Kraina pionierów (Parki narodowe USA) – Krystyna, Dariusz i Flawiusz Zemła

Krystyna, Dariusz i Flawiusz Zemła

Podróż po Stanach Zjednoczonych odbywaliśmy w okresie od 19.05.1999 do 11.06.1999 w trzy osoby: małżeństwo i dwudziestomiesięczne dziecko. Naszym celem było odwiedzenie kilkunastu parków narodowych zachodnich stanów USA. Była to nasza pierwsza wizyta w Ameryce. W obie strony lecieliśmy samolotem LOT-u. Wybraliśmy bezpośredni przelot na trasie Warszawa-Chicago oraz polskiego przewoźnika (z którym już nie raz, zadowoleni, lataliśmy). Ważnym argumentem była również promocja z okazji 70-lecia LOT-u, uprawniająca do 30% zniżki od dowolnej taryfy zakupywanego biletu. Bilet trzeba było jednak wykupić do 15.02.1999. Za przelot całej rodziny zapłaciliśmy 4.310,00 zł (przy kursie 3,75 zł za dolara). Termin był tak dobrany, aby zwiedzać USA przed ich wakacjami (rozpoczynającymi się na początku czerwca) oraz zanim córka ukończy 2 lata, ze względu na 90% zniżkę na przelot. Na miejscu poruszaliśmy się samochodem wypożyczonym w Denver, do którego z Chicago dojechaliśmy autobusem “Greyhound”. Przejechaliśmy 4583 mile (co daje 7375 km), odwiedzając 9 stanów. (Licząc z przejazdem autobusem – ok. 6500 mil i 11 stanów).

Informacje praktyczne z pierwszej ręki:

Poruszanie się samochodem

W zachodnich stanach jazda samochodem nie sprawia zbytnich trudności. Drogi są dobre, ruch umiarkowany. Ilość aut i turystów zwiększa się w weekendy, w miejscach szczególnie atrakcyjnych. Poza parkami narodowymi drogi są proste, niekiedy na kilkadziesiąt mil. Dla Amerykanów samochód jest czymś tak powszechnym, że większość z nich jeździ bezpiecznie (co wcale nie znaczy bardzo wolno). W ciągu całej podróży nie widzieliśmy ani jednego wypadku. Wszystkie odległości podawane są w milach (1 mila = ok.1,6 km). Limity prędkości jazdy, podawane w milach na godzinę, wynoszą najczęściej: na autostradach – 75, głównych drogach międzystanowych – 65, pozostałych drogach – 55. W obszarze zabudowanym istnieją ograniczenia indywidualne od 40 do 15. Samochody mają główny szybkościomierz w milach na godzinę, ale przeważnie mają one też mniejszą podziałkę w kilometrach na godzinę. Kontrole prędkości zdarzają się raczej rzadko (widzieliśmy tylko dwa radary), ale często pojawiały się znaki informujące o pomiarze szybkości z powietrza. Amerykanie instruowali nas, że przekroczenie prędkości o 10-15 mil nie jest żadnym wykroczeniem, natomiast gdy ograniczenie prędkości znajduje się w pobliżu oznaczonej szkoły, to należy bezwzględnie dostosować się do przepisów, tym bardziej gdy znak jest dodatkowo zaopatrzony w pulsującą lampkę.

Znaki w większości różnią się od naszych. Przeważają znaki pisane, a nie obrazkowe, np. “Do not turn left” (Nie skręcaj w lewo), “Do not pass” (Nie wyprzedzaj). Początkowo sprawia to dosyć dużą trudność. Trzeba najpierw w gąszczu reklam wyłapać znak, przeczytać go i zrozumieć, ale po pewnym czasie robi się to już mechanicznie. Specyficzny jest też znak “stop” na skrzyżowaniu równorzędnym. W USA nie obowiązuje na nich zasada prawej ręki. Pierwszeństwo ma ten pojazd, który jako pierwszy dojechał do skrzyżowania. Początkowo miałem obiekcje co do respektowania tej zasady w praktyce przez innych użytkowników dróg, ale amerykańscy kierowcy są naprawdę bardzo zdyscyplinowani.

Wypożyczenie samochodu nie stanowi problemu. Trzeba mieć tylko ukończone 21 lat i kartę kredytową. Wynajem załatwialiśmy w Polsce, w firmie AVIS, z odbiorem samochodu w Denver. Udało nam się znaleźć ofertę Chevrolet Cavalier (odpowiednik naszej Astry II) za 655,77 USD (na 3 tygodnie z pełnymi ubezpieczeniami odpowiadającymi naszym OC i AC).

Większość pojazdów w USA jest wyposażona w automatyczną skrzynię biegów. Początkowo ciężko się było przestawić (pierwszy raz miałem z tym do czynienia), ale już po kilku dniach nie wyobrażałem sobie, że można jeździć inaczej (prawdziwym problemem było ponownie przyzwyczaić się do sprzęgła po powrocie do Polski). Jest to szczególnie nieocenione przy jeździe w korku po mieście. Wynajmując samochód z automatem, bałem się, że po zapaleniu auta będzie on już jechał, i że na przykład uderzę w sąsiedni samochód na parkingu. Nie ma obawy. Cały mechanizm jest tak skonstruowany, że bieg “jazda” można wrzucić tylko przy naciśniętym pedale hamulca, który powoli zwalniany wprawia samochód w ruch. Automatyczna skrzynia biegów posiada również dwa lub trzy niskie biegi ręczne, służące do redukcji prędkości przy mocnych zjazdach lub szybszego wyprzedzenia pod górę. Jadąc na “automacie” należy uważać przy szybszym wyprzedzaniu. Może się zdarzyć, że w czasie tego manewru, po dociśnięciu pedału gazu, automatycznie nastąpi zmiana biegu, co w efekcie powoduje zwolnienie samochodu.

