Od Ziemii Ognistej do ognistego Rio – Piotr i Grażyna Wiland

Piotr i Grażyna Wiland

Czas pobytu: 02.02.2007 do 24.02.2007

Wyjazd 2 osoby (grupa rodzinna)

Odwiedzone kraje:

Argentyna, Chile, Urugwaj, Brazylia

Przylot do Argentyny (Buenos Aires), odlot z Brazylii (Sao Paulo)

Lecieliśmy liniami Ailitalia z Warszawy do Mediolanu (lot trwał 2 h), a następnie bezpośrednio do Buenos Aires ( 11 212 km, lot trwał 13 h 50 minut). Z powrotem odlatywaliśmy z Sao Paulo tą samą linią do Mediolanu (lot trwał 13 h 40 minut) i następnie do Warszawy (Okęcie)

Wymiana:

(15.02.2007)

Argentyna       1 PLN = 1.04  ARS    1 USD = 3.1 peso argentyńskie (ARS)

Chile               1 PLN =  181 CLP     1 USD = 540 peso chilijskie (CLP)

Urugwaj          1 PLN =  7.75 UYU  1 USD = 23.1 peso urugwajskie (UYU)

Brazylia          1 PLN = 0.70 BRL    1 USD = 2.1 real brazylijski (BRL)

(03.01.2008)

Argentyna       1 PLN = 0.78 ARS    1 USD = 3.14 peso argentyńskie (ARS)

Chile               1 PLN =  202 CLP     1 USD = 497 peso chilijskie (CLP)

Urugwaj          1 PLN = 8.55 UYU   1 USD = 21.13 peso urugwajskie (UYU)

Brazylia          1 PLN = 0.72 BRL    1 USD = 1.76 real brazylijski (BRL)

Wymiany pieniędzy dokonywaliśmy najczęściej  w kantorach

Wizy

Dla obywateli Polski nie było wymagane posiadanie wizy do żadnych z odwiedzanych przez nas krajów o ile pobyt nie trwał dłużej niż 90 dni.

Pogoda

Na półkuli południowej to lato W lutym temperatura w ciągu dnia była różna w zależności od szerokości geograficznej, na której przebywaliśmy; w Argentynie i Chile dni były najczęściej słoneczne, choć na Ziemi Ognistej wiało i padało wielokrotnie w ciągu dnia. Później tylko przez dwa dni w Buenos Aires i Montevideo w godzinach wieczornych padały gwałtowne opady deszczu. W Brazylii nie spadła żadna kropla deszczu na Zielonym Wybrzeżu i w Rio

Przydatne adresy internetowe:

Linie lotnicze: www.aerolineas.com.ar; www.lade.com.ar; kompanie autobusowe: www.andesmar.com.ar; www.elvalle.com.ar; www.viabariloche.com.ar; rozkłady autobusów pod stroną www.travellersguru.com

Ceny niektórych noclegów:

Ceny są podane dla pokoju dwuosobowego

Argentyna : Buenos Aires : Casa Vaiven Buenos Aires Dr Enrique Finochietto 617 San Telmo, Buenos Aires 1143 – 55 USD ; El primer B&B Familiar de Tierra del Fuego  , Bahia Paraiso No 812 , Barrio Bosque del Faldeo 9410 Ushuaia jhpiatti@yahoo.com; – 150 peso a. wraz ze śniadaniem Hosteria Austral. San Juan Bosco 917, El Calafate Sta Cruz – 185 peso a.; Hotel Turistico Los Lagos – El Calafate – Santa Cruz 25 de Mayo 220 – 180 peso a.; Hosteria „Las Maras” – Marcos A Zar 64; Puerto Madryn – cena 180 peso a.

Chile Hostel Residencial Tres Hermanos Pobl. Barrio Croata Angamos , 1218 Punta Arenas – 26,46 USD – 13 000 peso; przez Internet residencialtreshnos@yahoo.com; miejsce dla 2 osób na kempingu w Torres del Paine 3 500 x 2; wypożyczenie namiotu na 1 noc –  3500; wypożyczenie śpiworu – 3 500, wypożyczenie karimaty – 2000; Hotel Amerindia, Puerto Natales, Chile – 30 000 peso

Urugwaj : Ibis Accor Hotel , Montevideo , La Cumparasita 1473, Rambla Sur ; www.ibishotel.com.br 583-101 ; 39 euro wraz ze śniadaniem, dodatkowo opłata za pośrednictwo Internetu – 15 euro

Brazylia : Rio de Janeiro – Melia Confort Barra Residencial , Avda das Americas , 7897 – Barra da Tijuca – cena 306 BRL, email – barra1@meliaconfort.com.br; Sao Paulo – Pousada Dona Zilah – Alameda Franca, 1621 / 1633 Jardim Paulista , cena 136 BRL (przez internet) info@zilah.com

Ceny przejazdów i wycieczek

Buenos Aires – bilet na autobus miejski – 0.75, bilet na metro (BA) – 0.7; taxi – 5-10 km (BA) – 7-12 peso; Nuevo Treno Della Costa – pociąg z Buenos Aires do delty – 4 peso; statek po Delcie – 20 peso; taxi – San Telmo – lotnisko Aeroparque (BA) – 18 peso;

Ushuaia – Przejażdżka katamaranem – 2 godzinna z oglądaniem na cieśninie Beagle wyspy z lwami morskimi, ptakami i latarni morskiej Eclaireurs – 95 + 5 peso, ceny za tą samą wycieczkę względnie stałe; wizyta na wyspie z pingwinami trwa 5 godzin i kosztuje 145 peso; Pociąg „Na końcu świata” – odjazd 9:30; 12:00 i 15:00, czas trwania – 1h 50 min.; 60 peso.

Chile: Taxi w miasteczku PuertoNatales – 5 minut (2 km) – 800 peso ch.; autobus – Punta Arenas – Puerto Natales – Buses Pacheco – 3000 peso ch.; Torres del Paine – przejazd mikrobusem od bramy Parku do kempingu – 1000 peso ch.; Jezioro Pehoe – Torres del Paine – Hielos Patagonicos – tam i z powrotem – 17 000 peso ch.; Autobus Puerto Natales – El Calafate 10 000 peso ch.

Argentyna: Autobus El Calafate – Lodowiec Perito Moreno i z powrotem 60 peso a.; Jezioro Argentyna – godzinna przejażdżka statkiem w pobliże lodowca – 38 peso a.; wycieczka na Estancia z pieczeniem barana i jazdą konną koło El Calafate – 120 peso a.; El Calafate – Rio Gallegos – autobus 4.30 h, 310 km, cena – 33 peso a.; Rio Gallegos – Puerto Madryn – autobus 18 h 20, 1400 km, cena 135 peso a.; wycieczka całodniowa do Półwyspu Valdes – 60 peso a. + 35 peso a.za wstęp, bez jedzenia; wycieczka całodniowa do Punto Tombo – – 60 peso a. + 20 peso a. za wstęp, bez jedzenia; statek Buenos Aires – Montevideo – 110 peso a.;

Urugwaj : Autobus – Colonia – Montevideo 162 peso urugwajskich

Brazylia – Rio de Janeiro – Pociąg na Corcovado i z powrotem – 36 BRL; Autobus firmy Costa Verde Rio de Janeiro – Parati – 44 BRL; Parati – Sao Paulo 36 BRL

Ceny wstępu

Yamana Museum – Ushuaia 8 peso a.; wejście do Parku Narodowego ”Tierra del Fuego” – 20 peso a.

wejście do Parku Narodowego „Torres del Paine” – 15 000 peso ch., Chilijczycy 4 000 peso ch.;

El Calafate – wejście do Parku Narodowego Los Glaciares – 30 peso a., Argentyńczycy 10 peso a.

El Calafate – wejście do Parku Laguny Nimes – 2 peso a.; wjazd do Parku Narodowego Peninsula Valdes – 35 peso a.; Brazylia – wejście na Samborom – Sektor 4 – 102.5 USD /1 bilet + 18 USD (za dostarczenie do hotelu)

Ceny w sklepie lub restauracji

Argentyna (peso):

Woda mineralna (sklep, 1.5 l) – 1.69; napój grejpfrutowy (2.25 l) – 4.40; ser żółty (1 kg) – 13.50; szynka (1 kg) – 40 ; jabłka (1kg) – 4; banany (1kg) – 2.50; brzoskwinie (1kg) – 4; Piwo Quilmes (0.97 l) – 3.19; mała kawa – 4; mała pizza (4 kawałki) – 13-16; duża pizza – 25-28; Tenedor del Libre (szwedzki stół – bez napojów – lunch, El Calafate) – 21 i 23 (dinner); duże piwo – 9; małe piwo 0.33 – 5-6; kartka pocztowa – 1-1.50; obiad dla 2 osób w restauracji 37 ; znaczki do Europy – 4;

Chile  (chilijskie peso, CLP)

Cappuccino – 1490 CLP, woda mineralna (sklep, 1.5 l) – 750; śniadanie w schronisku – 4500; herbata w schronisku – 1000; obiad dla 2 osób w restauracji – 11000-16500; pizza – 3000;

2.02.2007 – piątek – Warszawa – Mediolan – Buenos Aires.

Zaczęło się od pociągu z Wrocławia do Warszawy, a dalej był już samolot Ailitalia. Trzynaście godzin i pięćdziesiąt minut bez międzylądowania czyli 11 212 kilometrów. Buenos Aires z okna samolotu wyglądało imponująco. W końcu mieszka tam prawie jedna czwarta, a może nawet jedna trzecia ludności Argentyny.  Gdy koła samolotu dotknęły płyty lotniska pilot dostał spore brawa. I tak rozpoczęliśmy naszą kolejną podróż w świecie latynoamerykańskim.

3.02.2007 – Buenos Aires – sobota.

Po kilku miesiącach szarawej polskiej zimy największym zaskoczeniem w Argentynie była dla nas zieleń, pełno słońca i żadnej nijakiej szarzyzny. Była sobota więc pełen obaw, iż z wymianą pieniędzy może być krucho, wymieniłem na lotnisku okrągłą sumkę 500 USD. Nie było to najtrafniejsze posunięcie. Kurs 2,75 peso za 1 USD okazał się być iście paskarski, gdyż wszędzie indziej można było dostać za jednego dolara 3 peso.. A kasjer jeszcze próbował mnie kusić. Jak wymienisz jeszcze więcej może nawet sprzedamy ci po 2,77. Oj ale zdziercy.

Póki co nie zepsuło nam to nastroju, zwłaszcza gdy na termometrze słupek rtęci oscylował na poziomie 28 stopni. Międzynarodowe lotnisko Ezeiza położone jest około 25 kilometrów od centrum łączy z miastem autostrada. Za taksówkę można opłacić w kiosku wyliczoną wstępnie sumę – 60 peso lub 20 USD.. Mijane po drodze przedmieścia Buenos sprawiały wrażenie budowanych pospiesznie. Stawiane dość chaotycznie, nieraz aż raziły swoim niedopasowaniem – pełna wolnoamerykanka budowlana.

Niełatwym zadaniem – nawet dla naszego taksówkarza – było odnalezienie w dzielnicy San Telmo zamówionego przez Internet hoteliku czy pensjonatu Casa dei Vivai. Pod numerem 617 ulicy nie było żadnego znaku czy tabliczki, a wielka metalowa brama sugerowała raczej zakamuflowany warsztat samochodowy niż upragniony przez nas na kolejne dwa dni hotel. Uczynny taksówkarz zadzwonił na wskazany telefon komórkowy. Trafiliśmy dobrze. A więc pora było wysiadać.

