Wyspy Kanaryjskie – rowerem po słońce – Krzysztof Chojko

Wyspy Kanaryjskie – rowerem po słońce

Krzysztof Chojko

Koniec kalendarzowej zimy to pora roku, która w naszej strefie klimatycznej nie jest optymalna na podróż rowerem. Stanowi jednak doskonały impuls by ruszyć gdzieoe tam, gdzie słońca jest zdecydowanie więcej. Nasz wybór padł na powszechnie znany (ale czy na pewno?) z turystycznych folderów, wulkaniczny archipelag Wysp Kanaryjskich.

Dokładnie w środku nocy, w pięć i pół godziny od startu z Okęcia, czarterowy Boening 757 PLL ,,LOT” dotyka płyty lotniska Reina Sofia na największej z wysp ­ Teneryfie. Mimo, że poza budynkiem lotniska niewiele o tej porze widać, to jednak różnice klimatyczną między miejscami startu i lądowania wyczuwa się wyraźnie. O godzinie 23 termometr pokazuje +22° C. Tak, to chyba o to nam chodziło ­ stwierdzamy zgodnie.

Gdy okazało się, że rowery i pozostały bagaż, precyzyjnie zapakowane w mocną folię w Warszawie, przyleciały nieuszkodzone, naszą rowerową przygodę z Wyspami Szczęśliwymi (tak się kiedyś nazywały) uznaliśmy za szczęśliwie rozpoczętą.

Muszę przyznać, iż mimo wcześniejszej wiedzy o tym co tam zobaczę krajobraz zrobił bardzo przygnębiające wrażenie. Pochylone w kierunku oceanu zbocza pokryte nieskończoną liczbą skalnych wąwozów, pokryte rumowiskami kamieni, gdzieniegdzie tylko kępy kaktusów i innych sucholubnych roślin ­ to widok jaki ukazał się nam po przebyciu pierwszych kilometrów. Traktując pierwsze dni pobytu jako czas aklimatyzacji poznawaliśmy jak można, będąc niezależnym od dobrodziejstw cywilizacji turystą, egzystować w tych niezbyt przychylnych dla człowieka warunkach. O ile do mocnego słońca można stopniowo przywyknąć, o tyle brak wody staje się dotkliwym problemem. Szybko przekonaliśmy się, że wodę można otrzymać w zasadzie jedynie prosząc o nią uczynnych Kanaryjczyków. Wodę do picia można też kupić. Na całej wyspie sprzedawana jest mineralna ze źródeł w Vilaflor, najwyżej położonej wiosce na Teneryfie. Specjalne worki z kurkami dozującymi i przewodem prysznicowym ­ jakie mieliśmy w ekwipunku ­ pozwalały przenieść dostateczną ilość wody w wybrane na biwak miejsce. Gdy dodamy do tego ,,oddychające” worki biwakowe do spania w śpiworach, to otrzymamy kompletny zestaw do niezależnego, i co najważniejsze, bezpłatnego biwakowania na Wyspach Kanaryjskich. Przez cały pobyt na noclegi nie wydaliśmy ani pesety! W bardzo suchym klimacie wybrzeży górzystej Teneryfy i Gomery, a zwłaszcza pustynno ­ wulkanicznej Lanzarote rozbijanie namiotu nie jest w ogóle konieczne, co znacznie obniża wagę wożonego rowerem bagażu. Z ,,dzikiego” biwakowania nikt nie robi problemu, bo w ten sam sposób lubi wypoczywać wielu tubylców. Po opanowaniu umiejętności bytowania mogliśmy skupić się już tylko na realizacji turystyczno ­ rowerowych planów. Celem naszym było przebycie rowerami najwyższych, leżących powyżej 2000 m n.p.m., rejonów Teneryfy oraz wejście na szczyt najwyższej góry Hiszpanii ­ stożka wulkanu Teide (3718 m n.p.m.). Aby tam dotrzeć ­ jedną z czterech wprowadzających dróg ­ należało pokonać ponad 2300­metrową różnicę wysokości.

