Trzy tygodnie na Antypodach – Krystyna, Dariusz, Flawia i Emanuel Zemła

Trzy tygodnie na Antypodach

Krystyna, Dariusz, Flawia i Emanuel Zemła

Naszą podróż do Australii odbyliśmy w okresie od 16 czerwca 2001 do 11 lipca 2001 w cztery osoby: małżeństwo i dwoje małych dzieci (córka Flawia – 3 lata 9 miesięcy i syn Emanuel – 1 rok 3 miesiące). Na miejscu byliśmy dokładnie trzy tygodnie i jest to, naszym zdaniem, absolutne minimum, aby choć trochę poznać ten kontynent i aby podróż była opłacalna.SU0-221-CN
Przeciętnie spotykani turyści przyjeżdżali do Australii na minimum 3 miesiące, a standardem było pół roku. Pomysł na Australię zrodził się podczas OSOTT-u 2000, po wysłuchaniu sesji „Geografii podróżowania” na temat tego kraju.

Wszystkie wydatki ponoszone w Australii podajemy w dolarach australijskich (AUD). Przed naszym wyjazdem za 1 AUD trzeba było w kantorze zapłacić ok. 2,15 złotych. Natomiast wydatki ponoszone w Niemczech w markach podajemy po przeliczeniu na euro.

Informacje praktyczne

Wizy

Wiza turystyczna uprawnia do trzymiesięcznego pobytu w Australii i jest ważna przez rok od daty wystawienia. Załatwia się ją w Ambasadzie, mieszczącej się w Warszawie, przy ul. Nowogrodzkiej 11. Dział wizowy jest czynny codziennie (oprócz środy) od 9.00 do 13.00 oraz od 14.00 do 16.00, a w środy tylko od 9.00 do 13.00. W celu uzyskania wizy należy wypełnić szczegółowy kilkustronicowy formularz. Można go otrzymać w Ambasadzie, biurach podróży albo pobrać z Internetu ze strony ambasady www.australia.pl. Do wniosku należy dołączyć jak najwięcej dokumentów potwierdzających turystyczny charakter wyjazdu, posiadanie odpowiednich środków na odbycie podróży oraz „gwarantujących” powrót do Polski. Nie jest wymagane posiadanie biletu lotniczego. Przedstawiłem bogatą e-mailową korespondencję dotyczącą poszukiwania jak najtańszego biletu. Pracownica ambasady nie dawała mi zbyt dużych nadziei na uzyskanie wizy dla całej rodziny. Dopiero analiza naszych paszportów (a właściwie pieczątek), wykazała, że nie jest to nasza pierwsza wspólna podróż. Zostałem zasypany całą stertą pytań o poprzednie wyjazdy. O turystycznym charakterze naszych podróży przekonała Panią dopiero prezentacja IV tomu „Przez Świat”, w którym znajduje się nasza relacja z podróży po USA (również z dzieckiem). Po złożeniu obietnicy, że napiszę również o Australii, otrzymałem wizy od ręki (normalnie wizę odbiera się dopiero po tygodniu).

Wiza kosztuje równowartość 60 dolarów australijskich (AUD) według kursu obowiązującego w ambasadzie (jest on o ok. 20% wyższy od kursu ogłaszanego przez NBP). Opłatę za wizę uiszcza się składając wniosek wizowy, a więc jeszcze przed przyznaniem wizy. Opłata jest bezzwrotna, tzn. niezależna od przyznania wizy lub jej odmowy.

Informacja turystyczna

Nie ma żadnych problemów ze zdobyciem informacji turystycznej na miejscu. W biurach turystycznych, hotelach, na campingach, stacjach benzynowych można otrzymać bezpłatne broszury, mapy.

Z wydawnictw książkowych korzystaliśmy z przewodnika wydawnictwa Lonely Planet w wersji angielskiej i Pascal w wersji polskiej, która ukazała się na miesiąc przed naszym wyjazdem. Kupując wersję angielską z roku 2000 należy zwrócić uwagę, czy zawiera wszystkie strony. Z kolei wersja polska pomija zupełnie Australię Zachodnią i Tasmanię. Autorzy stwierdzają, że najpopularniejsze trasy omijają bowiem te stany. Zgadzając się lub nie z ich zdaniem należy jednak zauważyć, że z umieszczonego na stronie tytułowej hasła – „Australia” nie wynika, iż nie obejmuje całości tego kraju. My akurat nie wybieraliśmy się do nie opisanych stanów, jednakże ktoś inny może czuć się rozczarowany.

Bardzo przydatny był dla nas również tom III „Przez Świat”. Trasę naszej podróży w dużej mierze zaplanowaliśmy na podstawie zamieszczonego w nim opisu podróży Moniki Witkowskiej, pt. W krainie kangurów. Pomocną okazała się również, zakupiona na OSOTT’2000, książka autorstwa Kasi i Marka Tomalików pt. Australia, moja miłość

.

Przelot

To zdecydowanie największa część wydatków jakie trzeba ponieść udając się na Antypody. Niemal od razu wykluczyliśmy przelot bezpośrednio z Polski. Ceny zaczynały się od 1000 USD. Zdecydowanie taniej było załatwić coś z Niemiec. Najtańszą ofertę w tym czasie oferowała linia Singapore Airlines (SQ) za 710 EUR. Bilet obłożony był jednak dużymi restrykcjami. Wykupu należało dokonać 24 godziny po założeniu rezerwacji oraz nie było zniżek dla dzieci. Poszukiwania biletów prowadziłem samodzielnie w Internecie. Ciekawe oferty znajdowałem na stronach poświęconych sprzedaży biletów lotniczych, takich jak np. www.travel-overland.de, www.de.lastminute.com, www.airres.de, a także na stronach biur specjalizujących się w podróżach do Australii, np. www.australienreise.de, www.australien-reisen.de, www.kuglerreisen. de. Szukaliśmy linii, która oprócz lotu do Australii umożliwiłaby nam jeszcze jakiś stopover po drodze, a także aby lecąc nią można gromadzić mile do programu Qualiflyer (mieliśmy już trochę mil za podróże LOT-em). Początkowo zdecydowaliśmy się na lot liniami Malaysian Airlines (MH) za 792,50 EUR. Bilet umożliwiał dwukrotny pobyt w Kuala Lumpur (z hotelem, ze względu na wybór takich dni lotów w których trzeba było czekać jeden dzień na dalsze połączenie) oraz jeden powrotny lot z Kuala Lumpur do dowolnego miejsca w Malezji. Wylot mógł być z Frankfurtu, Monachium lub Wiednia. Jednakże dosyć długo zwlekaliśmy i, niestety, przekroczyliśmy termin wykupu. Ale udało nam się znaleźć na stronie travel-overland ofertę linii z Hongkongu „Cathay Pacific” (CX) z Berlina przez Londyn (przelot Berlin – Londyn liniami British Airways) za 879 EUR, z bezpłatną możliwością dwóch postojów w Hongkongu. Dodatkowo za 51 EUR można było wykupić dwa dowolne loty wewnętrzne po Australii liniami Qantas. Wybraliśmy więc trasę: Berlin – Londyn – Hongkong – Sydney; Sydney – Allice Springs; Darwin – Adelaide i Melbourne – Hongkong – Londyn – Berlin.

Nie jestem zwolennikiem kupowania biletów przez Internet. Zakupu dokonałem więc za pośrednictwem agenta lotniczego z Hamburga, któremu podałem znalezioną przeze mnie ofertę, prosząc o jej ściągnięcie i sprzedaż. Zapłaty dokonałem przelewem. Wcześniej, korzystałem już parę razy z jego usług. Jest on w stanie zaproponować naprawdę atrakcyjne oferty lotów i, co ważne, mówi po polsku. Nazywa się Mariusz Rejmanowski. Kontakt z nim: e-mail: m.rejmanowski@ web.de; tel: 0049/40/50049797; fax: 0049/40/59350796.

Linia Cathay Pacific okazała się bardzo dobra (w roku 2000 zdobyła tytuł najlepszego przewoźnika długodystansowego). Miła obsługa, dobre jedzenie, bardzo pozytywne nastawienie do dzieci (zabawki, książeczki ale także akcesoria jak butelki, pieluszki). Samoloty nie były zbyt pełne. Niemal zawsze mieliśmy więc wszyscy miejsca leżące.

