Solna karawana (Mali) – Jakub Pająk

Solna karawana (Mali)

Jakub Pająk

Karawany jednogarbnych wielbłądów od początku naszej ery zaczynają przemierzać rozległe przestrzenie największej gorącej pustyni świata. Jej największym bogactwem przez wieki była sól kamienna, stanowiąc istotny środek wymiany w handlu z Czarną Afryką (m.in. za złoto). We współczesnym świecie nadal są miejsca, gdzie handlowe karawany po „białe złoto Sahary” są na porządku dziennym, a ich organizacja oraz metody eksploatacji i transportu nie zmieniły się zasadniczo od kilkuset lat. 70-464

W północnej części Mali regularne karawany liczące do kilkuset sztuk dromaderów wciąż przemierzają pustynny szlak z Timbuktu (bądź innych miejscowości nad Nigrem) do położonych w głębi Sahary kopalń soli Taoudenni (blisko 1500 km tam i z powrotem). Przez ponad sześć tygodni podglądałem codzienne życie na solnym szlaku, jako pomocnik/poganiacz wielbłądów/… w prowadzonych przez Maurów karawanach.

Termin: 10 I – 16 III 2008 (w tym 42 dni karawany)

Trasa: Kraków – Bamako – Timbuktu – Essakane – Timbuktu – Araouane – Taoudenni – Araouane – Timbuktu – Kourieme – Timbuktu – Bankor (dawne Jez. Faguibine) – Zouera – Lere – Segou – Bamako – Kraków

Wiza: Berlin wysyłkowo – 34 € + koszty przesyłki

Ponieważ lecę bezpośrednio do Mali potrzebowałem jej przed wylotem. Ambasada w Berlinie, więc w grę wchodziła dwukrotna wizyta w stolicy Niemiec, bądź… przesyłka pocztowa w okresie świąteczno-noworocznym z paszportem i kasą na wizę (34 euro) w kopercie (plus koszty przesyłki zwrotnej). Nieco ryzykowne, ale zadziałało… tyle, że opóźniło wyjazd o ponad tydzień, dzięki czemu miałem wyjątkowo ekstra czas przed wyjazdem:) Z jednej strony spokojniej załatwiłem kilka spraw, z drugiej… no cóż, zobaczymy…

(tekst kursywą – fragmenty dziennika podróży / bloga na www.geoturystyka.pl)

 

Zdrowie: żółta febra – „żółta książeczka” wymagana przy wjeździe; poza 70-465 tym warto pomyśleć o: żółtaczka A+B, dur brzuszny, profilaktyka antymalaryczna (w moim przypadku jedna doba kontaktu z komarami, w ciągu ponad dwóch miesięcy pobytu, wystarczyła do przywiezienia Plasmodium falciparum 🙁

Pieniądze: frank zachodnioafrykański CFA

1 € = 650-656 CFA; 1 $ = 500 CFA

w Timbuktu nie ma bankomatu, więc gotówka tylko z wymiany w banku lub przekazu Western Union etc.

Przelot: Kraków – Bolonia (Centralwings) – 900 PLN

Bolonia – Casablanca – Bamako i Bamako – Casablanca – Mediolan

(Royal Air Maroc) – 2.300 PLN

Bamako – Timbuktu (Compagnie Aerienne du Mali) – 200 € + 30.000 CFA

Mediolan – Kraków (Rayan Air) – 250 PLN

Ponadto do Mali dostać się można bezpośrednio z Europy z: Air France (Bamako), Compagnie Aerienne du Mali (Paryż-Bamako; jedyna linia latająca do Timbuktu!), Point Afrique i Go Voyages (ostatnie 2 to tzw. tanie linie operujące między Francją, a Bamako, Gao czy też Mopti), oraz z przesiadką z: Tunis Air (przez Tunis), Mauritania Airways (przez Nawakszut), Air Sénégal (przez Dakar), Afriqiyah (przez Trypolis) i Air Algerie (przez Algier).

…siedzę właśnie już którąś z kolei godzinę na lotnisku w Bolonii czekając na kolejny etap podróży: Cassablanca i daalej Bamako. Bilet udało mi się zdobyć wczoraj po 18-tej (tego samego dnia wcześniej odebrałem przesyłkę z paszportem i malijską wizą), a nazajutrz o 9-tej siedziałem już w samolocie. Tanie linie na ostatnią chwilę… hm, kosztowne… Taaa, ten dolotowy kawałek Kraków-Bolonia to prawie 1/3 kosztów całego połączenia tam i z powrotem! Zatem po co się spieszę do Afryki?

Na FESTIVAL AU DESERT na pustyni w Essakane, jakieś 70 km od Timbuktu. Trzy dni etnicznej muzy, nie tylko tuareskiej, bo zjeżdżają tu zespoły z całego Mali, a nawet światowej sławy gwiazdy Czarnej Afryki (w tym roku np. Tiken Jah Fakoly). Trzy dni muzyki gdzieś pośród wydm i przestrzeni. W moim przypadku jest tylko jedno ale… dostałem paszport o jeden dzień roboczy Poczty Polskiej za późno. Właściwe samoloty odleciały, a ja kombinuję z nadzieją, zawieszony jakieś 10 tys. m nad ziemią, pomiędzy 9 a 10 stycznia 2008. Festiwal startuje 10 stycznia, w Bamako ląduję 10 stycznia o 2:35 i ponoć o 6:00 jest samolot, który leci do Timbuktu (w afrykańskich realiach 1200 kilometrowa przeprawa lądem odpada). W Polsce biura podróży w ogóle nie miały informacji nt. tego lotu… więc ryzyk-fizyk.

Zobaczymy na miejscu, czy ekspresowo uda się osiągnąć legendarne Timbuktu (słynące z niedostępności:) i utonąć w muzyce na pustyni?

wątpliwości

za późno na wątpliwości

samolot do Bamako pełny, część pasażerów wygląda na muzyków, festiwalowców, etc.

1/2 h opóźnienia

co będzie??? – to będzie 🙂

Bamako AirDeal

Tani i godny polecenia samolot Royal Air Maroc siadł na płycie bamakańskiego lotniska. Wyjątkowo byłem jednym z wielu pasażerów tłoczących się w przejściu i niecierpliwie oczekujących na otwarcie drzwi. Szybki spacer przez milutkie ciepełko do budynku lotniska, szybka odprawa i szybkie poszukiwania okienka sprzedającego bilety… he, he, dobre sobie:), nawet gdyby samolot do Timbuktu był dzisiaj w rozkładzie. A to samolot specjalny, samolot festiwalowy, samolot widmo… Trzeba się jednak jakoś odnaleźć w całym tym tłumie wojska, ochroniarzy, przewodników, cinkciarzy i naciągaczy. Ciężkie zadanie, a informacje dosyć rozbieżne. W końcu pojawia się grupa turystów i muzyków, ale z nimi, tzn. organizatorami tej imprezy, też żadnych konkretów. Pojawiają się dwaj Tuaregowie z jakimiś biletami. Rozdają je turystom i zaczyna się odprawa. Na tablicy pojawia się Tomboctou, tyle że ponoć wszystkie miejsca zajęte.