Gdy otwarte zostały przed nami metalowe, chyba nawet przeciwczołgowe, drzwi mogliśmy ujrzeć duże patio, dookoła którego na parterze i pierwszym piętrze przylegały pokoje. Choć przybyliśmy dość wcześnie to wkrótce mogliśmy się wprowadzić do naszego apartamentu. Był tam nawet barek i lodówka. Po długiej, transatlantyckiej podróży mogliśmy choć na trochę spocząć w pozycji horyzontalnej i zrzucić z siebie kurze podróży. Z dużego okna mieliśmy widok na senną uliczkę San Telmo.

W prawie samo południe, przemieszczając się autobusem za 80 centavos, dojechaliśmy do sąsiedniej dzielnicy La Boca, jednej z najbardziej znanych jak i kolorowych miejsc w Buenos. Turystyczny zakątek to zaledwie kilka ulic, ograniczona nabrzeżem nad kanałem i torami kolejowymi, obecnie chyba już nieczynnymi. W inne części dzielnicy lepiej się podobno nie zapuszczać w godzinach wieczornych. W końcu to przecież dzielnica portowa..

Najbardziej znany deptak – uliczka Caminito – prezentowała się barwnie. Z obu stron wyrastały domy z blachy falistej pomalowane jaskrawymi farbami. Dominowały przede wszystkim jasne, żywe kolory: żółć i czerwień pasowały do obecnego w tym dniu nieskazitelnego błękitu nieba. Kiedyś była to dzielnica najbiedniejszych imigrantów z Włoch i południowej Hiszpanii, tu również rodziło się tango. Z tych czasów zostały kukły przedstawiające zarówno pociesznych staruszków czy ubóstwianą Evitę Peron lub Diego de Maradonę. W wybranym przez nas barze tango tańczył młodzieniec z dziewczyną o orientalnych rysach. „Skąd jesteś ?” pytamy, gdy podchodzą do nas zaprosić nas do pamiątkowej fotografii. Okazuje się, że aż z Japonii. Nie trzeba więc być rodowitym porteňos (czyli mieszkańcem Buenos Aires), aby występować na uliczkach Boca.

Pora było ruszyć dalej. Wypróbowaliśmy już autobus, pora więc było skorzystać z taksówki. Za wejście do taksówki w Buenos płaci się 2,60 peso. Kłopotów z przeliczaniem na złotówki nie mieliśmy żadnych : 1:1. Jaki to przyjazny kraj dla Polaka. Wiz nie trzeba, peso jak złotówka, a ponadto taksówki zdecydowanie tańsze. Za kilkunastominutowy do 10 km przejazd taryfą nigdy nie płaciliśmy więcej niż 10-12 peso.

W Buenos funkcjonuje również metro. Działa kilka linii, z których najstarsza powstała w 1913 roku. Z Plaza de Mayo można linią A dotrzeć wzdłuż jednej z głównych arterii miasta Avenida de Mayo do Placu Kongresowego. Stare wagoniki mogły pamiętać czasy otwarcia linii. Przyciemnione oświetlenie nadawało uroku tej naszej krótkiej podziemnej retropodróży. Wychodząc na powierzchnię w pobliżu Plaza Congresso poczuliśmy się jakby nie była to tylko podróż w czasie ale i przestrzeni. Potężna budowla, która górowała nad placem, przypominała budynek Kongresu w Waszyngtonie. Argentyńczycy zwą ją Kapitolem. A niedaleko stąd u zbiegu najszerszej ulicy Buenos, Avenida 9 de Julio (Alei 9 Lipca) i reprezentacyjnej avenidy Corrientes ustawiono w stulecie niepodległości Argentyny siedemdziesięciometrowy obelisk. Jedyne co różni więc Buenos od Waszyngtonu w tej wymownej symbolice to, że zamiast Białego Domu postawiono Casa Rosada, którego róż w tym czasie podlegała intensywnej renowacji.

Z Plaza Congresso taksówka jedzie 10 minut do dzielnicy Recoleto. Tam na zboczu wzgórza jest położony cmentarz o tej samej nazwie. Przed wejściem na teren cmentarza, traktowanego jako jedna z największych atrakcji turystycznych Buenos, grał zespół jazzowy. Muzyka ta nie miała jednak nic wspólnego z  marszem żałobnym. Nie ma tam mogił. Są za to rezydencje, nieraz dwu- czy trzykondygnacyjne, w których miejsce wykorzystywane jest bardzo rozważnie. Stoi więc sobie domek przy domku, rezydencja przy rezydencji tworząc wąskie uliczki, na tle których gdzieś daleko wynurza się świat jeszcze żywych, których kuszą reklamy Coca-coli czy telefonów komórkowych. A w środku każdej z tych budowli dojrzeć można było półki na skrzynkę, a czasem i trumny dla kolejnych zasłużonych członków rodzin..

Większość turystów, którzy odwiedzają cmentarz, nie przychodzi, aby oglądnąć aniołki na szczycie grobowców. Ich celem jest grobowiec położony w bocznej części cmentarza, w którym znalazła swoje miejsce Evita Peron. Sławę zdobyła za życia wśród Argentyńczyków, a na całym świecie już po śmierci, gdy powstał słynny musical Andrew Lloyd Webera, a później film o jej życiu i śmierci nakręcony w 1996 roku.  W pobliżu jej grobu w godzinach otwarcia cmentarza (do 18) zawsze są tłumy. I tym razem było tak jak zawsze. A że uliczki na cmentarzu są wąskie, więc niełatwo czasem coś zobaczyć ponad głowami i barkami innych ciekawskich.

Wieczorem miasto zaczynało już żyć karnawałem, którego kulminacja miała nastąpić za dwa tygodnie. Na jednej z ulic spory tłumek zgromadził się wokół zespołu muzycznego o bardzo mocnym uderzeniu, a na poboczu młodzi i starzy oblewali się wzajemnie pianką do golenia wszystkich napotkanych znajomych i nieznajomych.

4.02.2007 – Buenos Aires – niedziela.

Życie miasta najlepiej jest obserwować w jednej z setek a może i tysięcy  kawiarenek. Prawie każda z nich stara się afiszować swoim przywiązaniem do tradycji poprzez dziesiątki zdjęć słynnych porteňos. Zawsze można odnaleźć wśród tych zdjęć Carlosa Gardela, uważanego za największego spośród tych, którzy śpiewali tango jak i jednego z największych kompozytorów tego gatunku.

Gdy już wypiliśmy swoją poranną kawę z nieodłącznym medialuna (czyli słodkim rogalikiem) wybraliśmy się do stacji kolejowej Retiro. Olbrzymi, jak na Amerykę Południową, dworzec obsługuje linie kolejowe o wyłącznie podmiejskim charakterze. Naszym celem było miasteczko Tigre położone 32 kilometry, jeszcze w granicach wielkiej aglomeracji miejskiej czyli  o 50 minut podróży pociągiem. Są dwie możliwości dotarcia tym rzadko spotykanym jak na Argentynę szynowym środkiem transportu. Można, tak jak to zrobiliśmy w pierwszą stronę, wsiąść do bezpośredniego pociągu linii „Tigre” za 85 centavos (85 groszy) i dojechać do centrum Tigre. Inna bardziej uciążliwa, ale i malownicza podróż wymaga, aby podróżny wpierw udał się do Olivos,  końcowej stacji linii Mitre (cena podobna 85 centavos), a następnie przesiadł się do bardziej eleganckiego wagoniku Tren de la Costa, którym można dojechać na mały dworzec o nazwie Delta w Tigre bliżej rzeki Lujan. .

Tigre stanowi bazę wypadową do wypraw w deltę rzeki Parana.

Była niedziela i wszędzie spotkać można było wielkie tłumy ludzi spragnionych wyrwania się z miasta. Postanowiliśmy popływać przynajmniej przez półtorej godziny wycieczkowym statkiem należącym do firmy Rio Tur Catamaranes wzdłuż rzeki Lujan, Rio Sarmiento i pobliskimi szerszymi kanałami. W ostatnich latach tereny wzdłuż kanału stały się popularnymi terenami letniskowymi, gdzie pobudowano zarówno rezydencje jak i skromniejsze domki, z których każdy miał mniejsze lub większe pomosty. Rzeka koloru brązowawo-żółtawo-mlecznego stanowi ulubione miejsce kąpieli wszelkiej dzieciarni. Co chwilę odbywały się z pomostu skoki na główkę czy też zabawy na pontonie. Dzieciaki nie zważały na gęsty ruch motorówek, stateczków- stanowiących rodzaj tramwajów wodnych  i większych dwupokładowych statków wycieczkowych.

Powrotną drogę do Buenos odbyliśmy dla urozmaicenia wagonikami Tren de la Costa. Początki tej linii sięgają 1895 roku. Przed 30 laty została zamknięta z uwagi na jej nieopłacalność. Ponownie otwarta w 1995 roku jako atrakcja turystyczna. 15-kilometrowy odcinek pociąg pokonuje trasą wzdłuż brzegu Rio La Plata zatrzymując się na 11 stacjach. Na jednej z nich, w atrakcyjnym San Isidro wysiedliśmy, aby przyjrzeć się popołudniowej niedzielnej aktywności mieszkańców tego eleganckiego przedmieścia Buenos. Jak to w niedzielę w centrum miasteczka królowała muzyka. Zaczęło się jednak zbierać na deszcz, więc i nam było w drogę.  Gdy po 25 minutach wysiedliśmy na końcowej stacji Olivos zaczęło lać jak z cebra. Ale jak szybko przyszło tak i błyskawicznie zniknęło

5.02.2007 – Buenos Aires – Ushuaia- Kanał Beagle – poniedziałek.

Prawie trzy tysiące kilometrów, które dzieliły nas od Ushuai, przelecieliśmy w trzy i pół godziny. Z gorącej i deszczowej stolicy kraju przenieśliśmy się na wietrzny i równie deszczowy „południowy koniec świata” czyli Fin del Mundo. Przed lądowaniem samolot zakręcił koło nad kanałem Beagle, nad którym położona jest Ushuaia. Tafla wody była upstrzona małymi wysepkami, w pobliżu których można było dojrzeć jeszcze mniejsze, niczym łupinki małych orzeszków, statki wycieczkowe.

W hali przylotów witał nas już pan Piatti – mężczyzna w wieku około 40 lat z tabliczką „Wiland”. Tak oto zapoznaliśmy się z właścicielem bungalowu, w którym mieliśmy mieszkać przez kolejne dwa dni pobytu na Ziemi Ognistej. Wylewny, rozmowny, jakby przed chwilą przyjechał ze słonecznej Italii. Po drodze opowiedział nam losy polskiego dziadka swojej żony, którego korzenie sięgały Polski sprzed I wojny światowej.

Stosunkowo duże lotnisko, zbudowane przed kilkoma laty, zapewnia znacznie większe bezpieczeństwo przy lądowaniu niż poprzednie. Położone jest tylko kilka kilometrów od miasta, ale sam przejazd z naszym gospodarzem, kosztował nas dość słono – 50 peso, chyba dużo więcej niż gdybyśmy wzięli zwykłą taksówkę.

Nasz bungalow położony był w lasku, na wzgórzach otaczających Ushuaię. Mieliśmy go do wyłącznej dyspozycji. Cały zbudowany był właśnie z bali drzew lenga. Dookoła wciąż hulał wiatr i dął w konary otaczających nas drzew. Nasz domek miał na górze sypialnię, a na parterze living room z przylegającym aneksem kuchennym. Wejścia do niego strzegło przed innymi intruzami dosyć spore psisko. Duże okna pozwalały nam na kontemplację wciąż zmieniającej się pogody – co 5 minut świeciło słonce, a potem niebo zasnuwało się ciemnymi chmurami, które wypluwały z siebie strugi deszczu. I tak trwało nieustannie. .