Cena benzyny była bardzo miłym zaskoczeniem. Jej wartość najniższa była w dużych miastach i rosła wraz z oddalaniem się od nich, choć oczywiście bywały wyjątki od reguły. Najniższa spotkana przez nas cena to 1,09 USD za galon najtańszej benzyny bezołowiowej (1 galon to niecałe 3,8 litra), a najwyższa – 1,70 USD. Ceny paliwa są zawsze podawane na zewnętrznych tablicach i w przeciwieństwie do innych cen, są to przeważnie ceny z podatkiem, czyli brutto. Stacje benzynowe zazwyczaj są samoobsługowe. Rozpoczęcie tankowania wymaga wykonania kilku “dziwnych” czynności wstępnych na dystrybutorze. Po zdjęciu pistoletu i włożeniu go do wlewu paliwa należy podnieść do góry specjalną gałkę znajdującą się najczęściej w okolicy zawieszenia pistoletu na dystrybutorze. Czasem dodatkowo trzeba na specjalnej klawiaturze wybrać: rodzaj paliwa, sposób płatności. Niejednokrotnie na dystrybutorze dodatkowo znajduje się “mocno wytarty” przycisk oznaczony “start” lub “push”, którego naciśnięcie dopiero uaktywnia całe urządzenie. Wówczas nie pozostaje nam już nic innego jak nacisnąć spust pistoletu i nalać żądaną ilość paliwa. Na niektórych stacjach od razu po przyjeździe podchodzi ktoś z obsługi i uwalnia nas od w/w uciążliwości. Niejednokrotnie jednak cena widoczna na tablicy dotyczy tylko tankowania samoobsługowego, a przy asyście pracownika stacji jest już wyższa, np. o 20 centów za galon. Płacić można gotówką, czekiem i kartą kredytową, choć czasem kasjerzy nie chcą przyjmować czekiem lub kartą płatności poniżej 10 USD. Niekiedy na stacjach widnieją informacje o specjalnym rabacie rzędu kilku centów za galon przy płatności “cash”-em. Dotyczy to zapłaty zarówno gotówką, jak i kartą kredytową.

Pomiar ciśnienia i pompowanie opon jest darmowe, ale wielorakość urządzeń do tego służących wymaga naprawdę dużej inteligencji. Ciśnienie w kołach nie jest podawane w atmosferach, ale wymagana “amerykańska” jego wartość jest wyryta na każdej oponie. W razie problemów zawsze można poprosić kogoś z obsługi.

Dziecko może być przewożone tylko w specjalnym foteliku. Można go sobie zażyczyć przy wypożyczaniu samochodu, ale trzeba wtedy dopłacić ok. 5 USD za każdy dzień. My mieliśmy swój własny fotelik.

Parki narodowe

Parki w USA można podzielić na narodowe (“national parks” i “national monuments”) oraz stanowe (“state parks” i “state monuments”). Wstęp do niemal wszystkich jest płatny i wynosi ok.10 USD za samochód (bez względu na liczbę osób w nim podróżujących) lub ok.3-6 USD za osobę (bez względu na sposób wejścia do parku). Wstęp do najbardziej znanych parków np. “Yellowstone” i “Wielki Kanion” był droższy i wynosił 20 USD za samochód. Planując odwiedzenie wielu parków, warto kupić imienny roczny karnet (“Golden Eagle Pass”) uprawniający do wstępu do wszystkich narodowych parków i rezerwatów. Kosztuje 55 USD dla całej rodziny. Można go nabyć przy wejściu do dowolnego parku narodowego. Każdy park ma jeden lub kilka centrów turystycznych, które służą wyczerpującą informacją.

Amerykańskie parki dają swobodę bliskiego kontaktu z naturą. Poza ścisłymi rezerwatami, zamkniętymi dla turystów, są dostępne prawie dla wszystkich. Dotarcie do wielu atrakcji jest możliwe niemal bez wysiadania z samochodu. Wszystkie parkingi są bezpłatne, ale na niektórych ciężko znaleźć miejsce. Przy wejściu do parku każdy otrzymuje bezpłatnie mapę z zaznaczonymi na terenie parku drogami oraz z ich podziałem na: asfaltowe, nieasfaltowe, ale utwardzone, nieutwardzone, ale przejezdne nawet dla samochodów osobowych, dla pojazdów terenowych. Mapy zawierają też oznaczenia oraz opisy szlaków ( z podaniem ich długości), czy też informacje o ich dostępności przez osoby niepełnosprawne. Ta ostatnia wzmianka była dla nas wskazówką czy możemy iść z dziecięcym wózkiem, czy też musimy zabierać nosidełko.

Wyżywienie

Przygotowywaliśmy je sami lub korzystaliśmy z sieci “Fast food”. Przełomem było odkrycie bufetów typu “All can you eat” w barach “KFC”. Ich zasadą jest to, że można zjeść tyle ile się chce za stałą, płaconą przy wejściu, cenę (5,95 USD lub 6,95 USD). Nie można jednak nic wynosić na zewnątrz. Wybór obejmował dania ciepłe i zimne, m.in. zupy, kurczaki, steki, ziemniaki, ryż, owoce, warzywa, krem czekoladowy, lody i nieograniczoną ilość zimnych napojów. Za tę samą cenę gdzie indziej można było kupić tylko zwykły zestaw (hamburger, frytki i jeden napój). Bufet dla dzieci od 4 do 11 lat kosztował 3,95 USD lub 4,95 USD. W niektórych “KFC” za dzieci od 2 do 4 lat trzeba było zapłacić 1,49 USD lub 1,99 USD. Nasza córka nie miała jeszcze 2 lat, więc wszędzie wchodziła za darmo. Podobnie działające bufety spotykaliśmy też w innych lokalach, czasem ograniczone np. tylko do sałatek (ok. 4 USD), albo tylko do napojów (ok. 1,50 USD), albo śniadanie z nieograniczonymi napojami (także gorącymi) za 1,99 USD. Czasem (szczególnie na stacjach benzynowych) można było kupić tanie jedzenie pod warunkiem, że się go samemu przygotowywało, np. 2 hot-dogi za 99 centów. Filiżanka kawy kosztowała średnio ok. 0,50 USD, a puszka napoju – 0,75 USD – 1,50 USD.

Woda jest prawie wszędzie zdatna do picia (poza wyraźnie oznaczonymi przypadkami). W parkach narodowych i na parkingach znajduje się dużo specjalnych “pojników” z darmową lodowatą wodą.

