Afryka Nowaka / Rowerem przez Zibwabwe i RPA (2010) – Piotr Strzeżysz

Opisany poniżej wyjazd do Zimbabwe i RPA był dziewiątym etapem projektu Afryka Nowaka – rozpoczętego w listopadzie 2009 roku przedsięwzięcia, realizowanego w celu popularyzacji postaci polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka, który jako pierwszy na świecie przejechał rowerem Afrykę z północy na południe i z powrotem.

Trasa

Victoria Falls, osiedle Matetsi, Hwange, stacyjka Malindi, Mpindo, Gwaai, Bulawayo, Gwanda, West Nicolson, Beit Bridge, Messina, Polokwane, Pretoria, Johannesburg.

Czas trwania

22 lipca – 31 sierpnia 2010 r. Dystans na rowerze: około 2000 km.

Transport

Lot z Rzymu do Johannesburga i z powrotem do Dusseldorfu, z przesiadką w Trypolisie – libijskie linie Afriqiyah – 1900 zł. Lot z Johannesburga do Bulawayo liniami KUMBA – około 500 zł.

Wiza

Bez zbędnych formalności załatwiana na granicy, cena 30 USD

Przydatne zwroty:

Kiła – biały człowiek

Siap, siap – spoko, spoko

Jebo! – Cześć!

Samolot relacji 001 namibijskiej linii Kumba wylądował bezpiecznie na lotnisku w Bulawayo. Zaraz po wyjściu skierowano nas do hali odpraw, przypominającej obdrapany hangar, w którym właśnie wybuchł granat. Na granicy ówczesnej Rodezji Północnej i Południowej (dzisiejszej Zambii i Zimbabwe) Kazimierz Nowak pisał:

„Znowu staję na nowej granicy. Że też ta Afryka musi być podzielona na tyle „ogródków”, otoczonych kolczastym drutem wiz, ceł. Gdyby nie te granice, podróż moja byłaby o połowę choćby lżejsza, a i wrażenie wolności byłoby zupełne.

O ileż łatwiej podróżuje się w dzisiejszych czasach… Niemniej jednak i nas, na granicy, czekały niespodzianki. Stanęliśmy w kolejce do odprawy. To, co jest zwykłą formalnością w większości krajów, tutaj okazało się bezkrwawą walką o każdą podejrzaną sztukę bagażu. A tych podejrzanych rzeczy mieliśmy całkiem sporo. Dziesięć kilogramów długopisów, dziwne metalowe tabliczki, kilkanaście piłek, telefon satelitarny, zdecydowanie zbyt dokładne mapy, książki i przewodnik krytykujący prezydenta Mugabego, dwa komputery, mnóstwo przeróżnych kabli, ładowarek, wtyczek i słuchawek, różową perukę, maskotki w kolorowych ubrankach, klucze z łańcuchami, śrubki, nakrętki, nie mówiąc o normalniejszych rzeczach, typu – dwie torby sprzętu fotograficznego, no i rozłożony na części, owinięty folią rower – jeden na całą czwórkę. Tak więc, choć staraliśmy się wyglądać normalnie i uśmiechać standardowym, przygłupim, lekko wymuszonym uśmiechem, to i tak nie umknęliśmy uwadze celników. Zresztą, nawet bez tych dziwnych rzeczy w torbach i plecakach, wyróżnialiśmy się aż nadto. Czym? Kolorem. Tutaj kolor wyróżnia i czy chcesz czy nie chcesz, rzuca się w oczy. Tubylcy znów przywieźli kilogramy papieru toaletowego i papierosów, ale ciekawe, co tam mają biali w bagażu.

Tysiąc dwieście długopisów, których część pojawiła się po otworzeniu pierwszej torby i metry splątanych kabli i wtyczek wystających z plecaka, tak skonsternowały celników, że odstąpili od przeszukania reszty bagażu. I całe szczęście. Moglibyśmy być posądzeni o współpracę, a już nie daj boże o przynależność do wyklętej sekty dziennikarzy, co raczej zamknęłoby dla nas granice i naraziło na szwank dalsze powodzenie wyprawy.