Wybraliśmy wjazd od strony spalonego słońcem pustynnego południa wyspy. Duży ruch samochodowy na tym obszarze wskazuje na bliskość skupiska miejskiego. Istotnie, większość pojazdów zmierzała do leżącego w pobliżu największego kurortu Teneryfy ­ Los Cristianos.

Po wyjeździe zza zbocza ujrzeliśmy rzędy bloków przylepionych niczym plastry miodu do nagich górskich stoków i już po chwili byliśmy w centrum tętniącego hałasem miasta. Widok ten potwierdzał tylko słuszność wybranej przez nas formy wypoczynku. Trudno zrozumieć, jak wśród tysięcy stłoczonych na niewielkim obszarze ludzi, międzynarodowego zgiełku i zabetonowanych aż po samo morze promenad można zaznać jakiegokolwiek relaksu. Nawet miejscowa plaża jest sztuczna. Zrobiono ją z piasku przywiezionego statkami z Afryki. Wzdłuż plaży posadzono rzędy palm, dających upragniony, lecz bardzo mizerny cień. Jedynego uroku okolicy tego ,,kombinatu wypoczynkowego” dodawał widok na wcinające się w wody oceanu czerwone zbocza wulkanu Montana de Guatiza. Zdegustowani i zmęczeni przebywaniem wśród wypoczywającego tłumu pomknęliśmy na portowe nabrzeże. Gdy okazało się, że za chwilę odpływa prom na najbliższą i wolną od turystów Gomerę nasza decyzja była jednoznaczna ­ uciekamy! Po krótkim, półtoragodzinnym rejsie, w zapadających już ciemnościach wpłynęliśmy do głównego portu w stolicy wyspy ­ San Sebastian. Zrobiliśmy zapas wody i szybko lokowaliśmy się na nocleg w cichym i przyjemnym zakątku maleńkiej plaży. Po ciepłej (+19°C) marcowej nocy świt przyniósł wspaniały widok. Na horyzoncie, w blasku wschodzącego słońca wyłoniła się ogromna sylwetka stożka wulkanu Teide na sąsiedniej Teneryfie. Na Gomerze wszystkie drogi w głąb wyspy biorą początek w stolicy, nie sposób więc ominąć tej ciekawej miejscowości. San Sebastian de la Gomera słynie z tego, że to właśnie stąd Krzysztof Kolumb wyruszył na podbój Nowego OEwiata. Wszystko w mieście ma jakiś związek z jego osobą. Z leżącej na brzegu oceanu stolicy droga wznosi się ostro, przeskakując po zboczach wielkiego wąwozu. Stromy, mozolny podjazd obciążonymi bagażem rowerami nie należał do łatwych, ale widoki jakie rozpościerały się przed nami w pełni rekompensowały jego trudy. Z każdego kolejnego trawersu poszerzała się panorama odległej Teneryfy, a wielki stożek Pico del Teide wystawał wysoko nad otaczający pierścień chmur. Trudy wciąż bardzo stromego podjazdu, a zwłaszcza mocno grzejące słońce skłoniły nas do zatrzymania się w cieniu gęstego zagajnika palm i kaktusów na zboczu. Urok tego egzotycznego miejsca, a przede wszystkim woda koło maleńkiego, nie zamieszkanego domku zachęciły do pozostania tu na nocleg. 800­metrowa wysokość nad poziomem morza sprawiła, że noc była już chłodniejsza ­ ok. 9°C. Okrągły kształt wyspy pociętej głębokimi, odchodzącymi promieniście od szczytu wąwozami nie ułatwia przemieszczania się. Brak jest drogi opasującej wyspę. Aby przedostać się do miejscowości na wybrzeżu należy wjechać w głąb wyspy, na wysokość ponad 1000 m n.p.m. by ponownie obniżyć się do poziomu oceanu. Droga, którą jechaliśmy wprowadziła nas na skalisty grzbiet gór. Mimo, że w wielu miejscach przekraczała 16% nachylenia, poruszały się po niej duże pojazdy, nawet ciężarówki. Przydrożna tablica poinformowała nas, że właśnie wjechaliśmy na teren Parku Narodowego Garajonay. Został on wpisany na światową listę dziedzictwa ludzkości z uwagi na zachowany w pierwotnym stanie jeden z najstarszych obszarów leśnych na naszej planecie. Gęste lasy drzew laurowych pokryte mchami i porostami, gdzieniegdzie okazy wyniosłej sosny, wierzby i kanaryjskiego ostrokrzewu, otulone w gęstą mgłę i chmury stwarzają na tym dachu wyspy bardzo osobliwy nastrój. Temperatura obniżyła się do 14°C, a wilgoć przenikała do szpiku kości. Mimo to wjechaliśmy jeszcze w górę, skąd do najwyższego punktu wyspy ­ wierzchołka Garajonay (1478 m n.p.m.) już bardzo blisko. W rejonie szczytu dopadła nas potężna ulewa. Pierwsza i ostatnia, jak się później okazało, podczas całego pobytu na Wyspach Kanaryjskich.

