Kilimandzaro – afrykańska komercja – Anna Matej

Kilimandzaro – afrykańska komercja

Anna Matej

Termin: 01.02 – 01.03. 2006

Trasa lotnicza: Warszawa – Amsterdam – Nairobi – Bruksela – Warszawa

Trasa lądowa: Nairobi – Arusha – Dar es Saalam – Zanzibar – Dar es Saalam – Dodoma – Manyoni – Singida – Nzega – Kahama – Ngara – Ngozi – Buraniro – Kayanza – Butare – Cyangugu – Kibuye – Kigali – Ruhengeri – Cyanika – Kisoro – Kabale – Kampala – Nairobi

Wydatki (1 osoba): bilet lotniczy: 2600 zł, organizacja wejścia na Kilimandżaro – 900 USD, wizy: 200 USD (w tym 2 x wiza tranzytowa w Kenii)

Kursy walut, luty 2006:

1 USD = 70 Ksh (kenijskich szylingów)

1 USD = 1000 Tsh (tanzańskich szylingów)

1 USD = 1810 Ush (ugandyjskich szylingów)

1 USD = 546 RFr (rwandyjskich franków)

1 USD = 1097 BFr (burundzkich franków)

Wizy:

Kenia – 20 USD – wiza tranzytowa którą otrzymuje się na lotnisku Jomo Kenyatta w Nairobi, (50 USD – wiza wielokrotna)

Tanzania – 50 USD

Burundi – 20 USD – wiza 3 dniowa przejście graniczne w Kobero Bridge

Rwanda – 60 USD

Uganda – 30 USD

Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie. Idea zdobycia szczytu Kilimandżaro naradzała się stopniowo. Czytając relacje osób, które dotarły na “dach Afryki” coraz bardziej zapałałam do tego pomysłu, aż wreszcie postanowiłam go zrealizować. W sumie wyprawa na wierzchołek leży w zasięgu możliwości zwykłego śmiertelnika. Najlepszym na to dowodem jest fakt, że co roku szczyt zdobywa kilka tysięcy turystów.

Kilimandżaro wznosi się na wysokość 5896 m n.p.m. Pionierami, którzy jako piersi zdobyli „górę gór Afryki” byli Hans Meyer oraz Ludwik Purtscheller w 1889r. Kilimandżaro położone jest na południe od równika, w północnej Tanzanii, tuż przy granicy z Kenią. Jej masyw składa się z trzech głównych szczytów wulkanicznych: Kibo 5896m, niższy Mawenzi 5149m i najniższy Shira 3962m.

Organizacja wyprawy na Kilimandżaro nie obędzie się bez pośrednictwa tanzańskiej agencji turystycznej (nie ma bowiem możliwości samodzielnego wejścia na teren Parku Narodowego Kilimandżaro bez przewodnika, oraz rzeszy tragarzy). Tu pomocny okazał się Internet, w którym nie trudno znaleźć firmę organizującą trekking. Wybrałam licencjonowaną agencję Victoria Expeditions (www.victoriatz.com właścicielką której jest norweżka na stałe mieszkająca w Tanzanii, świetnie rozumiejąca potrzeby europejczykówJ ). Jak się później okazało biuro bardzo rzetelnie wywiązało się ze wszystkich ustaleń, także byłam bardzo zadowolona. Fakt jest faktem, że należy spędzić trochę ponad miesiąc na negocjacjach ceny (wymiana kilkudziesięciu maili), ale opłaciło się. Z początkowo zaproponowanej przez agencję kwoty 1500 USD, udało się obniżyć cenę na 900 USD (cena ta zawierała również 2 dni safari: Manyara Lake oraz Ngorongoro Crater). Warto dodać, że na Kilimandżaro najlepiej jest wchodzić albo w okresie styczeń – połowa marca, bądź też lipiec – październik – są to dwa okresy kiedy panuje pora sucha z minimalną ilością opadów i słoneczną pogodą, co wiąże się z wyższym kosztami wspinaczki.

Na Kilimandżaro prowadzi kilka dróg trekkingowych. Najpopularniejszą z nich jest Marangu, zwaną również Coca-Cola Route. Do wyboru mamy także pozostałe trasy: Umbwe, Mweka, Shira. Aby pokonać każdą z tych tras, potrzeba 5-8 dni. Trasa, którą wybrałam to Machame Router. Uchodzi ona za najbardziej atrakcyjną: najładniejsza, najciekawsza, najtrudniejsza no i niestety …najdroższa z dróg trekkingowych. Łącznie liczy ok. 100 km, a pokonanie jej zajmuje 6 dni (4 dni wejście i 2 dni zejście). Planując wyprawę na Kilimandżaro należy zwrócić szczególną uwagę na duże różnice wysokościowe i „mierzyć siły na zamiary”. Bardzo częstym zjawiskiem wśród wchodzących zapaleńców jest choroba wysokościowa. Uniemożliwia ona wejście na szczyt prawie ¾ turystów. Nie jestem w stanie powiedzieć o skutkach tejże choroby, ponieważ osobiście jej nie doświadczyłam.

