odpuszczamy sobie autobus. W końcu miała to być wyprawa autostopowa! Idziemy i łapiemy
po drodze…..No i szliśmy, i szliśmy, i szliśmy…ale nie zatrzymywał się nikt. W końcu
znaleźliśmy w miarę dobre miejsce i rozpoczęliśmy łowy transportu do Setubal. Po jakimś
czasie, który ja spędziłam bycząc się pod mostem na plecakach Mikołaj zdecydował, że chyba
jednak stoimy w złym miejscu….co prawda staliśmy na drodze do Setubal, ale autostrada
biegła nad nami….Na szczęście tuż obok była knajpka i można było w spokoju pomyśleć nad
zimnym Super Bock’iem . Próbowaliśmy dogadać się z facetem w knajpce ale wyszło to nam
tak, że doprowadził nas do przystanku autobusowego. W sumie gdybyśmy od razu wsiedli do
autobusu tam jadącego bylibyśmy na miejscu znaaaaaacznie wcześniej, ale autostop to
autostop!Ruszyliśmy więc na następną miejscówkę i tam na szczęście po jakimś czasie
zatrzymał się chłopak i zabrał nas do miasteczko leżącego na trasie do Setubal. Po
konsultacjach z pracownikami stacji benzynowej wskazał nam gdzie powinniśmy się udać i
pożyczył szczęścia. Ruszyliśmy więc drepcedesem, przekroczyliśmy most nad autostradą, na
którą chcieliśmy się dostać i rozpoczęliśmy dalsze łowy. Szykowaliśmy się, że wypadnie nam
tam nocka ale o dziwo dość szybko zatrzymał się samochód . Ni w ząb nie mogliśmy dogadać
się z facetem, który okazał się imigrantem z Rumuni. Nie wiem jak ale jednak wysadził nas
tam gdzie chcieliśmy:) postanowiliśmy więc uczcić to zimnym Sagresem. Jakoś dziwnie się
składało, że wszędzie były obok jakieś małe knajpki….;) Urocze w swoim
prowincjonalizmie:)
Po niespodziewanie krótkim czasie zarobiłam kolejny punkt w tabeli złapanych okazji i
naszym nowym kierowcą okazał się Valentino. Crazy Italiano, jak sam o sobie mówił i jak
znają go ponoć wszyscy w miasteczku. Bardzo pozytywny człowiek, bezrobotny instruktor
tenisa- patrząc na jego brzuszek nie zdziwiło to nas 😉 I tak całą drogę się uśmiechał, żartował
z nami i wspominał swoje podróże autostopem. Dowiózł nas do samego wlotu na autostradę.
Postanowiliśmy zignorować fakt, że było już ciemno i ustawiliśmy się przy drodze z nadzieją,
że jeszcze tej nocy będziemy sunąć autostradą. Wiadomo czyją matka jest
nadzieja…..Miejsce nie okazało się szczęśliwe. Zatrzymało się tylko jedno auto ale nie jadące
w naszym kierunku, czyli do Badajoz – granicy z Hiszpanią. Byliśmy twardzi i
postanowiliśmy zmienić miejsce. Przeszliśmy przez skrzyżowanie i stanęliśmy na drugiej
wlotówce na A2. No i tam utknęliśmy na amen. Oczywiście tej nocy nic nie złapaliśmy.
Znaleźliśmy zaciszne miejsce na skarpie, wśród krzaków dzikiego kopru i zbunkrowaliśmy
tam namiot. Nocleg ekstremalny.
18.08.2009 Wtorek
Rano szybka pobudka, żeby nikt nas nie zobaczył, 3 metry w dół i łapiemy znowu. I tak cały
dzień….nikt się nawet nie zatrzymał a nam odwalała taka głupawa, że siedząc na poboczu
odstawiałam Szanse na sukces z piosenkami Happysad….o 14 zrobił się taki upał, że
musieliśmy się ewakuować do pobliskiej knajpy. Inaczej pewnie usmażylibyśmy się na
amen….Wróciliśmy na posterunek kiedy tylko troszkę się ochłodziło ale i tego wieczoru nie
mieliśmy szczęścia. Nocą wróciliśmy więc na miejsce obozowania i spędziliśmy kolejną w
aromacie dzikiego kopru…Jak mądrze stwierdził tego dnia Mikołaj- można teraz zrozumieć
czemu autostop jest filozofią życia. Stojąc godzinami na poboczu człowiek uczy się
cierpliwości, pokory, myślenia w taki sposób, że jeśli coś się nie udaje to trzeba nawet
zawrócić ale znaleźć inne wyjście z sytuacji. I przyjmować wszystko takie jakim jest.
