Tunezja (2010) – Joanna, Tomasz Kusiak

Termin: wrzesień 2010 roku

Uczestnicy: Asia i Tomek, Kacper – 3,5 roku, Nina – niespełna 2 lata

Odwiedzone miejsca: Tunis, Sousse, El Jem, Monastyr, Kairuan, Tataouine, Matmata

Waluta: Dinar Tunezyjski (DT), 1 dolar = 1,48 dinara. Należy zatrzymywać kwity z wymiany walut lub dotyczące wypłat z bankomatów, gdyż na ich podstawie na lotnisku (i tylko tam) dokonuje się wymiany w drugą stronę: z dinarów na dolary lub euro.

Sposób dotarcia: wycieczka wykupiona w biurze podróży (córka przelot i pobyt miała za darmo, bo nie skończyła jeszcze 2 lat), a następnie podróżowanie pociągami, autobusami i wynajętym samochodem.

Z uwagi na to, że po raz pierwszy zabieraliśmy na wyprawę naszą wiecznie zbuntowaną i marudzącą dwójkę dzieciaków, to bardzo dokładnie przygotowałam się do zwiedzania niby takiej banalnej, opanowanej przez turystów Tunezji. Przygotowania polegały na dokładnym przeczytaniu przewodnika Lonely Planet „Tunezja”, wydanie 2009 r., przeczytaniu relacji m.in. na Travelbicie, osobistym wypytywaniu osób, które już tam były oraz szczegółowym opracowaniu trasy podróży.

I mimo tak skrupulatnego przygotowania rzeczywistość na miejscu mocno zweryfikowała nasze plany. Okazało się, że treści w przewodniku dotyczące ogólnie rzecz mówiąc transportu okazały się mocno nieaktualne, przez co nie udało nam się zwiedzić wszystkich miejsc. Ponadto trafiliśmy na koniec Ramadanu, który wieńczy 3 dniowe święto Aida (o czym wcześniej nie wiedzieliśmy, bo do tej pory nie zwiedzaliśmy krajów muzułmańskich w Ramadanie), podczas którego nie można się przemieszczać.

Z uwagi na podróżowanie z dwójką małych dzieci zabraliśmy ze sobą wózek (leciał za darmo) wraz z doczepianą do niego platformą, na której stał starszy synek. Stanowiło to doskonałe rozwiązanie, bo trzylatek nie spowalniał marszu i dwoje dzieci mieliśmy ciągle „na oku”! J

Pierwszy i drugi dzień

Wylot z Wrocławia o godz. 7.30 i przylot w godzinach rannych na lotnisko w Monastyrze. Dzieci nie odczuwały negatywnych skutków startu i lądowania. Byliśmy przygotowani na podawanie im picia w celu wyrównywania ciśnienia w uszach, ale nie chciały. Synek przełykał ślinę, a córeczka do startu i lądowania podeszła obojętnie, nie zrobiło to na niej wrażenia.

Ze względu na to, że wyjazd był wykupiony w biurze podróży, na lotnisku czekała na nas rezydentka oraz autobus. Trochę dziwnie się poczułam, kiedy od chwili postawienia stopy w obcym kraju nie muszę wszystkiego organizować od początku – jak to było podczas podróży zanim pojawiły się dzieci w naszym życiu. Zaraz po tym jak wysiedliśmy z samolotu jakaś pani z obsługi lotniska zobaczywszy naszą Ninusię wzięła ją na ręce, pocałowała i zaniosła do autobusu. Nie protestowaliśmy, tylko się uśmiechnęliśmy, bo wcześniej czytałam, że Tunezyjczycy bardzo często w sposób tak wylewny okazują swoją miłość do dzieci. Poza tym nie musiałam dźwigać 12 kg córki! J

Przy odbieraniu bagażu spotkała nas niemiła niespodzianka. Brakowało jednego naszego plecaka zapakowanego w worek transportowy. Natomiast na taśmie pozostał tylko jeden bagaż – właśnie worek transportowy tej samej firmy co nasz, ale niestety nie nasz. Zabraliśmy go ze sobą słusznie rozumując, że jakiś zakręcony obywatel RP pomylił się i wziął nasz. W tym przypadku rezydentka okazała się niezbędna, ponieważ błyskawicznie odnalazła rezydentkę biura podróży, z którego jechał tamten delikwent i mogliśmy dokonać zamiany bagaży. To nas nauczyło, że następnym razem oprócz nalepki z danymi osobowymi na bagażu należy umieścić jeszcze coś mocno charakterystycznego i widocznego z daleka – na przykład kolorowe wstążki.