Najlepszymi, naszym zdaniem, sklepami na robienie zakupów w odwiedzanych przez nas stanach są: “Safeway” i “Wal-mart”. (Ten ostatni oferował ponadto za 4,95 USD bardzo szczegółowy atlas samochodowy USA, oczywiście z listą i adresami sieci sklepów). Sklepy te oferowały mnóstwo atrakcyjnych promocji, np. 12 puszek coca-coli za 1,99 USD, podczas gdy normalnie 1 puszka kosztowała minimum 0,50 USD. Ogólnie ceny żywności są nieco wyższe niż w Polsce.

Noclegi

Zabraliśmy z Polski namiot, nastawiając się przede wszystkim na spanie na campingach. Ceny za miejsce obejmujące namiot, dwie osoby dorosłe i samochód wahały się od 10 – 18 USD (ale czasem dochodziły i do 25 USD). Dziecko przeważnie miało nocleg bezpłatny. Gdy gdzieś chciano nam doliczyć 1,50 USD – 2,50 USD za córkę, mówiliśmy, że nigdy nic za nią nie dopłacamy i … o dziwo skutkowało. Campingi z reguły przygotowane są dla turystów z przyczepami, toteż podłoże nie było zbyt komfortowe dla wbijania śledzi. Za domek campingowy z grzejnikiem płaciliśmy od 25 – 40 USD. Za tyle samo można było wynająć pokój w motelu (z łazienką oraz ogrzewaniem i klimatyzacją załączanymi w zależności od potrzeb). Zabronione jest spanie na parkingach i w miejscach nieoznaczonych.

Podróżowanie z małym dzieckiem

Baza turystyczna w USA jest przygotowana dla podróżujących z małymi dziećmi. Nigdzie nie mieliśmy problemu z otrzymaniem wrzątku. Każdy camping lub motel posiadał plac zabaw. W większości parków, muzeów można było wypożyczyć wózek dla dziecka. W niektórych znajdowały się też specjalne “przechowalnie”. W niemal każdej toalecie (także męskiej) znajdowały się specjalne składane stoły do przewijania. Małe dzieci nie płacą za wstępy do atrakcji turystycznych, a przeważnie mają też darmowe noclegi i czasem wyżywienie. Każdy lokal jest zaopatrzony w krzesełka dla dzieci.

Telefony

Korzystanie z automatów telefonicznych wymaga zakupu karty (najtańsza 5 USD). Nie wkłada się jej jednak do aparatu, ale dzwoni pod wskazany bezpłatny numer i podaje PIN zapisany na karcie oraz wybiera żądany numer. Wówczas operator informuje nas ile minut może trwać rozmowa z danym numerem. I tu uwaga. Wolny rynek w USA objawia się m.in. na polu telekomunikacji. Wiele firm prześciga się w zdobyciu klienta. Z opisu karty dużymi literami wynika, że minuta rozmowy z Polską kosztuje np. 19 centów. Z informacji usłyszanej od operatora wynika już, że masz mniej minut niżby należało się spodziewać. Prawdziwa złość ogarnia cię jednak przy próbie kolejnej rozmowy. Mimo, że przy pierwszej wykorzystałeś tylko minutę, to okazuje się, że na drugą już cię nie stać. I wtedy, uważnie analizując kartę zauważasz wzmiankę napisaną maluteńkimi literkami, nie odczytywalnymi bez pomocy lupy, że każde połączenie kosztuje dodatkowo np. 3 USD.

Inne informacje

Toalety są wszędzie schludne i … bezpłatne.

Ceny podawane są najczęściej bez podatku stanowego (5-12%). Jedynie ceny paliwa zawsze zawierają podatek. W sklepach różnie.

Polacy są raczej lubiani. Nigdzie nie spotykaliśmy niechęci, a wręcz przeciwnie. Każdy próbował sobie przypomnieć, że ma jakieś polskie korzenie, albo że przynajmniej polskiego sąsiada lub znajomego.

A oto szczegółowy opis naszej podróży:

19 maja 1999

Po szybkiej odprawie na lotnisku “Okęcie” zostaje nam ponad dwie godziny na zwiedzenie lotniska i pokazanie dziecku samolotów. Potem przez cały pobyt w USA bezbłędnie rozpoznawała ich dźwięki. Na bilet dziecięcy można jako dodatkowy bagaż zabrać wózek. Zgłasza się go od razu do odprawy, ale można z niego korzystać do samego wejścia do samolotu. Oddaje się go dopiero w rękawie prowadzącym do niego. Tam też (niemal bezpośrednio po lądowaniu) można go odebrać. Przy robieniu rezerwacji lub kupnie biletu można zamówić dla dziecka specjalny zestaw, w skład którego wchodzą odżywki i soczki. Dziecko do ukończenia dwóch lat korzysta z 90% zniżki w opłacie za bilet. Nie gwarantuje to jednak dla niego osobnego miejsca w samolocie. Dla kilkumiesięcznych dzieci montuje się na przodzie samolotu specjalne leżaczki. Starsze, muszą liczyć na to, że w samolocie nie będzie kompletu pasażerów. Przy odprawie jest już dla nich warunkowo rezerwowane miejsce obok rodziców, które jednak może być w ostatniej chwili przekazane pełnopłatnemu pasażerowi. Wówczas pozostaje odbycie podrózy na kolanach któregoś z rodziców. Połowa maja nie jest jeszcze szczytem sezonu, tak że bez problemu mieliśmy trzy miejsca obok siebie.

Po lądowaniu w Chicago ponad godzinę spędzamy w kolejce do odprawy paszportowej, przygotowani na żmudną procedurę udowadniania celu naszego pobytu (potwierdzoną obserwowanymi długimi rozmowami urzedników imigracyjnych z pasażerami, często przy pomocy tłumaczy) i to w dodatku z całą rodziną. Gdy przyszła na nas kolej, zadają nam tylko jedno pytanie: “Why are you here?”. Odpowiedź: “We are tourist” wystarcza i w naszych paszportach lądują stemple otwierające nam bramy Ameryki. Do centrum udajemy się odebrani przez rodzinę, u której spędzamy 2 dni.