Do Ushuai mieliśmy może z pół godziny spacerkiem, ale z uwagi na tą pogodową karuzelę korzystaliśmy z okazji podwiezienia nas do miasta przez żonę naszego gospodarza. Choć po dziadku płynęło w niej trochę polskiej krwi, ale nawet słowa po polsku nie potrafiła wymówić.

Ushuaia jest stosunkowo rozległa, ale centrum ogranicza się zaledwie do dwóch równoległych do siebie ulic: jednej nazwanej ku czci Wyzwoliciela (Libertadora) czyli Avenida San Martin oraz nadbrzeżnej Avenida Maipu.

Tu koncentrowały się najważniejsze sklepy, biura podróży i liczne restauracje. Ushuaia – okrzyknięta jako najdalej na południe położone miasto świata – potrafi to odpowiednio sprzedać. Najczęściej widziane hasło: „Na końcu świata” (Fin del Mundo) nie znaczy, iż jest to odludny zakątek świata. Codziennie na redę portu zawijają olbrzymie statki pasażerskie, płynące po Oceanie Atlantyckim z Buenos Aires, aby następnie wpłynąć na burzliwe wody Kanału Magellana lub w spokojniejszy Kanał Beagle, nad którym leży Ushuaia. Stamtąd statki przeciskają się wzdłuż fiordów i wysepek poszarpanego i malowniczego chilijskiego wybrzeża, aby dotrzeć do Valparaiso, portu położonego w pobliżu Santiago de Chile. Możliwa jest też odwrotna kolejność i przedłużenie rejsu do Rio de Janeiro na zakończenie karnawału. Taką trasę przebywał luksusowy statek, w którym miejsce w kabinie kosztowało , bagatela , 1000 dolarów dziennie.

Nic więc dziwnego, że gdy tacy „wypasieni” turyści pojawiają się na kilka godzin w „mieście na końcu świata” sklepy z pamiątkami przeżywają istne oblężenie. Jak świeże bułeczki idą koszulki lub beisbolówki z napisem „Fin del Mundo”. My również musieliśmy cierpliwie czekać w tej jankeskiej kolejce po kolekcję znaczków. „O wy z Polski” zaczepiła nas dziewczyna „Ja  ze Śląska, ale chwilowo pracuję na statku, tym za tysiąc dolarów za noc”. Musiała się jednak spieszyć, gdyż już po południu jej statek podnosił kotwicę.

Ushuaia stanowi bazę wypadową dla większości wypraw na Antarktydę. Stamtąd było w prostej linii zaledwie 1000 kilometrów. Rejs statkiem zabiera od 30 do 40 godzin. Zamówiona przez agencję w Stanach Zjednoczonych 10-dniowa wycieczka na siódmy kontynent kosztuje około 5000 USD; czasem czekając odpowiednio długo w tym mieście, można znaleźć okazję za połowę tej ceny. Sezon wycieczkowy trwa dość krotko – tak jak lato na Antarktydzie – od listopada do końca lutego. Później lody zamykają do następnego sezonu wodne przejście.

Cele naszej eskapady w tym dniu były znacznie skromniejsze. W biurze turystycznym kupiliśmy bilet na ponad dwugodzinny rejs wodami Cieśniny Beagle od 15 do 17.30. Jednocześnie udało nam się jeszcze zakupić bilet na autobus do Punta Arenas, który miał odjechać dwa dni później.

W tym dniu chmury zasnuły się nad miastem i górujące nad nim śnieżne czapy wierzchołków sięgających prawie 1500 metrów. Płynęliśmy trasą zwaną „Lobos Island”, która mijała z bliska wysepki pokryte zielono-rdzawymi kępkami traw i mchów. Na skałach wylegiwały się lwy morskie i olbrzymia rzesza ptactwa, najczęściej kormoranów i mew. Stąd czasem kolor niektórych skalistych wysepek zmieniał się od guana na śnieżno-biały. Katamaran, którym płynęliśmy potrafił podpłynąć bardzo blisko do wielu wysepek, ale nie można było z niego wysiadać. Przed zmienną pogodą można było schronić się w zacisznym wnętrzu, gdzie częstowano ciepłą kawą i można było uzyskać pieczątkę B/P Francesco Canal Beagle 550S 0680W.

W godzinach popołudniowych przekonaliśmy się, że Argentyńczycy główny posiłek spożywają zdecydowanie później niż się tego spodziewaliśmy. Większość restauracji jest zamykana po 15, aby ponownie zostać otworzonym około 19.30 lub 20. Udało nam się znaleźć lokal z widokiem na zatokę, w której można było dosiąść się do stolika już przed 19. W tym dniu dwukrotnie odwiedziliśmy kawiarenkę internetową, aby porozsyłać maile jak i z nadzieją otrzymania wieści z Polski.

06.02.07 – Ushuaia – Tierra del Fuego National Park – wtorek

Obudziliśmy się z nadzieja na lepszą pogodę, ale ranek był ponownie pochmurny i deszczowy. Dobrze przynajmniej, że nasz gospodarz podrzucił nas do centrum Ushuai na przystanek mikrobusów położony w pobliżu portu. Tam wykupiliśmy bilet na mikrobus w obie strony, który miał nas zawieźć do położonego o kilkanaście kilometrów Parku Narodowego. Możliwości przemieszczania się po parku są przeróżne. Dla leniwych amatorów żelaznych kolei służyć może najwolniejsza i chyba najdroższa przejażdżka kolejką Tren del Mundo. To również jest kolejka położona najdalej na południu świata. Na początku XX wieku budowali ją więźniowie dla transportu drzew, później została zamknięta, aby teraz stać się atrakcją turystyczną . Tylko ta prędkość.

Innym wariantem do wyboru to przejażdżka statkiem po wodach Zatoki Enseanda.  Ale nam wystarczyło już tego ciągłego wożenia się przeróżnymi środkami komunikacji. Woleliśmy sześciokilometrowy trekking po Senda Costera – czyli szlaku biegnącego brzegiem Bahia Enseada. Pogoda panowała tak jak zawsze na Ziemi Ognistej – siąpił deszcz, dął wiatr, a wszystko to przeplatało z wyłaniającym się na parę minut słońcem, które znikało za kolejne kilka minut. Ścieżka kluczyła pomiędzy drzewami lenga przybierających dziwaczne kształty.

Niekiedy dróżka schodziła na brzeg Kanału Beagle, gdzie morze wyrzucało setki muszelek o przeróżnych kształtach. Dalej szlak biegł przez torfowisko zwane po angielsku „peat begs” , utworzone przez martwe części traw i trzcin. Gdy wróciliśmy do naszego naszego drewnianego domku pod Ushuaią mogliśmy w domowych pieleszach mogliśmy obserwować jak z regularnością co 10 minut leje jak z cebra, następnie wynurza się słońce i tak bez końca.

My również wynurzyliśmy się z naszego domku w późnych godzinach popołudniowych, gdyż dopiero wieczorową porą otwierano restauracje, w tym również te z rodzaju „Tenedor libre”. Tam za dwadzieścia pięć peso można było skorzystać ze szwedzkiego stołu; w cenę wliczone było asado czyli mięso z rożna. Lokal prowadzony był przez Chińczyków, którzy dość ekspansywnie starali się objąć na tak dalekim południu chłonny rynek dość tanich restauracji dla turystów i marynarzy. A tłok w środku wybitnie świadczył, że mieli niezłe wzięcie.

7.02.2007 – Ushuaia – Cieśnina Magellana – Punta Arenas – środa

Kolejny raz czekało nas wczesne wstawanie. Tylko jeden autobus dziennie, o ósmej rano, odjeżdżał do Punta Arenas, kolejnego punktu naszej marsztruty. Podróż miała trwać jedenaście godzin. Zaraz po wyjeździe zaczęliśmy wspinać się w górę; później krajobraz stał się bardzo monotonny. Za oknami przesuwał się widok równin porośniętych suchą trawą, sporadycznie pojawiały się kępki krzaków. Wzdłuż drogi można było ujrzeć pierwsze sztuki guanako, które nieraz pasły się pospołu z owcami. Te ostatnie były z kolei motorem napędowym rozwoju tej części świata.

Ziemia Ognista podzielona jest pomiędzy Argentynę i Chile. Prosta, pionowa linia przecina tą krainę na pół. W rezultacie do Ushuai najkrócej można dostać się drogą lądową i przeprawą promową przez Chile. Przekraczanie granicy między dwoma państwami nie jest czczą formalnością. To nie tylko granica państw, ale również kordon sanitarny traktowany bardzo restrykcyjnie. Do Chile nie można z Argentyny wwieźć żadnych produktów zwierzęcych jak i owoców. W drugą stronę Argentyńczycy dla osób wjeżdżających z Chile nie stosują na całe szczęście podobnych retorsji.

Czekała nas wpierw jedna granica, potem gruby pas ziemi niczyjej,  a następnie odbyło się gruntowne sprawdzanie naszych bagaży. Celnikom chilijskim udało się odkryć w naszym ekwipunku prawie kilo jabłek zakupionych na drogę w Ushuai. Skonfiskowali nam wszystkie owoce, ale na pocieszenie zostawili suche bułki.

Tuż za granicą droga asfaltowa przemieniła się w zwykłą szutrową. Chilijczykom nie zależy na tej drodze, bo uważają , iż jeśli służy to głównie Argentyńczykom, niech to sami sfinansują

W Argentynie przelicznik peso na złotówki był bardzo prosty : 1 do 1, ale w Chile trzeba liczbę peso podzielić przez 170, stąd czasem prościej było nam obliczać w dolarach amerykańskich, które stanowią prawie równoważny środek płatniczy.

Do przystani promowej przy najwęższym przesmyku Cieśniny Magellana autobus dojechał późnym popołudniem. Stanowi on główną drogę komunikacyjną dla mieszkańców Argentyny w drodze do Ushuai. Wody cieśniny zawsze słynęły ze wzburzonych fal, a nasz prom był typu ro-ro. Po trzydziestu minutach kołyski i przechyłów osiągnęliśmy część kontynentalną. Czekały nas jeszcze 3 godziny jazdy wzdłuż północnego brzegu cieśniny, choć była to już droga asfaltowa. Przed 20 dotarliśmy do Punta Arenas, ale na szczęście ciemno się robiło o tej porze roku dopiero około 22. Ale w tym czasie nie działały już żadne kantory ani tym bardziej banki. Zamówiony przez Internet hotel był położony ponad kilometr od postoju naszego autobusu, choć na szczęście taksówkarz nie gardził również dolarami.

Wieczorem ulice Punta Arenas były puste. Jakaż to odmienność w porównaniu do tętniącego życiem Buenos Aires. Działały jednak bankomaty, a mała knajpka wymieniona w Lonely Planet, była otwarta i oferowała dania kuchni chilijskiej. Pierwsze zetknięcie z cenami w Chile nie powaliło nas na kolana. Były dość zbliżone do argentyńskich. Spore kłopoty jednak sprawiało przeliczanie na złotówki.

8.02.2007 – Punta Arenas – Puerto Natales – czwartek

W odróżnieniu od Ushuai pogoda nie była tak kapryśna. Słońce zaświeciło nam z samego rana, co nastrajało nas zgoła optymistycznie. Hotel nie tylko był tani ale i pełen ciekawych indywiduów. Jednym z nich był młody człowiek, nieco już przygarbiony o twarzy mocno spalonej słońcem. Szlak jego wędrówki uświadomił nam, że nasza „męcząca” podróż autobusem przez Ziemię Ognistą była luksusową przejażdżką. Młody chłopak był z pogranicza Belgii i Holandii, stąd zamiłowanie do roweru wyssał już chyba od swej rodzicielki. Do Punta Arenas  przyjechał, a w zasadzie przypedałował w ciągu miesiąca z  Buenos Aires. Choć wyruszył z Buenos Aires nie miał szczęścia do pomyślnych wiatrów . Nie było w czasie tej podróży takiego dnia, aby wiatr dął mu w plecy. Ale za to na pierwszy deszcz natknął się dopiero na Ziemi Ognistej. Był to zaledwie początek jego eskapady. Zamierzał objechać rowerem cały kontynent amerykański. Nie brakowało mu na to czasu. Zapytany kiedy wraca do Europy, odpowiedział „ Może za dwa, może trzy lata.”.