Już grubo po północy, ciasnych busem dojechaliśmy do Victoria Falls. Wodospady w mieście rzeczywiście przepiękne, tylko tego spokoju, o którym pisał Nowak, jakby mniej… Od samego rana nad głowami latają z hukiem helikoptery z turystami, pragnącymi z powietrza podziwiać ten jeden z siedmiu cudów świata. Również tubylcy nie dają spokoju i kiedy tylko opuści się mury kampingu, od razu jest się otoczonym przez chmarę „biznesmenów”, próbujących sprzedać domowe rękodzieło, w postaci najprzeróżniejszych figurek zwierząt, ludzi, masek, drewnianych naczyń i koralików, wśród których królują kościane jami jami. Jednak zdecydowanie największym hitem cieszą się banknoty o horrendalnych nominałach pięćdziesięciu albo stu miliardów dolarów zimbabweńskich. Już od dawna wycofane z obiegu i dosłownie nic nie warte, stanowią smutne kuriozum, będące żywym pomnikiem chybionych reform i fatalnego stanu gospodarki państwa pod rządami Mugabego. Aż trudno uwierzyć, że Kazimierz Nowak prawie osiemdziesiąt lat temu mógł napisać: „Nie nagabują przewodnicy ani przekupnie, żadnego natręctwa. Chwilami ma się złudzenie, że jest się jedynym człowiekiem w okolicy” .

Jeśli nie chcemy kupić banknotów albo pamiątek, możemy spróbować handlu wymiennego. Jest ogromny popyt na buty i koszulki i w ogóle jakiekolwiek elementy garderoby. Za moje szerokie, wyciągnięte, wystrzępione zielone spodnie, zaoferowano mi figurkę słonia.

Bracie, wspomóż mój biznes, mam dla ciebie specjalną cenę, albo lepiej wymieńmy się na coś, daj mi swoje spodnie, a ja dam ci słonia, bracie, wspomóż mój biznes, mam żonę i dzieci na utrzymaniu, zamień się na spodnie…

I tak oto dowiedziałem się, że mam brata w Zimbabwe, a za moje porwane spodnie, zabrane głównie jako środek prewencyjny na ukąszenia komarów, mogę kupić słonia i jechać na nim dalej, ale już bez spodni…

Po opuszczeniu Victoria Falls kierowaliśmy się na południowy wschód w stronę Bulawayo. Perspektywa zobaczenia słoni i innych zwierząt zwyciężyła nad rozsądkiem (który mówił: nie wydawaj ostatniego dolara swego na błahostki) i zdecydowaliśmy się na safari w mijanym po drodze Parku Narodowym Hwange. Co prawda nie liczyliśmy na nieprzebrane ilości zwierząt, ale rozczarowanie było ogromne. Bilans pierwszego dnia: jeden słoń, w dodatku pod wieczór, kilka żyraf, antylopy i zebry widziane z odległości kilometra.

W planie wycieczki był jeszcze nocleg na platformie w pobliżu wodopoju. Według naszego przewodnika mieliśmy tu być świadkami nocnej, istnej słoniowej orgii. Owszem, może i słonie były, ale nie mieliśmy noktowizorów w oczach, a nasze czołówki nie świeciły na odległość kilkuset metrów. Podobno można je było usłyszeć – chlapanie, mlaskanie, siorbanie, ciamkanie i inne odgłosy związane z pochłanianiem stu litrów wody na czworonoga. Niestety, agregator pompujący wodę w pobliżu skutecznie zagłuszał wszelkie odgłosy, no może poza chrapaniem dobiegającym z sąsiedniego namiotu… Rankiem pojechaliśmy jeszcze odkrytym pickupem na objazd po parku, ale jedynym mocnym wspomnieniem, jakie we mnie zostało, było przeszywające zimno i pusty żołądek. Na prawdziwe safari miał przyjść czas w ciągu najbliższych dni, ale o tym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy…

Zapadła decyzja, że pojedziemy wzdłuż nasypu kolejowego – tak jak Kazimierz Nowak prawie osiemdziesiąt lat przed nami. Z listów Nowaka do żony wynikało, że podróżnik nocował gdzieś w okolicy stacyjki Malindi, chcieliśmy więc odwiedzić to miejsce. Według mapy, do pokonania mieliśmy około dziesięciu kilometrów, więc pomimo zapiaszczonej drogi zdecydowaliśmy się pojechać. Po kilku kilometrach piasek zrobił się jednak tak grząski, że chcąc nie chcąc zaczęliśmy jazdę „na Nowaka” ­ – czyli pchając nasze Brennabory wzdłuż nasypu kolejowego.