Pogoda

Naszą podróż odbywaliśmy w okresie australijskiej zimy. Jest to jednak chyba najlepsza pora na zwiedzanie Terytorium Północnego. Latem niektóre z dróg są nieprzejezdne z powodu deszczów, panuje też wysoka wilgotność. Zima to pora sucha. W okolicach Allice Springs i Uluru w nocy temperatura spadała poniżej zera. Dni były słoneczne z temperaturą przekraczającą 20 stopni. Dalej na północ nocą było coraz cieplej. Z kolei na południowym wybrzeżu zimą bardzo często pada i jest zimno (około kilku stopni), chociaż Sydney powitało nas pięknym słońcem i prawdziwie letnimi temperaturami.

Poruszanie się samochodem

Podróż z dziećmi wymusiła na nas wynajęcie samochodu. Dało nam to możliwość łatwego poruszania się. Przy robieniu rezerwacji trzeba od razu zaznaczyć chęć wypożyczenia fotelików dla dzieci. Nie wszystkie punkty mają je na stałe w swoim wyposażeniu i może być problem z zamówieniem ich na miejscu. To samo dotyczy innego wyposażenia dodatkowego – np. grzejnika. Nie pomyśleliśmy o tym robiąc rezerwację i na miejscu jego wypożyczenie okazało się już niemożliwe.

Początkowym wielkim problemem było dla mnie przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego. Na pierwszy nocleg wybraliśmy taki camping, aby wyjeżdżając z wypożyczalni skręcać jedynie w lewo. Jechaliśmy maksymalnie 20 km/h. Czułem się jak na kursie prawa jazdy i naprawdę współczułem jadącym za mną. Najtrudniej było przyzwyczaić się do skrętów w prawo (przy których jeżdżąc prawą stroną ma się już zakodowane zjeżdżać jak najbliżej krawężnika) oraz do jazdy po rondach. Pierwsze dni jechałem bardzo skoncentrowany, niemal cały czas myśląc którą stroną powinienem jechać. Musiałem się również przyzwyczaić do wymijania i wyprzedzania z drugiej strony. Muszę przyznać, że umieszczenie kierownicy z prawej strony ułatwia zmianę myślenia i zachowania się na drodze. Należy tylko uzmysłowić sobie, że kierowca siedzi w samochodzie od strony środka jezdni. Trzeba również przyzwyczaić się do tego, że przełączniki przy kierownicy znajdują się po przeciwnych stronach. Bardzo długo chcąc zapalić światła załączałem wycieraczki i na odwrót.

Jakkolwiek do jazdy po drodze lewą stroną udało mi się szybko przystosować, to najtrudniejsze dla mnie było włączanie się do ruchu z parkingów, stacji benzynowych. Po postoju i dekoncentracji łatwiej zapominało się o ruchu lewostronnym. Poza tym, nawet wyjeżdżając z parkingu w lewo (bez przecinania pasa ruchu) trzeba pamiętać, że samochody na pasie na który zamierzamy wjechać poruszają się nie z lewej strony (jak u nas) ale z prawej, i to na tę stronę należy przede wszystkim zwrócić uwagę.

Drogi są dobrze utrzymane. Trasa przez interior – „Stuart Highway” – jest jednopasmowa, jednakże szeroka i prosta. Zdarzały się nawet kilkudziesięciokilometrowe odcinki bez zakrętów. Nocą widać światła nadjeżdżającego samochodu, który jednak wymija się dopiero po 20 kilometrach. Boczne drogi, odchodzące od Stuart Highway, są dużo węższe.

Transport drogowy jest najważniejszym środkiem komunikacyjnym w interiorze i opiera się głównie na tzw. pociągach drogowych (road train). Składają się one z dużej ciężarówki ciągnącej dwie lub trzy przyczepy. Łączna długość takiego pojazdu dochodzi nawet do 50 m. Należy zachować szczególną ostrożność przy ich wymijaniu lub wyprzedzaniu. Poza tym ich kierowcy, przyzwyczajeni do długich i prostych odcinków, nie zawsze spoglądają na drogę. Widzieliśmy takich, którzy podczas jazdy czytali książkę, rozłożoną na kierownicy i w ogóle nie reagowali na nasze sygnały.

Podróżując po bezdrożach należy szczególnie uważać na zwierzęta. Szczególnie po zmroku istnieje bardzo duże niebezpieczeństwo kolizji z kangurem, które skaczą wprost pod koła, oślepione światłami. Doświadczyliśmy tego na własnej skórze. Uderzenie, choć nie spowodowało poważniejszej awarii, poważnie uszkodziło nam zderzak i karoserię. Całe szczęście wykupiliśmy pełne ubezpieczenie na samochód. Wzdłuż Stuart Highway co kilkanaście kilometrów można zauważyć rozjechane kangury. Kilka razy widzieliśmy też przejechane krowy.

Wypożyczenie samochodu w Australii nie stanowi problemu. Trzeba mieć ukończone 21 lat i posiadać kartę kredytową. Obok ogólnoświatowych wypożyczalni, takich jak Avis, czy Hertz, istnieją również lokalne. My jednak korzystaliśmy z tych renomowanych i znanych. Tym bardziej, że zależało nam na oddaniu samochodu w innym mieście niż wypożyczaliśmy (opcja ta nazywa się: One way rental), a to w przypadku małych wypożyczalni nie zawsze jest możliwe. Opcja ta w niektórych firmach jest bezpłatna. Szczególnie zależy to od rodzaju samochodu; miejsca, w którym się wypożycza lub zwraca samochód (zwłaszcza w Australii Zachodniej i na Terytorium Północnym) oraz okresu na jaki się go wypożycza. Czasem do skorzystania z niej wymagany jest minimalny okres wypożyczenia – np.14 lub 21 dni. Ze względu na krótki czas pobytu w Australii rezerwacje robiliśmy przed wyjazdem.

Z samochodu korzystaliśmy dwa razy

Pierwszy raz na przejazd z Allice Springs do Darwin. Wynajęliśmy w „Hertz” najmniejszy samochód campingowy marki Mazda (wg ich klasyfikacji – grupa N) z automatyczną skrzynią biegów. Bardziej przypominał on podwyższony mikrobus niż typowy campervan. Wyposażony był w lodówkę, kuchenkę gazową, kuchenkę mikrofalową oraz cały zestaw garnków, naczyń i pościeli. Jak na swoje małe wymiary był kapitalnie rozplanowany, posiadając mnóstwo różnych schowków. Zobaczywszy go po raz pierwszy mieliśmy wątpliwości czy uda nam się do niego spakować nasze dosyć znaczne bagaże. Pracownik wypożyczalni od razu zaproponował nam większy model, jednakże cena jego wynajęcia była prawie dwukrotnie wyższa. Wypakowaliśmy z niego i zostawiliśmy w wypożyczalni część wyposażenia i okazało się, że jest całkiem przestronny. Podróżowało się nim naprawdę wygodnie. Jedynym minusem było ogromne zużycie paliwa – ok.18-20 l. benzyny na 100 km, mimo, że z folderu wynikało, że nie powinno ono przekraczać 12l/100 km. Cena wynajęcia tego samochodu wynosiła do 30.06.2001 – 35,80 EUR za 1 dzień, natomiast od 01.07.2001 – 48,60 EUR za 1 dzień. Przy samochodach campingowych do liczby dni wynajmu (od których zależała opłata) wliczało się również dzień wynajęcia samochodu i dzień jego zwrotu, niezależnie od pory dokonywania tych czynności. Wynajem załatwialiśmy za pośrednictwem agencji turystycznej „Kugler Reisen” (www.kugler-reisen.de; e-mail: mail@kugler-reisen.de). Wymagana była zapłata przed zrobieniem rezerwacji. Dodatkowo na miejscu dopłacaliśmy 175,00 AUD za opcję „One way”, 44,00 AUD za dwa foteliki dla dzieci, 22,00 AUD za napełnienie butli z gazem oraz po 40,00 AUD za dzień na opcjonalne ubezpieczenie (pełne – odpowiadające naszemu OC i AC) z udziałem własnym 220,00 AUD. Jak pisałem już wcześniej, nie żałowaliśmy wydania tych pieniędzy. Mając ubezpieczenie nie musieliśmy się martwić o stan auta przy jego oddawaniu.