Chociaż prawie nic nie było widać zdecydowaliśmy się w ścianie wody jak najprędzej zjeżdżać na dół. Jak się okazało wybór nie był udany. Olbrzymi, nieustający spadek, wyciętej w skalnym zboczu drogi, osuwające się na nią błoto i spadające z kaskadami wody kamienie, a nawet duże głazy, mogły w każdej chwili zakończyć nasz szaleńczy zjazd. Ten raptowny zjazd z 1400­metrowego szczytu, aż do poziomu morza stał się doskonałym testem dla rowerowych hamulców i kasków. W warunkach kanaryjskich kask to nie tylko ozdoba czy ochroną głowy przy upadku ale i osłoną przed uderzeniami drobnych kamieni, wiszących nad głowami na ścianach. Gdy wróciliśmy na wybrzeże okazało się, że na dole było zupełnie sucho i nawet świeciło słońce, a skłębione, czarne chmury opasywały jedynie górzyste wnętrze wyspy.

Teraz śmiało mogliśmy stwierdzić, że jazda na szczyt Gomery rowerem nie zawsze może być bezpieczna. Na tym dachu wyspy, gdzie chłodne i wilgotne pasaty atlantyckie zderzają się z gorącym powietrzem ze wschodu, ulewne deszcze padają bardzo często. Sprawiają jednak, że mieszkańcy Gomery nie odczuwają braku wody tak jak ich sąsiedzi z Teneryfy. Po mokrym i chłodnym zjeździe, w ciepły wieczór w stolicy Gomery San Sebastian, postanowiliśmy wrócić na Teneryfę, by tam zmierzyć się z naszym głównym wyzwaniem ­ zdobyciem na rowerze wysokogórskich rejonów wulkanicznej kaldery pod szczytem Teide i wejściem na sam wierzchołek. Ostatnią noc na znanym nam wcześniej miejscu można by uznać za całkiem spokojną, gdyby nie nagła pobudka. To nieopodal miejsca naszego biwaku odpadł ze zbocza i runął do oceanu ogromny blok skalny. Na szczęście na tyle daleko, że nie odczuliśmy bezpośrednio skutków jego uderzenia. Po ponownym przybyciu na Teneryfę, spędziliśmy noc słynnym kurorcie Playa de Las Americas ­ co prawda nie w wysokiej klasy hotelu, ale tuż obok, u pilnujących budowy gościnnych stróży. Następnego dnia podjazd, jakiego dotąd nie spotkaliśmy, prowadził prosto w górę dnem głębokiego barrancos ­ jednego z wielu skalistych wąwozów schodzących ze środka wyspy. Pokonywaliśmy go zygzakiem. Aby przebyć tylko te pięć kilometrów należało wznieść się od razu 500 metrów wyżej. Poza ambitnym początkiem jazda na wprost nie była możliwa. Nawet samochody miały tam spore trudności. Ich silniki rzęziły na pierwszym biegu, a kierowcy ostrzegali sygnałem klaksonów mieszkańców domków ciasno rozmieszczonych tuż przy drodze. Gdy wreszcie wjechaliśmy powyżej wioski okazało się, że jest to już poziom drogi głównej, łagodnie trawersującej zbocze. Z punktu widokowego, tzw. mirador, roztaczał się widok na gęsto zabudowany hotelami pas wybrzeża i wody Oceanu Atlantyckiego ­ a na nich sylwetkę odwiedzonej przez nas wcześniej Gomery. Droga osiągnęła wysokość 1000 m n.p.m. i wyraźnie widać było zmianę roślinności.