Kuba wpadł na pomysł, aby spróbować jechać po podkładach kolejowych, ale tempo nie było zawrotne – właściwie identyczne z tym, jakie mieliśmy, pchając rowery po piasku… Jakby jeszcze wszystkiego było mało, na ziemi pojawiło się dziwne pnącze, którego końcówki wyglądały jak pineski, z tą różnicą, że od spodu miało nie jeden, a dwa ostre jak igła kolce. Piękne kapelusze ochoczo zaczęły wbijać się w opony… Ponieważ ciągnęliśmy jeszcze przyczepki, więc dziur do zalepiania było więcej, średnio po cztery, pięć na koło, na każdy kilometr „jazdy”

Prawie o zmierzchu dotarliśmy do stacyjki Malindi, a tam, poza czterema, pustymi barakami, ani żywego ducha. Zabarykadowaliśmy się w jednej z blaszanych szop, zaryglowaliśmy drzwi, rozbiliśmy namioty i ledwo żywi poszliśmy spać. Byłem tak wyczerpany, że nie słyszałem nawet pociągu, który zatrzymał się dosłownie nad naszymi głowami…

Następnego dnia kontynuowaliśmy „jazdę” na wschód, do stacyjki Kennedy. Z powodu ogromnej ilości kolców i kilkunastu dziur do łatania już na pierwszym kilometrze, zdecydowaliśmy się pchać rowery po torach. Była to prawdziwa droga przez mękę. Już około siedemnastej wiedzieliśmy, że przed nocą nie zdążymy dojechać do stacyjki. Wraz z zapadającym zmierzchem zaczynał budzić się busz. Pomrukiwania lwów i innych zwierząt dochodziły do nas coraz bliżej i wyraźniej. Nerwowo rozglądaliśmy się na boki. Z pobliskich krzaków w świetle czołówek błyskały coraz liczniejsze pary śledzących nas ślepi… W kompletnych ciemnościach docieramy wreszcie do celu. Niestety, znów ani żywego ducha. Na szczęście na północ od torów wiła się droga, będziemy mogli próbować przedrzeć się przez busz do Gwai. O noclegu w lesie nie ma mowy. Zatrzymujemy się przy barierce przejazdu kolejowego, aby założyć cieplejsze ciuchy. Busz żyje własnym życiem. Nerwowo przeszukujemy sakwy i popędzamy się nawzajem. Nagle, dosłownie za plecami, przeszywa nas długi ryk wygłodniałego lwa, zakończony głośnym mlasknięciem. Jak wystrzeleni z procy wskoczyliśmy na Brennabory, po czym pokrzykując i trąbiąc miniaturową wuwuzelą ruszyliśmy po piachu, pędząc ile sił w nogach przez ciemny las. I tak, we wzajemnych nawoływaniach, pokrzykiwaniach, przekleństwach, trąbieniu, dzwonieniu i gwizdach, pchaliśmy rowery przez busz.

Po kilku godzinach takiej „jazdy”, dotarło do nas, że nie damy rady o własnych siłach wyjechać z lasu. Byliśmy kompletnie wyczerpani, głodni (jechaliśmy cały dzień tylko na śniadaniu), odwodnieni. Ale znów mieliśmy szczęście. W drugą stronę jechał ciągnik, a w nim dobrzy ludzie, którzy naprowadzili nas na kemping. Miejsce okazało się był wypasionym pensjonatem dla turystów z mocno wypchanymi portfelami. Nie stać by nas było na nocleg, ale nie chcieli od nas żadnych pieniędzy i zaoferowali pokój w iście królewskim apartamencie. Dosłownie padliśmy na łóżka i zasnęliśmy twardym snem, już nawet na umycie się zabrakło sił…

Kilka następnych dni zajęło nam na dotarcie do Gwai. Na nocleg zaprosił nas do siebie młody chłopak o imieniu Khuleni i pozwolił rozbić namioty na podwórku. Mieszkał sam z babcią, zajmując z nią pięć krytych strzechą domów. Domy te okazały się być pokojami, o czym dowiedzieliśmy się niebawem. Na namioty wybraliśmy pierwsze lepsze miejsce na połaci piachu pokrywającej zagrodę, ale widząc gdzie się rozkładamy, chłopiec gwałtownie zaoponował, mówiąc: jak ja będę przechodził z kuchni do sypialni! Z zewnątrz wszystkie domy-pokoje wyglądają identycznie, różnią się jedynie wnętrzem. Jest tu kuchnia, sypialnia, spiżarnia i kibelek. Światła oczywiście nie było, elektryczność przecież kosztuje, w kuchni ściany rozświetlał płomień z ogniska, w sypialni świeczka, a na zewnątrz nasze czołówki.