Drugi raz korzystaliśmy z samochodu na przejazd z Adelajdy do Melbourne. Wynajęliśmy w „Avis” Toyotę Camry w cenie 71,98 AUD/dzień (taka cena obowiązywała od 01.07.2001) oraz 20,00 AUD/dzień za pełne ubezpieczenie z udziałem własnym 350,00 AUD. Tym razem nie korzystaliśmy z niego.

Cena benzyny rosła wraz z oddalaniem się od wybrzeża. Najniższa spotkana przez nas cena to 0,88 AUD za litr, a najwyższa – 1,45 AUD. W głębi lądu odległość pomiędzy stacjami benzynowymi wynosi nawet i 100 km. Często jest to jedyny punkt cywilizacji na trasie. Zlokalizowany jest na niej przystanek autobusowy, motel, camping, restauracja, sklep, a nawet poczta. Przy wyjeździe ze stacji lub opuszczaniu jakiejś osady zawsze umieszczona jest tablica informacyjna podająca odległości do najbliższej osady, campingu i stacji benzynowej. Na drogach gruntowych odchodzących od drogi głównej zauważaliśmy tabliczki z informacją o braku jakiejkolwiek stacji przez najbliższe 500 km.

Wyżywienie

Dzięki wyposażeniu naszego campervana najczęściej przygotowywaliśmy je sami. Ceny żywności w supermarketach w dużych miastach były nieco wyższe niż w Polsce. W interiorze jedynym miejscem na dokonanie zakupów są stacje benzynowe, gdzie ceny są dużo wyższe. Podróżując po Terytorium Północnym dokonaliśmy zakupów niemal wszystkich, potrzebnych na 1,5 tygodnia, zakupów – w supermarkecie „Bilo” w Allice Springs. Przykładowe ceny (w AUD): chleb – 2,50; litr mleka – 0,99; 2 litry wody mineralnej – 1,99; 250 g masła – 1,00; szynka – ok.8,00/kg; banany – 2,89/kg; arbuz – 0,99/kg; ziemniaki – 0,99/kg; zupy w puszce 0,5kg – 0,99). Tanie jest mięso z kangura, które w smaku przypomina wołowinę.

W miastach – w barach szybkiej obsługi albo w specjalnych centrach kuchni wschodniej można było zjeść za 6,00 AUD za porcję (bez picia). Obiad w restauracji można zjeść od ok.15,00 AUD na osobę. Chcąc jednakże spróbować specjałów jak np. mięsa krokodyla, emu lub wielbłąda trzeba liczyć się z wydatkiem nawet i 50,00 AUD.

W miastach warto również poszukać restauracyjek typu „All can you eat”. Ich zasadą jest to, że można zjeść i wypić tyle ile się chce za stałą, płaconą z góry cenę (przeważnie między 6,50 a 8,50 AUD). W Melbourne system taki obowiązuje m.in. w „Bistro Bar Melbourne”, znajdującym się na rogu Bourke Street i Elisabeth Street.

Posiłek w Mc Donald kosztuje ok. 6,50 AUD.

Pokoje w motelach przeważnie wyposażone są w toster i czajnik elektryczny (jeśli ich nie ma można o nie poprosić) oraz kilka saszetek kawy i herbaty, a czasami nawet kuchenki mikrofalowe. Warto uwzględnić ten fakt przy planowaniu zakupów.

Noclegi

Podróżując campervanem po Terytorium Północnym można nocować na parkingach. Jest nawet zalecane, aby nie poruszać się po drogach po zapadnięciu zmroku, ze względu na zwierzęta. Każdy parking wyposażony jest w wodę (w wielkich zbiornikach gromadzona jest woda deszczowa) oraz toaletę (przeważnie suchą). My, jednakże, spaliśmy na campingach. Cena za postawienie campervana na campingu zorganizowanym z ciepłą wodą, elektrycznością i innymi udogodnieniami wynosi przeważnie ok. 20,00 AUD. W miejscu szczególnie atrakcyjnym turystycznie może dochodzić nawet do 30,00 AUD. Campingi bez elektryczności poza miastami kosztują ok. 10,00 AUD. Najtańsze są tzw. „Bush-camp”. Są to campingi bez stałej obsługi, gdzie należność za nocleg wrzuca się do specjalnej skrzynki, wypełniając równocześnie stosowny formularz. Płaci się na nich nie za miejsce lecz za osoby dorosłe. Na campingu bez jakichkolwiek wygód (nawet bez światła) płaciliśmy po 3,30 AUD, natomiast gdy były wyposażone w prysznice z ciepłą wodą – po 5,40 AUD. Światło i prysznice działały do 22.00. Potem zalegała cisza i ciemność. Australijczycy na campingach często organizują ogniska, spotkania, którym towarzyszy gwar i hałas. Jednakże o 22.00 wszystko milknie, a przestrzeganie ciszy nocnej nadzorują strażnicy.

Za noclegi w motelach płaciliśmy po ok. 65–75 AUD. Czasami cena ta zawierała również śniadanie.

W Sydney, Adelajdzie i Melbourne nocowaliśmy w domach u Esperantystów. Oboje znamy język Esperanto (zresztą dzięki niemu się poznaliśmy). Na całym świecie jest wielu ludzi gotowych przenocować innych w zamian wyłącznie za możliwość rozmowy. Co roku wydawany jest specjalny informator z ich adresami. Jeszcze przed wyjazdem prowadziliśmy korespondencję w celu potwierdzenia gotowości przyjęcia nas. Ludzi tych nie znaliśmy wcześniej. Poznaliśmy się dopiero w Australii.

Podróżowanie z małymi dziećmi

Infrastruktura jest przygotowana dla dzieci. Nie było problemów z otrzymaniem wrzątku. Campingi często były wyposażone w place zabaw. Dzieci nie płaciły za wstęp do atrakcji turystycznych. Nigdy nie płaciliśmy za ich nocleg. Tylko raz zdarzyło nam się, że żądano za nie dopłaty, więc zmieniliśmy camping. Dzieci zniosły podróż bardzo dobrze. Mieliśmy tylko z nimi problemy przez dwie pierwsze noce. Trudno było im dokonać zmiany czasu.

Inne informacje

Różnica czasu pomiędzy Polską a Sydney wynosi 8 godzin.

Widokówka kosztuje ok. 0,50 AUD, a znaczek do Polski – 1,00 AUD.

Korzystanie z Internetu – 1,00 AUD/10 minut.

Korzystanie z pralni samoobsługowej – 2,00 AUD; suszenie – 2,00 AUD.

Toalety wszędzie są schludne i bezpłatne. Tylko raz, na stacji benzynowej w Larrimah, zdarzyło nam się, że były zamknięte na kłódkę, a warunkiem otrzymania klucza było dokonanie jakiegoś zakupu w sklepiku. Zakup samego paliwa nie uprawniał jeszcze do tego przywileju.

Na półkuli południowej słońce świeci od strony północnej. Warto o tym pamiętać przygotowując trasę swojego przejazdu. Wybraliśmy trasę z południa na północ, w nadziei, że nie będziemy jechać pod słońce. Na miejscu okazało się, że jest dokładnie na odwrót.

Komunikacja i ceny w Hongkongu

Informacje te zostały zebrane podczas niniejszego wyjazdu oraz podczas pobytu w roku 2000. Walutą jest dolar Hongkongu (HKD). Nie opłaca się wymieniać pieniędzy na lotnisku, gdzie kurs wynosił 7,26 HKD za 1 USD. W kantorach w mieście można było uzyskać po 7,60 HKD za 1 USD.