19.08.2009 Środa
Rano podjęliśmy ostatnią próbę wydostania się z tej czarnej dupy. Widząc jednak, że nasze
starania nie przynoszą rezultatu postanowiliśmy zmienić taktykę i podreptaliśmy na dworzec,
który w nocy wskazał nam jeden z przechodniów. Wiedzieliśmy tylko, że mamy iść w lewo
ale wewnętrzny GPS doprowadził nas bezbłędnie do celu. I tak po prawie 3 dniach
zmierzaliśmy z powrotem do Lizbony…chcieliśmy tam złapać pociąg do granicy hiszpańskiej,
który udało nam się znaleźć w komputerowej informacji. Tak więc znowu wylądowaliśmy na
Oriente….zimny Sagres na poprawę humoru, przeogromny tost na obiad i znowu było
wesoło:) Pociąg mieliśmy dopiero popołudniu więc kilka godzin wolnego wykorzystaliśmy
na nicnierobienie w chłodnej poczekalni. Po pięciu godzinach jazdy, jednej przesiadce, ok 23
zajechaliśmy do Evaz, pod granicą hiszpańską. Ponieważ jakoś specjalnie nam się nie chciało
spieszyć, wdepnęliśmy do pierwszej knajpki na Sagresa. Mikołaj zdobył tam nowego
przyjaciela w postaci miejscowego kota bezustannie pakującego mu się na kolana . Nie
zdążyliśmy nawet dopić piwa kiedy właściciel zaczął zwijać interes. Ponieważ dalej nam się
chciało spieszyć, a wieczór był taki piękny, przenieśliśmy się do knajpki obok. Właścicielka
siedziała sobie na zewnątrz z rodziną i przyjaciółmi, dzieci biegały wokół stolików. Super
klimat. Nawet lokalny menel popijał wino z kieliszka 😛 No ale w końcu poczuliśmy, że
jeszcze jedno piwo i namiot będziemy rozbijać tam gdzie siedzimy więc wyposażeni w mapkę
narysowaną przez jednego z barowych facetów ruszyliśmy dalej,. Pomaszerowaliśmy raźnie
pod niesamowicie rozgwieżdżonym niebem by po chwili dokonać podwójnie niemożliwej
rzeczy – złapać nocą stopa w Portugalii 😉 Chłopak przewiózł nas przez początkowy odcinek
autopisty i wysadził na stacji benzynowej 2 km od granicy. Solidarnie stwierdziliśmy, że nie
mamy już siły łapać dalej i szybko wybraliśmy kawałek trawy pod drzewem oliwkowym jako
miejsce noclegu. No i nie byłaby to prawdziwa wyprawa autostopowa gdyby nie przytrafiło
się żadne spotkanie z policją…Podjechali, spokojnie oznajmili, że tutaj nie możemy
biwakować. Tzn tak się domyślam, ze o to im chodziło bo mówili po portugalsku. Widząc
jednak wyraz niezrozumienia na naszych twarzach przeszli na łamaną angielszczyznę. Kiedy
jednak spytaliśmy gdzie w takim razie możemy rozbić namiot bo podróżujemy autostopem a
w okolicy tylko autostrada, popatrzyli na nas uważnie i ostrzegli , że o 7 ma nas tutaj nie być.