Czekam. Minuty ciągną się niemiłosiernie, jednocześnie uciekając nieubłaganie, a grupa turystów i muzyków topnieje w oczach.

Ta cholerna niepewność, a nuż się uda, a nuż ktoś nie dotrze na czas. Już dawno minęła 6:00 – godzina odlotu, ale wciąż coś się dzieje, ktoś się pojawia, a głównodowodzący Tuareg ma jeszcze plik niebieskich bilecików w ręku. 6:30 „smaruję”, kupuję, „smaruję” – na niebieskim świstku pojawia się moje nazwisko, do plecaka zostaje przylepiona naklejka z napisem TOM, a w paszporcie ląduje jakaś pieczątka. Odprawa, spacer po płycie lotniska, od rufy do wnętrza samolotu i pierwsze lepsze wolne miejsce. Już siedzę, ale wciąż nie wierzę… uwierzę dopiero jak wystartujemy…

Wreszcie o 7:30 wzbijam się 4 raz w ciągu doby pod niebo… uff, uff, uff… udało się!!! Całe to zamieszanie z biletami, banknoty wędrujące w niepewne ręce dla niewiadomojakiego efektu… Uff, to była naprawdę ostra gra – really hard deal!

 

Transport na miejscu, noclegi i inne historie:

I. Timbuktu – Essakane (na pace terenówki) – 15.000 CFA

Niemożliwe staje się możliwe – Essakane

Po 36-godzinach od kupna biletu w Krakowie ląduję w legendarnym tuareskim Timbuktu. Tempo ekspresowe, właściwie to nie do końca wierzyłem, że to możliwe, ale okazuje się, że wiele (a może wszystko?) da się zrobić, tylko zależy jakim kosztem.

Z Timbuktu szybki “transfer” na pace pick-upa do Essakane (Assakane). W gruncie rzeczy to jazda w kolumnie kilkudziesięciu samochodów terenowych różnych malijskich biur podróży. Kurzy się niemiłosiernie, pomarańczowe tumany zasłaniają wszystko wokoło. Cóż, pomimo “masówy” czuję, że żyję, czuję pustynię, lejące się z nieba słońce, wiatr we włosach (tudzież w szeszu), pęd mknącej terenówki i wciskający się wszędzie pył… Witamy na Saharze:)

Po drodze dużo wojska, ale dopiero w miejscu festiwalowym okazuje się, że jest go pełno, a ponoć jeszcze cała okolica w promieniu 50 km jest obstawiona! Kupuję bilet – festiwalową opaskę (za dużo niższą stawkę, niż miała być – 115 euro zamiast 150; b. miłe zaskoczenie) i okazuje się, że to co oficjalnie miało być nie do zrobienia indywidualnie, tj. bez biura podróży, jak najbardziej zrobić się da. Gdyby tylko nie te samoloty na ostatnią chwilę… ale cóż, mam nadzieję, że warto było wpakować trochę większą kasę w tą imprezę 🙂

 

II. Festival au Desert Essakane – najtańszy 3-dniowy bilet – 115 €; spanie we własnym namiocie (opcje z noclegami i wyżywieniem są dużo droższe – 280 € / os. przy transferze z Timbuktu)

Miejsce festiwalowe w Essakane (Assakane) (czyli chyba jakiejś miejscowej gminie, czytaj zgrupowaniu namiotów lub coś w tym stylu jako centrum) położone jest perfekcyjnie. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów z Timbuktu przez dosyć monotonny kawałek Sahelu można wpaść w zachwyt. Po drodze tylko w miarę płaski teren, wyschnięte trawy, rachityczne akacje i tamaryszki… po prostu puste krzakowisko, po którym szwendają się jedynie kozy i osły. Tuż przed Essakane pojawiają się natomiast gołe, spalone słońcem góry, a w oddali majaczą duże, pomarańczowe wydmy. Samo zaś Essakane… zgrupowanie kilkunastometrowych jasnożółtych wydm; pomiędzy którymi rozłożyły się festiwalowe stanowiska.

Na jednej z diun wzniesiono dużą scenę, przed którą jest akurat na tyle płaskiego piachu, by pomieścić najbliższą publiczność. Dalej prostopadłe 200-metrowej długości obniżenie, które popołudniami służy jako hipodrom dla wielbłądzich wyścigów, a za nim jedna z najpiękniejszych naturalnych, amfiteatralnych widowni świata – lekko wklęśnięta podłużna wydma. Wieczorami na pustyni robi się naprawdę zimno, ale wtedy piaszczysta widownia nabiera jeszcze cudowniejszego wymiaru żarząc się dziesiątkami koksowników na węgiel drzewny. Nic tylko wyciągnąć się na piasku obok takiego grzejnika, wpatrzeć w rozgwieżdżone niebo Sahary i wsłuchać w etno-afrykańskie rytmy.

A naprawdę jest czego posłuchać. Cała muzyczna mozaika multi-etnicznego Mali. “La nuit Bambara de Segou” i inne zespoły ludu Bambara, Guina Dogon z kraju Dogonów, kapele Sore i mauretańskie, no i oczywiście wiele grup muzycznych gospodarzy – Tuaregów: Tamana, Takoba, Tamikirist itd. można by wymieniać…

Dla mnie osobiście no. 1 festiwalu było Tinariwen, moja ukochana grupa tuareska i jedna z naj… z całej Afryki. Nie było ich w planie-programie – pojawili się nagle jako niespodzianka, a wtedy cała tuareska część publiki powstała i ruszyła pod scenę. W momencie przestał istnieć sektor prasowy pod sceną, a miejsce dziennikarzy i fotografów zajęli młodzi Tuaregowie i Tuareżki. Zostałem chyba jedyny z aparatem pod sceną, zalewany z jednej strony porywającą muzyką z serca pustyni, z drugiej falami niepohamowanych emocji. Tłum podrygiwał w rytmach pustynnego bluesa, dziewczyny piszczały wpatrzone w swych idoli, a chłopaki nucili teksty piosenek w języku tamaszek skandując prośby o następne kawałki. Zupełnie inna od naszej kultura, ale jeśli chodzi o emocje… to chyba wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi.

Jakże odmienna była z kolei reakcja tychże ludzi, szczególnie starszej części, kiedy swą twórczość zaczął prezentować pewien mocno rozczochrany Austriak – M Monte. Muzyczna arytmia na harmonii z na wpół industrialnym podkładem z magnetofonu wywołała dosłownie totalny szok. Chyba nikt spośród Tuaregów nie mógł uwierzyć, że naprawdę słyszy to, co słyszy. Gdybyście widzieli wyrazy ich twarzy, wytrzeszczone oczy, zatykane szeszem uszy:) Kończ!!!… nagrodzone brawami.

Zupełnie innego rodzaju abstrakcją byli goście ze zdecydowanie odmiennej pustyni – lodowej. Eskimosi z Kanady na Saharze! Nie wiem, do jakiego stopnia miejscowi nomadzi zrozumieli powiązanie ich świata z odległą lodową krainą (choć na początku występu wyświetlany był filmik), w każdym bądź razie specyficzna muzyka dalekiej północy w połączeniu z teatralną grą i cyrkowymi akrobacjami nagradzana była wielokrotnie gromkimi brawami. Artcirq podobał się do tego stopnia, że ludzie przestali zwracać uwagę na to co za nimi, wstając beztrosko zapatrzeni w scenę:) Do miejscowej publiki trafiły także porywające występy Irlandczyków – Liam and Paddy, czy Katalończyków – Electrica Dharma (na pace ich pick-upa dotarłem na festiwal) wraz z timbuktańskim Imarhane.