Dzień 1:

Godzina 11.00. Brama Machame Gate. Upał. Przed bramą stoi tłum chętnych do niesienia bagaży, handlarzy, totalny misz-masz. Konieczna jest rejestracja każdego z uczestników wyprawy w „księdze wieczystej”. Startuję na wysokości 1800 m n.p.m. Wynajęci przez agencję tragarze skrzętnie pakują bagaże, i rozdzielają pomiędzy siebie ekwipunek, który będą dźwigać przez kolejnych 6 dni. Pierwsze kroki stawiam w tropikalnym lesie, czyli „rain forest”. Jestem zdumiona tempem wejścia tragarzy z bagażami na głowach. Początki zawsze są trudne, a spoglądając kątem oka na tragarzy niedowierzam (waga bagażu na głowie tragarza nie może przekraczać 20kg !!! – to waga mojego roweru ?!?!). Skąd oni mają tyle siły ? Na wysokości 2980m docieram do obozu Machame Hut. Tu ponowna rejestracja w  kolejnej „księdze wieczystej” i ponowne ważenie bagaży. Waga przypomina czasy wczesnego Gierka, późnego Gomułki w Polsce. Rozbijanie namiotów. To właśnie tutaj, na wysokości 2980m n. p. m. spędzę pierwszą noc. Wszystko byłoby ok, gdyby nie jedna rzecz która wzbudziła moje zdumienie – kolacja. Gorąca herbata, czekolada, misa popcornu i gotowany makaron z warzywami. To wieczorny posiłek. Niby nic w tym dziwnego, gdyby nie sposób jego podania. Wypoczynkowe letnie krzesełka, stoliczek plus obrusik oraz świeczka na stole (zdaje się że organizatorom chodziło o stworzenie romantycznego nastroju…tylko na co i komu to potrzebne na wysokości prawie 3000 m n.p.m.? ). Tak. To wszystko dźwigają na swoich głowach i plecach tragarze. Doprawdy nie spodziewałam się, że na wysokości prawie 3000m poczuje się jak w hotelu 4 gwiazdkowym. Obłęd.

Na Kilimandżaro generalnie wchodzi się grupach minimum 5 osób. Wszyscy w grupie jesteśmy zdziwieni takim przyjęciem (wyraźnie widać po zachowaniach uczestników kolacji, ale nikt z nas nie komentuje „przyjęcia”). Przecież my wchodzimy najtrudniejszą z możliwych tras, a tu takie luksusy ? W milczeniu każdy z nas idzie do swojego namiotu. Jutro poranna pobudka i dalej w drogę. Jest jeszcze coś co daje się we znaki. Potworne zimno. Na wysokości 3000 m n.p.m. zaczynam się zastanawiać jak będzie dalej wyglądać wspinaczka skoro już na tej wysokości nieźle trzęsie ? Karimata + ciepłe ubrania + dobry śpiwór to podstawa !!!!!!!

Dzień 2:

Pobudka o 6.30. No i jestem ponownie w szoku. Dlaczego ? Słyszę skrobanie do namiotu. To dwóch tragarzy. Jeden z nich trzyma w ręku tacę z gotowaną wodą, drugi tacę z kubkiem, herbatą i cukrem. Ja rozumiem że jest godzina 6.30, ale chyba nie śnię na jawie ? Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie tą wspinaczkę…. Godzina 7.00 … stawiają miskę z gorąca wodą…wodą w której myje się 5 osób J dajemy radę J. Godz 7.30 śniadanie: zupa kleik o czekoladowym smaku (dowiedziałam się o nazwę kleiku który mnie zaintrygował: moon – chyba pomylili się z porami dnia, ale nie istotne J, ważne że ciepłe po mroźnej nocy). No i nie było tak skromnie jak się spodziewałam: dorzucili tosty, parówki, jajko sadzone, i owoce J