Chłopiec chciałby się ożenić, ale na pierwszą wizytę do rodziców wybranki należy wyłożyć pięćset dolarów. Prawie fortuna, ale same pieniądze nie wystarczą. Bez krów nie ma co marzyć o założeniu rodziny. Khuleni na razie krów nie ma, ale w zagrodzie są już cztery kozy, dwie rachityczne kury i mały kot, którego przyniósł kilka dni temu spod sklepu.

Rankiem obudziło nas zamiatanie ziemi pod namiotem, czyli sprzątanie przedpokoju. Wyszliśmy ostrożnie na zewnątrz, uważając, żeby nie potrącić wirtualnych mebli. W dzień było łatwiej. Kiedy jedliśmy śniadanie, złożone z resztek kolacji, wzbogacone herbatnikami i mlekiem, powoli z sąsiednich zagród zaczęli schodzić się różni panowie i panie. Wszyscy chcieli zobaczyć dziwnych muzungu na żółtych rowerach, a wszyscy po kolei okazywali się najbliższą rodziną Khuleniego. Wujkowie, ciotki, bracia, siostry, raz po raz ciamkali i cmokali z niedowierzania, słuchając o Nowakowej podróży i naszym projekcie. Najchętniej zostalibyśmy z nimi jeszcze kilka dni, ale trzeba było ruszać dalej.

Wieczorem następnego dnia zatrzymujemy się w małej wiosce Isuza. Jest sklep – będzie można kupić coś miejscowego do picia, pomoże na zakwasy. Jak zwykle w podobnych sytuacjach, kiedy zatrzymywaliśmy się wieczorem pod barem, jakby spod ziemi wyrasta chwiejący się na nogach tubylec i oświadcza, że jest miejscowym sierżantem, żebyśmy niczego się nie bali, że jesteśmy tu bezpieczni, że jesteśmy wariaci, że on jest wolnym człowiekiem i czy możemy mu kupić piwo. Jasne. Nie ma sprawy, tylko, ze już jest ciemno, niech pan szanowny sierżant sztabowy pomoże w tej dziurze znaleźć dobre miejsce do spania. Bez chwili zastanowienia, tak jakby każdego dnia odprowadzał rowerzystów na miejscowy kemping, usłużny pan zaprowadził nas na podwórko rozświetlonego jarzeniówkami budynku. Po drugiej stronie, na ławce przed białym barakiem, siedziało rzędem z dziesięć kobiet, niektóre z torbą na głowie. Jesteśmy w szpitalu! Oznajmił tryumfalnie sierżant. Jeszcze chwila rozmowy z będącym na nocnym dyżurze lekarzem i dwiema pielęgniarkami i za moment rozbijaliśmy namioty. Rozpadający się biały budynek obok okazał się być oddziałem położniczym, a panie na zewnątrz wszystkie w nadziei oczekiwały na szczęśliwe rozwiązanie.

– Będziemy mieć bardzo pracowitą noc – oznajmiła jedna z pielęgniarek. – Szczepimy wszystkich na wirus H1N1. Wy też powinniście się zaszczepić, bo nie wpuszczą was do Botswany!

Nawet po zapewnieniach, że nie jedziemy do Botswany i próbach przekonania, że wirus ten to jakaś jedna wielka ściema, a szczepionki, żeby się nie zmarnowały, rzucono w biednym Zimbabwe, panie i tak nalegały, aby nas zaszczepić. Kobietom w ciąży nie proponowały.

Następnego dnia, po męczącym dniu pedałowania, docieramy do Bulawayo, kierując się do księdza Krystiana Traczyka, pracującego w parafii Świętego Ducha. Nasze zmęczenie na pewno było niewspółmiernie mniejsze, porównując je z tym, jakiego musiał doświadczać Nowak po wielodniowej przeprawie z Victoria Falls wzdłuż torów kolejowych. Oto jak nasz podróżnik w listach do żony opisuje swój wjazd do miasta:

„Po strasznej nocy, przemęczony, wyczerpany fizycznie – ujrzałem w dali masę zabudowań, najeżonych rezerwoarami z wodą, kominami i wieżycami. Był dzień 2 stycznia 1934 r. – uśmiechało się słońce.