Komunikacja jest dobrze rozwinięta. Kursuje metro, ale przede wszystkim opiera się na autobusach. Cena przejazdu zależy od odległości, standardu autobusu (z klimatyzacją lub bez), ale także dnia tygodnia (w niedziele i święta przeważnie jest wyższa). Rozkłady jazdy wraz z cenami przejazdu znajdują się na przystankach. Jedynie na lotnisku można kupić bilety w kasie. Zazwyczaj należność za przejazd uiszcza się wrzucając odliczoną kwotę do skrzyneczki, znajdującej się obok kierowcy. Uwaga!!! Kierowca nie wydaje reszty. Rzadko też zna angielski. Chcąc zapytać o drogę najlepiej mieć napisany cel podróży po chińsku. Bilet na metro kupuje się w automacie przy wejściu na peron. Inną możliwością płacenia za przejazdy jest zakup tzw. karty „Octopus”. Minimalnie kosztuje ona 150 HKD (w tym 50 HKD depozytu wypłacanego przy ostatecznym zwrocie karty). „Octopus” działa jak karta kredytowa, którą można doładowywać. Przy wejściu do metra i autobusu znajdują się specjalne czytniki, które zmniejszają stan karty. Często jednak w autobusach były one zepsute i trzeba było płacić gotówką. Kartę „Octopus” można było kupić także na lotnisku, ale trzeba było za nią zapłacić gotówką, a więc uprzednio dokonać wymiany po niekorzystnym kursie.

Podatek lotniskowy wynosi 50 HKD, ale przeważnie jest on wliczony w cenę biletu.

W większości urzędów pocztowych istnieje możliwość bezpłatnego korzystania z Internetu.

Ceny posiłków na bazarze zaczynają się od 10 HKD. Menu w McDonaldzie kosztuje ok. 15-20 HKD. Posiłek w restauracji to wydatek od ok. 40 HKD.

Przykładowe ceny w supermarkecie (w HKD): litr wody mineralnej – 3,50; litr mleka – 8,90; litr soku – 8,00; puszka coca coli – 2,50; arbuz – 2,50/kg; jajko – 2,00/szt; szynka – 70,00/kg; filmy Kodak (100/36) – 19,00.

Dziennik podróży

16 czerwca 2001

Pierwszy etap naszej podróży przebyliśmy koleją do Berlina (wylot mieliśmy z lotniska Tegel). Z dworca ZOO kursuje na lotnisko bezpośredni autobus. Przejazd kosztuje obecnie 2,10 EUR. Bagaże odprawiliśmy bezpośrednio do Sydney, za wyjątkiem wózka dziecinnego, który każdorazowo nadawaliśmy i odbieraliśmy przy wejściu do samolotu. Dzięki temu mogliśmy z niego korzystać w portach tranzytowych.

Lot do Londynu trwał dwie godziny, a postój tranzytowy pięć. Przelot do Hongkongu to prawie 13 godzin. Samolot był wypełniony do ostatniego miejsca. Gnietliśmy się więc w czwórkę na trzech siedzeniach (piętnastomiesięczny synek nie ma swojego miejsca).

17 czerwca

Lądujemy około 14.00. Następny lot mamy dopiero za 10 godzin. Już wcześniej postanowiliśmy wykorzystać ten czas na zobaczenie posągu Siedzącego Buddy i położonej w pobliżu niego świątyni „Po Lin”. Uważamy, że jest to dobre rozwiązanie jeśli ma się niedługi stopover w Hongkongu. Na całą wycieczkę wystarczy 5-6 godzin. Z lotniska najpierw należy jechać autobusem nr S1 do Tung Chung. Kursują one co 10 minut. Przejazd zajmuje 30 minut i kosztuje 3,50 HKD. Tam należy przesiąść się na autobus nr 23 kursujący do Ngong Ping. Autobus ten w dni powszednie kursuje co godzinę, a w niedziele i święta częściej. Jedzie się nim aż do końcowej stacji. Przejazd trwa około 1 godziny i kosztuje w dni powszednie – 16,00 HKD, a w pozostałe – 25,00 HKD. Zbliżając się do celu z daleka dostrzega się monumentalny posąg zbudowany na przełęczy. Na sam szczyt prowadzi długi ciąg schodów. Wstęp jest bezpłatny. Obok posągu znajduje się świątynia, którą też bezpłatnie można zwiedzać. Ostatni autobus wyjeżdża spod „Po Lin” o 19.10. Mając jeszcze czas warto zatrzymać się w Tung Chung i odpocząć na placu przed centrum handlowym koło dworca autobusowego. Szczególnego kolorytu nabiera on nocą, za sprawą podświetlanych fontann i spektaklowi światło i dźwięk, powtarzanemu mniej więcej co kwadrans. Natomiast w centrum handlowym znajduje się supermarket, w którym można zrobić tańsze zakupy.

Docieramy na lotnisko ok. 22.00. Mając jeszcze dużo czasu po odprawie (odlatujemy o północy), spacerujemy spokojnie po butikach, korzystamy z bezpłatnych stanowisk internetowych i omal nie spóźniamy się na nasz samolot. Należy pamiętać, że dojście z miejsca odpraw do najdalej oddalonych bramek samolotowych zajmuje nawet 40 minut, mimo ruchomych chodników. W samolocie czeka nas miła niespodzianka. Zajętych jest nie więcej niż 1/3 miejsc. Znajdujemy więc sobie miejsca leżące. Lot przebiega bez zakłóceń. Obsługa, jedzenie i wyposażenie ponownie na medal.

18 – 20 czerwca

Do Sydney dolatujemy około południa. Australia wita nas słońcem i ciepłem. Po odebraniu bagaży z taśmy podchodzą do nas panie z kontroli sanitarnej z pieskiem. Mówią, że wyczuł on w naszych bagażach świeżą żywność i, że musimy ją pokazać. W obawie o bezpieczeństwo sanitarne kraju, do Australii zakazany jest wwóz wielu produktów, w tym żywności. Zakazy te obowiązują również między poszczególnymi stanami, ale nie są zbyt rygorystycznie przestrzegane. Prowadzona jest natomiast szeroka akcja informacyjna. Skonfiskowano nam wszelkie produkty zawierające mleko w najróżniejszej postaci. Cała kontrola odbyła się bardzo kulturalnie i panie co chwilę przepraszały nas za niedogodności.

Z lotniska odebrał nas Esperantysta. Został wydelegowany przez klub esperancki w Sydney do zajęcia się nami. Mamy zamieszkać w siedzibie klubu w uniwersyteckiej dzielnicy. Na miejscu okazuje się, że nasz cicerone zapomniał kluczy. Jedziemy więc z nim do jego domu, a że miesz- ka w sąsiedniej miejscowości, to wracamy dopiero po zmroku. Daje nam się bardzo we znaki zmiana czasu. Jesteśmy ponadto zmuszeni pełnić jeszcze funkcje reprezentacyjne, bo klub ma dziś spotkanie. Poznajemy na nim człowieka, z którym korespondowaliśmy przed wyjazdem i który de facto załatwił cały nasz pobyt w Sydney. Zobowiązał się ponadto do oprowadzenia nas po mieście przez dwa najbliższe dni. Bardzo dużo nam to dało, gdyż umożliwiło nam uzyskanie wielu cennych informacji dotyczących Australii.

W ciągu dwóch kolejnych dni chodziliśmy jak po narkotykach. Ciężko było nam, a szczególnie dzieciom, zamienić dzień z nocą. Mieliśmy szczęście z komunikacją. Jej pracownicy akurat mieli strajk, podczas którego wszystko jeździło normalnie, ale pasażerowie przewożeni byli za darmo. Dotyczyło to wszystkich rodzajów transportu, a więc autobusów, metra, kolejki podmiejskiej i promów.

Pierwszego dnia pospacerowaliśmy trochę po mieście i odwiedzili Operę. Najefektowniejsze wrażenie jej konstrukcja robi od strony wody. Warto więc wybrać się na jakąś przejażdżkę statkiem lub promem.

Drugiego dnia zwiedziliśmy Aquarium (11,00 AUD od osoby). Jest to wodny ogród zoologiczny, w którym można podziwiać podwodny świat. Atrakcją są specjalne szklane tunele, którymi schodzi się pod wodę, dając okazję obejrzenia podwodnej fauny w jej naturalnym środowisku. Są tam nawet wielkie rekiny, co szczególnie podobało się dzieciom. Aquarium w Sydney to także jedna z nielicznych możliwości obejrzenia dziobaka. Po południu popłynęliśmy promem na tereny wioski olimpijskiej, znajdującej się w Parramata (ok. 20 km na zachód od centrum). Przybywamy już za późno aby wejść na stadion (zaprojektowany przez polskiego inżyniera), ale zwiedzamy olimpijską pływalnię (2,70 AUD od osoby). Do naszego pokoju wracamy kolejką.