21 maja 1999

Wyruszamy autobusem “Greyhound” do Denver (około 1000 mil). Bilety kupowane były w USA. Przejazd w dwie strony dla dwóch osób kosztuje 195 USD (ze zniżką dla dwóch osób podróżujących razem). Przelot samolotem kosztowałby nas ok. 500 USD, a przejazd pociągiem “Amtrak” – ok. 350 USD. Wynajęcie samochodu w Chicago i przejazd nim do Denver i z powrotem oznaczałoby co prawda niższe koszty podróży, ale dodając dodatkowe 4 dni wynajmu (tylko jedno z nas prowadziło samochód) wyszłoby nieco drożej, a stracilibyśmy 2 dni.

Główny dworzec autobusowy w Chicago, mimo że zlokalizowany jest niemal w samym centrum, nie robi wrażenia dworca metropolii. Słabo oznakowany, mało pojemny. Panuje w nim straszny tłok. Upływa trochę czasu zanim orientujemy się w sytuacji. Każdy kierunek jazdy ma swoje wyjście, do którego ustawia się kolejka pasażerów. Ze względu na małe pomieszczenie (w stosunku do potrzeb dużego miasta) kolejki te krzyżują się ze sobą, ale o dziwo, panuje niemal idealna kultura i porządek. Kilkanaście minut przed planowanym odjazdem drzwi się otwierają. Kierowca sprawdza bilety i wpuszcza pasażerów z bagażami na peron. Bagaże zostawia się przed autobusem, są one chowane do bagażnika. Tu okazało się, że trzeba było je wcześniej zgłosić do odprawy i otrzymać specjalne naklejki, nalepiane na bagaż (podobnie jak w samolocie). Po krótkim wyjaśnieniu udaje mi się wrócić do głównej hali dworca i załatwić formalności, mimo że pani wydająca karteczki powinna wpierw bagaż obejrzeć i ocenić ile sztuk bagażu naprawdę się posiada, a właściwie na ile sztuk on wygląda. Dzięki temu zamieszaniu udało nam się “przemycić” do środka, bez dopłaty, krzesełko dla dziecka umożliwiające wygodniejsze siedzenie.

Wyjeżdżamy z Chicago o 11:45. Co kilka godzin kierowca robi postoje na dworcach autobusowych lub parkingach. Ok. 23:00 docieramy do miejscowości Omaha (na pograniczu Iowa i Nebraski). Tutaj dowiadujemy się o 45-minutowej przerwie na sprzątanie autobusu, która przeciąga się do ponad dwóch godzin. Dworzec w Omaha jest jeszcze mniejszy niż w Chicago a przerwę ma tu wiele autokarów. Znajduje się w tak nieciekawym miejscu, że lepiej daleko się od niego nie oddalać w dzień, a co dopiero w środku nocy…

22 maja 1999

Po 21 godzinach docieramy do Denver, stolicy stanu Kolorado. Bez trudu znajdujemy wypożyczalnię AVIS, skąd już po 5 minutach wyjeżdżamy ociekającym wodą autem. Całe szczęście, że jest sobotni ranek i nie ma zbyt dużego ruchu. Zwiedzanie Denver zostawiamy sobie na powrót. Robimy tylko krótki spacer wśród drapaczy chmur, poszukując sladów z “Dynastii”. Udajemy się na południe do Colorado Springs, gdzie nocujemy na campingu za 21,19 USD. Wybraliśmy jeden z droższych, gdyż według opisu miał on być wyposażony w kuchnię. Okazało się, że “odpłynęła” ona podczas ubiegłorocznej powodzi. Wieczór spędzamy na aklimatyzacji i poznaniu najbliższej okolicy. Noc bardzo zimna.

23 maja 1999

Niedzielę rozpoczynamy mszą, jak się potem okazało ekumeniczną, ponieważ parafia ze względów finansowych jest wspólna, katolicko-baptystyczna. Atmosfera jest dużo luźniejsza niż u nas. Ksiądz niemal wszystkich po kolei witał, a jak się dowiedział, że jesteśmy z Polski, to co chwilę podczas mszy nas pozdrawiał. Po mszy zaproszono nas na poczęstunek. Jest to bardzo popularny sposób spotkań całej parafii. Była kawa, herbata, ciasteczka. Przyzwyczailiśmy się, że w niedziele nie robimy śniadania, bo zjemy w kościele.

Popołudnie spędzamy w rezerwacie “Garden of Gods”, pełnym wspaniałych form skalnych. Załapujemy się też na darmowy przejazd po pobliskim uzdrowisku. Wieczorem docieramy do Canion City. Nocujemy na campingu za 13,61 USD. Znów marzniemy.

24 maja 1999

Odwiedzamy pobliskie miasteczko westernowe zbudowane dla potrzeb filmów. Widać, że dawno już nie było używane, lecz i tak daje wyobrażenie o życiu sprzed ponad 100 lat. Dodatkową atrakcją jest cogodzinna inscenizacja ze strzelaniną. Wydawało nam się to wówczas warte 12 USD od osoby za wstęp. Potem okazało się, że całkiem podobne miasteczka budowane są również dla celów handlowych i wstęp do nich jest oczywiście bezpłatny. Bilet wstępu uprawniał również do przejazdu wąskotorową kolejką do punktu widokowego skierowanego na najwyższy na świecie most wiszący – “Royal Gorge Bridge”. Po moście tym można było, za kolejne 12,95 USD, pospacerować lub przejechać obok niego kolejką linową.

Z Canion City udajemy się dalej na zachód, przebijając się przez góry. Droga w pewnym momencie osiąga przełęcz na wysokości 3.448 m n.p.m., gdzie leży jeszcze sporo śniegu. Na nocleg zatrzymujemy się na małym przydrożnym campingu za tylko 10 USD. Dopiero po rozpoczęciu rozbijania namiotu zrozumieliśmy, dlaczego tak tanio. Po prostu nie ma gdzie tego uczynić. Wszędzie same kamienie. W końcu ucieszeni powodzeniem jedziemy do miasteczka coś zjeść. Była to chyba najdroższa pizza w naszym życiu – 25,30 USD (na wynos). Wysokość (mniej więcej polskich Rysów) i bliskość rzeki sprawia, że jest to nasza najzimniejsza noc w USA.