Resztę dnia oraz dzień następny przeznaczyliśmy na aklimatyzację i plażowanie.

Trzeci dzień

Udaliśmy się do Sousse. Nasz hotel usytuowany był na końcu miejscowości Port El Kantaoui. Do mariny w naszej miejscowości mieliśmy 2 km, a do mediny w Sousse – 10 km. Wychodząc z hotelu zaczepili nas taksówkarze, ale zrezygnowaliśmy z ich oferty i udaliśmy się na pobliski przystanek komunikacji miejskiej. Zaraz podjechał autobus nr 16, który niesamowicie okrężną drogą zawiózł nas pod samą medinę (tu znajduje się dworzec autobusowy). Opuszczając oazę turystów, jaką jest hotel, z przyjemnością poczuliśmy miejscowy klimat Tubylców. Bilety kupowane w autobusie kosztowały 1,3 DT za 2 osoby. W całej Tunezji przejazdy autobusami, koleją oraz wstępy do muzeum dla dzieci były bezpłatne.

Obejrzeliśmy dziedziniec Wielkiego Meczetu z IX wieku. Ja miałam odkryte ramiona i kolana, ale za darmo przed wejściem dostałam odpowiednie okrycie w postaci 2 chust. Bilety kupowane w kasie na przeciwko głównego wejścia kosztowały 4 DT (od osoby) + 1 DT za fotografowanie. Mieliśmy też kamerę, której używaliśmy, a za którą nie zapłaciliśmy. W każdym muzeum czy meczecie w Tunezji obowiązuje opłata 1 DT za każdy sprzęt fotograficzny. Ale w kilku miejscach zdarzyło nam się, że jej od nas nie pobrali, myśmy się nie upominali, a zdjęcia robiliśmy bez konspiracji.

Wnętrza wszystkich meczetów w Tunezji są zamknięte dla „niewiernych”, ale wiele z nich można obejrzeć z dziedzińca zaglądając przez otwarte drzwi. Nikt też nie robił problemu w przypadku, gdy je fotografowaliśmy.

Obejrzeliśmy również Rabat z VIII wieku. Koszt biletu to 5 DT. Wózek zostawiliśmy u bileterki, ponieważ mieliśmy sporo schodów do pokonania. Musieliśmy również wyjątkowo wzmóc uwagę w stosunku do dzieci, ponieważ w wielu miejscach wystawały lub leżały niepozabezpieczane kable. Ale widok na całe miasto wynagrodził trudy nieustannego odciągania dzieci od niebezpiecznych przepaści oraz elektrycznych zwojów.

Następnie powłóczyliśmy się po medinie, która została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Niestety dla wózka wiele miejsc było niedostępnych ze względu na schody. Dlatego w takie miejsca lepiej zabrać ze sobą nosidło dla dziecka. Niektóre zaułki były przepięknie utrzymane, bielone ściany, ładne ozdobne drzwi przeważnie w kolorze niebieskim, ale niektóre (jak to wszędzie na świecie) bardzo zaniedbane. No i oczywiście charakterystyczne dla wielu muzułmańskich souków całego świata – wszechobecne nieestetyczne okablowanie!

Postanowiliśmy wrócić do hotelu w ten sam sposób, w jaki dostaliśmy się do Sousse- czyli miejscowym autobusem. Wiedzieliśmy, że oprócz autobusu nr 16 możemy jechać autobusem nr 12. Czekaliśmy na któryś z nich ponad 45 minut. W tym czasie tłocząc się pod jedną palemką dającą cień zostaliśmy oczadzeni tonami spalin. To, że moje dzieci zniosły to bez zająknięcia uważam za cud i zrzucam na karb szoku związanego z egzotyką nowego miejsca! Bezefektywny czas oczekiwania i smród rozmiękczył naszą wolę i ulegliśmy taksówkarzowi, który po targowaniu się zawiózł naszą czwórkę + wózek za 9 DT do hotelu.

Taksówki z naszego hotelu do Sousse (ok. 10 km) kosztowały – 6, 7 DT, ale my podróżowaliśmy z wózkiem. Dlatego płaciliśmy między 8 a 10 DT. Uwaga dla wszystkich rodziców podróżujących z dziećmi „wózkowymi” – w Tunezji oficjalnie taksówkarz dolicza opłatę za bagaż, który jest przewożony w bagażniku.

Na wszystkie nasze wycieczki udawaliśmy się z Sousse – z dworca kolejowego lub autobusowego. Stąd po doświadczeniach związanych z brakiem rozkładów jazdy autobusów i rozbrajającą dowolnością ich przejazdów nagminnie korzystaliśmy z taksówek.