21 czerwca

Wstajemy ok. 5.00 i opuszczamy nasz gościnny lokal. Na lotnisko dojeżdżamy kolejką (znów bezpłatnie). Z informacji pogody dowiadujemy się, że temperatura w Allice Springs wynosi minus 2 stopnie. Wyciągamy więc z bagaży cieplejsze okrycia.

Lot z Sydney do Allice Springs trwał 3 godziny. Jedna ze stewardes Qantas-a miała polskie pochodzenie. Dzięki temu co chwilę dopytywała się czy czegoś nie potrzebujemy. W Allice Springs z lotniska do centrum (15 km) dojeżdżamy taksówką za 23,80 AUD. Załatwiamy odbiór samochodu, co z całym instruktażem i szczegółowym wypełnianiem formularzy zajmuje nam ponad 2 godziny. Udajemy się na najłatwiej naszym zdaniem dostępny camping – „Wintersun Gardens Caravan Park”. Za miejsce z elektrycznością płacimy 20,50 AUD. Popołudnie spędzamy na poznaniu samochodu, spakowaniu bagaży do schowków. Zachód słońca obserwujemy z najwyższego punktu w mieście – Anzac Hill, gdzie znajduje się pomnik ofiar wojen. Wieczorem robimy zakupy w supermarkecie Bilo, zlokalizowanym na rogu Wills Terrace i Todd Mall. Zakupy w nim premiowane są rabatem na pobliskiej stacji benzynowej, tym większym im więcej się wydało w sklepie. Zupełnie przypadkiem spotykamy tam polskie małżeństwo od 10-ciu lat mieszkające w Melbourne. Wieczór spędzamy u nich w hotelu. Noc rzeczywiście jest bardzo zimna.

22 czerwca

Decydujemy się pozostać ten dzień w okolicy Allice Springs. Aby spokojniej dostosować się do lewostronnego ruchu udajemy się rzadziej uczęszczaną drogą na zachód w kierunku parku narodowego West MacDonnell. Docieramy do oddalonego o 51 km Standley Chasm. Wstęp do rezerwatu kosztuje 5,50 AUD za osobę. Jego główną atrakcją jest olbrzymia brama skalna, do której dochodzi się w ciągu ok.40 minut leśną ścieżką. Podczas spaceru wśród zarośli zauważamy walaby – niewielkie szare torbacze przypominające małe kangurki. Można do nich podejść blisko. Płoszy je tylko wykonywanie gwałtownych ruchów.

Po powrocie do Allice Springs, mimo późnej pory, decydujemy się pojechać w kierunku Ayers Rock (ok.450 km). Po ok.250 km zatrzymujemy się w osadzie Mt Ebenezer, gdzie camping bez elektryczności (ale z ciepłą wodą) kosztuje tylko 10,00 AUD.

23 czerwca

Kontynuujemy naszą podróż w kierunku Ayers Rock. Po drodze zatrzymujemy się na parkingu aby zobaczyć stado wielbłądów. Właściciele stacji benzynowych, moteli i campingów prześcigają się w atrakcjach przygotowywanych dla turystów. Są to przeważnie mini-zoo, w których można zobaczyć m.in. kangury, wielbłądy, emu.

Docieramy do Ayers Rock około południa. Widok robi niesamowite wrażenie. Na bezkresnej równinie wyrasta nagle potężna, wysoka na 350 m, skała. Znajduje się ona na terenie parku narodowego. Za bilet, uprawniający do wstępu do parku przez okres trzech dni, trzeba zapłacić 16,25 AUD od osoby. Decydujemy się najpierw zwiedzić odległe o ok.30 km inną formę skalną – Olgas. Jest to zespół skał, nie wywołujący tak przytłaczającego wrażenia jak Ayers Rock. Są jednak równie piękne ze względu na swą zaokrągloną formę przybierającą różne kształty. Obserwujemy tam zachód słońca, podczas którego skały kilkakrotnie zmieniają swe zabarwienie. Na obrzeżach parku znajduje się miejscowość Uluru, w której zatrzymujemy się na nocleg. Jest to miejsce typowo turystyczne, bardzo skomercjalizowane, oddalone od głównych szlaków komunikacyjnych, przez co ceny są tu chyba najwyższe w całej Australii. Za miejsce z elektrycznością na zatłoczonym campingu płacimy 28,60 AUD.

24 czerwca

Wstajemy jeszcze przed świtem. Nie składając łóżek w samochodzie wyruszamy ze śpiącymi jeszcze dziećmi pod Ayers Rock, aby zdążyć na wschód słońca. Na mapce parku narodowego są zaznaczone dokładne miejsca skąd najlepiej obserwować wschód i zachód słońca. Zbliżając się do właściwego punktu zauważamy wiele aut stojących na poboczu. Zdążyliśmy. Jeszcze jest ciemno. Wzdłuż drogi sformowany jest już cały szpaler ludzi. Ma się wrażenie, że czekają oni na jakiś cud, który ma się zaraz wydarzyć. I nagle zaczyna się. Pierwsze promienie słońca pojawiają się nad horyzontem. Góra zaczyna się mienić przeróżnymi barwami od stalowoczarnej, poprzez pomarańczowo-złotą aż do czerwonej. Cały spektakl trwał zaledwie kilka minut, ale chyba było warto.

Podjeżdżamy do miejsca skąd rozpoczyna się szlak na szczyt Ayers Rock. Dzieci jeszcze śpią, więc decyduję się podjąć próbę wejścia na górę. Szlak wygląda na bardzo stromy, wzdłuż niego zamontowane są łańcuchy, ale rzeczywistość przerasta moje wyobrażenia. Po ok.10 minutach marszu, mając może 1/4 za sobą, zamierzam zrezygnować. Wtedy przysiada się do mnie pewien Holender, który podtrzymuje mnie na duchu mówiąc: „Pamiętaj, że być może nigdy tu już nie wrócisz i nie będziesz miał okazji zdobyć tej góry”. Przekonuje mnie, by iść dalej, więc powoli pnę się w górę. Nagle ktoś schodzący w dół zadaje mi pytanie: „Do you speak Esperanto?”. Okazuje się, że spędzaliśmy razem ubiegłorocznego sylwestra w Cuxhaven w Niemczech.

Świat jest jednak mały. Idąc dalej ponownie spotykam poznanego wcześniej Holendra. Zrezygnował i zaczyna schodzić. Przypominam mu jego własne słowa. Po dalszych dwudziestu minutach wymieniamy uściski dłoni na szczycie. Widok zapiera dech w piersiach i jest na pewno zadośćuczynieniem za trudy wspinaczki. Czuję się wspaniale. Dopiero teraz widać, że na wielkiej równinie są tylko dwa olbrzymie wypiętrzenia skał: Ayers Rock i Olgas. Zejście na dół jest już łatwiejsze, choć dla kogoś z lękiem wysokości może stanowić problem.

Decydujemy się jeszcze na dwugodzinny spacer wzdłuż podnóża góry. Szlak wiedzie nas do miejsc z aborygeńskimi malowidłami.

Około południa decydujemy się wyruszyć w drogę powrotną do Allice Springs. Ponieważ mamy dziś rocznicę ślubu, decydujemy się uczcić ją w restauracji „Overlanders Steakhouse” przy 72 Hartley Street, delektując się próbkami mięsa krokodyla oraz kawałkami z emu, wielbłąda, kangura oraz wołowiny i ryby – baramundi. Płacimy 105,00 AUD, ale taki dzień zdarza się tylko raz w roku. Lokal ma bardzo miłą, niepowtarzalną atmosferę. Gra muzyka country, z kominka trzaskają skry. Każdy gość jest honorowany flagą kraju z którego przybywa. Ze zdjęć i rycin wiszących na ścianach można poznać historię Terytorium Północnego. Nocujemy na campingu „Stuart Caravan Park” w zachodniej części miasta za 21,00 AUD (z elektrycznością).