Sypiał w rozbijanym po drodze namiocie, choć zdarzało mu się też i w garażu. Jego nocleg w hotelu w Punta Arenas należał do bardziej kosztownych. Średnio dziennie pokonywał ponad 100 kilometrów, ale w południowej Patagonii, bywało, iż trzy dni zajęło mu pokonanie odległości między jedną ludzką siedzibą a następną. Czego mu najbardziej w tej podróży brakowało to kontaktu z drugim człowiekiem. Wyraźnie czuło się podczas rozmowy, iż mógł mówić, mówić, mówić….

W centralnym punkcie Punta Arenas postawiono – na wysokim cokole – kroczącą sylwetkę odkrywcy tej części świata Ferdynanda Magellana. W pobliżu znajdowała się dość okazała rezydencja najbogatszej rodziny Ziemi Ognistej , rodziny Braun-Menedes, która fortunę zbiła na owcach zarówno po stronie chiliskiej jak i argentyńskiej. Wnętrza pałacyku przypominały czasy fin-de siecle, w tym widziane przez mnie pochodzące z podobnych czasów rezydencje łódzkich fabrykantów.

W niedaleko położonej informacji turystycznej można było sporo się dowiedzieć o planowanym celu naszej wędrówki po Chile Torres del Paine. Wstęp niestety podrożał. Dla cudzoziemców kosztował już 15 000 peseto. Jeszcze większy problem mógł być z noclegami. Aby coś więcej załatwić musieliśmy się udać na jedną z bocznych uliczek miasteczka, gdzie w małym parterowym domku mieścił się zarząd niektórymi schroniskami parku. Jednakże na dwa dni wcześniej żadnego wolnego miejsca w schronisku Campingo Chileno nie było. To schronisko położone było w połowie drogi pomiędzy słynnymi Torres del Paine i Miradores del Paine. Jedyne co nam pozostało to rezerwacja i wykupienie miejsca na kempingu oraz wypożyczenie namiotu. Postanowiliśmy też wziąć na jedną noc materac, a co do śpiworów to decyzję odłożyliśmy do czasu pojawienia się w schronisku.

I tak nam minął czas w Punta Arenas; szybkim biegiem odebraliśmy nasz bagaż z hotelu Dos Hermanos i o 14 wyjeżdżaliśmy, aby po 3 godzinach dotrzeć do Puerto Natalek. Miasteczko zrobiło na nas korzystne wrażenie. Stanowi ono bazę wypadową dla osób podróżujących do Parku Narodowego Torres del Paine. Są różne drogi, którymi można dotrzeć do Puerto Natales ze stolicy Chile. Nie ma bezpośredniej lądowej drogi przez Chile. Można dojechać do Puerto Montt, a następne 2300 km droga prowadzi głównie po stronie argentyńskiej, aby wrócić do Chile na wysokości Punta Arenas. Ta droga trwa zajmuje więcej niż dobę. Inną wersją znacznie ciekawszą jest rejs statkiem z Puerto Montt pomiędzy cieśninami chilijskiej Patagonii. Wypływają one w poniedziałek o 14, a przypływają do Puerto Natales w czwartek o 11 rano.

W poszukiwaniu rozsądnych cenowo hoteli trafiliśmy na Amerindia, który okazał się być nieco droższy niż by to wynikało z cen podanych przez LP. Wszędzie ceny były znacznie większe, często nawet kilkakrotnie. Pensjonat miał zaledwie trzy pokoje, ale nasz pokój choć ciasny sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Uff, w końcu mieliśmy pierwsze wolne popołudnie.

W pobliskiej agencji udało nam się załatwić prawie wszystko na kolejne kilka dni. Bilet tam i z powrotem na autobus do Parku Torres del Paine, jak również na autobus do Calafate w dwa dni później. Był okres dużego ruchu turystycznego i kupowanie wszystkiego w ostatniej chwili byłoby obarczone zbyt dużym ryzykiem.

9.02.2007 – Puerto Natales – Torres del Paine – Refugio Chileno – piątek

Autobus podjechał pod same drzwi naszego pensjonatu. Nie rozstaliśmy się całkowicie z pensjonatem Amerindia. Wyruszyliśmy tylko z jednym plecakiem, zaś pozostałe mniej potrzebne rzeczy włożyliśmy do drugiego plecaka, który umieściliśmy w schowku pod schodami. W miarę zbliżania się do Parku, po obu stronach drogi ukazywały nam się coraz częściej stada dzikich guanako, które nieraz pasły się pospołu z owcami czy końmi, czasem autobus musiał zwalniać, aby dać im szansę na zejście z drogi.

Strażnica Parku Narodowego przy drodze wyjazdowej z Parku mieści się w pobliżu Laguna Ambargo. Gdy pierwszy raz spojrzałem na sieć szlaków w Torres del Paine nie było łatwo mi pojąć jak tam się można poruszać. Istnieją dwie drogi dojazdowe i to wyłącznie od strony południowej. Pierwsza droga nr 9, którą przyjechaliśmy z Puerto Natales, jest z początku asfaltowa, aby przed Cerro Castillo przejść w drogę szutrową. Następnie biegnie po północnej stronie olbrzymiego Lago Sarmiento i prowadzi do Parku przez strażnicę (Guarderia) Laguna Amarga. Jej wariantem jest droga, którą poprowadzono południowym brzegiem Lago Sarmiento, ale kończy się ona ślepo nad Laguna Verde, gdzie znajduje się Hosteria Mirador del Paine.

Autobus rejsowy jeździ wyłącznie przez strażnicę Laguna Amarga.. Tam można wysiąść z autobusu i wsiąść do mikrobusu, który podjeżdża kilkukilometrową drogą do Hosteria Las Torres. To punkt wypadowy w kierunku Wież (Torres) del Paine od których pochodzi nazwa całego parku. Można jednak kontynuować jazdę autobusem, którego następny przystanek został zlokalizowany kilkanaście kilometrów dalej przy Lago Pehoe. Tam można zmienić środek lokomocji i wsiąść na katamaran, który przewiezie nas na drugą stronę jeziora Pehoe. Terminy odpłynięcia i przypłynięcia statku są skomunikowane z terminem zatrzymania się autobusu. Kolejnym i ostatnim przystankiem autobusowym jest siedziba administracji parku (Sede Administrativa) oraz zlokalizowany w pobliżu Posada Rio Serrano. Stamtąd autobus wraca z powrotem przez Lago Pehoe i Laguna Amarga w kierunku Puerto Natales.

Na mapie istnieje jeszcze jakaś droga, która w pobliżu Puerto Natales zamienia się w boczną drogę i biegnie po zachodniej stronie Lago del Toro. Ale nie słyszałem, aby ktoś dotarł nią do północnego krańca tego jeziora, gdzie mieści się siedziba Administracji. Ponadto nie ma tam żadnego punktu strażniczego. Przy strażnicy Laguna Amarga jako cudzoziemcy musieliśmy uiścić opłatę 15 000 pesetas (czyli około 30 USD), podczas gdy obywatele Chile płacą 4000 peset. Z tego miejsca wspaniale rysowały się trzy spiczaste wierzchołki – Torres, które były celem naszej wędrówki w tym dniu. W pobliżu baraszkowało całe stado guanako, które tarzały się wśród wysokich traw. Przez wypływającą z leżącego w pobliżu Lago Nordenskjold rzekę Paine przebiegał wąski drewniany most, po którym można było przejechać jedynie małymi mikrobusami. Tym środkiem transportu przejechaliśmy kolejny siedmiokilometrowy odcinek drogi do luksusowego ośrodka Hosteria Las Torres (za około 270 dolarów) jak i bardziej rozsądnego cenowo schroniska (Refugio) lub pola namiotowego. Pogoda była chmurzasta i zaczynało już kapać. Ale do kaprysów pogody byliśmy już przyzwyczajeni.         .

Ruszyliśmy w górę do Campingo Chileno oddalonego o 2 godziny marszu. W Parku nie ma zbyt dużych różnic wzniesień. Znacznie trudniejszym dla piechura jest uporczywy wiatr i nieobliczalność warunków atmosferycznych. Tak też się stało – mżawka stawała się coraz bardziej męcząca

Po drodze, zgodnie z dobrym górskim zwyczajem, wszystkim przechodzącym rzucaliśmy tradycyjne „Hola”. Po osiągnięciu przełęczy ponad 400 metrów wyżej niż poziom wielkiego jeziora Nordenskjold, można było dojrzeć położone niżej schronisko i kemping Chileno, gdzie mieliśmy w tym dniu spędzić nocleg w namiocie.  Park słynie z bogatej fauny jak guanako czy lisy, ale podczas marszu nie udało nam się czegokolwiek dostrzec.

W schronisku obowiązywały podobne zasady jak w innych schroniskach w Torres del Paine o czym informowała tablica, na której w kilkudziesięciu językach świata w tym i polskim powtarzał się napis: „Proszę zdjąć obuwie przed wejściem do schroniska”. Godzina odpoczynku i ruszyliśmy do kolejnego dwugodzinnego podejścia do Mirador del Torres. Z tego miejsca jest podobno najlepszy widok na cztery granitowe wierzchołki – trzy wysokie i jeden niski. Ten najwyższy Torre Sur wyrasta z poziomu 1000 m. n.p.m. aż do  2850 metrów.

Nasz szlak biegł wpierw ścieżką kluczącą pomiędzy znanymi nam już drzewami lenga. Gdy zaczęliśmy wspinać się ostro pod górę, musieliśmy zacząć szukać właściwych znaków pomiędzy wielkim rumowiskiem skalnym. Tylko od czasu do czasu można było dostrzec czerwoną kropkę na którejś ze skał, gdyż nawet wierzchołki Torres zniknęły za horyzontem skalnym. Nasz trud został w końcu nagrodzony. Przed nami ponad lustrem jeziorka wzbijały się pionowe iglice, których granitowy trzon nie uległ niszczącemu działaniu czasów i wciąż zmieniających się warunków atmosferycznych.

Gdy powróciliśmy do schroniska było ono już pełne gości, przede wszystkim duża grupa wycieczkowa, gdzieś z Niemiec. Pole namiotowe położone w cieniu drzew, tuż obok schroniska, nie miało już  tak uroczej lokalizacji jak to poprzednie widziane przez nas w pobliżu Hosteria Las Torres. W sali jadalnej schroniska udało nam się znaleźć zaledwie kawałek miejsca przy stole, aby móc zamówić jedną porcję kolacji. Nawet na tym górskim szlaku nie byliśmy jedynymi Polakami. Poznaliśmy Magdę, która mieszkała w stolicy Chile – Santiago od pewnego czasu. Będąc na studiach w Stanach Zjednoczonych poznała chłopaka z Chile, z którym związała się na stałe. Przyjechali w dwójkę ze swoim chłopakiem do Parku Narodowego nastawieni na prawie trzytygodniową wędrówkę. Pocieszyli nas, że pogoda może się poprawić i następnego dnia i dla nas zaświeci słońce. Na przypieczętowanie naszej nowej znajomości otwarliśmy butelkę wina zmniejszając nasz bagaż i powiększając grono przyjaciół.            .