25 maja 1999

Zwiedzamy kopalnię złota “Old Hundred Gold Mine” (11,95 USD od osoby). Udaje nam się wytargować 2 USD rabatu dla Polaków. Do wnętrza wjeżdża się wagonikiem, potem spaceruje ok.40 minut chodnikiem, poznając techniki wydobywania tego kruszcu. Po wycieczce wspaniała frajda – wypłukiwanie złota. Bawimy się ponad godzinę, ale udało nam się trochę znaleźć.

Pobliskie miasteczko – Silverton jest tutejszą perełką. Wygląda ono jakby czas się tu zatrzymał w latach trzydziestych. Charakterystyczna zabudowa, i co najważniejsze – ono normalnie funkcjonuje i tętni życiem. Dodatkową atrakcją jest turystyczna starodawna kolejka parowozowa kursująca regularnie między Silverton a Durango. Przejazd w obie strony kosztuje 53 USD.

Pomni temperatury panującej w nocy decydujemy się tym razem na nocleg w ogrzewanym domku campingowym za 31,47 USD u wejścia do parku narodowego “Mesa Verde”.

26 maja 1999

“Mesa Verde” to park utworzony dla ochrony starych osad Indian z plemienia Anasazi. Były one budowane na półkach skalnych, tak że dostęp do niektórych z nich możliwy jest tylko po drabinach. Do zwiedzania udostępniona jest obecnie jedynie wschodnia część parku. Większość ruin można penetrować samemu, ale dwie największe atrakcje: “Cliff Palace” i “Balcony House” zwiedza się wyłącznie z przewodnikiem, płacąc po 1,75 USD za każdą z nich. Ale to naprawdę nic w porównaniu z przeżyciami, jakich one dostarczają. Był to też debiut naszego nosidełka w warunkach “ekstremalnych”. Mieliśmy szczęście być oprowadzani przez prawdziwego Indianina z plemienia Hopi. Cały czas negował niemal wszystkie publikacje na temat Indian i przedstawiał własne teorie ich rozwoju.

Z parku jedziemy do jedynego miejsca w USA, gdzie krzyżują się cztery stany: Kolorado, Utah, Arizona i Nowy Meksyk. Miejsce to nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale jest okazja, żeby na nim zarobić (wstęp – 1,50 USD za osobę). Jest to oznaczony punkt otoczony kramami i straganami. Spotykamy tu pierwszych Polaków, a właściwie Polonusów, bo mieszkających na stałe w Chicago.

Wjeżdżamy do Utah. Na nocleg dojeżdżamy do “Monument Valley” drogami wijącymi się wśród wspaniałych czerwonych skał, które przy zachodzącym słońcu wyglądają jeszcze bardziej bajkowo.

27 maja 1999

Rano zwiedzamy okoliczny rezerwat. 2,50 USD za wstęp od osoby jest chyba jedną z najlepszych inwestycji turystycznych w USA. Można bez żadnych ograniczeń kluczyć wśród wyrastających spod ziemi ostańców. Lepiej jednak zwiedzać je samochodem, gdyż są rozrzucone na dużej przestrzeni. Według informacji umieszczonej na głównym parkingu 17-milowa pętla drogi gruntowej przechodzącej obok najciekawszych miejsc powinna być przejezdna dla wszystkich samochodów osobowych. Nie poleca się jej jednak dla kabrioletów. Po jej przebyciu zrozumieliśmy dlaczego. Wychodząc z auta trzeba było dobrze zapamiętać, gdzie je zostawiamy, gdyż przyjęło zabarwienie okolicznego piasku. “Monument Valley” bywa nazywane westernowym Hollywood, z uwagi na typowe dla tego gatunku scenerie. Nam również udało się zobaczyć na planie cowboy-ów, Indian i wozy osadników.

Po południu zwiedzamy znajdujący się już w Arizonie park narodowy “Petrified Forest”, którego głównymi atrakcjami są: pustynia “Painted Desert” (zmieniająca swe zabarwienie w zależności od pory dnia) oraz skamieniały las, od którego park bierze swą nazwę.

Decydujemy się na nocny przejazd na południe stanu, niemal aż do granicy z Meksykiem, do Tucson. Naszym celem są kaktusy “saguaro”, z których mnogości słynie ten region. Śpimy w samochodzie w sercu parku narodowego “Saguaro”, jedynego do którego wstęp jest bezpłatny. Nareszcie jest ciepło.

28 maja 1999

Pobudka w kaktusowym gaju robi niesamowite wrażenie. Co chwilę stajemy aby zrobić sobie zdjęcie z kaktusami o najdziwniejszych kształtach. Wymyślamy nawet dla nich nazwy. Dochodzą one do kilkunastu metrów wysokości. Mają po kilkanaście odnóg (“kończyn”). Niektóre z nich (mające po dwie “kończyny”) przypominają kształtem człowieka. Dlatego też saguaro nazywa się tutaj cowboy-ami pustyni.

W centrum turystycznym dowiadujemy się, że dodatkową atrakcją parku “Saguaro” jest “Desert Museum” (8,95 USD od osoby). Jest to połączenie ogrodu zoologicznego z botanicznym. Zwierzęta są jednak bardziej dostępne dla zwiedzających poprzez zastosowanie specjalnych szyb, przejść i tuneli. Można np. oglądać świstaki baraszkujące na powierzchni ziemi, a gdy spłoszone schowają się pod ziemię, zejść do tunelu i oglądać ich życie w norce. Podobnie wydrę możemy obserwować znad i spod wody. Flora to przede wszystkich, co zrozumiałe, kaktusy. Jedne ogrody przedstawiają różne ich rodzaje, inne z kolei poszczególne fazy ich rozwoju (od kaktusianego niemowlaka do emeryta). Dzięki naocznej lekturze łatwiej było nam potem odnajdować ich osobliwości na terenie parku.

W ten dzień odwiedzamy jeszcze katolicką misję “San Xavier”, leżącą na południowym krańcu Tucson. Tu już nic nie przypomina Ameryki, tylko Meksyk. Nawet odległości na południe od centrum Tucson podawane są już w kilometrach (na autostradzie też). Chciałoby się pojechać jeszcze dalej kilkadziesiąt mil do granicy. Coś musi jednak zostać na następny raz, a w USA czeka nas przecież jeszcze tyle cudownych miejsc.