Porzuciliśmy również plan wypożyczenia samochodu w Sousse, ponieważ wiązałoby się to znowu z koniecznością dojazdu taksówką do tego miasta, a następnie w ten sam sposób powrotu do hotelu. Dlatego też w biurze podróży należy dokładnie dowiedzieć się gdzie jest hotel i warto zarezerwować w miejscowości, w której jest łatwo dostać się do innych. Samochód postanowiliśmy wypożyczyć w naszym hotelu. Zaraz na początku pani rezydentka uświadomiła nas o niedogodnościach w podróżowaniu związanych ze zbliżającym się świętem Aida. Dlatego też postanowiliśmy zmienić nasze plany i na południe kraju udać się w pierwszym tygodniu, a nie w drugim. Jednakże w recepcji hotelu poinformowano nas, że w obecnym tygodniu samochodu nam nie wypożyczą, bo wkrótce ma nastąpić koniec Ramadanu. A że zostanie to ogłoszone przez Mekkę w bliżej nieokreślonym czasie (kiedy odczytają fazy i kwadry księżyca), to musimy czekać na oficjalną informację. Poprosili byśmy przyszli za 2 dni. Przyszliśmy do recepcji za 2 dni i usłyszeliśmy to samo. I tak nas zwodzili cały tydzień. Jak już ogłoszono koniec Ramadanu, to usłyszeliśmy, że teraz też nie dostaniemy samochodu, bo jest Aida. Udało nam się w końcu go wypożyczyć, ale o tym w dalszej części relacji.

Czwarty dzień

Pojechaliśmy z Sousse pociągiem do Tunisu z zamiarem zwiedzenia Kartaginy i Sidi Bou Said. Niestety negatywnie zostaliśmy zaskoczeni podczas kupowania biletów. Wiedząc już z przewodnika oraz wielu relacji, że należy kupić bilet w dwie strony, bo jest tańszy, tak uczyniliśmy. Cena biletu istotnie była korzystna, ale było bardzo niewiele pociągów powrotnych. W przewodniku była informacja o 10 pociągach. Chyba kryzys dopadł również koleje tunezyjskie, bo pociągi powrotne były tylko trzy: o 13, o 14.35 oraz o 20.40. O 13 dla nas było za wcześnie, o 20 było za późno ze względu na dzieci, to wchodziła w grę jedynie 14.35. I ta godzina powrotu zaważyła niestety fatalnie na naszych dalszych planach podróżniczych i uniemożliwiła nam obejrzenie wielu ciekawych miejsc.

W tym dniu jechaliśmy expresem o godz. 9.00. Bilet kosztował 19,25 DT za osobę w obie strony w I klasie. Pociąg był bardzo nowoczesny, klimatyzowany, z samolotowymi fotelami. Dwu i półgodzinna podróż w bardzo dobrych warunkach, z przestrzenią dającą możliwość chodzenia oraz atrakcjami w postaci nowych zabawek niestety nie przypasowała córeczce. Po godzinie zaczęła się awanturować i zwracać uwagę wszystkich pasażerów. Tunezyjczycy trochę nas wspomogli i zaczęli ją zabawiać. Natomiast synek – awanturnik od urodzenia – jechał pełen spokoju i radości przeżycia nowej przygody. Taka zamiana ról między naszymi dziećmi: dotychczas spokojna i pogodna córka stała się złośnicą, a zawsze niezadowolony i płaczliwy synek ciekawym wszystkiego i z dzielnością znoszącym trudy podróżnikiem – zaskoczyła nas chyba najbardziej.

Dworzec Kolejowy w Tunisie mieści się przy Placu Barcelona, a na przeciwko głównego wyjścia, po drugiej stronie ulicy znajduje się przystanek tramwaju, którym dojeżdża się do kolejki TGM, by jechać dalej w kierunku Kartaginy i Sidi Bou Said. Przed wejściem kupiliśmy bilety, które kosztowały miej niż 1 DT i obowiązywały nie tylko na tramwaj, ale także na TGM. Po tej samej stronie co dworzec wsiedliśmy w tramwaj nr 6 i na ostatnim przystanku przesiedliśmy się w TGM omijając budę z biletami, bo już je mieliśmy. W TGM znajduje się tablica z opisanymi przystankami, więc nie mieliśmy problemów z wysiadaniem na odpowiednim przystanku. Wysiedliśmy na przystanku „Hannibal” i udaliśmy się ulicą biegnącą ku morzu w stronę kartagińskich Term Antoniusza. Wstęp to 9 DT. Zaraz na samym początku zwiedzania natknęliśmy się na wycieczkę Rodaków oprowadzaną przez Tunezyjczyka mówiącego przepiękną polszczyzną. Podłączyliśmy się do nich. Niestety czas odjazdu pociągu do Sousse zbliżał się tak nieubłaganie, że musieliśmy porzucić ciekawe opowieści i ruszyć biegusiem pomiędzy rozsypane kamienie. Pierwotnie mieliśmy w planach zobaczyć w Kartaginie jeszcze Wzgórze Byrsa oraz Sanctuary of Tophet, ale niestety czas przejazdu TGM (około 25 minut) do przystanku tramwaju, następnie czas przejazdu tramwajem w godzinach szczytu pozbawił nas tej możliwości.