10.02.2007 – Torres del Paine – Jezioro Pehoe – Jezioro Grey – Puerto Natales – sobota

Nie było wcale tak zimno w tym namiocie jak sobie to wcześniej wyobrażaliśmy. W schronisku czekało na nas już śniadanie. Jak na standardy Argentyny czy Chile było dość obfite. Zwyczajowo śniadanie w hotelu składało się ze słodkiej bułeczki lub chleba grzankowego, czasem był miód lub dżem i kawa. Tym razem na stole pojawiła się i szynka i ser żółty. Ale i cena była odpowiednia – 4500 pesetas. Schodziło nam się znacznie łatwiej niż w dniu poprzednim. Nie padało, zanosiło się na dobrą pogodę; zajęło nam  to niecałe półtorej godziny. Niestety planowy mikrobus odjechał nam dosłownie spod nosa. Przyszło nam nieco poczekać na kolejny, który zabierał gości spod Hosteria las Torres do przystanku autobusu na głównej drodze w pobliżu Strażnicy Laguna Amarga.

W Parku na drodze do Administracji Parku autobusy kursują w sezonie trzy razy dziennie. Ale choć podane są godziny odjazdu z poszczególnych przystanków, należy je traktować dość umownie. Kiedyś w końcu autobus przyjedzie, a nawet jak się nieco spóźni, to i tak katamaran płynący z przystani Pudeto do Refugio Paine Grande po drugiej stronie jeziora Pehoe, będzie na niego czekał. W czasie zimy – od 30 kwietnia do 30 września – rejsy przez jezioro Pehoe są zawieszone.

Droga autobusem wiodła jedną z najpiękniejszych górskich dróg, jakie do tej pory udało mi się  zobaczyć. Na czar tych miejsc nakładały się przesuwające się za oknami autobusu ostre śpiczaste wierzchołki gór na horyzoncie, intensywnie błękitne liczne jeziorka – małe i wielkie, przygaszona zieleń traw i ciemnozielone kępy krzewów oraz mijane od czasu do czasu wyróżniające się w krajobrazie jasnobrązowe plamki stad guanako.

Rejs katamaranem nie trwał długo – zaledwie 25 minut. Było krótko, ale bardzo wietrznie i burzliwie, aż musieliśmy schronić się od wnętrza statku. Kawę, wliczoną w cenę przejazdu, trzeba było wypić w mgnieniu oka, gdyż inaczej zaraz by się nam rozlała pod wpływem tego kołysania. W tym dniu po raz kolejny spotykamy Polaków. Tym razem są nimi lekarze z Kanady, mieszkający tam już od ponad 20 lat. Przyjechali do parku wraz z grupą swoich znajomych. W ramach zorganizowanej wycieczki przemieszczali się pojazdem o nazwie „Tukan”, czyli wielką dostawczą ciężarówką, którą przemieszczali się po drogach i bezdrożach Patagonii. Można i tak podróżować w tej części świata; inna opcja to wypożyczenie samochodu kempingowego, często jeszcze w Europie, jak to czynił poznany dwa dni wcześniej w naszym hotelu Amerindia inny podróżujący lekarz, wywodzący się z Niemiec.

Za iluminatorami naszego statku, który dobrze radził sobie z kaprysami pogody, przesuwały się kolejne odcinki pejzażu, za którym można zatęsknić nawet i w snach. Rogi Paine „Cuernos del Paine” to pojawiały się w całej okazałości , to znowu  chowały się nam przed wysokim brzegiem jeziora. Gdy wylądowaliśmy poczuliśmy powiew patagońskiego wiatru. Słynie z nich oczywiście nie tylko Torres del Paine, ale i większość Wyżyny Patagońskiej. Są jednak takie miejsca, w których lubi dąć pełną parą. Wieją one zawsze z zachodu niemal przez cały rok i w porywach potrafią osiągać nawet do 200 km/h. Kto nie zna wiatru Patagonii, ten podobno nie wie co to wiatr. My zaczęliśmy w przyspieszony sposób poznawać wiatr, tak iż bardzo szybko schowaliśmy się w otoczonej ze wszystkich stron dla osłony przeciw wiatrowi szybami jadalni.

Z okolic Refugio Paine Grande można skierować się w różne strony. Istnieje 2-godzinny szlak w stronę pola namiotowego Italiano, aby następnie podążyć do Valle de Frances lub wzdłuż północnego brzegu Lago Nordenskjold dojść do znanej nam już Hosteria Las Torres. Na tej trasie według relacji poznanej w schronisku Magdy, wieje wprost wściekle i trzeba mocno się napracować aby rozłożyć namiot i utrzymać go do rana. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu, gdyż w tym samym dniu mieliśmy powrócić do cywilizacji. Postanowiliśmy, zgodnie z radami sympatycznego agenta uzyskanymi przy sprzedaży biletów w Puerto Natales, przejść się wzdłuż Sendero Grey czyli szlaku biegnącego wzdłuż Jeziora Grey.

Nawet gdy weszliśmy w dolinę otoczoną dookoła przez wysokie wzniesienia, wiatr nie tracił swojego impetu. Kurtka z kapturem i czapką były wprost nieodzowne. Ale pogoda była wprost wymarzona. Oczy nasze wprost nie mogły nacieszyć się tą jaskrawością napotykanych po drodze kolorów, choć dominowały wszelkie odmiany błękitu. Pocztówkowe niebo bez żadnej chmurki, jasny błękit Jeziora Pehoe, następnie ciemny granat mijanego jeziorka Laguna los Patos aż w końcu ujrzeliśmy mleczne wody Jeziora Grey, po którym unosiły się wielkie kawałki lodu. Z wierzchu przybierały one białawy kolor, a od spodu przebijał błękit. Po dwóch godzinach wędrówki doszliśmy do miejsca, z którego w oddali ujrzeć można było cielący się lodowiec o tej samej nazwie co jezioro. My wybraliśmy pieszą wędrówkę, ale można również skorzystać z rejsu innym statkiem, który odpływa z przystani w pobliżu Hosteria Lago Grey i opływa całe jezioro.

Bez niespodzianek udało nam się zdążyć na ostatni katamaran, który odpływał na drugi brzeg Jeziora Pehoe. Tym razem już tak bardzo nie wiało i można było rozłożyć się na słoneczku i rozkoszować się tą wolną chwilą popijając miejscowe napoje. Informacje odnośnie zasad rejsu statkiem „Hielos Patagonicos” wywieszone przed schroniskiem podziałały na nas uspokajająco. Każdy taki statek może wziąć na swój pokład około 80 pasażerów. Jeśli miało by nas być więcej, mieliśmy się nie martwić – może przypłynąć po nas jeszcze raz. Zaś w ciągu dnia na pasażerów statku dwukrotnie oczekują rejsowe autobusy. Po dłuższym oczekiwaniu stateczek w końcu przypłynął.

Wśród osób, które wyszły na brzeg przeważali turyści bardzo stateczni. Walizki na kółeczkach – jedna lub dwie, wiek okołoemerytalny. Chyba przyjechali aby raczej kontemplować pejzaże z okna schroniska niż wybierać się na czterodniową wyprawę trasą W liczącą 76 kilometrów czy nawet siedmiodniową Macizo Paine. Ale takie wyprawy są możliwe tylko dla osób z plecakiem dysponujących własnym namiotem, gdyż na wielu noclegach są tylko pola namiotowe. Z kolei większość wchodzących na pokład należała do tych plecakowiczów.

Po drugiej stronie czekał na nas autobus firmy, na którą mieliśmy wykupiony bilet. Kierowca jechał po tych szutrowych drogach z prędkością autostradową. A im szybciej jechał tym było goręcej w środku autobusu. Po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do naszego hotelu w Puerto Natales.

11.02.2007 – Puerto Natales – Calafate – niedziela

Park Narodowy Torres del Paine przylega swym północnym krańcem do innego parku narodowego Las Glaciares, leżącego już po stronie argentyńskiej. Przejście górami nie jest możliwe. Najłatwiej jest wrócić do Puerto Natales, skąd kursują autobusy do El Calafate.  W autobusie do Argentyny nastąpiła zupełna zmiana obyczajów, o czym informowała nas tabliczka „ Uprasza się, aby pod żadnym pozorem nie zdejmować butów”.   Na granicy chilijsko-argentyńskiej nie było żadnej kontroli sanitarnej ani wyrzucania produktów żywnościowych. Po pięciu godzinach drogi wzdłuż monotonnego krajobrazu równinnej pampy, autobus zaczął zjeżdżać w kierunku olbrzymiego Lago Argentyna, nad którym położone jest El Calafate.

Było zdecydowanie cieplej, a dwunastotysięczne miasteczko miało wszelkie udogodnienia potrzebne dla licznego ruchu turystycznego. W ciągu roku pojawia się bowiem tam prawie ćwierć miliona turystów. Rzeczą bardzo nierozsądną jest przyjazd do miasteczka bez uprzedniej rezerwacji.

A nam się to właśnie przydarzyło. Nie było jednak tak źle. W informacji turystycznej na dworcu autobusowym udało nam się znaleźć ładny pokój w pobliskim pensjonacie. Ale niestety tylko na jedną noc, gdyż następnego dnia wszystkie miejsca były zarezerwowane. Zaczęliśmy więc szukać czegoś na kolejną noc i nawet bez problemów udało się nam zarezerwować pokój w innym hotelu z widokiem na rysujące się pomiędzy budynkami miasteczka zarysy podgórza Andów.

Co roku zwiększa się liczba turystów, gdyż w 2000 roku uruchomiono duże lotnisko w pobliżu El Calafate. Od tego czasu codziennie lądują tu goście bezpośrednio z Buenos Aires. Ale do miasta Trelev, bramy wypadowej na Półwysep Valdes samolot lata tylko raz  w tygodniu. Stąd byliśmy zmuszeni przebyć ten szmat drogi autobusem. Centrum miasta stanowi jak wszędzie w Argentynie szeroka aleja Avenida San Martin, przy którym znajdowało się większość miłych knajpek, parę punktów z internetem, choć nieco wolnym, sporo sklepów z pamiątkami, agencji turystycznych, hotelików, jeden supermarket, otwarty nawet w niedzielę oraz mały kościółek.

Była niedziela i nie planowaliśmy w tym dniu już żadnych dodatkowych wycieczek. W pobliskiej agencji turystycznej załatwiliśmy sobie przejazd autobusem rejsowym na następny dzień do oddalonego o 80 km Perito Moreno Glacier oraz na  wyprawę do położonej nad Lago Roca farmy czyli Estancii.

12.02.07 Las Glaciares – Estancia Lago Roca – poniedziałek

Pięć kilometrów szeroka i 60 metrów wysoka ściana lodu zawieszona nad wodami jeziora to lodowiec Perito Moreno, otoczony zewsząd ośnieżonymi szczytami wierzchołków Andów. Stanowi on atrakcję nr 1 dla wszystkich przybywających do El Calafate. Istniało bardzo dużo ofert wycieczek prawie pod sam lodowiec Perito Moreno. Ich program to zawiezienie turystów w godzinach rannych pod stromy klif zwrócony w kierunku czoła lodowca. Powrót następuje dość szybko bo już około 13. Jedyna różnica polega na tym, czy autobus wyjedzie nieco wcześniej i zdąży przed dużą grupą kolejnych autobusów, czy też wylejemy się z tej masy autobusów zalegających na parkingu i razem z całym mnóstwem innych zwiedzających i pstrykających aparatami zaczniemy schodzić wzdłuż szeregu ścieżek i tarasów z widokiem na lodowiec.