Decydujemy się na nocleg podjechać jak najbliżej Wielkiego Kanionu, aby następnego dnia go zwiedzić. Cała droga wiedzie autostradą. Pokonanie więc 300 mil to “zaledwie” 3,5 godziny jazdy. Późnym wieczorem docieramy do Flagstaff, gdzie na campingu śpimy 2 noce (19,69 USD za noc). Jest to chyba najlepiej zorganizowany i zaopatrzony camping, na którym nocowaliśmy, ale też zbiurokratyzowany aż do przesady. Gdy następnego dnia rano poszedłem przedłużyć pobyt, okazało się, że dobrze zrobiłem, idąc tak wcześnie. Nasze miejsce mogło być zarezerwowane telefonicznie dla kogoś, kto co prawda przyjedzie dopiero wieczorem, ale nie będzie już możliwości zmiany jego rezerwacji. Mimo że połowa miejsc będzie wolna, to ja będę musiał złożyć namiot i … rozbić go np. 5 metrów dalej.

29 maja 1999

Cały dzień zarezerwowaliśmy na Wielki Kanion. Po dwóch dniach wyczerpującej jazdy długo się zbieramy. Docieramy do parku dopiero około południa. Wielki Kanion to nie tylko rozpadlisko ale także olbrzymie przedsiębiorstwo turystyczne. Centrum południowej krawędzi stanowi wioska Grand Canyon Village. Trzeba zostawić w niej samochód. Parkingów jest mało, więc auta stoją gdzie popadnie. Poruszać się po parku można albo piechotą, albo często kursującymi wzdłuż krawędzi kanionu bezpłatnymi autobusami. Decydujemy się dojechać do końca i wrócić ścieżką. Na przystanku czeka długi ogonek ludzi. No tak, dziś jest sobota. Zdyscyplinowanie Amerykanów daje jednak efekty i po godzinie siedzimy już w autobusie. Z mapy wynika, że nie powinniśmy mieć problemów, idąc z wózkiem. Rzeczywistość okazuje się jednak inna. Przy mocno nadwyrężonych mięśniach przy przenoszeniu wózka niemal nad samą przepaścią decydujemy się również drogę powrotną częściowo pokonać autobusem, robiąc co jakiś czas wypady do krawędzi.

Byliśmy nastawieni na to, że widok kanionu rzuci nas od razu na kolana. Nic takiego jednak się nie stało. Pierwszy raz zobaczyliśmy go z tarasu hotelu w wiosce. Gwar, hałas, mnóstwo ludzi. Nie tego się spodziewaliśmy. Poza tym, gdzie jest rzeka Kolorado? Z wioski nie widać dna kanionu. Dopiero, gdy obserwuje się go w ciszy i to z miejsca gdzie widać rzekę, robi ogromne wrażenie. Niesamowita gra kolorów. Urwiska i strome skały gdziekolwiek okiem sięgnąć. Ponoć prawdę o kanionie można poznać dopiero schodząc na jego dno. Jest to jednak wycieczka minimum na dwa dni. Można ułatwić sobie zadanie, odbywając podróż na osiołku, którego dobór odbywa się przez ważenie pasażera na specjalnej wadze.

30 maja 1999

Niedzielę zaczynamy mszą, po której znów załapujemy się na śniadanko. Opuszczamy Flagstaff, udając się na północ w kierunku Utah. Po drodze zbaczamy do rezerwatów: “Sunset Crater” i “Wupatki”. Pierwszy prezentuje skutki działalności wulkanicznej, oferując miedzy innymi spacery po lawie. Drugi umożliwia zwiedzenie ruin osad Indian, którzy przywędrowali na te ziemie zwabieni żyzną powulkaniczną ziemią. Rezerwat ten nie zapisze się jednak pozytywnie w naszej pamięci. Choć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Każde doświadczenie, nawet złe, czegoś nas przecież uczy. Najpierw złapaliśmy gumę. Ale sprawdziło się przysłowie, że prawdziwego przyjaciela poznaje się w biedzie. Kilku ludzi pospieszyło nam zaraz z pomocą, prześcigając się w możliwościach jej udzielenia. Problem więc szybko zażegnaliśmy. Potem przy jednej z osad zostawiliśmy śpiące dziecko w samochodzie i szybko “oblecieliśmy” ruiny. Wracając, już z daleka zobaczyliśmy kręcących się koło naszego auta strażników. Drzwi otwarte, dziecko płacze. Okazało się, że ktoś “usłużny” zaalarmował straż, że w jakimś samochodzie zostało pozostawione dziecko. Musieliśmy poczekać na szefa straży, który przez pół godziny umoralniał nas i wzbudzał ogromne poczucie winy. Zagroził 500-dolarowym mandatem, a nawet umieszczeniem dziecka w sierocińcu do czasu wyjaśnienia sprawy. Ale ponieważ zdarzyło nam się to pierwszy, i … ostatni, raz, więc skończyło się na ustnej reprymendzie. Potem dowiedzieliśmy się, że na punkcie dzieci Amerykanie są naprawdę bardzo czuli, i że mówione przez strażnika słowa wcale nie musiały być bez pokrycia.

W dalszej drodze ku Utah dojechaliśmy do mostu nad Kolorado (aż dziw, że taka mała rzeczka mogła mieć kiedyś tak rozległe koryto), skąd po dalszych kilkunastu kilometrach dotarliśmy aż do jej koryta w miejscu, gdzie ponad sto lat temu odbywała się przeprawa promowa. Wjeżdżamy ponownie, teraz już na dłużej, do Utah, bodaj najpiękniejszego stanu.

31 maja 1999

Przed południem zwiedzamy park “Zion”, jakże inny od pozostałych. Mnóstwo tu zieleni, która wraz ze skałami i wodospadami sprawia wrażenie, jakby tak właśnie miał wyglądać raj. Park ten chyba najbardziej przypomina polskie parki narodowe. Mnóstwo łatwych szlaków, ale i dużo ludzi.