Tutaj uwaga: podczas wsiadania do tramwaju na Placu Barcelona próbowano okraść Tomka. Miał on obie ręce zajęte przez plecak oraz złożony wózek. Ja stałam z tyłu trzymając córkę na ręku, a syna za rękę. Ale całe zajście widziałam dobrze i skutecznie zainterweniowałam krzykiem, widząc jak facet sięga mężowi do kieszeni w spodniach. Już wcześniej złodziejaszek zwrócił moją uwagę, bo przyglądał nam się uważniej niż wszyscy i nagle ni stąd ni zowąd zaczął się na nas pchać. Do takiego zdarzenia może dojść w każdym kraju. Dlatego zawsze należy być czujnym. To zdarzenie nauczyło nas by zawsze dążyć do tego, by przynajmniej jedną rękę mieć wolną i stwarzać wrażenie pewnych siebie, zorganizowanych i opanowanych. A przy dwójce małych rozrabiaków to był nie lada wyczyn!

Do Sousse wracaliśmy zwykłym pociągiem jadąc I klasą. I klasa jest tania i warto nią podróżować, bo wagony są klimatyzowane, a siedzenia miękkie. Jest też klasa wyższa od pierwszej – to „C” czyli „komfort”, która od I klasy różni się tylko tym, że siedzenia są numerowane. Bilety na tą klasę są również tanie, ale przy ich kupowaniu należy zwrócić uwagę czy zarezerwowano konkretne miejsca do siedzenia. W pociągu poznaliśmy dwoje przemiłych Polaków, którzy zakupili bilety na klasę „C”, ale w pociągu konduktor oznajmił im, że z uwagi na to, że nie mają rezerwacji na konkretne miejsca, to muszą kontynuować podróż w klasie II. Widząc jak sprawa wygląda podzieliliśmy się z nimi naszymi miejscami biorąc dzieciaki na kolana.

Piąty dzień

Zmęczeni podróżowaniem do stolicy kraju postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w zwiedzaniu Tunisu i pojechać pociągiem do El Jem ze znanego nam już dworca w Sousse. Kupiliśmy bilety w dwie strony. Koszt to 10,40 DT od osoby za I klasę. Wyjazd o 8.07, przyjazd 9.00. Rzymski Amfiteatr z III wieku widać już z okien pociągu. Warto pojechać i go zwiedzić. Budowla jest ogromna i w doskonałym stanie zachowana. Bilet kosztował 8 DT. Wózek zostawiliśmy na przechowanie Panu Klozetowemu i ruszyliśmy przez kolejne kondygnacje. (Taka drobna uwaga: kobiety z wc korzystały za darmo.). Dzieci miały świetną zabawę podczas biegania po rozlicznych schodach, ja nieco mniej, ciągle pilnując, by nie spadły.

Szósty dzień

Postanowiliśmy po raz kolejny zmierzyć się z Tunisem. Tym razem wyjazd zwykłym pociągiem o godz. 7.23, który na miejsce przyjechał o 9.15. Koszt wyniósł 18,100 DT od osoby w dwie strony za I klasę. Tym razem wzięłam mniej zabawek dla córki, by ograniczyć jej ilość wyrzucanych rzeczy, licząc na pomoc miejscowych w zabawianiu marudy. I nie przeliczyłam się.

Znaną już trasą udaliśmy się do Sidi Bou Said. Chyba pół świata wpadło na ten sam pomysł co my, bo przepiękne biało – niebieskie miasteczko było niesamowicie zatłoczone. Na szczęście pozostaliśmy tam dłużej niż przeciętny turysta i mogliśmy nacieszyć się jego urokiem bez konieczności przepychania się łokciami. Wypiliśmy słynną herbatę z orzeszkami pinii w jeszcze bardziej słynnej Cafe de Nattes próbując udawać, że nie przeszkadza nam dym z szisz i niebotyczne tłumy. O dziwo, dzieciom dym nie przeszkadzał, a o herbatę prosiły dwa razy. Herbatka droga – 5 DT.