Trasa w drugim dniu była wyjątkowo trudna. Skalisto-trawiasta. Na tym odcinku trudno znaleźć drzewa, raczej mnóstwo mchu porastającego skały. Idziemy zdecydowanie wolniej niż poprzedniego dnia (aklimatyzacja). Dzisiaj pokonujemy zaledwie 600 m w górę, aczkolwiek trasa jest bardzo trudna, na tym etapie wymagająca wyjątkowo dobrej sprawności fizycznej. O godz. 13.00 docieramy do kolejnego obozu. Tym razem zatrzymujemy się w Shira Camp (3800 m n.p.m). Do luksusowej kolacji jeszcze 6h J. Czas na odpoczynek. Różnie się go spędza. Ja, wraz z pozostałymi uczestnikami wspinaczki poznajemy tajniki angielskiej gry w karty zwanej „President Asshol”– zasad uczy nas nasz kolega z grupy – przemiły chłopak z Wielkiej Brytanii – Keith. W końcu kolacja: przystawkę stanowią popcorn i herbata J, danie główne: ziemniaki w sosie warzywnym i mięso J. Jedyny mankament to to, że wszyscy spożywają kolację w swoich namiotach: zimno i niewielki grad spowodowały, że nawet tragarzom nie chciało się rozstawiać stolika z obrusikiem i wypoczynkowych, letnich krzesełek. Nocleg na wysokości 3850 m. n.p.m. Znowu potwornie zimno.

Dzień 3:

Standardowo pobudka o 06.30 ze skrobaniem tragarzy po namiocie – gorąca herbata, która stygnie w tempie błyskawicznym. Na wysokości 3850 m n. p.m naprawdę nie trzeba mieć budzika. Jeśli nie przygotowaliście się odpowiednio na niskie temperatury panujące na tej wysokości, to gwarantuję samodzielną pobudkę o 6.00. Na namiocie widoczny jest szron. Zimno nie pozwala spać dłużej. Mycie się w misce z wodą dla 5 osób, na śniadanie: moon (już wiadomo co to jest), pozostałe sprawy śniadaniowe nie ulegają zmianie (to samo co poprzedniego dnia) J. Trasa początkowo dość łagodnie pnie się do góry, następnie dochodzi do niej droga zwana Arrow Glacier – jedna z najtrudniejszych dróg, wiodąca wąską kamienistą ścieżką przez lodowiec Arrow. Pniemy grupą dalej do góry, przecinając lodowiec Lava Tower na wysokości 4600 m n.p.m. Dzisiaj pokonujemy 7-mio godzinny odcinek drogi docierając do przystani Barranco Camp. To chyba najładniej położony obóz. Przepływa przez niego strumień spływający z lodowca, a dookoła rośnie fantastyczna roślinność, z niesamowitymi wprost drzewami giant senecio kilimanjari W pewnym momencie zauważam poważne zmiany w zachowaniu niektórych uczestników wyprawy – daje mocno znać o sobie choroba wysokościowa. Podczas odpoczynku rozkoszuję się pięknym widokiem na Mount Meru. O 13.30 docieramy w końcu do obozu Barranco Camp (3950 m n.p.m). Sprawdzam nowe baterie do aparatu. Wysiadły. Jeszcze nie zdobyłam szczytu, a zimno powoduje że nowe baterie są bezużyteczne. Tego potwornego zimna naprawdę nie da się opisać. Szczękam zębami i znowu myśli …co jutro mnie czeka ? Czy mam tyle siły aby zdobyć szczyt Kilimandżaro? Kolacja we mgle i przy stoliku z obrusem i gorącym daniem J przez chwilę pomaga zapomnieć o potwornym zimnie. Dzisiaj zupa z pora, naleśniki z dżemem i ryż … hm nowość J

Dzień 4:

Mimo materaca pożyczonego od przewodnika, trzech par rękawic założonych na … stopy, nie udaje się zasnąć. Pobudka o 6.00. Po 1,5h ruszamy do Barafu Camp który znajduje się na wysokości 4700 m n.p.m. Wyruszamy stromym skalnym podejściem. Można by powiedzieć, że jeden za drugim gęsiego, powoli maszeruje w górę. Dookoła wszystko spowite mgłą. O 13.00 przerwa na obiad (udko z kurczaka, banan, sok). Do Barafu Camp zlokalizowanego u podnóża Kilimandżaro (4550 m n.p.m) docieramy o 15.00. Niby tak blisko szczytu (na wyciągnięcie dłoni), a tak naprawdę jeszcze tak daleko. Tragarze rozbijają namioty, maksymalnie obłożone kamieniami (wiatr jest tak ogromny, że istnieje niebezpieczeństwo porwania namiotów). Dzisiaj to my długo nie pośpimy. Po północy planowana jest pobudka.