W godzinach porannych nad lodowcem panował istny galimatias – miejscami przezierał pomiędzy gęstymi chmurami błękit nieba, na tle którego rozpinała swój łuk tęcza. I co za  kontrasty – ciemne zarysy wierzchołków gór i biało-błękitna masa lodowca wpadająca do mleczno-turkusowych wód Canal de los Tempranos. Ten ostatni stanowi dość wąskie odgałęzienie wielkiego Lago Argentino, tego samego, nad którym położona jest El Calafate.  Dookoła nas obfita zieleń drzew i krzewów nie pozwalała zapomnieć, iż nie jest to Antarktyda. Co jakiś czas od lodowego jęzora odrywają się małe bryłki lodu, ot wielkości naszego autobusu, aby z hukiem wpaść do Lago Argentino.

Zejście do poziomu wody nie jest możliwe od wielu lat. Gdy odłamująca się  bryła lodu będzie miała wielkość kilku autobusów, powstaje fala, która potrafi przelać się z impetem przez  brzeg jeziora. Zabrała ona już do siebie wielu ludzi, którzy podziwiali lodowiec stojąc na brzegu jeziora. Stąd obecnie ze względów bezpieczeństwa można go oglądać tylko z dalszej perspektywy. Równie ciekawe są wrażenia wzrokowe jak i akustyczne, w tym grzmot uderzenia o wodę wciąż pękających kawałków lodu.

Z niedalekiej przystani popłynęliśmy na godzinna wycieczkę stateczkiem. Zupełnie odmienne przeżycie niż z wysokości tarasów na czoło lodowca. Stateczek nie może zbyt blisko podpłynąć do lodowca, z uwagi na wpadające do wód jeziora bloki lodu, ale perspektywa długiej ściany lodowca ze statku wyglądała imponująco. Trzeba było tylko przeczekać pierwszą falę pasażerów, którzy pozajmowali każdy centymetr wolnej przestrzenia na pokładzie. Ale nikt zbyt długo nie wytrzyma przy tym wietrze i stąd po pewnym czasie oszołomienia, większość z nich wróciła do baru. O godzinie 13 zapakowaliśmy się ponownie do autobusu, właśnie w chwili gdy tęcza ponownie zawisła nad naszymi głowami.

Po przyjeździe do Calafate mieliśmy trochę czasu na zmianę hotelu. Niestety pani w recepcji hotelu, w którym wybraliśmy sobie dzień wcześniej nawet i pokój, nie okazała się osobą godną zaufania. Otrzymaliśmy stosunkowo ciemny pokój, ale o negocjacjach nie było mowy, bo pani poza hiszpańskim nie władała żadnym językiem. Wczesnym popołudniem podjechał po nas mikrobus, którym wraz z kilkuosobową grupą wybraliśmy się do estancia (argentyńska nazwa rancha – Estancia Chali Aike) znajdującej się kilkadziesiąt kilometrów od El Calafate nad Lago Roca. W programie była jazda konna po okolicach i  tradycyjne pieczenie barana. Farma jakby wyjęta z folderu reklamowego czy opisu modelowej estancii. Po małym poczęstunku wszyscy zdecydowali się na konną przejażdżkę po okolicy. To był bardzo trafny wybór. Konie znały możliwości pierwszorazowych jeźdźców i nie próbowały ani na jotę osiągać większej prędkości niż spacerowa. Naszym przewodnikiem był tutejszy gauczo w czerwonej czapeczce potrafiący zarówno okiełznać konia jak i zrobić dobre zdjęcie. Okolice wprost wymarzone do jazdy konnej. Na pierwszym tle zachodzące słońce oświetlało taflę jeziora Lago Roca, będącego również kolejnym odgałęzieniem Lago Argentino. Znacznie dalej rysowały się sylwetki szczytów poznanego w godzinach rannych Półwyspu Magellanem. Kolejnym żelaznym punktem programu było zwiedzanie miejscowego zakładu ścinania owczych fryzur. Na końcu chyba już inna owieczka poszła pod rożen i odbyła się uczta tzw. asado czyli pieczone kawałki baranka z miejscową kiełbasą i czerwonym winem.

13.02.07 Calafate – Rio Gallegos – noc w autobusie – wtorek

Samolot z El Calafate do Trelev, w pobliżu Półwyspu Valdes lata tylko raz w tygodniu, a ten właściwy już nam odleciał. Odległość 1700 kilometrów, jaka nas dzieliła od Puerto Madryn, będącego bazą wypadowa na Półwysep Valdes, mieliśmy więc przebyć rejsowym autobusem. Autobus odjeżdżał o godzinie 15 więc czasu mieliśmy dosyć.

Na wschodnim brzegu Lago Argentina, na skraju miasta, w odległości możliwej do przejścia w rozsądnym czasie, jest położony mały rezerwat ptaków Laguna Nimez. Warto było zarezerwować na przechadzkę wzdłuż 2,5 kilometrowej ścieżki edukacyjnej z godzinę lub dwie. Teren jest ogrodzony płotem dla ochrony ptaków i ich gniazd przed bezdomnymi psami czy lisami. Przy wejściu znajdowała się mała kasa biletowa, gdzie najważniejszym sprzętem o wadze narodowej była tykwa z zaparzonymi liśćmi ostrokrzewu paragwajskiego czyli Matero lub guampa , metalowa rurka o nazwie bombilla oraz termos. To najważniejszy zestaw w każdym urzędzie dla mate czyli rytuału codziennego życia w całej Argentynie. Sprzedawanie biletów było pobocznym zajęciem naszej pani, szczególnie iż zwiedzających było niewielu.

W rezerwacie  kaczki czy gęsi trzymały się od nas w bezpiecznej odległości. Mogliśmy za to nacieszyć się do woli kwiatkami, trawami i krzewami, z których najważniejszy jest krzew calafate. Jego owoce są dość słodkie i w mieście można było kupić konfitury. Ale co najważniejsze w tym spożywaniu to przekonanie, iż kto spróbuje jagód krzewu calafate, ten na pewno tu jeszcze raz wróci.

Wpierw jednak trzeba było stamtąd wyjechać, aby kiedyś powrócić. Wpierw około 4 godzin jazdy w kierunku wybrzeża do Rio Gallegos, stolicy prowincji Santa Cruz. Tam czekaliśmy planowo około 2 godzin , aby wsiąść do autobusu firmy Don Otto Patagonica daleko, 1300 km na północ do Puerto Madryn w prowincji Chubut. Ale wciąż mieliśmy być w Patagonii.

14.02.2007 – Autobusem do Puerto Madryn – środa

Autobus był bardzo wygodny ze sporą ilością miejsc na nogi i sen zmorzył mnie dość szybko. Obudził mnie blask wschodzącego nad Oceanem Atlantyckim słońca. Trasa nr 3 nie była autostradą, a ruch nie był zbyt duży. Ale nie było się czemu dziwić. Przecież prowincja Santa Cruz jest najsłabiej zaludnioną prowincją Argentyny. Po 24 godzinach nasza podróż się skończyła, ale pozostali pasażerowie kontynuowali ją do Buenos Aires. To kolejne 20 godzin podróży.

W Puerto Madryn zaplanowaliśmy zatrzymać się na kolejne dwie noce, aby poznawać osobliwości fauny Patagonii. Wpierw jednak trzeba było znaleźć jakieś miłe miejsce do spania. Podobno w sezonie czeka ponad 5000 łóżek na przybyszów. Na nas czekał hotel „Mara”, wybrany już na miejscu, a nie przez internet . Pozostałą część dnia poświęciliśmy na organizację kolejnych dni w tej okolicy. Przy nadmorskiej Avenida Julio A Roca mieściło się większość biur turystycznych. W wybranej przez nas ustaliliśmy plan na kolejne dwa dni i wszystko opłaciliśmy. Kierowca miał po nas podjechać pod hotel mikrobusem. Drugi żelazny punkt wyprawy to Internet. Był zdecydowanie szybszy i tańszy niż w Calafate, gdzie była łączność satelitarna.

Puerto Madryn położone nad brzegami Golfo Nuevo może się spodobać każdemu, kto przebył tysiące kilometrów przez niegościnne równiny południowej Patagonii. Urokliwa plaża, szerokie aleje, mnóstwo knajpek, sklepików z pamiątkami, mało wiatru i coraz cieplej. Ale woda wciąż za zimna i amatorów kąpieli nie widzieliśmy żadnych. Za to miłośników wędkowania na długim molu stały chyba setki. Tutaj również przypływają na kilka czy kilkanaście godzin olbrzymie statki wycieczkowe na trasie Buenos Aires – Ushuaia.

15.02.2007 – Puerto Madryn – Półwysep Valdes – czwartek

Półwysep Valdes położony jest w połowie drogi pomiędzy Buenos Aires i Ushuaią; zwykle nie jest on na trasie większości wycieczek po Argentynie. Wpierw obowiązkowy postój na Przesmyku Carlom Ameghimo, najwęższym punkcie Półwyspu pomiędzy wodami Zatoki San Jose i Zatoki Nowej (Golfo Nuevo). Tam mieści się Centrum Interpretacji i sprzedaż kart wstępu za 35 pesetas. W pobliżu Puerto Pyramides skończył się asfalt i dalej przemieszczaliśmy się po szutrowych drogach. Pierwsze napotkane zwierzę to mara patagońska. Zwierzę skacze jak królik, galopuje jak koń i potrafi to robić bardzo szybko – do 45 km/godzinę.

Pojechaliśmy wpierw do Punta Norte. Tam o tej porze roku wylegują się na plaży uchatki patagońskie.  Punta Norte zyskało bardzo na popularności od czasu nakręcenia filmu przez National Geographic o przedziwnych obyczajach łowieckich wielkich orek. Tylko w niektórych miesiącach od października do listopada oraz od lutego do kwietnia można być tutaj świadkiem spektaklu, gdzie orki wsuwają się na plażę, chwytają którąś z leżących na plaży uchatek, a następnie czołgają się tyłem z powrotem do morza, aby tam skonsumować zdobycz. Ale tym razem obyło się bez ofiar.

Nasz wszystkowiedzący  przewodnik roztoczył przed nami wizję ujrzenia takiego polowania, ale ostatni raz widział taką scenę przed kilkoma dniami. Niestety od leżących nad brzegiem uchatek płot oddzielał nas o dobre 50 metrów. Gdzieś tam w oddali toczyło się codzienne uchatkowe życie.

Będąc w takim miejscu jak Półwysep Valdes zawsze trzeba pamiętać o odpowiednim czasie i właściwym miejscu. Nawet pomiędzy poszczególnymi odcinkami wybrzeża lwy czy słonie morskie przemieszczają się w zależności od pory roku nie mówiąc już o kilkumiesięcznych wyprawach na otwarte morze. Najłatwiej jest z uchatkami patagońskimi. Młode rodzą się w grudniu lub styczniu, i czasem tylko samce wędrują za samicami z południa koło Punta Piramides na północ do Punta Norte.

Gdy minął czas na oglądanie uchatek, przewidziany w programie naszej wycieczki, ruszyliśmy szutrową drogą kolejne pięćdziesiąt kilometrów do Caleta Valdes. Tam uwiły sobie norki magellańskie pingwiny. Od brzegu wysokiego klifu oddzielał nas płot. Zaciekawione naszymi osobami pingwiny podeszły do nas na samą górę, nie zważając na jakieś tam płoty. Przebywają one na brzegach Patagonii od września do połowy kwietnia, a potem odpływają 3 tysięcy kilometrów na północ do cieplejszego klimatu wód brazylijskich na wysokości Rio de Janeiro.