Po piętnastu dniach przerwy widzę znowu auta – a tyle ich wszędzie, jak na najruchliwszych arteriach Paryża. Bulwary szerokie, czyste, obramowane pięknymi budowlami, które zdają się być drapaczami chmur w stosunku do dzielnicy tubylczej…

Kwatera! Dopiero wieczorem zdecydowałem się zająć pokój, którego więcej, niż pragnąłem. Zbiedzony, przeziębiony, upity tułaczką, z rozkoszą wyciągnąłem się na czystym, wygodnym łóżku i raz w końcu, po 15 dniach, mogłem się rozebrać, wykąpać i spokojnie przebrać bez obawy, że lada chwila można zostać ukąszonym przez żmiję i ranka nie doczekać… „

Podobne wygody czekały i nas, a wyobrażenia o miłym miejscu do odpoczynku przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy osobne pokoje do spania, w łazience ciepły prysznic, możliwość korzystania z kuchni, pralki, a do tego samochód do dyspozycji na najbliższe dni. Ksiądz Krystian okazał się być fantastycznym gospodarzem i jesteśmy mu po tysiąckroć wdzięczni za okazaną gościnność, ciepło, opowieści, poczucie humoru i dobroć.

W niedzielę mieliśmy okazję uczestniczyć w zimbabweńskiej mszy. Liturgia jest tu celebrowana z ekspresyjnością i intensywnością przeżyć charakterystyczną dla wszystkich czarnych Afrykańczyków. Ludzie śpiewają tańcząc, klaszcząc w dłonie, gestykulując, w spontaniczny sposób oddając swoje uwielbienie i oddanie bogu. Większość przychodzi do kościoła z własnym pismem świętym – pomaga to potem księdzu (odprawiającemu mszę w tubylczym języku Ndebele) odwoływać się do cytatów, a wiernym na zerkanie na tekst w Biblii. Ciekawym elementem mszy jest składanie darów w formie przedmiotów użytkowych, bądź zwierząt. I tak, podchodzący pod ołtarz ludzie mogą zostawić kurę albo koguta (jeśli są bogaci), albo jedynie pastę do zębów lub mydło (jeśli na kurę ich nie stać). Inną ciekawostką jest komunia, która jest podawana do ręki i wierni sami wkładają sobie opłatek do ust.

W ciągu pobytu w Bulawayo mieliśmy dość napięty grafik. Spotkanie z biskupem, wizyta w Parku Matopos, odwiedziny parafii księży misjonarzy w Plumtree i wizyta w Cronicle of Bulawayo – dzienniku, w którym drugiego lipca 1934 roku ukazał się artykuł o Kazimierzu Nowaku. Szczególnie wrażenie zrobiła na nas wizyta w Plumtree, gdzie znajduje się profesjonalne studio nagrań, założone przez księdza Maćka Malickiego, muzyka i zapalonego motocyklisty. Wiele lat jeszcze będziemy wspominać ten przemiły wieczór z Werbistami z Plumtree.

Po opuszczeniu Bulawayo droga nas nie rozpieszczała. Przez trzy dni z rzędu wiał silny, zimny wiatr, który nie pozwalał na szybką jazdę nawet na zjazdach. Niemniej jednak udało nam się we wtorek dojechać do Beit Bridge, gdzie bez żadnych problemów przekroczyliśmy granicę. Stempel do paszportu, krótki spacer po moście nad rzeką Limpopo i wjechaliśmy na terytorium Republiki Południowej Afryki. Czysta ulica, podlewany trawnik na poboczu, czyste ubikacje, a w nich sprzątaczki w wyprasowanych fartuchach i wypastowanych butach… Buty. W Zimbabwe oznaka luksusu, bogactwa, prawie dumy. Większość spotkanych ludzi chodziła boso, a jeśli mieli obuwie, to porwane, podziurawione, znoszone, brudne. W dobrych butach nie chodzi się po zakurzonej drodze. Zakłada się je do szkoły, do kościoła, do urzędu, ale z domu wychodzi się boso, a buty wkłada dopiero na progu. Wiele razy mijaliśmy dzieci idące ze szkoły, z których ramion dyndały zawieszone na sznurówkach czyste trzewiki.

W RPA rzeczą, która najbardziej nas zaskoczyła, była nieopisywana wręcz gościnność Burów – białych mieszkańców kraju, potomków pierwszych holenderskich osadników. W Polokwane zostaliśmy przyjęci na nocleg przez miejscową dziennikarkę – my mieliśmy dach nad głową, a ona materiał do lokalnego magazynu. Wieczorem oglądaliśmy mecz rugby. Co prawda tylko w pubie przed telewizorem, ale i tak był to dla nas pierwszy mecz rugby obejrzany od początku do końca. A stawka szła o nie byle co. Drużyna RPA, na którą zwyczajowo mówi się Springboki, grała przeciwko Nowej Zelandii. Nazwa drużyny pochodzi od niewielkiej antylopy, doskonale przystosowanej do życia na suchych, pokrytych spaloną trawą równinach Karru, czy Kalahari. Wystarcza im najgorsza pasza i właściwie nie potrzebują pitnej wody, a pomimo tego pozostają szybkie i zwinne. Niestety, Springboki tym razem nie okazały się wystarczająco sprytne i przegrały, tracąc w ostatnich czterdziestu sekundach kilkanaście punktów. Tego wieczora kraj nie pogrążył się w szaleństwie. Doradzono nam, aby tego wieczora nie chodzić już po ulicach z uśmiechem na twarzy, gdyż może to być zinterpretowane zupełnie opacznie.