Dzień 5:

Po wypiciu herbaty i zjedzeniu kilku herbatników punktualnie o godz. 00.30 wyruszyliśmy w kierunku głównego celu wyprawy, czyli najwyższego wierzchołka Kilimandżaro zwanego Uhuru Peak – Szczyt Wolności. Zaczynamy wyprzedzać kolejne grupy, które idą znacznie wolniej niż nasza. Jedna z uczestniczek mojej grupy zaczyna mieć problemy z oddychaniem. Włączam latarkę czołową, która okazała się zbędna – księżyc w pełni doskonale oświetlał wszystko wokoło. Nasz przewodnik powiedział,  że latarka nie jest potrzeba. Przecież mamy „Jesus Light” – Światło Jezusa. To prawda. Jest bardzo jasno i mroźno. Wspomagam się wysoko kofeinowymi napojami po drodze. Przewodnik ciągle powtarza słowo, które już nie jest mi obce „Pole, Pole”, czyli „wolno, wolno”. Ta przestroga ma nas uchronić przed zgubnymi skutkami choroby wysokościowej. Niestety w końcu „wysiada” z naszej grupy dziewczyna, która ma poważne problemy w utrzymaniem oddechu (mąż towarzyszy w jej powrocie do obozu). Następnie kolej na Keith’a (zaczyna słaniać się na nogach, wygląda jakby był pod wpływem alkoholu) – odpada. Informuję przewodnika że chciałabym się odłączyć od grupy. Zbyt częste postoje pozostałych uczestników powodują szybkie wyziębienie organizmu. Przewodnik zgadza się na moją prośbę i przydziela mi swojego asystenta, który twardo wspina się ze mną w górę. Ku mojemu zdziwieniu asystent też ma dosyć. Przekazuje mnie przewodnikowi z kolejnej grupy, tym razem norweskiej. Grupa idzie tak wolno, że zaczynam ją wyprzedać. Dołączam do grupy francuskiej. Tu okazuje się że nie jest najlepiej. Uczestnicy wyprawy grupy francuskiej prowadzą swojego przewodnika trzymając go za ramiona. Biedak doznał choroby wysokościowej, wymiotując popołudniowy obiad. Nie pozostaje mi nic innego jak odłączyć się od grupy francuskiej i wejść na Stella Point (5745 m n.p.m) samodzielnie. Udaje się. Czuję tylko że jest mi zimno, a bagaż z wodą mineralną, która już zamarzła waży kilogramy. Wiem, że tylko 200m w górę pozostaje mi do wejścia na szczyt. Zbieram maksymalnie siły. Po przejściu grani, śniegów i lodów o godzinie 6.16 docieram na szczyt Uhuru Peak (5895m n.p.m.) z którego roztacza się jeden z najpiękniejszych na świecie widoków okraszony promieniami wschodzącego nad Afryką słońca. Temperatura wynosi coś poniżej -100C. Baterie do aparatu zamarznięte. Chucham i dmucham na nie pod polarem, by odzyskały swoją żywotność. Udaje się. Staram się zrobić zdjęcia (jest to o tyle trudne, gdyż z zimna palce po prostu zamarzają) przy tablicy oznajmiającej że stoję na „dachu Afryki”. Podziwiam jeszcze przez chwilę przepiękny lodowiec, po czym powolutku zaczynam schodzić do obozu. Po około dwóch godzinach jestem z powrotem w Barafu Camp. Tutaj kucharze stają na wysokości zadania: zziębnieta zajadam gorącą zupę warzywną. Wspólnie z pozostałymi uczestnikami wspinaczki ustalamy, że wręczamy napiwki: 60 USD dla przewodnika, po 35 USD dla asystenta i kucharza oraz po 25 USD dla tragarzy. Napiwki, to właściwie jedyne wynagrodzenie jakie otrzymują tragarze, kucharz i przewodnik. Schodzimy do Mweka Camp, gdzie dostajemy certyfikaty potwierdzające wejście na Kilimandżaro – certyfikaty należy samodzielnie wypisać: imię i nazwisko, wiek, data i godzina wejścia na szczytJ. Busikiem wracamy przez Moshi do Arushy do Hotelu Meru Inn. Tu zasłużony odpoczynek, przepakowanie bagaży i gorący prysznic. Jutro poranny wyjazd do Dar es Saalam a stamtąd obieram kierunek na Zanzibar, potem  Burundi, Rwandę i Ugandę …

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u