25 czerwca

Przed południem spędzamy jeszcze trochę czasu w Allice Springs. Zamierzamy zobaczyć stację kolejową (kończy się tu legendarna linia kolejowa z Adelajdy). Niestety, okazuje się, że jej teren jest ogrodzony płotem, który jest otwierany tylko dwa razy w tygodniu – we wtorki i piątki między 8.00 a 14.30.

Spacerujemy więc trochę po uliczkach miasteczka, robimy resztę zakupów na najbliższy tydzień i ruszamy na północ. Zaraz za miastem mijamy tablicę informującą, że do Darwin zostało nam tylko 1480 km. Na obrzeżach miasta można zobaczyć zabudowania stacji telegraficznej i zapoznać się z historią linii telegraficznej zbudowanej pod koniec XIX w. w poprzek Australii. Po dalszych 30 km droga przecina Zwrotnik Koziorożca. Znajduje się tam mały parking i informujący o tym obelisk.

Tego dnia przejeżdżamy ponad 400 km. Bezpośrednio po zmroku mieliśmy kolizję z kangurem, który nagle wyskoczył z pobocza i biegł prosto na nas. Uderzenie, choć gwałtowne, nie spowodowało poważniejszych uszkodzeń utrudniających jazdę. Dopiero na campingu okazało się, że do wymiany będzie zderzak i znaczna część blacharki. Jak już pisałem wcześniej, cieszyliśmy się, że wykupiliśmy pełne ubezpieczenie. Nocleg spędziliśmy na samoobsługowym campingu w Devil Marbles za 3,30 AUD od osoby, bez elektryczności. Noc jest tutaj zdecydowanie cieplejsza niż w Allice Springs.

26 czerwca

Rano zwiedzamy położony obok campingu zespół wielu skał o bardzo dziwacznych kształtach. Jadąc dalej na północ, ze stacji benzynowej zabieramy autostopowicza – Karla – Anglika, któremu zepsuł się samochód. Zostawił go na kilka dni w pobliskim warsztacie. Podróżował już po Australii ponad pół roku i zamierzał to robić dopóki nie skończą mu się pieniądze. Na nocleg zamierzaliśmy zatrzymać się na campingu w Larrimah, położonym przy głównej drodze. Właściciel, oprócz niego, posiadał również stację benzynową i farmę krokodyli. Miejsce to od razu wydało nam się dziwne. Była to jedyna, napotkana przez nas w Australii, stacja benzynowa, na której skorzystanie z toalety uzależnione było od dokonania zakupów w sklepie. Było to również jedyne miejsce, gdzie żądano od nas dopłaty za dzieci. Po naszym zapytaniu czy to rzeczywiście konieczne, zostaliśmy bardzo wulgarnie potraktowani przez właściciela, który zażądał od nas natychmiastowego opuszczenia jego terytorium, grożąc nawet aresztowaniem. Stwierdził, że na Terytorium Północnym nie obowiązuje żadne prawo i tutaj on jest panem, prawem i policją. Asystował nam do samochodu, nie zezwalając na jakąkolwiek zwłokę. Nie chcąc zostać karmą dla jego krokodyli zdecydowaliśmy się odjechać. Karl, przysłuchujący się całemu zdarzeniu, zdecydował się jechać z nami, mimo iż już zapłacił za nocleg. Przewodniki Lonely Planet i Pascal podają, że w osadzie Three Ways lepiej z daleka omijać gospodę „Threeways”. Na pewno na czarnej liście powinien także znaleźć się camping w Larrimah.

Dojechaliśmy do Mataranki. Na noc zatrzymaliśmy się na campingu w ośrodku „Mataranka Homestead Resort”, oddalonym o kilka kilometrów od miasteczka, za 20,00 AUD z elektrycznością. 27 czerwca Przed południem delektujemy się kąpielą w gorących źródłach, zlokalizowanych na terenie ośrodka, oraz spacerujemy wśród palm. Później jedziemy do Katherine Gorge, gdzie rzeka Katherine utworzyła przełomy podobne do przełomów Dunajca. Można popłynąć nimi statkiem, kajakiem lub wybrać się na pieszą wędrówkę, by zobaczyć je z góry. Decydujemy się na tę ostatnią opcję. Szlak jest stromy, miejscami z przepaściami, ale dobrze zabezpieczony poręczami. Przejście całej pętli zajmuje ok. 2 godzin. Po powrocie na parking ponownie spotykamy Karla. Spóźnił się na ostatni autobus. Gdy zauważył nasz samochód postanowił poczekać przy nim do naszego powrotu. Po drodze zabieramy jeszcze parę autostopowiczów – też Anglików. Mieli niezbyt miłą przygodę podczas spływu. Przewrócił im się kajak i stracili znaczną część swego bagażu. Nocleg spędzamy na campingu w Katherine za 19,00 AUD z elektrycznością.

28 – 30 czerwca

Zamierzamy dojechać do parku narodowego Kakadu. Po drodze zatrzymujemy się aby z bliska zobaczyć wodospady Edith Falls, składające się z kilku progów. Najniższy można zobaczyć z parkingu. Aby podziwiać wyższe stopnie trzeba wyruszyć w około dwugodzinny marsz, bardzo atrakcyjnym widokowo szlakiem.

Późnym popołudniem dojeżdżamy do parku Kakadu. Bilet wstępu do parku kosztuje 16,25 AUD i uprawnia do przebywania na jego terytorium przez 14 dni. Przy wjeździe do parku otrzymuje się broszurkę z użytecznymi informacjami dotyczącymi atrakcji i noclegów na jego terenie. Co kilka kilometrów spotykamy tabliczki informujące o niebezpieczeństwie spotkania z krokodylami. Brzmi to złowrogo. Chodzi chyba jednak o to, aby nie zapuszczać się w głąb parku z dala od uczęszczanych szlaków, niż o wywołanie psychozy, że ten gad może czaić się w każdych zaroślach.

W parku spędzamy dwie noce na bush-campingach. Są one wyposażone w światło i ciepłą wodę ale tylko do 22.00. Później lepiej nie wychodzić z samochodu. W drugą noc coś nagle zaszeleściło w krzakach, po czym nawet chrobotało nam po aucie. Nocleg na takich campingach kosztuje 5,40 AUD od osoby, a pieniądze zbierane są przez pracownika parku, który sam pojawia się po zapłatę (nie trzeba go więc szukać). Noce tu są już ciepłe. Niestety, plagą są komary.

W parku jest wiele miejsc wartych zobaczenia. W miejscach rozpoczęcia szlaków znajdują się informatorki opisujące bardzo szczegółowo daną trasę. My skupiliśmy się na niektórych, wybierając ciekawe, lecz możliwe do przejścia z dziećmi. Oto one:

rejs po „Yellow Water” – 1,5-godzinny (38,00 AUD za osobę dorosłą i 16,50 AUD za dziecko powyżej 3 lat; bilety można kupić w centrum turystycznym w Cooinda). Rejs małym stateczkiem umożliwia zobaczenie dzikiej przyrody parku, a szczególnie żyjących na wolności krokodyli, które leniwie wylegują się na brzegach mokradeł. Przede wszystkim jednak wycieczkę tę można polecić miłośnikom flory i ptaków.

Nourlangie Trail ail – spokojny 1,5-godzinny marsz wśród skał z malowidłami Aborygenów

Bovali Visitor Centre – warto się tu zatrzymać aby zebrać informacje o wszystkich szlakach. podawaną w informatorach, jest obserwowanie zachodu słońca z jednej ze skał. Przychodzą tam prawdziwe tłumy ludzi, jednakże uważamy, że nie ma w tym zjawisku nic nadzwyczajnego.

Bardedlijidji Walk – 1,5-godzinny spacer wśród różnych form skalnych.

Ubirr – 1-godzinny spacer pośród malowideł naskalnych. Główną atrakcją tego szlaku.