Dla dość licznych afrykańskich i nieco bledszych rasta bez wątpienia gwiazdą festiwalu było Tiken Jah Fakoly z Wybrzeża Kości Słoniowej. Afrykański Bob Marley rozgrzał Czarną publikę do czerwoności, podobnie jak wcześniej błękitnych ludzi wokalista i gitarzysta Tinariwen w białym turbanie. Rasta wychodzili z siebie, z najdłuższodreadlokim blond pjk na czele 🙂

Można by jeszcze długo pisać o festiwalowej muzyce i o atmosferze, lecz chyba lepiej przyjechać tu osobiście za rok, co? O innych niesamowitościach Festival au Desert rozpisywać by się można także w nieskończoność.

Wyścigi wielbłądów – parami galopujące pomiędzy wydmami dromadery, jak na bieżni krótkodystansowej próbujący się zawodnicy… Jak w ogóle można rozpędzić wielbłąda na tak krótkim odcinku (jakieś 100 m) do taaakiej prędkości!? Obłęd!

Występy różnych grup muzyki etnicznej na małej scenie: transowa muzyka pustyni (tuareska, mauretańska) i jej wykonawcy w pięknych, lśniących szatach, Dogoni ze swoją bębniarską muzyką, kosmogenią i nieprawdopodobnymi maskami, wśród których jedna miała chyba ze 4 m wysokości!!!… Nie mniej ciekawa jest 3-stopniowa struktura publiki w czasie takich pokazów: najniższy i najbliższy okrąg tworzą foto-reporterzy, dalej mix białych i lokalnych widzów, a nad nimi dostojni Tuaregowie na swoich rumakach-dromaderach.

Wspomnę jeszcze tylko o niezwykłości tzw. imprezy po którymś z kolei bisie Tinariwen. Gdy definitywnie skończyli, z małej sceny rozbrzmiały dźwięki elektroniczne, jungle z mocnym basem. DJ’e zaczęli miksować muzykę Tinariwen z mocnym basowym uderzeniem, a wtedy młodzi Tuaregowie i Tuareżki ruszyli pędem w ich stronę i rozkręciła się niezła impreza. Zawoalowani kolesie i ich kolorowe dziewczyny podrygujący przy ostro elektronicznie-bassowych rytmach, na piasku, na skraju Sahary… Obłęd do kwadratu! Impreza trwała do białego rana; kiedy to w półnuty odcięto prąd 🙂

Na koniec jeszcze parę technicznych uwag. Kolejne obniżenia pomiędzy wydmami zajmują obozowiska artystów, techników i różnych lokalnych biur podróży. Zorganizowana impreza z którymś z nich nie jest złą opcją, ale na pewno bardziej kosztowną niż indywidualne uczestnictwo. Tak czy siak śpi się w tradycyjnych, wieloosobowych namiotach, chyba że organizatorzy zapewniają inne rozwiązania. Oczywiście w takiej formie tradycyjne posiłki są wliczone w cenę. Ja wybrałem opcję minimum kosztów, czyli własny namiot. Można go rozstawić w rozmaitych miejscach, a za niewielką opłatą tuareski strażnik przez cały czas będzie koczował tuż obok pilnując Waszego dobytku. Nie skorzystałem z tej opcji i nic nie zginęło, ale będąc w większej grupie warto rozważyć taką opcję. Jedzenie z gar-kuchni jest ogólno dostępne, ale stosunkowo drogie w porównaniu z normalną malijską ulicą. Można też kupić piwo i mocniejsze trunki w rozmaitych barach rozłożonych pomiędzy wydmami, a od obnośnych handlarzy papierosy i wszystko inne czego Biały człowiek potrzebuje do zabawy w klubie 🙂 Toalety raczej warto omijać szerokim łukiem, oddalając się za potrzebą poza teren festiwalu. Piach i pył jest wszechobecny, więc lepiej trzymać rzeczy (szczególnie elektronikę itp.) w plastikowych workach. Na miejscu nie brakuje też kram-kram, diabelnych kolczastych kuleczek trawy o tej samej nazwie, która wczepia się dosłownie wszędzie, w ubranie, skórę… jednak w samym festiwalowym centrum jest tego dziadostwa niewiele. Nigdy w życiu nie widziałem też tylu skorpionów co w Essakane (choć dostrzeżecie je pewno dopiero po złożeniu namiotów:) Na miejscu jest jednak punkt medyczny, a ten gatunek skorpiona jest raczej niegroźny. Jednego z napotkanych Rodaków (tak, jesteśmy wszędzie:) na koniec imprezy udziabał zielonkawy stawonóg?, a lekarstwem na to okazała się woda z cukrem, choć zalecono mu wzięcie surowicy w Timbuktu.

Dobra, mniejsza z tymi małymi minusami. Atmosfera festiwalu jest naprawdę rewelacyjna, zespoły i przedstawienia na najwyższym poziomie… cóż, polecam wszystkim Festival au Desert 2010!

 

III. Wielbłądzia rozgrzewka, Essakane – Timbuktu (2 wielbłądy i tuareski przewodnik) – 2 dni / 70 km / 30.000 CFA

Wstępne targowanie z Mohamedem w sprawie powrotu wielbłądami do Timbuktu poszło gładko, wstępna cena przystępna, tyle że jak przyszło do wyjazdu to okazało się, że to nie on ma wielbłądy i targowanie z nim nie miało sensu. Teraz przyprowadził jakichś innych wielbłądziarzy z kamelami i próbują kombinować. Odechciewa mi się z nimi gadać, bo taki sposób robienia interesów to kolejna metoda krętactwa… Na razie chłopaki, wracam pick-upem… W końcu jednak się namyślają, a mi wszak zależy na wielbłądziej rozgrzewce przed Wielką Pustynią. Pakujemy toboły na dromadery i ruszam na 2 dni przez pusty Sahel z przewodnikiem Mongierem. Chwilę prowadzimy wielbłądy, a potem na siodła i do góry. Mój dromader z tyłu, przywiązany do Mongierowego.