Rankiem czekała nas wizyta w kościele. Msza w Katedrze Świętego Serca nie była już tak żywiołowa, jak te, które oglądaliśmy w Zimbabwe. Jedyną właściwie różnicą poza polską liturgią było to, że zamiast organów grano na bębnach, a komunia podawana była przez księdza nie do ust, a do ręki. Pod koniec mszy wyszedłem na ambonę i przed kilkusetosobową rzeszą wiernych streściłem historię Nowaka i opowiedziałem o naszym projekcie. Wystąpienie zaowocowało tym, że przed katedrą podeszła do nas kobieta i w trakcie rozmowy napomknęła o pobliskiej misji polskich sióstr w szkole dla niewidomych. Dziennikarka Nelie obiecała nas tam zabrać po obiedzie.

Po bardzo obfitym grilu (zwanym tutaj braai) i pełnym kociołku mięsno-warzywnego gulaszu ruszyliśmy do szkoły dla niewidomych SILOE w misji Świętego Bernarda, leżącej na obrzeżach Polokwane. Nazwa szkoły pochodzi od źródła, czy też sadzawki, przy której Jezus uleczył niewidomego. Polskie siostry i wolontariusze pracujący na miejscu wykonują tam niesamowitą pracę. Prowadzą szkołę, internat, zajęcia pozalekcyjne i zajmują się całą masą innych codziennych rzeczy. Obejrzawszy główne budynki misji, zostaliśmy zaproszeni dla dziedziniec, na którym setka dzieci śpiewała w języku Sepedi piosenki w sposób tak ekspresyjny i żywiołowy, z tak ogromnym ładunkiem pozytywnych uczuć, że całe ciało wyrywało się do tańca. Widać było, że śpiew sprawia im ogromną przyjemność i naprawdę, czuło się tę radość, spontaniczność, chęć życia, wprost szczęście. Obiecaliśmy, że wrócimy następnego dnia i razem pojedziemy na mecz piłki nożnej. Był to nie byle jaki mecz, gdyż właśnie rozpoczęły się Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej Osób Niepełnosprawnych Umysłowo, a Polska grała pierwsze spotkanie z drużyną RPA.

Pojechaliśmy wynajętym busem, razem z polskimi siostrami i owiniętymi w biało-czerwone flagi czarnoskórymi kibicami. Polska, poza RPA, miała jeszcze w grupie Portugalię i Chiny, a informację tą dostaliśmy od napastnika polskiej reprezentacji, który na pytanie, jak nazywa się trener, odpowiedział: „Miron z Warszawy”. Po bardzo zaciętych dziewięćdziesięciu minutach mecz zakończył się wynikiem 3-2 dla Polski! Wśród masy południowoafrykańskich kibiców stanowiliśmy biało-czerwono kroplę w morzu, ale dawaliśmy z siebie wszystko, aby przekrzyczeć ryczące wuwuzele. W doskonałych humorach wszyscy wracaliśmy do misji – Polacy w milczeniu (zupełnie straciliśmy głos), a reszta, pomimo porażki ich drużyny, śpiewała, tańczyła i skakała po autobusie, jak na prawdziwych kibiców przystało. Ech, żeby w Polsce tak się cieszyli z porażek… Chyba zostałbym kibicem.

Wieczorem dojechaliśmy do Nylstrom z zamiarem zanocowania gdzieś na obrzeżach miasta. Na ostatnim robocie (tak tutaj mówi się na sygnalizację świetlną) skręciliśmy z prawo w stronę zachęcająco wyglądającego osiedla jednorodzinnych domków. Na pewno znajdziemy tu jakiś przyjemny rów do spania, a kto wie, może nawet skoszoną trawę – pomyślałem. Kiedy w zapadającym zmroku przemykaliśmy między otoczonymi murami i kolczastymi drutami rezydencjami, zatrzymał się obok nas szary mercedes, z którego okna wychyliła się starsza kobieta.