Manngarre Walk – 50-minutowy ciekawy spacer przez las deszczowy

Jabiru – jedyna miejscowość na terenie parku. Szczególną atrakcją jest tutaj „Gagudju Crocodile Hotel”, zbudowany w kształcie krokodyla. Niestety, cały teren dookoła jest zadrzewiony i obchodząc hotel wkoło można się tylko domyśleć jego kształtu. Ponoć całość dostrzega się dopiero z lotu ptaka.

Mamukala Trail – szlak prowadzący do specjalnych altanek, z których z ukrycia można obserwować ptaki. Po drodze na ścieżce spotkaliśmy wylegującego się na słońcu olbrzymiego jaszczura.

Wyjeżdżając z parku Kakadu w kierunku Darwin mija się wielkie kopce termitów. Po okolicznych rzeczkach można wybrać się w krótki rejs stateczkiem w celu zobaczenia krokodyli. Aby zapewnić turystom więcej atrakcji, organizatorzy wabią krokodyle mięsem umieszczanym na długim kiju, zachęcając je do różnych ewolucji.

Wieczorem docieramy do Darwin. Nocujemy na campingu Hidden Valley. Miejsce z elektrycznością kosztuje 18,00 AUD. Camping jest nowy, bardzo duży, bogato wyposażony. Ponadto, był to jedyny camping na południowy-wschód od Darwin na którym były wolne miejsca.

1 lipca

Tego dnia musimy do 16.00 oddać nasze auto. Szukamy więc jakiegoś taniego noclegu. Objeżdżamy hoteliki wymienione w przewodnikach. Nigdzie nie ma wolnych miejsc. W końcu po dwóch godzinach decydujemy się na motel „Metro Inn” za 77,00 AUD. Warunki są niemal luksusowe. Przed wyjściem na zwiedzanie wypakowujemy wszystko z auta i rezerwujemy na następny dzień miejsce w mikrobusie na lotnisko po 7,50 AUD od osoby.

Robimy objazd samochodem do Darwin. Dojeżdżamy m.in. na północny cypel, na którym znajdują się resztki budowli wojskowych z czasów II wojny światowej i muzeum wojskowe. Po południu oddajemy samochód. Ponieważ jest niedziela w biurze Hertz nikt nie pracuje. Stawia się samochód i oddaje klucze parkingowemu lub wrzuca do specjalnej skrzynki. Wieczorem uczestniczymy we mszy św. i wracamy do hotelu. Dużo czasu zajmuje nam ponowne skomasowanie wszystkich naszych bagaży do ilości i objętości niezbędnej do dalszego sposobu poruszania się.

2 lipca

Samolot mamy dopiero w południe, więc nie musimy się spieszyć. Sprawdzam w recepcji naszą rezerwację i okazuje się, że została wczoraj anulowana. Pracownik hotelu jest zdziwiony, że nic o tym nie wiemy. Po krótkiej wymianie zdań zamawia nam taksówkę w cenie mikrobusu. Resztę pokrywa hotel.

Na lotnisko przyjeżdżamy dwie godziny przed czasem, oddajemy bagaże i wypisujemy kartki do przyjaciół. Lot do Adelajdy trwa 3,5 godziny. Przelot nad sercem Australii dostarcza wielu wrażeń. Dopiero z góry można zrozumieć dlaczego wnętrze kraju nazywane jest „Czerwoną Ziemią”.

Adelajda wita nas słońcem. Z lotniska odbierają nas Esperantyści u których będziemy mieszkać. Idziemy jeszcze na nocny spacer. Jest tu zdecydowanie zimniej niż na północy.

3 lipca

Do centrum dojeżdżamy autobusem. Bilet całodzienny kosztuje 5,60 AUD i można go kupić u kierowcy. Większość dnia spędzamy w parku Cleland (bilety: osoba dorosła – 9,50 AUD; dziecko – 5,50 AUD; bilet rodzinny – 23,50 AUD). Dojazd do parku: z centrum autobusem nr 163F, a następnie autobusem nr 823 (w pierwszym autobusie wystarczy powiedzieć kierowcy, że się jedzie do Cleland, wówczas poinformuje on o tym gdzie należy wysiąść). Podczas przejazdu autobusem nr 823 przewidziany jest kilkunastominutowy postój przy punkcie widokowym – Mt. Lofty. Cleland – to ogród zoologiczny, w którym można zobaczyć głównych przedstawicieli australijskiej fauny, m.in. kangury, koale, emu, psy dingo, wombaty, diabły tasmańskie, różnorakie ptaki. Niektóre zwierzęta znajdują się za ogrodzeniem, ale między większością – np.kangurami – swobodnie się spaceruje. Można je dokarmiać, co dodatkowo podwyższa atrakcyjność parku. W ogóle najlepiej zaplanować sobie tak zwiedzanie parku, aby wszędzie docierać w porze karmienia. Przy wejściu dostaje się szczegółowy harmonogram. Jednakże największą chyba atrakcją jest możliwość bliskiego kontaktu z misiami koala. Można je głaskać, zrobić sobie z nimi zdjęcie, a za dodatkową opłatą także wziąć na ręce.

Po powrocie z parku i skromnej przekąsce w barze szybkiej obsługi za 7,50 AUD, robimy sobie przejażdżkę zabytkowym (100-letnim) tramwajem, który łączy centrum miasta z portem. Tramwaj ten jest dla mieszkańców Adelajdy prawdziwą dumą. Mam jednak wrażenie, że podobny model (i to bez rozgłosu) kursuje także po ulicach Bytomia. Wieczór spędzamy w domu Polaka, poznanego trzy lata wcześniej na kongresie esperanckim w Chorwacji.

4 lipca

Wynajmujemy samochód i udajemy się na południe od Adelajdy do Victor Harbour. Załatwiamy nocleg w motelu „Family Inn” za 61,00 AUD. Pokoik malutki ale bardzo przytulny. Atrakcją tej miejscowości jest „Granite Island”. Prowadzi na nią długa grobla, po której kursuje tramwaj konny. Wyspa jest miejscem wylęgu pingwinów. Codziennie wieczorem, bezpośrednio po zapadnięciu zmroku, organizowane są piesze wycieczki umożliwiające obserwowanie pingwinów wracających z morza, w cenie 10,00 AUD. Cena ta obejmuje również zwiedzanie specjalnego centrum zajmującego się tymi zwierzętami wraz ze specjalną prelekcją. Wycieczka jest naprawdę godna polecenia. Niestety, nie dopisała aura. Nadciągnęły ciężkie chmury, ustalając pogodę na najbliższe dni.

5 lipca

W okolicach Victor Harbour pojawiają się zimą wieloryby. W mieście znajduje się centrum wielorybnicze, które na bieżąco podaje informacje, gdzie można je zobaczyć blisko brzegu. Udajemy się według wskazówek. Jednakże nawet z silną lornetką trzeba bardzo wysilić swoją wyobraźnię, aby domyśleć się, że obserwowane ruchy wody to nie fale ale wieloryby. Na noc zatrzymujemy się w Mount Gambier w motelu „Avalon” za 65,00 AUD. Pokój jest bardzo luksusowo wyposażony.

6 lipca

Atrakcją Mt Gambier jest krater wygasłego wulkanu, w którym utworzyło się jeziorko, zwane Błękitnym. Natrafiamy też na olbrzymi plac zabaw dla dzieci. Jak przystało na Australię różne urządzenia do zabawy są w kształcie tamtejszych zwierząt: kangurów i koali. W okolicach przylądka Cape Bridgewater wyruszamy na trzygodzinną wyprawę do kolonii fok. Szlak jest dość forsowny, a u jego celu ogląda się foki z dosyć dużej odległości, ale wydaje nam się, że warto podjąć ten wysiłek. Nocujemy w Warrnambool w „Western Hotel” za 65,00 AUD ze śniadaniem.

7 lipca

Uzyskujemy informację, że ok. 5 km na wschód od miasta znajduje się dobry punkt obserwacji wielorybów – Logan’s Beach. Droga do niego jest dobrze oznakowana. Tym razem jesteśmy zadowoleni. Zwierzęta można obserwować nawet gołym okiem.