Już po chwili czuję, że nie będzie lekko. Próbuję opanować mego zwierzaka, ale raczej brak mi doświadczenia (wcześniej jechałem na wielbłądzie 2 lata temu może z 5 min.:) Poza tym na nieszczęście dosiadłem go w spodniach ze szluwkami, kieszeniami i szwem przez środek tyłka… o masakra! Drugiego dnia wskoczyłem w polarowe gatki – pomimo upału o niebo lepsze rozwiązanie. Apropos wielbłądów więcej będzie po Wielkiej Pustyni. Teraz tylko parę szybkich obserwacji…

Kiedy już siedzisz w siodle, które zamontowane jest przed garbem, i twój przewodnik przemówi do wielbłąda by powstał, oprzyj stopy na jego szyi i chwyć się mocno siodła z przodu i z tyłu. Dość wysokie to zwierzę i przy wstawaniu i siadaniu pochyla się pod naprawdę sporym kątem. Chwila nieuwagi może kosztować fiknięciem przez wielbłądzią szyję na glebę. Przez 2 dni byłem prowadzony na sznurku, jednak starałem się sam opanować zwierzaka. Raz wychodziło całkiem nieźle, to znowu w ogóle. Zasada jest taka: prawa noga wyprostowana i stopa oparta o szyję garbusa, lewa przewieszona na prawą stronę szyi. Dromadera “napędza” się miarowym popychaniem jego szyi prawą stopą, najlepiej z lekko zaciśniętym dużym i długim (nie u wszystkich:) palcem u nogi na jej wierzchołku. Miałem z tym trochę problemów, bo moje palce nie chciały się rozczapierzyć tak szeroko, ale w końcu je do tego zmusiłem (tyle, że często wypadały z uścisku:). Gdy dromader człapie powoli, mocno buja w przód i w tył, jeśli jednak przejdzie w lekki kłus (nie wiem czy to dobre określenie, bo nigdy nie jeździłem konno) podróż staje się o wiele wygodniejsza. Niestety wielbłądy mają to do siebie, że po przyjemnej chwili kłusu zwalniają (najczęściej pod górkę) i znów wpada się na moment w bujanie zanim nie rozpędzi się ponownie garbusa.

PS Po dwudniowej rozgrzewce na wielbłądzie moje 4 litery krzyczały: nigdy więcej na garbie!, jednakże szybko się zregenerowały, zaś sposób dosiadania dromaderów przez Maurów w karawanie okazał się łaskawszy od twardego, tuareskiego siodła.

IV. SOLNA KARAWANA Timbuktu – Araouane – Taoudenni – Araouane – Timbuktu (6 wielbłądów i przewodnik Maur; odcinek Taoudenni – Araouane wraz z dużą solną karawaną liczącą ponad 150 sztuk dromaderów) – 650.000 – 1.000.000 CFA (w zależności od zdolności negocjacyjnych itp.).

Można też zorganizować wyprawę łączoną: na dromaderze przez względnie bezpieczny i nieco zaludniony rejon pomiędzy Timbuktu i Araouane, 5-7 dni w jedną stronę, oraz dalej do kopalń Taoudenni terenówką (jakieś 4-7 dni tam i z powrotem), poprzez najbardziej jałowe i wyczerpujące karawany partie Sahary. Minimalny czas, jakim trzeba dysponować w takim przypadku to 10 dni, i należy się liczyć z ceną powyżej miliona CFA.*

* na końcu rozdziału więcej praktycznych informacji nt. organizacji karawany

Wszystko dogadane, kontrakt spisany, połowa kasy zapłacona (druga połowa po powrocie)… mam też arabski strój, tak że nawet dreadów nie widać spod szesza i bubu, a to w miarę ważne, żeby nie być rozpoznanym przez niektórych z tej dzikiej pustyni (czyli rabusiów). W związku z tym zostawiam w depozycie Hamady Diakite swój paszport, pozostałości gotówki oraz trochę innych zbędnych w podróży gadżetów. Tak, tak! W życiu bym się nie spodziewał, że przez tyle tygodni można nie wydać ani jednego, złamanego pieniążka:) W zamian za to na timbuktańskim targowisku nabywam 10 kilo daktyli (6.000 CFA) i 10 kilo orzeszków ziemnych (5.000 CFA), worek ryżu i nieco makaronu spaghetti, kilka puszek sardynek i mleko w proszku (1.250 CFA), parę paczek herbaty i dużo kg cukru, kilka kartonów papierosów z przemytu (1.600 CFA / karton) (równie dobra, lecz tańsza byłaby też tabaka, którą namiętnie palą wszyscy Maurowie) i zapałki (150 CFA / pakiet), paracetamole oraz inne cudowne specyfiki na prezenty i barter (towar za towar)… Ponadto matka Hamady wyposażyła mnie w worek dogonou (10.000 CFA), coś jak mąka z sorgo, z której w karawanie przygotowuje się płynny lunch.

Wyprawa w głąb Sahary lub inaczej 40 dni na pustyni poza (naszą) cywilizacją wymaga jednakże wcześniejszego, solidnego przemyślenia logistycznego, bo współczesny człowiek (czytaj fotograf) uzależniony jest od prądu i pamięci kart do aparatu. Nie było łatwo, ale zdobyłem w naszym kraju niszowy towar – ładowarkę solarną z wyjściem 12V w postaci gniazdka zapalniczki samochodowej. Do tego ładowarka do aparatu i parę sztuk baterii na wszelki wypadek, ładowarka do baterii AA i AAA (GPS, czołówka, itp.), no i 45 GB pamięci w kartach flash (dosyć kosztowny, za to lekki i chyba najmniej zawodny nośnik danych). Z gadżetów wspomnę jeszcze tylko o chińskich latarkach diodowych na baterie słoneczne – souvenir na pustynię jak znalazł 🙂

Zatem znikam na 40 dni, 40 dni z przewodnikiem mówiącym tylko w języku hassanija… za jakiś 1-2 tyg., w okolicach Araouane, prawdopodobnie dołączymy do regularnej karawany handlowej idącej po sól, a z powrotem… cóż jest szansa nawet na karawanę złożoną z 600-700 wielbłądów!!! Jednakże informacja, którą znalazłem tuż przed wyjazdem, za to od razu w kilku źródłach, daje wiele do myślenia: w 1805 roku na szlaku Taoudenni-Timbuktu (na który właśnie ruszam) miała miejsce chyba największa tragedia karawanowa w historii. Karawana złożona z 1500 wielbłądów i 2000 ludzi zniknęła (jakaś mega burza piaskowa, susza i brak wody w studniach? cholera wie?) Znaleziono ich dopiero w 1912 roku, kiedy zamumifikowane ciała wiatr zaczął odgrzebywać spod piasku…

 

(…)

 

Salam alejkum, z powrotem w Timbuktu od 2 dni. Jak w skrócie przybliżyć Wam te 42 dni na pustyni?

Moim pierwszym przewodnikiem był Mohamed i Lud, zajmujący się na co dzień szmuglem papierosów American Legend z Mauretanii do Mali. Ta bezakcyzowa marka zalewa zresztą nie tylko Mali, ale też Algierię, Niger i inne kraje Afryki Zachodniej. Kiedy dotarliśmy do ich rodzinnych stron, obozowiska Assar, zmieniono mi przewodnika na starego Hassana i w 6 dromaderów ruszyliśmy na północ po sól. Sahara była każdego dnia inna i nigdy nie miałem czasu się nudzić. Wstawaliśmy o świcie, potem rozruchowych kilka kolejek herbatki i garść orzeszków ziemnych i w drogę. Cały dzień marszu i jazdy na garbie, z krótką przerwą na dogonou – płynny posiłek z tłuczonego prosa w okolicach południa, i posiłek z prawdziwego zdarzenia dopiero po zachodzie słońca. Zjeść i spać. Początkowo było bardzo zimno nocami, a właściwie całą drogę na północ wiał silny wiatr niosący tumany pyłu, a czasem siekający piaskowymi burzami nawet na garbie wielbłąda. W Taoudenni każdy z nas szwędał się za solą, ja geologicznie-geoturystycznie, a Hassan zakupując słony towar.