Dalej poszliśmy do Cafe de Chabanne napawać się przepięknymi widokami lazurowej zatoki i spocząć w spokoju na siedzeniach – ławach jak łóżkach. Atmosferę tego przeuroczego miejsca błyskawicznie popsuli nam kelnerzy. Zamówiliśmy kawę – 5 DT (cena jak z Hiltona!), sok z wyciskanych owoców – 6 DT. Do tego podali nam 4 mikrociasteczka. Gdy przyszło do płacenia rachunek był zawyżony o 10 DT. Dowiedzieliśmy się, że tyle kosztują te 4 okruchy ciastek. Nie chcieliśmy płacić za coś, czego nie zamawialiśmy. W naszej obronie stanął Tunezyjczyk, który przyszedł do knajpki wraz z koleżanką Angielką. Miejscowi oczywiście zdenerwowali się na niego. Ale on, jak sam powiedział później, pragnąc uratować pozytywny wizerunek Tunezyjczyków, poinformował nas byśmy zapłacili tylko za kawę i sok oraz wyszli razem z nim. Tak zrobiliśmy. I tym niestety niemiłym akcentem zakończyła się nasza siesta w Cafe de Chabanne. Ale nasz „wybawiciel” okazał się przemiłym człowiekiem i za wszelką cenę starał się zmyć wrażenie o Tunezyjczykach jako naciągaczach.

Niestety znowu musieliśmy odpuścić sobie zwiedzenie mediny i Muzeum Bardo, bo nieubłaganie zbliżała się przeklęta 14.35 – godzina pociągu powrotnego do Sousse. Podróż upłynęła dobrze, bo córka prawie całą przespała w wózku. Tylko wysiadanie w Sousse stało się koszmarem. Cały tłum z peronu naparł na męża z wózkiem i na mnie z trzylatkiem na ręku. Nie mogliśmy wysiąść z pociągu, bo oni chcieli wsiąść. Wpychali na nas bagaże nie patrząc, że są z nami małe dzieci. W obliczu dopadnięcia miejsca w klimatyzowanym pomieszczeniu ich cała miłość do dzieci wyparowała. A potem dwóch taksówkarzy pobiło się między sobą, który ma nas zawieść do hotelu! Sprawdziło się stare porzekadło: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Co za dzień!

Siódmy dzień

Tunis pozostał tylko wspomnieniem. Zaplanowaliśmy odwiedzić Monastyr w godzinach lepszego światła do fotografowania czyli po południu. Chcąc udać się taksówką na dworzec do Sousse tak dobrze wytargowaliśmy cenę, że za 20 DT dojechaliśmy do samego Monastyru. Taksówkarz poczekał na nas 2,5 godziny oraz za drugie 20 DT zabrał nas z powrotem (wózek oczywiście podróżował z nami). W Monastyrze obejrzeliśmy Mauzoleum Habiba Bourguiby, rewelacyjny, pełen zakamarków Ribat z VIII wieku, w którym kręcono Monthy Pytona oraz medinę.

Tu mieliśmy dwa zdarzenia o których warto napisać „ku przestrodze”. Pierwsze: zmierzając w kierunku Mauzoleum zahaczył nas jakiś Tunezyjczyk i powiedział, że jest kucharzem z naszego hotelu. Powiedział, że pokaże nam wystawę – wioskę berberyjską. Oznajmił, że wszystko gratis. Nieco nieufni udaliśmy się z nim. Zaprowadził nas na pobliskie podwórko, na którym rzeczywiście były eksponaty wioski berberyjskiej. Mnie i synka posadzono na wielbłąda i przejechaliśmy się może minutę. Potem przechodząc przez sklep z dywanami pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z powrotem w kierunku Mauzoleum. „Kucharz” ruszył za nami i po kilku sekundach zwrócił się do męża: „Mr, camel 5 DT”. Mąż kategorycznie odmówił lakonicznym „No!”. I tym sposobem gość, który chciał nas naciągnąć, pozostał z niczym. Zmylił nas tym „kucharzem”, wzbudzając większe zaufanie. Do tej pory nigdy nie podróżowaliśmy zaobrączkowani w bransoletki hotelowe. On sobie przeczytał skąd jesteśmy i miał już gotowy bajer. Opowiadając zdarzenie Rodakom z hotelu, którzy tylko podróżują przez biura podróży, usłyszeliśmy zdziwione komentarze, że nie znaliśmy tej „starej” metody!