Drugim punktem dzisiejszego dnia jest położony ok.15 km na zachód od miasta rezerwat (wstęp bezpłatny), utworzony w kraterze nieczynnego wulkanu. Jego główną atrakcją jest żyjąca tu zupełnie na wolności fauna, a w szczególności misie koala. Tuż po wjechaniu do parku zauważamy jednego, siedzącego na gałęzi zwisającej nad drogą. Później udaje nam się spotkać nawet całe rodziny z małymi. Ponadto na parkingach baraszkują emu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Planowaliśmy przejazd do Melbourne drogą turystyczną „Great Ocean Road”, ciągnącą się ponad klifowym wybrzeżem. Wzdłuż niej znajdują interesujące formy skalne powstałe w wyniku działania fal. Niestety, pogoda uniemożliwiła nam ich podziwianie. Późnym wieczorem dotarliśmy do Melbourne. Dwie najbliższe noce spędzamy u Esperantystów na przedmieściach stolicy stanu Victoria, nieopodal lotniska.

8 lipca

Rano na lotnisku oddajemy samochód. Do centrum dojeżdżamy kolejką. Bilet na dowolny rodzaj transportu miejskiego ważny przez dwie godziny kosztuje 2,60 AUD. Melbourne ma bardzo dokładnie określone śródmieście. Wszystkie najważniejsze punkty znajdują się blisko siebie. Po dłuższym spacerze głównymi ulicami odwiedzamy hotel Sofitel, zlokalizowany w południowo-wschodniej części centrum. Ze znajdującej się na górze restauracji rozpościera się piękny widok całego miasta. Nie trzeba nawet wchodzić do lokalu. Wystarczy pójść do toalety, gdzie przez olbrzymie okno także można podziwiać panoramę. Do stacji metra wracamy przez pełną uroku kolorową chińską dzielnicę.

Wieczorem uczestniczymy we mszy św. w polskim kościele (godz.18.00). Znajduje się on w dzielnicy Essendon, na rogu Alma Street i Aberfeldie Street. Mieliśmy się tam spotkać z Polakami poznanymi w Allice Springs. Niestety, nie dotarli. Wzbudziliśmy jednak na tyle duże zainteresowanie wśród obecnej Polonii, że zostaliśmy odwiezieni pod wskazany adres, tym bardziej, że znów zaczął padać deszcz.

9 lipca

To nasz ostatni dzień w Australii. W południe docieramy na lotnisko. Przed wejściem bierzemy wózek na bagaże ze specjalnego boksu. Wózek można wyciągnąć dopiero po wrzuceniu 5 AUD do znajdującego się przy nim automatu. Sądziłem, że to tylko depozyt i, że zwracając wózek na miejsce dostaniemy pieniądze z powrotem. Okazało się, że opłata jest bezzwrotna. Jedyną możliwością zwrotu „kaucji” jest poczekanie na kogoś kto chce wziąć wózek i odebranie pieniędzy od niego. Na sali odpraw znajdowało się natomiast wiele wózków. Lepiej więc nie brać wózka sprzed lotniska ale rozejrzeć się za nim dopiero w środku.

Lot do Hongkongu trwający 9 godzin odbywaliśmy wyjątkowo liniami Air China. Stało się to za sprawą strajku pracowników Cathay Pacific. Mimo, iż samolot nie był tak komfortowo wyposażony, to jednak obsługa była najbardziej uprzejma ze wszystkich naszych lotów. Stewardesy często przychodziły uśmiechnięte do naszych dzieci, dopytując się czy nam czegoś nie potrzeba, a nawet zabierając je na spacer. Zresztą nie miały zbyt wiele pracy, gdyż samolot wypełniony był najwyżej w 15%.

Do Hongkongu dotarliśmy późnym wieczorem. Najtańszy hotel jaki zaproponowano nam na lotnisku kosztował 550 HKD. Wzięliśmy adres i udaliśmy się w kierunku autobusów. Po chwili podszedł do nas jakiś chłopak i zapytał czy nie szukamy noclegu. Proponował pokoik w centrum dzielnicy Kowloon za 450 HKD, z dwoma łóżkami i łazienką. Pokazał nam jego fotografię. Udało nam się wytargować na 350 HKD. Nie byliśmy do końca przekonani, ale zdecydowaliśmy się spróbować. Tym bardziej, że znajdował się on bardzo blisko hotelu, oferowanego nam przez agencję na lotnisku.

Z lotniska do Kowloon dojeżdża się autobusem A21 za 33 HKD. Hotelik znajdował się przy głównej drodze niedaleko przystani promowej na wyspę Hongkong. Był to kilkunastopiętrowy blok, w którym na każdym piętrze znajdowało się kilka hotelików, z których każdy posiadał po kilka pokoi. Nasz pokoik był bardzo maleńki ale schludny, z TV i łazienką. Zdecydowaliśmy się tam zostać. Dodatkowym plusem jest fakt, że niemal u jego drzwi znajduje się przystanek autobusowy. Jego adres to: Chung King Mansion, First Guest House, A Block 7/F. A-1, 36-44 Nathan Road, Kowloon (tel. 27395986, 23677101).

10 – 11 lipca

Dzień wita nas niesamowitym upałem. Hogkong leży trochę na południe od Zwrotnika Raka, a więc w tym czasie słońce było w zenicie. Przepływamy na wyspę Hongkong (1,70 HKD). Udajemy się na Victoria Peak – wspaniały punkt widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta. Do niemal połowy góry można wyjechać schodami ruchomymi. Jednakże nadal czeka nas potem długi i mozolny spacer na szczyt. Mając mało czasu lepiej od razu pojechać autobusem. Widok naprawdę wart zobaczenia.

Po powrocie do Kowloon przez kilka godzin spacerujemy po targu, a wieczorem udajemy się lotnisko. Mając w pamięci informacje o strajkach mamy nadzieję, że nasz samolot nie zostanie odwołany. Nasze życzenia zostają spełnione. Bez przeszkód zostajemy odprawieni. Tym razem w samolocie jest dużo wolnych miejsc. Udaje nam się więc swobodnie rozlokować. Po ok.13 godzinach lądujemy w Londynie, skąd po czterech godzinach przerwy i dwóch dalszych godzinach lotu docieramy do Berlina. Stamtąd pociągami do domu.

P.S. O tym, że wróciliśmy do rzeczywistości przekonaliśmy się na dworcu we Wrocławiu, gdzie mieliśmy przesiadkę. W toalecie wielki napis: „2 zł – płatne przed wejściem”. Na nic zdały się prośby, że zapłacę po wyjściu. Stojący w drzwiach pracownik szaletu był nieprzejednany. W ostatniej chwili znalazłem upragnioną złotą monetę. Dobrze, że zabrałem ją ze sobą w podróż.

Rozmaitości ze świata

Okazało się, że niektóre niemieckie automaty pieniężne, zaprojektowane na monety euro przyjmują także tajskie bathy. Nie odróżniają bowiem 10-bathowej monety od euro o nominale 2. Tyle tylko, że euro ma wartość osiem razy większą.

Na oczach chińskich telewidzów, pirotechnicy zdetonowali w niedzielę budynek urzędu rejonowego, liczącego 2,3 tys. lat miasta Fengjie na rzeką Jangcy. Zaraz potem zamieniła się w pył tamtejsza elektorociepłownia. Fengjie będzie pierwszym z miast, które mają zalać wodą Jangcy. W huku detonacji ruszył największy i najbardziej kontrowersyjny projekt budowlany na świecie: zapora Trzech Przełomów. Gigantyczna tama o wysokości 185 m i 2309 m długości przegrodzi trzecią (po Nilu i Amazonce) najdłuższą rzekę świata. Prace, rozpoczęte w 1994 r. i podzielone na trzy etapy, potrwają do 2009 r., ale woda zacznie przybierać już w tym roku, zalewając 19 miast i 326 wiosek, zamieszkanych przez ponad milion ludzi.

Dobrze znane jest uwielbienie Japończyków do chryzantem. Okazuje się jednak, że te piękne kwiaty podbijają nie tylko serca, lecz również… żołądki mieszkańców kraju Wschodzącego Słońca. Chryzantemy należą bowiem do tradycyjnego japońskiego menu i sprzedawane są zarówno w kwiaciarniach, jak i w sklepach spożywczych oraz warzywniczych. C6040-754
Przygotowuje się z nich wiele dań – zwłaszcza sałaty.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u