Na południe ruszyliśmy wspólnie z dużą karawaną – prawie 150 wielbłądów objuczonych solnymi płytami, w tym naszych pięć. Ogólnie karawana składała się jakby z trzech podkarawan, każda po 2 równej długości sznurki wielbłądów. Nasz skład liczył 36 wielbłądów, czyli 2 sznurki po 18 garbów. Dzienny dystans był ściśle określony pozostawianymi na pustyni w drodze na północ belami siana – paszą dla wielbłądów, i wynosił około 50 km (tylko w pierwszym, rozruchowym dniu po wyruszeniu z Taoudenni nie przekraczał 30 km). Co dzień (zwał jak zwał, bo pobudka zdarzała się czasem tuż po północy) rano pakowaliśmy nasze wielbłądy i pomagali pakować karawanowe, potem cały dzień non-stop człapania z herbatkami i dogonou przyrządzanymi w marszu. Dopiero przed zachodem słońca zatrzymywaliśmy się na krótki odpoczynek, a wtedy to zmęczone zwierzęta najbardziej żałośnie skarżyły się na swój los. Trzeba było szybko działać! Cały rozpakunek to jedna wielka gonitwa i pośpiech, a dopiero po oporządzeniu dromaderów przychodziła chwila czasu na reperacje przed jutrzejszą drogą i jedyny w ciągu dnia ciepły posiłek – ryż z tłuszczem zwierzęcym (okazjonalnie starymi ochłapami koziny). Taki rozładunek to ciężki kawałek chleba (właściwie to ryżu), bo każda z płyt waży około 25-30 kg, ale są i takie, co ważą pod 50. Dwóch poganiaczy obsługujących zazwyczaj około 30 sztuk zwierząt, szacunkowo przerzuca w ciągu dnia, podczas załadunku i rozładunku karawany, jakieś 3 tony soli na głowę. Codziennością były poranione od sznurów i rzemieni ręce, trudno-gojące się rany od soli, przeziębienie czy biegunki. Jako „nadworny” lekarz i czarodziej karawany zostałem kiedyś poproszony o coś na rozwolnienie po ryżowych delicjach z kilkutygodniowymi kawałkami koziego mięsa. Sam borykając się z problemem (nifuroksazyd) stwierdziłem, że bezpiecznym panaceum dla Maurów będzie węgiel, którego miałem pod dostatkiem. Okazało się jednak, że nie pasuje im „kołek”, bo lubią gdy szybko przechodzi, tylko żeby brzuszek nie bolał… Na choroby i zmęczenie fizyczną pracą przy soli nakładał się dodatkowo kilkunastogodzinny, nieprzerwany marsz, jazda i ujarzmianie nieposłusznych wielbłądów w trudnych, pustynnych warunkach. Po drodze zwierzęta zrywały się z ogonów poprzedników i trzeba było je dowiązywać do sznurka, a także zdarzało się, że zrzucały ładunek i trzeba je było siłą przymuszać do pracy. Ogólnie, im bardziej ułożony wielbłąd, tym bliżej przodu składu człapie i tym droższy ładunek niesie na garbie. W Araouane rozstaliśmy się z karawaną, bo ta wędrowała dalej na południowy-zachód do Goundam, my zaś ruszyliśmy na południe do Timbuktu, zatrzymując się jednak po drodze wiele razy u rodziny Hassana (w jego obozowisku spędziliśmy prawie 3 dni)…

Na koniec garść praktycznych informacji na temat solnej karawany:

– organizacja – najłatwiej i najbezpieczniej przez pośrednika, chyba że znamy arabski i bezpośrednio zaufamy Maurom, którzy to często zaczynają znajomość zamiast od „salam alejkum”, od zwrotu „daj mi” to czy tamto… osobiście do pomocy w organizacji czegokolwiek w Timbuktu i okolicach polecam czarnoskórego, rasta-Tuarega Hamadę Diakite, o którego najlepiej rozpytać koło Hotelu Bouctou w Timbuktu; Hamada jest słowny i uczciwy (u niego zostawiłem paszport, pieniądze i inne niepotrzebne w karawanie rzeczy), i nie jest pazerny, lecz należy pamiętać, że w dobrym tonie jest odpowiednio odwdzięczyć się za okazaną pomoc (pieniądze czy też przedmioty, cokolwiek trafi w jego ręce, możecie być pewni, że skorzysta na tym nie tylko najbliższa rodzina Hamady, ale też cała wioska-przedmieście Timbuktu, w szczególności dzieciaki).

– karawany kursują od października do końca marca, w czasie saharyjskiej zimy i półrocznego okresu funkcjonowania kopalń.

– przed wyruszeniem w drogę spisujemy kontrakt i płacimy połowę ustalonej stawki. Reszta po powrocie, tak więc Maurom będzie zależało, żeby odstawić Was cało do Timbuktu.

– moim zamierzeniem było uczestnictwo w tradycyjnej karawanie, ze wszystkimi niedogodnościami z tego wynikającymi. Chciałem pracować jako poganiacz wielbłądów, maszerować, jeść, spać itd. tak, jak pozostali karawaniarze, aby moje obserwacje z podróży były jak najgłębsze. W związku z tym mój ekwipunek nie różnił się zbytnio od pozostałych, jednakże należy zastanowić się nad różnego rodzaju podróżnymi udogodnieniami, gdyż 6-cio tygodniowa trasa przez Saharę jest wyjątkowo eksploatująca. Szczególnie należy przemyśleć kwestie związane z wodą, jedzeniem oraz lekami.

– woda – piłem wodę taką, jak pozostali uczestnicy karawany, czyli pochodzącą ze studni po drodze i dalej transportowaną w skórzanych bądź gumowych bukłakach. Nie stosowałem żadnych filtrów ani tabletek odkażających, i wydaje mi się, że problemy żołądkowe, których dwukrotnie doświadczyłem, nie były bezpośrednio związane z wodą, lecz raczej ze zjedzeniem starego mięsa etc. Jak dla mnie największym problemem związanym z wodą, były „nowoczesne” metody jej transportowania przez Maurów, a mianowicie w bukłakach wykonanych z kawałka starej dętki od ciężarówki. Woda z takiego wynalazku jest prawdziwym horrorem, już nawet nie mętna czy brunatna, ale czarna w kolorze, o smaku polimerowo-węglowodorowym i zapachu starej dętki z kamaza. Nie da się tego chyba w żaden sposób wywabić, a na pustyni pić trzeba… tzn. trzeba się zmuszać do picia, bo nie ma wyboru… Zabranie butelkowej wody z Timbuktu wiązałoby się z koniecznością wynajęcia minimum jednego dodatkowego wielbłąda, tylko i wyłącznie do noszenia tych 120 litrów na 40 dni na głowę. Nie ma mowy o gruntownym myciu się! Woda, jaka by nie była, jest na wagę złota i służy do picia i gotowania. Możemy ewentualnie pomyśleć o zębach, bądź przemyć twarz na dzień dobry. Do codziennej higieny doskonale nadają się za to nawilżane chusteczki. Pamiętajmy też o zabraniu zapasu papieru toaletowego i zapałek/zapalniczek, którymi można zneutralizować papier po użyciu, aby nie wrócił do nas z podmuchem wiatru:)