Popołudnie spędzamy w parku “Bryce Canyon”. Atrakcją są różnokolorowe formy skalne zbudowane z miękkich skał. Widziane z góry dają wrażenie miasta z wieloma wieżami. Decydujemy się na dwugodzinne zejście w dół, aby przyjrzeć się im z bliska. Szlak kluczy niczym w labiryncie, przebijając się co jakiś czas naturalnymi mostkami. Z powrotem, za namową napotkanych turystów, wracamy ogromnym fantastycznym wąwozem, w którym ścieżka zygzakiem pnie się stromo w górę. W parku tym przekonaliśmy się, jak ważne są przemyślane zakupy i że niska cena powinna zastanawiać, nawet w USA. “Wypstrykaliśmy” cały film kupiony okazyjnie. Po wywołaniu okazało się, że zdjęcia wyszły bardzo dobrze, ale … czarno-białe. Ucieszeni niską ceną filmu nie zauważyliśmy napisu “black and white”.

Nocujemy w oryginalnym indiańskim “tee-pee” za 22,89 USD (tylko 5 USD więcej niż w swoim namiocie).

1 czerwca 1999

Dużo czasu zajmuje nam dojazd krętymi drogami do parku “Capitol Reef”. Swoją nazwę zawdzięcza on skale przypominającej wyglądem Kapitol w Waszyngtonie. Wąska nieutwardzona droga w parku wije się wśród wysokich skał, dając możliwość zabawy, w którą stronę będzie następny zakręt. Większa jej część jest jednak dostępna wyłącznie dla jeepów. Na końcu drogi ogólnodostępnej rozpoczyna się, nie mający chyba końca, łatwy szlak w głąb wysokiego wąwozu. Wrażenie niesamowite. Zdaje się, że oba krańce wkrótce się zejdą ale robisz skręt i znów długa prosta do następnego zakrętu.

2 czerwca 1999

Na dzisiaj zaplanowaliśmy wzorcowy park Utah – “Arches”. Skała o nazwie “Delikatny Łuk” (“Delicious Arch”) jest symbolem stanu umieszczonym w jego herbie. Cały park to mnóstwo form skalnych w kształcie okien i łuków. Niestety, zwiedzamy tylko cząstkę, zaskoczeni przez burzę połączoną z ulewą i gradem. Decydujemy się więc na dłuższy przejazd i dotarcie do stolicy Utah – Salt Lake City.

Miasto to jest światową stolicą Mormonów. Zwiedzamy z zewnątrz cały kompleks. Przy jednej ze świątyń zostajemy zaczepieni przez mormońskie misjonarki. Jedna z nich jest Węgierką. Uszczęśliwiona spotkaniem z “bratankami” oprowadza nas po całym centrum, włączając również polskie tłumaczenia modlitw. Nie możemy zwiedzić jedynie najważniejszej ze świątyń, do której wstęp mają jedynie najznamienitsi wyznawcy tej religii.

3 czerwca 1999

Na campingu położonym ok. 60 mil na północ od Salt Lake City dowiadujemy się, że w pobliżu znajduje się miejsce, w którym w 1869 r. połączyły się tory kolei budowanej od Wschodu i z Zachodu. Bez wahania decydujemy się zboczyć 50 mil. W parku “Golden Spike” stoją dziś dwie oryginalne lokomotywy parowe, konkurencyjnych wówczas firm, w pełnej gotowości buchające ogniem i parą. Od strażniczki dowiedzieliśmy się, że możemy je zobaczyć. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. W mig wdrapaliśmy się na nie i czuliśmy się jak maszyniści. Zrozumieliśmy ją jednak zbyt dosłownie. Owszem, można było je zobaczyć, ale ze znajdujących się za nimi podestów, o czym uprzejmie nas po chwili poinformowała, prosząc o opuszczenie eksponatów. Ale tego co zobaczyliśmy i odczuliśmy nikt nam już nie mógł zabrać.

Tego dnia naszym celem był przejazd przez stan Idaho jak najbliżej parku “Yellowstone”. Po drodze zatrzymaliśmy się jednak w ZOO-Safari. Za 17 USD od samochodu mogliśmy bez końca krążyć wśród bizonów, reniferów, ale i niedźwiedzi grizzly. Jeden z nich bardzo zainteresował się naszym autem. Był już chyba jednak po lunchu, bo skończyło się tylko na dokładnym obwąchaniu. Innym razem zostaliśmy zaatakowani przez indyki, które weszły nam pod auto. Długo staliśmy, licząc czy wszystkie już spod niego wyszły. Przejażdżki po parku można było przerywać wizytą u małych grizzly, które baraszkowały jak prawdziwe bobasy. Dla dzieci dodatkową atrakcją było głaskanie małej kozy.

Śpimy w komfortowym domku campingowym za 48,15 USD, ok. 40 mil od “Yellowstone”, nastawieni po lekturze przewodników, że im bliżej parku tym drożej. W takich warunkach udaje nam się w końcu wypisać pocztówki.

4 czerwca 1999

Budzi nas cudowna pogoda. Po drodze wysyłamy kartki (znaczek do Europy – 0,55 USD). Wbrew lekturze, w wiosce West Yellowstone (stan Montana), leżącej u zachodniego wejścia do parku, zauważamy reklamy oferujące pokój za 30 USD. Droga w parku tworzy pętlę w kształcie ósemki. Od strażniczki dowiadujemy się, że jedna z dróg jest niestety zamknięta. Czeka nas więc albo powrót tą samą drogą, albo rezygnacja z części parku. Zobaczymy. Zaraz po wjeździe zauważamy w oddali bizony. Pstrykamy chyba z pół filmu. Potem okazało się, że bizony normalnie spacerowały po drogach, ustawiając się wręcz do obiektywów. Decydujemy się najpierw przejechać pętlą południową, przy której zgromadzone są największe atrakcje – gejzery. Wśród nich poprowadzone są wygodne podestowe chodniki. Ma się wrażenie jakby gejzery miały połączenie z piekłem. Wszystko gotuje się, syczy. Nawet córeczka nauczyła się je nazywać – “bul-bul”. Każdy gejzer jest inny. Woda ma różne zabarwienie, w zależności od zawartości minerałów lub flory. Także kształty są różne. Jedne wyglądają jak jeziorka, inne jak stożki wulkanów. Najciekawszy jest jednak wybuch gejzeru. Trzeba mieć szczęście, aby zobaczyć wysoką erupcję. Niektóre wybuchają tylko kilka razy w roku, inne kilka razy dziennie. Najpopularniejszy – “Old Faithful” wybucha średnio co 75 minut. Czas jego erupcji jest podawany w centrum turystycznym, toteż co godzinę zbierają się wokół niego tłumy. Gejzer potrafi jednak płatać figle. W planowanym terminie zaczął tylko głośno pomrukiwać, niemrawo wyrzucając trochę wody. Dopiero po kwadransie, gdy ludzie zaczęli się już rozchodzić, wybuchnął. Była to niewątpliwie nagroda za wytrwałość. Wieczorem próbowaliśmy, wraz z innymi fotosnajperami, zaczaić się na wychodzące do wodopojów misie. Myśleliśmy, że jest to ich codzienny rytuał. Jednak podsłuchawszy rozmowę ludzi, mających nadzieję, że może w końcu tym razem ich tygodniowa cierpliwość zostanie nagrodzona, rezygnujemy. Tym razem nie jesteśmy wytrwali. Tym bardziej, że pogoda się psuje, zaczyna padać i musimy znaleźć na nocleg inne miejsce niż pole namiotowe. Tym razem okazuje się nim motel. Czyściutki pokój z łazienką i darmową kawą rano kosztuje nas 37,80 USD. Nie udało nam się zwiedzić całego “Yellowstone”. Tu przewodnik ma rację, że potrzeba na niego minimum dwóch dni. Dobrze jednak, że byliśmy w piątek. Jutro byłoby tam pewnie zatrzęsienie turystów, co bardzo spowolniłoby poruszanie się po wąskiej drodze.