Drugie: zwiedzanie Mauzoleum jest gratis, o czym jest napisane we wszystkich przewodnikach. Będąc w środku zobaczyliśmy jak miejscowy oprowadzacz wyciąga rękę do wszystkich turystów. Będąc dopiero po próbie naciągactwa, to już nas tak zbulwersowało, że wszystkim napotkanym turystom mówiliśmy, że zwiedzanie jest gratis. Pan oprowadzacz był bardzo niezadowolony, ale mimo tego wykonał swój obowiązek i zapalił nam kryształowy żyrandol wiszący nad sarkofagiem Bourguiby. A Mauzoleum wykończone białym marmurem wyjątkowo elegancko wyglądało w świetle lamp.

Ósmy – dziesiąty dzień

Utknęliśmy na przymusowej przerwie w podróżowaniu z powodu święta Aida. Wybraliśmy się plażą do mariny Portu El Kantaoui. Przepych miasteczka nas zaskoczył. Wszystko piękne, nowoczesne, czyste. Jachty z całego świata. Wszędzie mnóstwo Tunezyjczyków ubranych odświętnie. Wszyscy radośni, weseli, uśmiechnięci. W miejscu o charakterze zakopiańskich Krupówek lub sopockiego Molo kupiliśmy sobie lody – 2 DT i soki wyciskane z owoców – 3,300 – 4,600 DT. Ceny przyzwoite jak na taki kurort, nikt nie próbował na oszukać.

Jedenasty dzień

Wreszcie pojawiła się możliwość wyrwania z hotelu i podążyliśmy do Kairuanu – czyli tunezyjskiej Częstochowy. Taksówkarz na dworzec autobusowy w Sousse zawiózł nas za 9 DT. Z uwagi na to, że podróżowaliśmy z wózkiem, nikt z wrzeszczących naganiaczy do busików do Kairuanu nawet na nas nie spojrzał. Aby dostać się do autobusu musieliśmy kupić „peronówkę” – 100 milimów. Bilet do Kairuanu kupowało się w autobusie i kosztował 3 DT. Niestety nie było żadnego luksusowego autobusu firmy SNTRI – polecanego przez Lonely Planet. Jechaliśmy zwykłym autokarem, z miękkimi siedzeniami bez klimy. Ale pootwierane okna dawały miły chłodek. Znowu pojawiła się myśl na temat światowego kryzysu. W samym Kairuanie sprzed dworca wzięliśmy taksówkę do Wielkiego Meczetu. Odległość nie jest bardzo duża, ale z wózkiem i dwójką dzieci chcieliśmy sobie ułatwić wyprawę. Taxi – 3 DT. Uwaga pod Meczetem na naciągaczy. Jeden gość próbował nam wmówić, że Meczet jest teraz zamknięty i lepiej byśmy udali się z nim do Meczetu Trzech Drzwi. Oczywiście Wielki Meczet był otwarty – wstęp 8 DT. Chodzenie w cieniu arkad, w których wzory na kapitelach kolumn podobno się nie powtarzają było bardzo przyjemne. Następnie sami udaliśmy się do Meczetu Trzech Drzwi wędrując zacienioną mediną. Szybkie foto budowli z trzema drzwiami wejściowymi i poszliśmy do Bir Barouta. To miejsce zwiedzaliśmy z mężem oddzielnie. Żadne z nas nie miało siły pokonywać schodów z wózkiem i małą awanturnicą, dlatego też na zmianę pilnowaliśmy wrzaskuna na dole. Warto odwiedzić to miejsce dla jego niezwykłości i niepowtarzaności – wielbłąd mieszczący się na pierwszym piętrze budynku wydobywa wodę ze studni. Jak nam jedna Tunezyjka tłumaczyła – woda ta jest bardzo słodka i stanowi źródło wszelkiej wody na świecie. Ale ten obrazek biednego wielbłąda uwięzionego na skrawku przestrzeni był też dla mnie trochę takim odzwierciedleniem braku dobrego traktowania zwierząt, jakie niestety zaobserwowałam w Tunezji: chude konie, wielbłądy, wychudzone koty – przecież ukochane zwierzęta Mahometa!