– jedzenie – powyżej wymieniłem zakupiony na drogę prowiant. Jego użytkowanie wyglądało następująco: śniadanie – garść orzeszków i 2-3 daktyle; lunch – dogonou, czyli 2 litry wody z mąką do wypicia w marszu; kolacja – ryż z tłuszczem zwierzęcym, czasem z kawałkami mięsa (stare i twarde) i pokruszonym makaronem spagetti. Do tego parę razy dziennie słodka, zielona herbata. Możecie być pewni, że poranna rozpuszczalna kawa czy też mleko w proszku, niezwykle przydatne jako „dopalacz” po całym dniu marszu, skończy się szybciej niż by się można spodziewać. Właściwie to można nawet zapomnieć, że coś takiego w ogóle było, dlatego wszelki prowiant, leki i inne rzeczy powinniśmy skrzętnie ukrywać w naszych workach transportowych, tak aby przewodnik nie wiedział co mamy w zanadrzu. Fajnie wyciągnąć znienacka coś umilającego ciężki dzień na pustyni, jednak jeślibyśmy się podzielili na wstępie podróży powiedzmy 10 paczkami mleka w proszku i 10 kg cukru, to z pewnością już do Araouane wyparowałoby 2/3 tych zapasów:) Jak widzicie karawanowa dieta jest skromna i monotonna, szczególnie zaś uderza niemal całkowity brak witamin. Dlatego ruszając w taką podróż trzeba pomyśleć o jej uzupełnianiu potrzebnymi nam na co dzień składnikami. Przydadzą się wszelkiego rodzaju preparaty witaminowe, mineralne, suplementy diety itd. Szczególnie cenne będą rozpuszczalne tabletki, które poza dostarczaniem składników niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu będą także próbować zagłuszyć „gumowy” smak wody. Można pokusić się też o zabranie zapasu dających energetycznego kopa „snickersów” itp., bądź bardziej tradycyjnie – wielu, wielu kilogramów słodkich daktyli.

– leki – gdy już raz wyruszymy z Timbuktu, w razie jakichkolwiek problemów przez 6 kolejnych tygodni możemy liczyć właściwie tylko na siebie. Nie ma możliwości odwrotu ani ewakuacji! (Chyba, że mamy telefon satelitarny i zaufaną ekipę ratunkową w Timbuktu, ale tak czy siak odnalezienie nas na pustyni to kwestia minimum kilku dni.) „Ludowa medycyna” Maurów jest wyjątkowo prymitywna, zresztą i tak tylko przez pierwszych kilka dni na pustyni można znaleźć jakieś naturalne, roślinne medykamenty (jeśli nasz przewodnik ma jakąkolwiek wiedzę na ten temat) lub zahaczyć o obozowisko. Za Araouane już tylko pustka… zatem powinniśmy się dobrze zaopatrzyć w leki przed wyprawą. Musimy zabrać zestaw na różnego typu dolegliwości, które mogą się nam przydarzyć w drodze oraz lekarstwa dla ludzi z karawany i na wymianę. Maurowie uwielbiają nasze „cudowne” specyfiki, a szczególnie coś na ból głowy, problemy z żołądkiem oraz skaleczenia i trudno gojące się rany od soli. Przyda się więc kilka dużych opakowań paracetamolu, jakieś ziółka w tabletkach na brzuch (węgiel nie wchodzi w grę), środki odkażające (jodyna barwi skórę, a to pożądany, wizualny efekt naszej magii:), opatrunek w sprayu (pic na wodę, ale też go bardzo lubią), bandaże (plastry się nie sprawdzają przy pracy z solą i w kontakcie z piaskiem). Nasza prywatna apteczka powinna być solidniej zaopatrzona w skuteczne leki. Na żołądek polecam nifuroksazyd i węgiel (choć wyciąg z kory jakiegoś drzewka był równie skuteczny:), poza tym dużo, dużo preparatów witaminowych i mineralnych (awitaminoza, szkorbut), jakieś krople do oczu w razie kłopotów z wszędobylskim piaskiem oraz altacet i bandaże (od długotrwałego łażenia po piachu możemy mieć problemy ze stopami). Do tego oczywiście coś do (a właściwie przeciw) opalania z wysokim filtrem UV. Jeszcze raz podkreślę: jeśli chodzi o zdrowie możemy liczyć tylko na siebie!, a poza tym wszyscy pozostali dookoła też będą liczyć właśnie na nas!

– najbezpieczniej i najwygodniej podróżować w tradycyjnym stroju Maurów (w razie konfrontacji z bandytami jest szansa, że nie zostaniemy rozpoznani): szerokie pantalony z krokiem w kolanach, błękitna tunika sięgająca za pas, bubu – obszerniejsza szata nakładana na to wszystko i przewiązywana w pasie kawałkiem sznurka; na głowie szesz, najczęściej błękitny – wszystko to do nabycia w Timbuktu. Ponadto nocą temperatura na pustyni może spadać w okolice zera, a nawet jak spadnie do 10oC, to i tak jest pierońsko zimno. Zatem niezbędne są jakieś ciepłe ciuchy: polar (bądź sweter) i wiatrówka, polarowe getry, wełniane skarpety, a także dobry śpiwór lub gruby, akrylowy koc, który za 10.000 CFA można dostać w Timbuktu (na nim też będzie nam się wygodniej jechało na wielbłądzie). Choć sam miałem śpiwór, to wydaje mi się, że w tej podróży koc byłby bardziej praktyczny. Jeśli chodzi o buty, to wędrowałem w sandałach lub boso (tak jak Maurowie), ale lekkie buty trekkingowe też by się sprawdziły (na południu szlaku występują skorpiony – raczej niegroźne i węże, dalej na północ już ich nie zauważyłem).

– spanie – bezpośrednio na piasku; można rozważyć namiot, który chroniłby częściowo przed wiatrem i piaskiem, ale zawsze to dodatkowy szpej, a poza tym czas i energia potrzeba do jego rozłożenia i złożenia… osobiście nawet gdybym go ze sobą zabrał, to i tak ani razu bym go nie użył.

– wiatr – słyszy się, że na pustyni wieje zawsze. Jest w tym ziarnko prawdy (a może i miliardy ziarnek). Poza wiatrem i burzami piaskowymi na właściwej pustyni, w jej południowym skrawku, w czasie gdy po sól kursują karawany, wieje wiatr zwany harmatanem. W związku z tym możemy być pewni, że przynajmniej 1/3 drogi nie będzie przypominała słonecznej Sahary z kolorowych obrazków, ale raczej zasnute ciężkimi mgłami i smogiem krajobrazy listopadowej Polski. Tak samo słońce będzie jedynie niewyraźną kulą absolutnie nie mogącą się przebić ku Ziemi, z tą tylko różnicą, że zamiast zimna i wilgoci wszędzie wciskać się będzie upał i pył, a wiatr będzie siekał niemiłosiernie ziarnami piasku, czasem aż na wysokości wielbłąda. Dlatego niezbędny jest szesz szczelnie zawinięty wokół głowy, a także okulary słoneczne.