20.08.2009 Czwartek
Jak zapowiedzieli tak zrobiliśmy i ok. 8 staliśmy już na wylocie ze stacji. Kolejne śniadanie
na krawężniku wydało się już normą 😉 Zaczęłam się obawiać, że pecha nie zostawiliśmy
jednak w Setubalu kiedy nagle zatrzymało się przed nami czarne, zapakowane maksymalnie
Polo na szwajcarskich blachach. Wysiadła z niego młoda uśmiechnięta para., Marco i Izabell,
i stwierdziła, że jeśli tylko uda się im nas upchnąć to jedziemy. Powyciągali swoje graty,
upakowali je od nowa, dopchali to wszystko nami i ruszyliśmy. Okazało się, że wracają z
podróży po Hiszpanii i Portugalii, rok wcześniej podróżowali stopem do Holandii I tak
sobie w wielkim ścisku przejechaliśmy z nimi za Madryt. Więcej byśmy chyba nie wyrobili 😉
Okrutny upał panował ale co było zrobić, stanęliśmy dzielnie na wylocie ze stacji i
liczyliśmy, że nie zdążymy się upiec na skwarki. I rzeczywiście nie zdążyliśmy, chociaż
swoja drogą to i tak wyglądaliśmy już na nieźle przypieczonych. Zatrzymał się dziadek –
punkowiec, i mimo że Hiszpan to dogadaliśmy się z nim za pomocą rozmówek portugalskich.
Zrozumiał, że chcemy tam gdzie dużo kamionów I rzeczywiście wysadził nas w takim
miejscu, jeszcze postawił piwo w knajpie My sobie postawiliśmy drugie, podładowaliśmy
telefony i ruszyliśmy polować na kierowców ciężarówek. Żeby zbyt pięknie nie było to
oczywiście polowanie z początku nie było udane. Ale po co ma się pokłady cierpliwości i
optymizmu? W końcu na autostradzie śmigało już sporo tirów na polskich blachach! Sytuacja
odmieniła się kiedy na stację wjechała ciężarówa z napisem Munchen -Berlin na plandece.
Kierowca początkowo niechętnie odniósł się do pomysłu zabrania naszej dwójki ale po
chwili zastanowienia jednak się zgodził. Uległ pod naporem argumentów Mikołaja i mojego
uśmiechu 😛 Byliśmy już więc prawie w domu Co prawda kierowca miał być w
Monachium dopiero w poniedziałek [ ehh te niedzielne zakazy]ale postanowiliśmy, że po
prostu po drodze będziemy próbować znaleźć coś innego. Najbliższe kilka godzin
przejechaliśmy raczej w milczeniu…kierowca nie mówił po angielsku, Mikołaj był chyba
zbyt zmęczony żeby próbować myśleć po niemiecku, a moja znajomość tego języka
pozwoliła jedynie zorientować się kiedy kierowcę wkurzali inni kierowcy 😛
Kolejny nocleg na parkingu dla tirów, chyba już jeden z ostatnich, i wreszcie prysznic!! Co za
cudowne uczucie móc się umyć.
Okazało się, że właściciel knajpy był niedawno w Polsce, na wycieczce po Krakowie,
Wrocławiu i okolicach, więc dowiedziawszy się skąd jesteśmy uciął sobie z nami pogawędkę
na temat piękna naszego kraju. Hmm w sumie najbardziej podobał mu się obóz w Oświęcimiu…
21.08.2009 Piątek
Skoro świt o 9 ruszyliśmy z Andreasem w dalszą drogę. Niemalże milcząc przebijaliśmy się
przez korki na wybrzeżu Costa Brava. Spełniły się tam chyba wszystkie klątwy, które
rzucałam w Setubalu bo co kilkadziesiąt metrów na poboczu stało jakieś zagotowane auto !
Hitem dnia okazała się jednak wizyta w centrum handlowym na pograniczu hiszpańskofrancuskim…
Pomijam fakt, ze takiego zbioru alkoholu dawno nie widziałam. Ale piwa z
etykieta z Hitlerem? albo Matką Boską z maryśką? Czy Wyborową z etykietkami do góry
nogami? Nie spodziewałam się zobaczyć! Otrząsnąwszy się ze zdziwienia ruszyliśmy dalej.