– Zgubiliście się? Kogo szukacie? – zapytała.

Wytłumaczyłem skąd jesteśmy i co robimy i że szukamy bezpiecznego miejsca na dziki camping.

– Chcecie spać na ulicy? – Wyraźnie mój przekaz nie pasował do naszego ogólnego image: wypasione rowery, kolorowe koszulki, no ale przede wszystkim, to, co powiedziałem, zupełnie nie przystawało do naszego koloru skóry. Biały ma nocować w rowie?? Eee, przepraszam, chyba zaszła tu jakaś pomyłka.

– To jakiego adresu szukacie? – kobieta dalej swoje. Po kolejnych tłumaczeniach wreszcie do niej dotarło, że choć nie przypominamy Marsjan, to jednak jesteśmy z innej planety i w wozach, które ciągniemy, mamy cały dobytek, no i chcielibyśmy gdzieś się z naszym taborem przenocować.

– Nie, nie możecie tutaj nocować, okolica jest niebezpieczna, pojedziecie ze mną. Jeśli się nie boicie i mi ufacie, możecie przenocować u mnie. ­– Odwracam się do reszty, ale miny ich mówią same za siebie. Jedziemy do Burów. Dom, a raczej rezydencja, do jakiej dojechaliśmy w ciemnościach, okazał się ogromną posiadłością z pięcioma sypialniami, basenem, wielkim ogrodem z wysokimi na kilkanaście metrów palmami i pokojami przestronnymi jak sale w Zamku Królewskim. Naprawdę można się w nim było zgubić. Gospodyni, Charlie, zaproponowała, że zamówi nam pizzę, ale uparliśmy się, że odgrzejemy sobie makaron i fasolę. Kobietę bardzo zainteresowała historia Nowaka i obiecała, że załatwi nam rankiem kogoś w prasy. Kończyliśmy wciągać posiłek, kiedy do domu wrócił mąż. Postawny mężczyzna, Johann, wyglądał, jakby zobaczył duchy. I rzeczywiście, kiedy żona tłumaczyła mu przez telefon, że z ulicy zabrała do domu czworo Polaków na rowerach, którzy przyjechali z Zimbabwe i chcieli spać w jakimś rowie, to wziął to za dobry dowcip. Po powrocie do domu zastał jednak cztery prawdziwe postacie. Wszedł do kuchni, spojrzał na nasze niedokończone porcje z fasolą i pokazując na talerze, zjeb…ł głośno żonę, że nie dała nam „normalnego” posiłku.

– Ale oni nic nie chcieli! Proponowałam pizzę! Chcieli swój makaron i fasolę! – próbowała się bronić Charlie.

– Jaką pizzę! O kur…a! Kobieto! Mięsa im trzeba było dać, cała lodówka i spiżarnia pełna! – zagotował się ze złości wąsaty Bur. – I do picia nic nie dostali! Co oni piją? Czekoladę??!  Ja pierd…lę! Kobieto! Co oni sobie o nas pomyślą?! Chcecie piwo, wino czy coś innego? – tym ostatnim zdaniem zwrócił się już do nas.

Swój człowiek, pomyślałem. Za moment stół zapełnił się najprzeróżniejszymi trunkami i masą różnych dodatków. Johann, gospodarz, okazał się być dentystą i zapalonym myśliwym. Uparł się, że musimy pojechać razem z nim do jego gabinetu, aby obejrzeć gromadzone przez dziesięciolecia trofea.

– W domu ich nie trzymam, żona mnie nie rozumie – dodał, na co skwapliwie pokiwaliśmy głowami. – Wiadomo, kobieta! – dorzucił z westchnieniem. – Ale ta wasza to ma jaja, żeby tak z wami jeździć. Trzeba mieć jaja, nie?! – rzucił w stronę Ewy – Oj, lubię takie kobiety… – Johann rozmarzył się na chwilę. – Ale co tam, nie ma co gadać, wypijemy i jedziemy.

Kolekcja wypchanych głów, skór i innych zwierzęcych części rzeczywiście była imponująca. A to wszystko w fantastycznym, ze smakiem urządzonym gabinecie. Bardzo przytulnym, z ogromną ilością najprzeróżniejszych durnostojek i przydasi, począwszy od zabytkowego fotela, poprzez rachityczne narzędzia, zdjęcia, ryciny i postacie, a skończywszy na gramofonie, pamiętającym jeszcze czasy wędrówki Burów.