Powrót z Kairuanu okazał się iście wyzwaniem dla rodziców z dwójką maluchów, wózkiem i podręcznymi tobołkami. Znowu autobusu SNTRI nigdzie nie było widać. Tłumy ludzi oczekiwały w skrawkach cienia na dworze. Jak podjeżdżał autobus typu miejski „ikarus” to cały tłum pędził ile sił w nogach, dopadał drzwi i nie patrząc czy kogoś tratuje, ładował się do środka. Afryka! Przyglądając się temu z przerażeniem opuściliśmy 3 autobusy do Sousse licząc na to, że możliwym stanie się bardziej cywilizowane dostanie się do środka. Niestety bieżące obserwacje nie dawały żadnych złudzeń. Bież kobieto trzylatka na ręce, torbę z wózka do drugiej i pędź ile masz sił w światło drzwi! Licz tylko na to, że twój mąż i ojciec dzieci twych trzymający na ręku niespełna dwuletnią córę, w drugim ręku złożoną kolumbrynę wózka wraz z platformą oraz plecak na plecach, da radę dołączyć do ciebie. I tak to się odbyło. Daliśmy radę. Dzieci nawet nie zapłakały, nie było widać przerażenia w ich oczach. Godzinę przejechałam siedząc na ziemi tego zapoconego i zakurzonego „ikarusa” wraz z innymi kobietami „obłożonymi” dziećmi. Synkiem zaopiekował się obok siedzący pan użyczając mu trochę swego siedziska, a córcia siedziała na ręku u kochanego tatusia, który dzielnie dzierżył w drugiej ręce złożony wózek i był w innej części autobusu niż ja. W tej gmatwaninie siedzących i stojących ciał skutecznie przebijał się pan „biletowy”, który od każdego wymusił opłatę za przejazd autobusem – za mordercze warunki niewielki upust – cena 2,95 DT.

Dlatego też lepiej skorzystać z usług właścicieli busików – louage.

Dwunasty dzień

Wreszcie wypożyczyliśmy samochód. Renault Symbol (odpowiednik Renault Talia) z klimatyzacją kosztował 180 DT na dwa dni. Miał być z fotelikiem dziecięcym i na zapewnieniach się skończyło. Ruszyliśmy do Tataouine czyli 400 km na południe Tunezji. Tak jak wszyscy opisywali, a my potwierdzamy, drogi były w stanie bardzo dobrym, dobrze oznakowane. Późnym popołudniem dotarliśmy do celu podróży i zatrzymaliśmy się w hotelu Hamza. Za „apartament” (2 pokoje dwuosobowe, przedpokój i własna łazienka) ze śniadaniem zapłaciliśmy 42 DT. Dzieci zachwycone były przestrzenią. Tylko brak klimy trochę nam dorosłym w nocy dokuczał. Dzieciaki podróż zniosły nad wyraz dobrze. Przyzwyczajenie do podróżowania samochodem pozytywnie wpłynęło na Ninę. Dlatego jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się zwiedzić Ksar Outlet Soltane. Ten warowny ponad 400 letni spichlerz zrobił na nas ogromne wrażenie. Warto było pokonać te 400 km. Wieczorem zjedliśmy kolację w restauracji pobliskiego hotelu La Gazelle –kosztowała 35 DT dla 4 osób.

Trzynasty dzień

Rano dokonaliśmy zakupów w sklepie pod hotelem. Zauważyliśmy, że na południu kraju ludzie byli milsi, nie byli napastliwi, zachłanni pieniędzy. Pan w owym sklepie bardzo skrupulatnie podawał nam ceny wszystkich produktów, nawet nie przyszło mu do głowy, żeby nas oszukać. Ponadto wiele produktów było tańszych niż na północy. Zwiedziliśmy jeszcze Ksar Megabla i ruszyliśmy do Chenini. Jadąc przez przepiękne góry napotkaliśmy Berbera, który chciał byśmy go podwieźli właśnie do Chenini. Zaskoczyło nas to, że za uczynioną przysługę chciał nam zapłacić. Oczywiście nie wzięliśmy od niego pieniędzy, ale za to poprosiliśmy by dał się sfotografować. Po sesji zdjęciowej ów człowiek usiadł w cieniu wraz z kilkoma kolegami i wyglądało na to, że spędzi tak resztę dnia. Widok mężczyzn wylegujących się przez cały dzień na progach domów lub w knajpkach we wszystkich krajach muzułmańskich, jakie zwiedziłam, cały czas budzi we mnie zdziwienie.

Chenini – uroczą wioskę berberyjską, której kamienne domki jakby przyklejone do zboczy gór – opuściliśmy dość szybko, bo tutaj wyraźnie wyczuwało się, że ludzie żyją głównie z turystyki. Ale okoliczne widoki warte są zobaczenia. To tu spotkaliśmy Berbera sadzącego drzewko na kompletnym pustkowiu. Wielbłądy i osiołki samotnie stojące obok jakiś chatyn skleconych z patyków ujmowały za serce. Co pewien czas wśród pustynnych brązowych skał i kamieni wyłaniały się aż kipiące żywą zielenią oazy. Udaliśmy się przez Toujane do Matmaty cały czas podziwiając pustynne góry.