– sprzęt fotograficzny – musimy mieć świadomość tego, iż nie zabezpieczymy go przed pyłem i piaskiem. Podróżując samochodem możemy mieć szczelny kuferek i zamykane, plastykowe worki, natomiast tutaj tak czy siak wszystko będzie w piasku. Wielka piaskownica, tak jakbyśmy robili fotki 10 cm nad suchą plażą w wietrzny dzień. Kuferek, torba foto i zamykane worki i tak błyskawicznie nabiorą piasku. Możemy je trzepać w nieskończoność, i tak się go nie pozbędziemy. Co zatem robić? Widzę dwa rozwiązania: nie wyciągać aparatu i nie robić zdjęć (ale w końcu nie po to tu jesteśmy), bądź też nie przejmować się zbytnio piaskowym problemem i trzaskać foty do woli. Sprzęt oczywiście niszczeje i pewnie z czasem się rozleci, no ale to tylko rzecz materialna, odnawialna, natomiast wspomnień nikt nam nie przywróci… Używałem lustrzanki cyfrowej pentaxa, zasadniczo z jednym obiektywem -megazoomem 18-250 mm (tak, aby nie zmieniać szkieł w tej całej piaskownicy). Korpus przetrwał ciężką próbę, natomiast obiektyw po wyprawie nadawał się tylko do kosza (jednakże, pomijając problemy z autofokusem, do końca byłem w stanie robić nim dobre zdjęcia). Ze sprzętu foto miałem ponadto 45 Gb pamięci w kartach flash, 6 baterii oraz ładowarkę na wtyczkę do gniazdka zapalniczki samochodowej, a także mały panel słoneczny do ładowania baterii. Wielce przydatna jest też latarka czołowa (pakowanie wielbłąda w egipskich ciemnościach było dla mnie rzeczą niemożliwą, niemniej jednak Maurowie doskonale radzili sobie bez latarek, bez problemu odszukując konkretne zwierzę do właściwego ładunku).

– nawigacja – wyruszając w trasę chcąc nie chcąc musimy zawierzyć naszemu przewodnikowi. Ludzie pustyni mają nieprawdopodobny dar orientowania się w tym pozbawionym jakichkolwiek punktów charakterystycznych terenie. Wprawdzie trasa w zarysie nie przedstawia się skomplikowanie, ot na północ ze słońcem za plecami, a potem na południe ze słońcem w twarz, jednakże po drodze trzeba odnaleźć studnie, miejsca gdzie zostawiło się paszę itp. Mój przewodnik znał doskonale pustynię i nie było najmniejszych problemów z orientacją, jednak całą trasę znaczyłem przy pomocy małego, prostego urządzenia GPS. W razie jakiegoś nieszczęścia (większość czasu podróżowaliśmy we dwójkę), miałem nadzieję, że na tyle opanowałem sztukę pakowania i prowadzenia dromaderów, że w ciągu kilku dni dotarłbym do ostatniej studni, bądź jakiegoś obozowiska… Na szczęście nie miałem okazji do sprawdzenia tych umiejętności.

– bezpieczeństwo – północne Mali nie uchodzi za bezpieczny dla turystów rejon. Przebiega tędy szereg przemytniczych szlaków z Mauretanii na wschód, i na północ do Algierii. Tak naprawdę wszystko to tereny poza jakimkolwiek zasięgiem władzy z Bamako, nie ma tu żadnych ośrodków administracyjnych, policji, ani nawet garnizonów wojskowych. Dlatego nigdy nie wiadomo, kogo się spotka na tych dzikich ziemiach. Zawsze podróżowałem w arabskim stroju z zawoalowaną głową, przygotowany do ukrycia wszelkich symptomów mojej europejskości (aparat, bateria słoneczna, itp.). Także na noc pozostawałem w tym stroju. Szczególnie napięte momenty (i to niezależnie, czy podróżowaliśmy we dwójkę, czy w dużej karawanie) wiązały się z pojawieniem samochodu na horyzoncie oraz zbliżaniem do studni. Po prostu terenówkami (często skradzionymi wcześniej turystom) poruszają się szmuglerzy i bandyci, zasadniczo uzbrojeni w broń palną (my mieliśmy tylko mauretańskie sztylety), a kontrola nad studnią pozwala mieć w garści całą okolicę. Na szczęście nie spotkaliśmy tych złych, bądź też oni nie zainteresowali się naszą skromną, solną karawaną. Dmuchając na zimne, lepiej jednak zostawić paszport, bilet lotniczy, pieniądze i wszystkie zbędne przedmioty w Timbuktu, przed wyruszeniem na pustynię.

– podsumowując – karawanowy szlak do Taoudenni jest na tyle ciężki, że wszelkimi sposobami powinniśmy próbować ulżyć sobie w tej drodze. Dlatego bardzo ważne jest odpowiednie przygotowanie wyprawy, w szczególności zaś prowiantu oraz apteczki. Przez 6 tygodni na pustyni nie miałem okazji nudzić się, krajobraz każdego dnia był inny, a migowo-arabskie rozmowy z Maurami sympatyczne. Niemniej jednak, gdy z powrotem znalazłem się wśród Tuaregów, poczułem pewnego rodzaju odprężenie od specyficznej mentalności Maurów i ich konserwatywnego pojmowania islamu (jako niewierny nie jadłem ze wspólnej michy, a na herbatkę miałem własną szklaneczkę). Przed wyprawą Hamada powtarzał: Jakub, musisz być bardzo cierpliwy, cokolwiek by się nie działo, musisz być niesamowicie spokojny i cierpliwy, bardzo cierpliwy… święte słowa, do tej podróży musisz być odpowiednio przygotowany i nastawiony, bo gdy wyruszysz na północ, nie będzie już odwrotu…

– …jeszcze jedno, z całym szacunkiem, ale nie wyobrażam sobie na tym szlaku nawet najtwardszej kobiety, tym bardziej samotnie. Ewentualnie można pomyśleć o wyprawie łączonej, tzn. na wielbłądzie do Araouane i z powrotem (tu w obozowiskach są kobiety i droga lżejsza), a resztę terenówką. Jednak Taoudenni to miasteczko samych facetów siedzących na pustyni ciurkiem przez ponad pół roku, a policja itp. organa daleko stąd… Raczej nie jest to także trasa dla par, chyba że na 6 tygodni zapomną o sobie… Prywatność na płaskiej jak stół pustyni jest znikoma…

V. Timbuktu

Hotel Bouctou (dach – 3.000 CFA; najtańsze pokoje od 12.000 CFA), potem u znajomego, na piasku w dzielnicy tuareskich szałasów pod Timbuktu. Jedzenie z ulicznej gar-kuchni – 300-500 CFA; woda 1,5 l – 600 CFA; Internet – 1.000 CFA / 1 h; wypalenie płyty DVD – 1.000 CFA (jedno miejsce w całym mieście, pomiędzy barem a kościołem przy Rue de Chemnitz); piwo duże / małe – 1500 / 750 CFA; zapalniczka – 250 CFA; tradycyjna, skórzana poszwa – 15.000 CFA (na prowincji, w Bankor – 7.000 CFA); publiczny transport Timbuktu-Korioume – 400 CFA; 1 l ropy – 555 CFA.

Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi w przesympatycznym towarzystwie Tuaregów – niesamowite odprężenie po sztywno-konserwatywności Maurów.

Początkowo odpoczywająco w wiosce Czarnych Tuaregów, właściwie to na przedmieściach Timbuktu, które niejeden nazwałby slumsami. Jako gość Hamady zamieszkałem w jednym ze słomianych obejść i przyglądałem się życiu przedmieścia. Kosztowałem codziennych potraw, które po 6-ciu tygodniach na pustynnej, arabskiej diecie były tak fantastycznie witaminowe, że ho, ho, zaś popołudniami i wieczorami wszystkie dzieciaki z wioski schodziły na dyskotekę przy afro-reggae pozytywnych dźwiękach z hamadowego iPoda. Taneczne szaleństwo małych Murzyniątek… w międzyczasie włóczyłem się po Timbuktu, uzupełniałem foto-tematy do solnego reportażu i… czekałem na kolejnego przewodnika, który 2 dni szedł po mnie i wielbłąda ze swojej wioski do Timbuktu (ach ten postęp cywilizacyjny, Sahel się telefonizuje komórkowo).

VI. Dymiąca Pustynia, czyli okolice dawnego Jeziora Fagubine

Timbuktu – Bankor (1 wielbłąd plus przewodnik), pobyt i zwiedzanie okolic Bankor, „all-inclusive” – 150.000 CFA / 9 dni;

Z Aba w 2 dni dotarłem do Bankor, wioski Czarnych Tuaregów leżącej niegdyś nad Jeziorem Fagubine. Jezioro to stanowiło dawniej największy naturalny zbiornik Afryki Zachodniej, jednak począwszy od lat 60-tych zaczęło wysychać, aż w końcu zniknęło całkowicie z powierzchni Ziemi w połowie lat 80-tych. Tak więc zagrody Bankor, słomiane tuareskie namioty i małe domki z suszonej cegły oblepionej gliną stoją dziś nad płaską szarą pylastą pokrywą, otoczone z jednej strony nieprawdopodobnie bielusieńkimi wydmami przechodzącymi przez sawannową drzewiastość w wydmy pomarańczowe, z drugiej zaś strony piaskowcowym progiem skalnym. Krajobraz jest obłędnie malowniczy, jednak mnie w to miejsce przyciągnęła inna geoatrakcja – Dymiąca Pustynia. Nazwa ta nie najlepiej oddaje istotę rzeczy, bo rejon ten to z całą pewnością jeszcze Sahel, ale zwał jak zwał zjawisko jest fenomenalne. Szara płaszczyzna dawnego jeziora w niektórych miejscach po prostu dymi, nocą zaś można zobaczyć ognie wydobywające się spękaniami z Ziemi. Najprawdopodobnie to pokłady torfu palą się pod pylasto-wapnistą pokrywą dawnego jeziora, zaś dym i ogień wydostaje się spod Ziemi spękaniami na obrzeżach wypalonych połaci niegdysiejszego jeziora. Oprócz tej atrakcji okolice Bankor mają jeszcze więcej do zaoferowania – spacery i trekkingi na wydmy i w okoliczne góry, cmentarzysko gigantów oraz ich kamienno-obronna wioska wzniesiona z piaskowcowych bloków pod szczytem góry (jak na Afrykę niezwykła sprawa, taka budowla), jaskinie w piaskowcu i wiele, wiele innych. Osobiście tygodniowy pobyt przy rodzinie brata Aby- Hamy i podglądanie codzienności ich obejścia i wioski sprawiało mi największą satysfakcję… ach ta ciekawość:), poza skałami obserwowałem zwierzęta i rośliny tej części Sahelu, ale przede wszystkim kulturę i obyczaje tej grupy Tuaregów. Charakterystyczne jest m.in. to, że kobiety noszą na głowach ozdoby wykonane ze srebrnych monet oraz szklanych symboli „zakat”. Stałym elementem diety było sorgo przyrządzane na różne sposoby oraz herbatka. Poza wielbłądami, poruszaliśmy się po okolicy także na osiołkach, ja zaś dodatkowo uskuteczniałem piesze szwędanie:)

VII. Powrót

Bankor – Zuera (na osiołkach na targ) – w cenie „all-inclusive” 🙂

Zuera – Lere (paka landcruisera) – 5.000 CFA / ~250 km w 8 h

Lere – hotel Ekawass (1 z 2 w mieście), dach / pokój – 2.500 / 5.000 CFA; małe piwo – 750 CFA; pastis – 500 CFA; śniadanie 200-300 CFA; obiad/kolacja (micha ryżu z sosem i warzywami – 500 CFA; woda 1,5 l – 500 CFA; 2 baterie paluszki – 150 CFA; gatori (uliczne pączki, pataty itp.) – 100-150 CFA; worek mięty do herbaty – 50 CFA;

Lere – Niono (paka ciężarówy / 10 h) – 3.500 CFA ;

Niono – Ségou (busik) – 2.000 CFA ;

Ségou – hotel na przeciwko hotelu Djolba (jedynka z łazienką – pierwszy prawdziwy prysznic od 2 miesięcy!) – 12.500 CFA ; Internet – 600 CFA / h ; piwo duże – 800-1.000 CFA ; pocztówka – 150-200 CFA ; znaczek – 395 CFA ;

Ségou – Bamako (autobus) – 3.000 CFA ;

Bamako – taxi z ronda z pomnikiem na lotnisko – 500 CFA ; małe piwo na lotnisku – 1.500 CFA ; Nie ma podatku wylotowego !

Z żalem opuszczałem Bakor, ale to, po co, też było na swój sposób ciekawe. Ostatni dzień w Bankor, to wędrówka na osiołku wraz z innymi mieszkańcami do sąsiedniej wioski na cotygodniowy targ. Koloryt i gwar wymieszanych kilku grup etnicznych (Tuaregów, Maurów, Koro-Boro, Pula…) nie do opisania w paru słowach, tak samo jak różnorodność towarów i atmosfera. Jednak poza handlem, targ stwarza także możliwości na transport. Z targu w Zuera udało mi się wydostać do przygranicznego miasteczka z Mauretanią – Lere, na drodze do Bamako. No i jak nastał nowy dzień w tej metropolii, to zacząłem wątpić, czy zdążę na samolot do Bamako na sobotę, bo targ w Lere dopiero w piątek… Lere – pylaste uliczki, większość pojazdów to ciągnięte przez osły wózki, nie ma banku ani nawet poczty, nie ma Internetu, a prąd wyłączają i włączają w swoim czasie… Na szczęście w miasteczku był jeden bar i sympatyczni mieszkańcy – Tuaregowie, Sore, Bambara, Maurowie… Przez 2 dni z miasta nie wyjechał żaden samochód w stronę stolicy, na szczęście jednak w przeddzień targowy objawiła się ciężarówka jadąca z Timbuktu do Niono, więc udało mi się zabrać na pace na początek asfaltowej drogi do Bamako.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u