Po powrocie do domu zaczęła się posiadówka w pokoju tak wielkim, że biło echo. Skosztowaliśmy przeróżnych afrykańskich trunków, aż w końcu przestaliśmy odróżniać smaki. Po wschodzie słońca, trochę zmęczeni, powitaliśmy nowy dzień.

Wyjeżdżając rankiem z Nylstrom nie wiedzieliśmy jeszcze, że podobny wieczór czeka nas kolejnego dnia. Około trzydzieści kilometrów na północ od Pretorii skręciliśmy w boczną szutrową drogę, przejechaliśmy tory kolejowe i za moment dojechaliśmy do barykady, czyli podłączonego do prądu płotu z kolczastego drutu, ogradzającego farmę Burów. Wybrałem się na ochotnika przez bramę, aby załatwić nocleg. Najpierw dopadły mnie dwa psy, ale wyglądały na mocno zdziwione i po dwóch głośnych szczekach i trzech prychnięciach zaczęły mnie ostrożnie obwąchiwać. Z pobliskiego domu podeszła pani Burowa, trochę tłumaczenia i za moment wszyscy raźnie zmierzaliśmy w stronę małego domku, który jakby był już przygotowany na nasz przyjazd. Po raz kolejny zostaliśmy niezmiernie szczodrze obdarzeni wszelkimi wygodami, o jakich podróżujący bez większej gotówki mogą sobie tylko pomarzyć. W swojej gościnności Burowie są wprost wylewni.

Wieczorem dojechał jeszcze syn gospodarzy, Peter, ogromnej postury mężczyzna, były gracz w rugby  i zagorzały farmer. Spędziliśmy razem bardzo miły wieczór, a wszyscy zachowywali się tak, jakbyśmy znali się od lat…

– Nie wyobrażam sobie życia w mieście, udusiłbym się tam, tutaj jest mój dom – mówił, zataczając ręką obszerny łuk. Po raz kolejny spróbowaliśmy lokalnych specjałów burskiej kuchni i po raz kolejny zapewniano nas, że goszczenie rowerzystów z Polski w domu to przywilej dla nich i wielki honor. Trudno powiedzieć, czym zasłużyliśmy sobie na takie przyjęcie, bo znów było ono iście królewskie. Kiedy rankiem żegnaliśmy się z gospodarzami, czuliśmy się prawie jak członkowie rodziny. Szkoda, że nie mogliśmy zostać dłużej. Ale wspomnienia burskiej gościnności zostaną w nas chyba do końca życia.

Po południu, z lekkim opóźnieniem, dotarliśmy do ambasady polskiej w Pretorii. Spotkanie w polskiej placówce pomógł nam zorganizować Andrzej Morstin, drugi sekretarz do spraw politycznych, którego spotkaliśmy w Polokwane na meczu RPA-Polska. Na terenie ambasady zostaliśmy bardzo serdecznie powitani przez kierownika wydziału konsularnego, pana Marka Kolańskiego, jak również przez kilkuosobową grupę pracowników niższego szczebla. Przy poczęstunku i kawie przybliżyliśmy postać Kazimierza Nowaka, opowiedzieliśmy o jego podróży przez Afrykę, jak również o projekcie Afryka Nowaka i o naszym w nim udziale. Wieczór tego obfitującego w wydarzenia dnia spędziliśmy w domu Andrzeja, razem z jego żoną Zosią i trójką dzieci. W naprawdę wspaniałej, sympatycznej, dosłownie domowej atmosferze zjedliśmy razem kolację, przy której wymienialiśmy się afrykańskimi doświadczeniami. Jakże mizernymi z naszej strony, bo raptem kilkutygodniowymi, w porównaniu z czteroletnim pobytem Andrzeja i jego rodziny w RPA… Chcieliśmy raz jeszcze bardzo im podziękować za gościnność, za wyrozumiałość i pomoc, jaką nam okazali. Andrzeju i Zosiu, dzięki Wam ostatnie dni były dla nas takie, że prawie czuliśmy się, jakbyśmy już byli w domu.

Jeszcze kilka dni i powrót do domu… A do Afryki jeszcze wrócimy. Nie zjadły nad żadne pluskwy, nie dopadła nas malaria i wszystko wskazuje na to, że nie przywieźliśmy żadnej ameby ani innego paskudztwa. Poza tym jednym, który i tak już mamy. Prawdziwa zaraza, choroba nieuleczalna. Uzależnienie od przestrzeni, od poznawania świata, od życia na walizkach, od PODRÓŻY. A więc. Wypijmy za powroty!


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u