5 czerwca 1999

Cały dzień leje. Wykorzystujemy go więc na przejazd 400 mil do Południowej Dakoty. Zatrzymujemy się na campingu w Custer po długich poszukiwaniach noclegu. Spowodowane jest to planowanym na następny dzień festynem.

6 czerwca 1999

Zaczynamy od mszy. Tym razem nie ma śniadanka, bo parafia jest tylko katolicka. Zatrzymujemy się więc po drodze i za 1,99 USD serwujemy sobie jajecznicę z nieograniczonym limitem napojów zimnych i gorących. Naszym głównym celem jest pomnik legendarnego wodza Siuksów – Szalonego Konia (“Crazy Horse”), którego budowę rozpoczął ponad pół wieku temu nasz rodak Korczak Ziółkowski. Zakończenie inwestycji przewiduje się za ok. 60 lat. Wstęp do rezerwatu kosztuje nas 7 USD od osoby. Kasjer pyta nas, czy zamierzamy zdobywać górę. Nie wiedzieliśmy o co mu dokładnie chodzi, więc aby nie skasował nas więcej odpowiadamy, że nie. Była to zła odpowiedź. Okazało się, że rzeźbę można zwykle oglądać z daleka, z oddalonego o ok. 4 km centrum turystycznego. Ale raz w roku, w pierwszą niedzielę czerwca, można podejść aż pod samą głowę Szalonego Konia. Uczestnicy marszu nie muszą wówczas płacić za wstęp, a każdy dostaje specjalne potwierdzenie. O dziwo, przy wyjeździe, po jego okazaniu, dostajemy z powrotem 14 USD. Na terenie centrum turystycznego funkcjonuje darmowa kawiarnia z kawą i herbatą.

Pomysł na pomnik Szalonego Konia powstał pod wpływem innej monumentalnej skalnej rzeźby – Góry Prezydentów (“Mount Rushmore”), oddalonej zaledwie o 30 minut jazdy. Po drodze, w “Custer State Park” udaje nam się zobaczyć muflony.

Przy ponownym przejeździe przez Custer odwiedzamy miasteczko jaskiniowców “Flinstone” (5,50 USD za osobę), zbudowane na podstawie popularnej kreskówki. Nie wiem kto miał większą frajdę: dzieci, czy rodzice. Domki jak z bajki. Można też pojeździć pojazdem jaskiniowym, kolejką, a także spotkać Freda i Barney-a.

7 czerwca 1999

Odwiedzamy ostatni nasz park narodowy w USA – “Badlands”. Pierwsza część parku jest namiastką Wielkiego Kanionu. Za to druga – skupiskiem fantastycznych form skalnych przypominających wyglądem alpejskie szczyty, jak i pustynne ostańce. Z parku podążamy szlakiem życia Szalonego Konia, próbując odnaleźć, z wielkim trudem, jakiekolwiek ślady. Wjeżdżając do Nebraski, zauważamy zmianę okolicy. Zamieszkałe przez indiańską ludność miasteczka bardziej przypominają albańskie wioski niż Amerykę.

8 czerwca 1999

Ostatni dzień na zachodzie USA. Przedpołudnie spędzamy na przepakowaniu. Potem dojazd do Denver, oddanie auta i oczekiwanie na autobus. Tym razem musimy dopłacić 15 USD za dodatkowy, piąty, bagaż. Odjeżdżamy ze stolicy Kolorado o 16:40.

9 czerwca 1999

Postój w Omaha między 4:00 a 6:00 nie należy do przyjemności. Wszyscy muszą bezwzględnie opuścić autobus. Próbujemy wynegocjować z kierowcą, aby móc zostać w środku ze śpiącym dzieckiem. Okazuje się to niemożliwe, gdyż będzie gruntowne sprzątanie. Nie sądzę, by była to prawda. Po powrocie wszystkie leżące na podłodze śmieci zastajemy na swoim miejscu. Przed Chicago autobus staje na parkingu, i tu niespodzianka. Do środka wchodzi policja imigracyjna. Prosi wszystkich o opuszczenie autokaru oraz przedstawienie się. Pytają skąd się pochodzi i co się robi w USA. Meksykanie, nie rozumiejący nawet słowa po angielsku, odprowadzani są do policyjnych samochodów. Do Chicago dojeżdżamy więc zaledwie w parę osób.

10 czerwca 1999

Wylatujemy do Polski. Samolot jest tym razem bardziej zapełniony. Przy odprawie dowiadujemy się, że nie możemy liczyć na osobne miejsce dla dziecka. Jednak już na pokładzie uprzejme polskie stewardesy znajdują wolne miejsca i znów możemy siedzieć w trójkę obok siebie. Córka zasypia niemal zaraz po starcie i budzi się już po lądowaniu. Uff, wróciliśmy bezpiecznie do domu, ale szkoda, że już się skończyło.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u