Podobno w okolicy Caleta Verde spotkać można przez cały rok słonie morskie, ale nasz przewodnik rekomendował nam jako najlepszy punkt do ich oglądania położony kolejne kilkadziesiąt kilometrów na południe Punta Delgada. Półwysep Valdes stanowi jedyne miejsce na kontynencie, gdzie można oglądać słonie morskie (Mirounga leonina). Przybywa ich tutaj około 40 tysięcy sztuk. Pod koniec sierpnia przybywają na plażę samce , które rozpoczynają między sobą walki o terytorium jak i prawo do posiadania samic. Panie zjawiają się nieco później, we wrześniu, gdy męskie wojny będą się miały już na ukończeniu. Są już wtedy w zaawansowanej ciąży i po kilku dniach rodzą swoje małe, aby potem poświecić kolejne miesiące na ich karmienie. To także dla samic czas głodu, zużywania własnych zapasów tłuszczu. Po około 3 miesiącach, pod koniec argentyńskiego lata liczna kolonia rozprasza się szukając w okolicznych wodach pożywienia.

Wybrzeże Punta Delgada wyglądało malowniczo. Na długich skalistych cyplach zabarwionych na zielono spoczywały stalowo-beżowe ciała tych zwierzaków. Ale od słoni morskich ponownie oddzielał nas płot o dobre kilkadziesiąt metrów. Czekała nas jeszcze jedna atrakcja. Przejażdżka łodzią do kolonii lwów morskich nad Golfo Nuevo. Jeśli z brzegu można je było zobaczyć wyłącznie przez lornetkę, to łodzią można było zbliżyć się na odległość kilku metrów.

W zatoce sezon na lwy morskie trwa cały rok, ale dużo turystów pojawia się zwabionych migrujących południowymi biskajskimi wielorybami (Eubalaena Australis). Wpływają one na wody obu zatok Nuevo i San Jose w marcu i zostają aż do grudnia. Jest ich wtedy podobno 600 , a może i 1200 osobników.

16.02.2007 – Puerto Madryn – Punto Tombo – Gaiman – Trelew – Buenos Aires – piątek

Największa na kontynencie poza Antarktydą kolonia pingwinów magellańskich (Spheniscus maellanicus) znajduje się w Punta Tombo. Mówi się, że jest ich tam w okresie od października do marca około pół miliona, a może nawet i więcej. To sporo, biorąc pod uwagę, iż w całej Patagonii na wybrzeżu jest ich podobno milion osiemset tysięcy.

Po raz kolejny wzięliśmy udział w zorganizowanej wycieczce przez firmę Cuyunco. Wymeldowaliśmy się z hotelu Mara, gdyż pod koniec dnia mikrobus miał nas podrzucić już bezpośrednio na lotnisko w Trelew. Stamtąd mieliśmy już zaplanowany lot powrotny do Buenos Aires. W pobliżu parkingu, gdzie zatrzymał się nasz mikrobus przy Punto Tombo, widać było, iż nasze przybycie spowodowało zaciekawienie tubylców. Okolica nie wyglądała na gościnną. Spalony słońcem płaskowyż jak szwajcarski ser usiany był olbrzymią ilością dziur. Na leżącej niżej zatoce ze żwirową plażą tłoczyły się tysiącami czarne sylwetki pingwinów.  Dookoła nas pomiędzy niskimi trawami płożyły się krzewy, a pomiędzy nimi w jamkach lub w ich wątłym cieniu chowały się te „ośle pingwiny”. Tak czasem są nazywane od wydawanych przez nie porykiwań, dzięki którym te ptaki mogą się wzajemnie odnajdywać.

Dla turystów zwiedzających rezerwat wytyczono szlaki, z których nie należy zbaczać. Nie ma jednak płotów czy bramek, gdyż pingwiny muszą jakoś dojść do swoich gniazd. Wolą one przeczekać, aż ludzie przejdą i dopiero wtedy szybkim truchtem przebiegają przez ścieżkę. Gdy pingwiny mają swój dom, pierwsze dwa jaja znoszone są już pod koniec miesiąca. Nie ma czasu na czekanie. Do kwietnia muszą maluchy być samodzielne. Wysiadywanie jaj trwa około 40 dni i w grudniu można spodziewać się już wysypu potomstwa. Rodzice zmieniają się w opiece nad młodymi i karmią je częściowo przetrawionym pokarmem, który wkładają do wciąż otwierających się dziobów brązowawych piskląt. Gdy przybyliśmy w lutym zmieniały one już swoje upierzenie, ale zwyczaj szerokiego otwierania dzioba im się ostał. Luty jest również okresem, gdy dzieciaki pierwszy raz próbują swoich sił w wodzie. Po terenie parku oprócz „kelnerów”  w czarno-białych „smokingach” kręciły się też małe gryzonie przypominające szczury jak i majestatyczne grupki brązowawych guanako, które nie konkurowały z pingwinami o skąpą w tej okolicy trawą

Pora było wracać z tej dwukilometrowej ścieżki „edukacyjnej” wśród sympatycznych nielotów, gdyż mikrobus miał odjeżdżać po 2 godzinach od naszego przyjazdu. Z wyschniętych pustkowi trafiliśmy po 100 kilometrach w całkowicie odmienny świat – do doliny Chubut. Niżej położona część doliny jest nawadniana. Nagle dziwne wydało się nam, po tych wielu dniach szarzyzny pampy, iż mogą tu istnieć jakieś zielone pola czy drzewa owocowe.

Trafiliśmy do Pięknej Doliny, do miejscowości Gaiman. Czekać na nas tam miała tradycyjna herbatka z pieczonymi według starej receptury walijskimi ciastkami. Przed wejściem do stylowej herbaciarni Casa Gales de Te stał olbrzymi imbryk. W holu tego domu wyryty w kamieniu napis oznajmiał, iż to miejsce odwiedził 25 listopada  nie byle kto, ale księżna Walii, Diana. Od tego czasu jedno krzesło, spodeczek i filiżanka stoją już jako egzemplarz prawie muzealny.

Na lotnisku w Trelew byliśmy o właściwej porze. Ale za to nasz samolot miał mieć opóźnienie, gdyż nawet nie zdążył wylecieć z przyczyn atmosferycznych z Buenos Aires. Dopiero po północy samolot zaczął kołować nad Buenos rozświetlonym setkami tysięcy świateł.

17.02.2007 – Buenos Aires – Urugwaj : Colonia del Sacramento, Montevideo – sobota

Buenos rano przywitało nas niespodziewaną na tą porę roku pogodą. Padało, a temperatura spadła poniżej 20 stopni. Jeśli dzień wcześniej spóźnienie miał samolot, mogłem to zrozumieć. Ale dlaczego prom odpływający z Buenos do Montevideo miał również prawie dwugodzinne opóźnienie, to było mi jeszcze trudniej zrozumieć. Ale jak tu zrozumieć Argentynę bez tego słowa „ un momentito”, która czasem może się okazać wyjątkowo długie.

Aż w końcu wypłynęliśmy. Statek był pełen dzieci. Jechał z nami cały rozwrzeszczany argentyńsko-brazylijski wyż demograficzny. Choć staraliśmy znaleźć jakieś ustronne miejsce trafiliśmy na wózek z bliźniakami. Nie było ucieczki na pokład gdyż statek takowego wybiegu dla pasażerów nie posiadał.  Po dwóch godzinach skończyła się nasza przejażdżka po mlecznych i wzburzonych wodach zatoki La Plata.  Po drugiej stronie zatoki czekał przed nami kolejny, nieznany nam dotąd kraj – Urugwaj. Zawinęliśmy do Colonia del Sacramento. Miasteczko stanowiło kiedyś portugalską enklawę nad Rio Plata rywalizując z hiszpańskim Montevideo. Od tego ostatniego dzieli je 180 kilometrów, znacznie dalej niż od Buenos Aires.

Z dawnych czasów ostały się mury miasteczka, które przetrzymały niejedno oblężenie. Tu również była taka sama wietrzno-deszczowa pogoda jak po drugiej stronie zatoki. Ale i czasu nie mieliśmy zbyt dużo, gdyż kolejny autobus do Montevideo wkrótce miał odjeżdżać. W pobliżu Plaza Mayor wysoka biała latarnia morska wyrastała wśród ciemnych ruin XVII-wiecznego klasztoru św. Franciszka. Nie tylko to połączenie może zadziwić przybysza. W pobliskiej uliczce była zaparkowana czarna taksówka, w której można było wsiąść i zamówić drinka w przylegającej restauracji. Zabudowa miasteczka była parterowa, a domki pomalowane we wszystkich kolorach jakie sobie można wymarzyć. Wokół mnóstwo sklepów z pamiątkami, bo przecież turystów z obu stolic pojawia się tutaj zawsze sporo.

Po 3 godzinach jazdy autobusem dotarliśmy do Montevideo. Po drodze oczy nasze wprost nie mogły się uwolnić od zielonych łąk, jezior i stawów, lasów i drzew. Po kilku dniach spędzonych na pampie lub w miejskim krajobrazie, wydawało się nam to całkowicie odmiennym zjawiskiem. Do hotelu Ibis dotarliśmy już po zachodzie słońca. Pozostało nam więc poszaleć już po nocnym Montevideo. Gdy wysiedliśmy z taksówki na głównym placu miasta Plaza Independencia o żadnym zwiedzaniu bez solidnego parasola mowy być nie mogło. W strugach deszczu dobiegliśmy do pobliskiej knajpki, gdzie zamówiliśmy najbardziej typowe dania z tutejszej pampy. W takich warunkach, przy butelce dobrego czerwonego wina, można było przeczekać kolejną ulewę. I tak oto wyglądała ostatnia sobota karnawału.

18.02.2007 – Montevideo – Rio de Janeiro – niedziela

Nasz samolot przeleciał w niecałe pół godziny szerokie wody Rio La Plata, aby następnie wylądować na międzynarodowym lotnisku Ezeiza w Buenos Aires. Tam oczekiwanie i wreszcie kolejnym samolotem poszybowaliśmy już na dobre do Rio. W linii prostej było to prawie sześć tysięcy kilometrów od Ziemi Ognistej. Późnym popołudniem nie odczuwaliśmy już takiej spiekoty, szczególnie iż z klimatyzowanego dworca lotniczego przeszliśmy do klimatyzowanej taksówki. Po godzinie jazdy, omijając centrum Rio, dojechaliśmy do zarezerwowanego po wielkich trudach w Polsce przez Internet hotelu Solmelia w Barra da Tijuca. Czekały już tam na nas bilety na Sambodrom zamówione przed ponad miesiącem przez Internet.

Wybraliśmy się na Ipanemę, zaczerpnąć choć powiewu brazylijskiego karnawału. Ipanema była tego wieczoru pełna tłumów, zwabionych tutaj dzielnicowymi obchodami tych kilku ostatnich dni karnawału. Była ósma wieczorem, a temperatura wynosiła wciąż 28 stopni.

19.02.2007 – Rio de Janeiro – Parada Samby – poniedziałek

Ranny wypad do centrum Rio miał na celu wymianę pieniędzy. Był poniedziałek, ale cóż z tego. Całe centrum było prawie, że wymarłe. Wszystko było pozamykane, a każdy bank na Avenida Rio Branco obłożony był dyktą, jakby zaraz miało dojść do zamieszek. Szykowało się pewnie na jakąś dzielnicową paradę samby, lub już nawet się odbyła. Dopiero na Copacabanie znaleźliśmy biuro turystyczne, w którym dokonałem wymiany pieniędzy.

Po kilkunastu minutach spaceru po plaży na Copacabanie w samo południe schowaliśmy się przed nieznośnym upałem do pobliskiej restauracji. Trudno byłoby przeżyć w tym upale, gdyby nie te pyszne soki wytłaczane z kilkudziesięciu gatunków owoców. Najbardziej przypadły nam do gustu soki z mango i delikatesu nad delikatesem amazońskiej puszczy Cupuacu lub Cupuassu. Gdy zrobiło się odrobinę chłodniej wjechaliśmy czerwoną kolejką na Corcovado z górującym pomnikiem Chrystusa.