To przepiękne Chenini wydawało mi się już komercyjne, ale Matmata zaskoczyła nas swym nastawieniem na turystów. Każda prośba o wskazanie miejsca, które chcieliśmy zobaczyć, kończyła się wyciąganiem ręki po dinary. Samodzielne próby zwiedzenia spełzły na niczym. Miasteczko bowiem było osobliwe, gdyż wyglądało jak jakieś nieuprzątnięte miejsce budowy. Na pagórkowatym, pofałdowanym terenie co jakiś czas coś wystawało – jakaś budowla lub wentylacja podziemnych domów. Szkoda było tych setek kilometrów przejechanych i chcąc nie chcąc wzięliśmy przewodnika, stargowawszy cenę do 10 DT. Pokazał nam Hotel Sidi Driss – siedzibę Luka Skywokera, zaprowadził do muzeum eksponującego wygląd domów Troglodytów – wstęp 3 DT oraz do niby nadal funkcjonującego podziemnego domu – opłata dowolna. Zwiedzając go odnieśliśmy wrażenie, że właściciele wcale tu nie mieszkają, tylko wnętrze udostępniają turystom.

Z Matmaty ruszyliśmy w drogę powrotną do Sousse kierując się mapą oraz miejscowymi drogowskazami. Podczas dwóch dni podróżowania samochodem przejechaliśmy 1000 km. 3 razy zatrzymywała nas Policja. Z uwagi na to, że jechaliśmy przepisowo, bo już z daleka byliśmy ostrzegani światłami o patrolach, to uważamy, że zatrzymania miały na celu podreperowanie domowych budżetów przedstawicieli prawa. Mieliśmy na nich jeden sposób, który sprawdził się doskonale za każdym razem. Udawaliśmy, że nie znamy żadnego obcego języka. Na „boujour” odpowiadaliśmy „dzień dobry” i wszystkie słowa wypowiadaliśmy wyłącznie po polsku.

Czternasty dzień

Plażowanie, pakowanie, drwinkowanie w towarzystwie przemiłych Rodaków i Wrocławian.

Pobudka poczyniona przez boya hotelowego o godz. 00.00 i wyjazd autokarem na lotnisko w Monastyrze. Na lotnisku tłok niesamowity i gorąc doprowadził naszą zmęczona córeczkę do szału. Urzędnik dokonujący kontroli paszportów nie mógł znieść jej płaczu i poprosił nas poza kolejnością. Tyle było pożytku z małej marudy. Wylot o godz. 3.00 oraz przylot na lotnisko we Wrocławiu o 7.30.

Podsumowanie

Podróż uważamy za udaną i na pewno wrócimy jeszcze do Tunezji. Wszystkie odwiedzone przez nas miejsca warte były zobaczenia. Maluchy zwiedzały wszystko z wielkim zapałem. Córka codziennie rano biegła pod drzwi pokoju i mówiła „wychodzimy”. A jej złości nie odzwierciedlały braku akceptacji wobec podróżowania, były natomiast zwykłym etapem rozwojowym związanym z tzw. „buntem dwulatka”. Po powrocie do domu napady wrzasku nie ustąpiły i Nina ciągle alergicznie reaguje na słowa „nie wolno”, a jak my chcemy iść w lewo, to ona w prawo. Kacper codziennie pyta, kiedy znowu wyruszymy na wyprawę.

Zasada, która powinna przyświecać podróżowaniu po Tunezji, jest taka: i bardziej na południe kraju, tym ciekawiej.

Komarów nie było.

Pogoda nas zaskoczyła. Kilkukrotnie padał deszcz, była nawet burza. Podczas opadów robiło się chłodno. Wieczory z dnia na dzień stawały się coraz zimniejsze, należało ubrać coś na ramiona z długim rękawem.

Tunezyjczycy bardzo serdecznie odnosili się do dzieci, a co za tym idzie i do rodzin podróżujących z dziećmi.

Tunezyjczycy są bardzo słowni. Gdy się z nimi umówisz na daną cenę, to tyle zapłacisz. Umowa rzecz święta.

Przykładowe ceny:

benzyna: 1,15 – 1,32 DT

woda mineralna 1,5 litra – 1,5 DT

coca – cola 2 litry – 2 DT

sok w kartonie 1 litr – 1 – 1,5 DT

pizza – 8,5 DT

kawa expresso (poza kurortami) – 1,5 DT

soki wyciskane z owoców – 3,3 – 6 DT

bagietka – 250 milimów

4 małe soczki + 6 danonków – 3,75 DT

10 kartek pocztowych – 1 DT


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u