Wieczorem dotarliśmy do kolejnego parkingu. Ogromna ilość samochodów, tirów i
osobówek, ludzi multum. Na szczęście w części dla ciężarówek cisza i spokój i co
najważniejsze mnóstwo polskich blach. Znaleźliśmy sobie kawałek trawnika z ławkami i
stolikiem, rozbiliśmy namiot i zasiedliśmy do francusko- chińskiej kolacji. Wino, bagietki i
zupki 😛 Pojawił się mały problem z mikołajową konserwą, ponieważ po stracie scyzoryka nie
miał jej czym otworzyć. Jednak ponieważ obok stały polskie ciężarówki, założyłam że
siedzący obok kierowcy muszą być Polakami [ Neonówka na laptopie też była pewna
wskazówką…], Mikołaj poszedł pożyczyć nóż. Do otwarcia konserwy oczywiście. Miałam
nadzieje, że padnie jakaś propozycje zabrania nas ale niestety. Dopiero kiedy Mikołaj był w
sklepie Panowie postanowili się mną trochę zaopiekować, że niby przecież tak sama nie mogę
siedzieć Potem już samo wyszło i mieliśmy transport do Poznania. Ja na dodatek karton
mleka a Mikołaj dwie paczki boczku z transportu. Kierowca się martwił, że skoro jest ich
dwóch to zostaje miejsce tylko na kanapie ale szybko wyjaśniliśmy mu, że miejsce leżące
naprawdę nie jest niczym strasznym.
22.08.2009 Sobota
Zaczął się wesoły etap podróży chłodnią z Michałem i Bogdanem. Dodatkową atrakcją do
miejsca leżącego okazał się zestaw muzyczny prezentowany przez Bogdana, który z racji
doświadczeniem za kółkiem rządził radiem. „Żono moja” nauczyliśmy się na pamięć co w
pewnym momencie zaczęło być nawet śmieszne. Zostaliśmy także zawodowo przemyceni
przez granice. Schowani za zasłonką czuliśmy się niemal jak nielegalni imigranci 😉
Lekko padnięci dotarliśmy nocą do Niemiec. Drzwi kabiny się otworzyły a my przeżyliśmy
szok termiczny. Było zimno!! Szczękając zębami błyskawicznie rozstawiliśmy namiot i
poubierani wskoczyliśmy do śpiworów. Nie podobała nam się ta zmiana….
23.08. 2009 Niedziela
Kto by się przejmował, że niemieccy turyści dziwnie przyglądają się nam wyłażącym z
namiotu rozstawionego obok parkingu…Obok nas jakaś grupa miała odprawianą mszę przez
pastora kobietę. Troszkę dziwnie się na to patrzyło, chociaż raczej z ciekawością.
Był plan, że dziś będziemy w Poznaniu . Wszystko na to wskazywało bo jechało się spokojnie
i bez przeszkód ale kiedy dokładnie policzyli czas okazało się, że będzie potrzebna pauza już
gdzieś pod Poznaniem. Kiedy mówili o 11h stwierdziliśmy że sobie spokojnie z nimi
poczekamy, wykąpiemy się na BP, zjemy normalny obiad i jak ludzie zajedziemy do domów.
Tylko, że z 11 h zrobiło się 24 a tu już robiło się czasowo niebezpiecznie. W końcu we
wtorek trzeba było stawić się w pracy…Dojechawszy z chłopakami 130 km do Poznania,
podziękowaliśmy im serdecznie, zadowoliliśmy się tylko obiadem [ matko, jaka frajda zjeść
surówkę :p] i przywitaliśmy się znowu z poboczem. Dobre miejsce pod latarnia nie jest złe
więc po jakiś 40 minutach hamował koło nas kolejny tir :)Młody chłopak, też były
autostopowicz, podróżnik [ był rowerem w Kazachstanie] opowiadał śmieszne historie z życia
kierowców, przygody z zabieranymi autostopowiczami, generalnie luz blues 🙂 wysadził nas
w samym Poznaniu skąd już autobusem dostaliśmy się na dworzec. Ponieważ do pociągów
mieliśmy jeszcze sporo czasu zasiedliśmy w małym barze żeby napić się Lecha Pilsa – tylko
w Wielkopolsce [ tylko czemu po paru dniach piłam go w Szczecinie??!!]. Ostatnie chwile,
kiedy można było powiedzieć „jestem jeszcze w drodze”. Potem podjechały pociągi i rano
każdy był już u siebie….
Ale przecież podróż nie kończy się kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się
dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej,
mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak
zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej….Dobrze, że nie ma
na to lekarstwa…