Karnawał w Rio, a szczególnie te ostatnie cztery – pięć dni przed środa popielcową, przyciągają co roku około 500 tysięcy turystów. Ceny wtedy wzrastają o 100-150% , ale przede wszystkim żaden hotel w drodze internetowej nie sprzedaje inaczej swoich miejsc jak tylko w pakiecie pięciodniowym. Nasz wybór hotelu w Barra da Tijuca na rubieżach Rio był spowodowany tym, iż tylko ten hotel miał w swojej ofercie sprzedaż dwóch nocy w okresie ścisłego karnawału.

Rio stara się żyć i sprzedawać tą jedną ze swych największych atrakcji prawie przez cały rok. Liczba imprez związanych z ostatnimi czterema dniami karnawału, które przypadały w roku 2007 na okres od 16 lutego (piątek ) do 20 lutego (wtorek) była wprost oszałamiająca. Nie każdy ma ochotę lub możliwości wzięcia udziału w Paradzie Samby. Stoi wtedy przed wyborem dokąd pójść. A więc może pójść na tzw. Scala Balls. To bale karnawałowe, które odbywają się codziennie w Rio Scala na Avenida Afranio de Melo Franco 296 w dzielnicy Leblon. Prezentują się tam niektóre najlepsze szkoły samby. W 2007 odbywały się one codziennie od 13 lutego i wieńczył je we wtorek gejowski bal kostiumowy (Gay Costume Ball), który przyciąga przeróżne orientacje seksualne. Cena za wstęp wahała się od 40-80 reali, a za miejsce przy stoliku od 300 do 700 reali za bal gejowski.

Można też wziąć udział w ulicznych spotkaniach w różnych dzielnicach miasta, z których największa odbywa się w pobliżu stacji metra Cinelandia (Baile da Cinelandia) na Praca Floriano. Tam od piątku do wtorku od 17 do trzeciej nad ranem grają na świeżym powietrzu różne zespoły. Komu  jeszcze mało może wziąć udział w paradach ulicznych, z których największa odbywa się na Avenida Rio Branco, którą odwiedziliśmy podczas szukania punktu wymiany walut. Bliżej o tym wszystkim można dowiedzieć się na stronie internetowej http://www.rio-carnival.net

Nam udało się przez Internet zakupić na około 2 miesiące przed wyjazdem bilety na Paradę Samby, która odbywa się na Sambodromie. Tam w nocy z niedzieli na poniedziałek występuje sześć szkół, a z poniedziałku na wtorek siedem szkół. Należą one do tzw. Specjalnej Grupy czyli 13 najlepszych szkół Rio. Gdy jednak nie chcemy uczestniczyć przez dwa dni z rzędu w tych paradach , wtedy doradza się wybrać poniedziałkowy występ.

Odjazd na Paradę Samby zaplanowaliśmy na 21.30, choć szkoły rozpoczynają swoje pochody już o 21. Ale podobno prawdziwy spektakl zaczyna się na dobre po północy. Specjalnym mikrobusem po ponad półtorej godzinie dotarliśmy do Sambodromu w tzw. sektorze turystycznym nr 9. Nie był to jednak najlepszy wariant, gdyż mikrobus zajechał od drugiej strony naszego sektoru 4. Sambodrom jest położony w dość szemranej okolicy. Dookoła znajduje się dużo favel i nie radzi się tam docierać inaczej niż taksówką lub zorganizowanym transportem.  Stanowi on teatr na świeżym powietrzu, w którym szeroką ulicę o długości 700 metrów otaczają z obu stron betonowe trybuny.

Każda ze szkół samby idzie przez aleję Sambodromu przez jakieś 60-70 minut, potem następuje przerwa około 15-20 minut na sprzątanie i idzie kolejna szkoła. Ostatnia z nich Beija-Floor  miała zakończyć pochód o wpół do siódmej rano. Gdy weszliśmy na trybuny – miejsca wbrew zapowiedziom i oczekiwaniom nie były numerowane. Ścisk w naszym sektorze był niesamowity, ale jakoś dwa miejsca po pewnym czasie wywalczyliśmy.

I zaczęła się tropikalna opera. Niewyobrażalna feeria kolorów. Wszystko bardzo dobrze zorganizowane z olbrzymimi wozami procesyjnymi, gdzie dziewczyny, barwnie i nieraz dość skąpo ubrane,  szalały aby móc być dostrzeżonym. Oglądaliśmy łącznie 4 szkoły, co nawet jest dobrym rezultatem. Przebywaliśmy w sektorze zwykłych Brazylijczyków, więc oni szaleli, choć miejsca było mało. W tym niesamowitym tłoku przesuwali się zgrabnie chłopcy sprzedający bułki, picie i nawet kawę.

Kiedy – z racji późnej pory i zmęczenia  – próbowaliśmy opuścić widownię i dostać się do naszego mikrobusu, zaczęły się wtedy piętrzyć trudności . Okazało się, że nikt nas nie może przeprowadzić na drugą stronę trybuny, gdzie czekał na nas już wykupiony poprzednio autobus. Kiedy w końcu z kłopotami tam doszliśmy, to nasz busik już odjechał i musieliśmy czekać, aż cała impreza się skończy.

Powoli budził się do życia nowy dzień, który ścierał czar tej tropikalnej nocy. Na ulicach walały się sterty śmieci. Wielu porzucało swój kostium gdzieś po drodze, inni w strojach iście kąpielowych nieśli go ze sobą na pamiątkę. Z bliska stroje nie były już tak atrakcyjne – papier mache, czasem plastik, pióra, trochę folii aluminiowej czy cekinów. Większość bohaterów dzisiejszej nocy wydawała się być już nieco zmęczona. Wraz z pozostałymi osobami, które wykupiły miejsce w busie, wróciliśmy do hotelu. Na miejscu byliśmy kwadrans po ósmej rano.

20.02.2007 – Rio de Janeiro – Parada Samby – Parati – wtorek

O takiej porze nie zostało nam nic innego jak pójść na śniadanie. Trochę się przespaliśmy, ale była to chyba zaledwie godzina i trzeba było już wsiadać do taksówki, aby dojechać na dworzec autobusowy. Kupiliśmy bilety do Parati i starczyło jeszcze czasu, aby pooglądać relacje z karnawału. Znany już był mistrz karnawału. Została nim szkoła idąca jako ostatnia – Beija Floor.

Już wkrótce mogliśmy nieco zrelaksować się siedząc w wygodnym autobusie do Parati. Po 4 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce. Parati w tym czasie zaczęło się gotować do ostatniej karnawałowej nocy. Po ulicach miasteczka powoli zaczął przejeżdżać samochód z platformą, na której olbrzymie głośniki wyduszały z siebie równie wielką ilość decybeli. Obok najstarsza tancerka samby w Parati prezentowała swoje występy. Za tym zaś samochodem gęsty tłum wirował, tupał, podrygiwał w rytm muzyki z głośników i pobliskiej grupy z bębnami. Całe miasteczko chodziło w rytm samby: sprzedawczynie w sklepach kołysały się w rytm samby w drzwiach swych posesji , turyści i mieszkańcy – od najmłodszej latorośli do najstarszej mieszkanki miasta na platformie samochodu bawiło się do upadłego w tym ostatnim dniu karnawału. I tak trwało to aż do północy.

21.02.2007 – Parati – wycieczka statkiem – środa

Za namową córki właścicielki pensjonatu wybraliśmy się na przejażdżkę motorową łodzią, po okolicznych wyspach, których jest podobno sześćdziesiąt pięć. Jedna z wysp należała do właścicielki naszego pensjonatu. Podobno była do sprzedaży za okazyjną sumę pół miliona euro. Nam się pieniądze zaczęły już kończyć i stad dalszych negocjacji nie podjęliśmy. Jak na razie na tej ich wyspie trwał mały biznes z restauracyjką, gdzie po 15 minutach można już dostać usmażoną rybę, która jeszcze przed chwilą pluskała w wodach Atlantyku.

Nie było tu rafy koralowej, ale za to ryby były przeróżnych kolorów. Wybrzeże aż kusiło, żeby zostać nieco dłużej, szczególnie iż w Polsce błoto i słota. Dżungla schodziła w wielu miejscach do samego morza, a gdzieniegdzie pojawiał się odcinek złotego piasku. Tylko leniuchować. Ale lepiej nie w pełnym słońcu.

Miasteczko Parati zachowało dawny urok kolonialnego miasteczka, które straciło na swym znaczeniu, gdy Brazylia uzyskała niepodległość. Nikt jednak w tym podpadającym miasteczku nie dokonywał zbytnich inwestycji i wąskie uliczki z parterowymi lub jednopiętrowymi domkami ostały się do dzisiaj.

22.02.2007 – Parati – Sao Paulo – czwartek

Po słonecznej kąpieli dnia poprzedniego nie mieliśmy już ochoty na wygrzewanie się na słońcu. W pokoju bez klimatyzacji nie było można również zbyt długo wytrzymać. Ceny noclegów były dość wygórowane, szczególnie za nasz pokój położony w ogrodzie, ale bez klimatyzacji. Płaciliśmy jednak frycowe za świąteczny okres karnawału. Miasteczko stopniowo demontowało już najbardziej widoczne przejawy pory karnawału. Nadszedł czas Adwentu i z uliczek znikały wielkie kukły, sznury gwiazdek i lampek. Gdy w Polsce panuje w tym czasie słota, szarzyzna , to tutaj sam klimat nastrajał do optymizmu, szczególnie porą wieczorową gdy łagodniał żar z nieba.

Sześciogodzinna podróż autobusem do Sao Paulo przebiegła w miłym nastroju. Droga wiła się wzdłuż Costa Verde. To wybrzeże, rzadko wychwalane przy tylu innych wspaniałościach Brazylii, zasługuje wprost na okrzyki zachwytu. W późnych godzinach wieczornych wjechaliśmy gdzieś na jakiś olbrzymi dworzec autobusowy Sao Paulo, aby następnie taksówką dojechać do zamówionego już w Polsce przez Internet pensjonatu.

23.02.07 – Sao Paulo i z powrotem do Europy – piątek

Nasz hotel, Pousada Dona Zilah, w dzielnicy Jardins znajdował się na obrzeżach Avenida Paulista. Długa na trzy kilometry aleja z trzema pasami ruchu z każdej strony miała być elegancką wizytówką miasta na przełomie lat 60-tych i 70-tych.  Kiedy jednak spoglądaliśmy na nią z estetycznego punktu widzenia człowieka XX wieku raziła swoją pudełkowatą brzydotą biurowców.

Korzystając z metra, które kosztowało tyle samo co w Rio (2.20 reali) przejechaliśmy do Placu Katedralnego (Praca da Se). Robiło się coraz goręcej, aż w samo południe słupek rtęci podskoczył do 35 stopni. Na nic moje rachuby, że w Sao Paulo trafimy na klimat wyżynny. Neogotycka katedra ukończona w 1954 roku nie miała tego polotu i świeżości jak zbudowane w parę lat później katedry w mieście Brasilia czy Rio. Ale przynajmniej było chłodno. Gdy doszliśmy do położonego już niedaleko Placu Republiki czas na zwiedzanie dobiegł końca. Jeszcze tylko przejazd taksówką na lotnisko i w godzinach popołudniowych oderwaliśmy się od tego fascynującego kontynentu.

24.02.2007 – Mediolan – Warszawa – Wrocław – sobota

W Mediolanie wyciągnęliśmy swoje kurtki i czapki, choć był to jeszcze tylko przedsmak tego co nas będzie czekać w Polsce.  Pożegnaliśmy na dobre brazylijski upał, aby trafić do Warszawy, jeszcze zimniejszej i ośnieżonej niż w czasie gdy z  niej wyjeżdżaliśmy.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u