Wszędobylskie dotąd kaktusy ustąpiły miejsca sosnom kanaryjskim. Powyżej górnej granicy lasów, na wysokości 1900 m, ponownie ukazał się widok na ocean i wyspy. Trudno uwierzyć: na rowerze, a widoki jak z samolotu! Wysokość 2300 m. Droga przechodzi przez bezludne tereny zachodniego stoku wulkanu Pico Viejo (3106 m n.p.m.), przecina ogromne obszary zwietrzałej lawy. Jest ogromne nasłonecznienie. Obszar absolutnie suchy. W to marcowe południe temperatura osiąga 32°C. Słońce wręcz parzy skórę. Konieczna staje się osłona rąk, nóg, a zwłaszcza głowy.

Wjechaliśmy do Parku Narodowego Teide (Parc Nacional de las Caoadas del Teide). Jego obszar to olbrzymi, liczący 135 km 2 powierzchni, krater las Caňadas. Jest on najstarszym, zajmującym ponad 6% całej powierzchni Teneryfy, kraterem wulkanu Teide. Oprócz Teide wyrasta z niego 10 o wiele niższych stożków wulkanicznych. Sam Pico del Teide jest wulkanem trzystopniowym. Z krateru las Cańadas, przez którego wnętrze prowadzi nasza droga, wyrasta na wysokość 3555 m n.p.m. drugi stożek, a z niego trzeci o wysokości 163 m. W sumie stanowią najwyższy, liczący 3718 m n.p.m., szczyt całej Hiszpanii. Około godziny 17, wraz z obniżeniem się słońca, zaczęliśmy wyraźnie odczuwać gwałtowny spadek temperatury ­ 8°C. Mając przywiezioną porcję wody biwakowaliśmy na przełęczy Boca de Tauce, tuż pod kamienną ścianą jakiejś dziwnej chatki. Nocleg w pobliżu wulkanu ­ w tak niezwykłym otoczeniu pośród czarnych, czerwonych i żółtych skał zastygłej lawy, pod niebem rozjarzonym nieskończoną ilością gwiazd ­ porównać można tylko z noclegiem na księżycu lub na jakiejś odległej planecie. Nierealności całej scenerii dodawał będący prawie w pełni nasz satelita.

W jego oślepiającym blasku wszystko wydawało się jeszcze bardziej nieziemskie. Nocą temperatura spadła do +1°C ale pomimo chłodu wcale nie zmarzliomy. Dobre śpiwory i polarowa odzież jeszcze raz potwierdziły swoje walory. Chcąc wykorzystać chłód poranka ruszyliśmy w drogę. Przy szosie jest wiele interesujących miejsc i punktów widokowych. Uwagę przykuwa grupa szpiczastych skał mieniących się w słońcu zielononiebieskim kolorem. Jedna z nich ­ fantazyjnie uformowana Zapata de la Reina (But Królowej) przypomina but na wysokim obcasie. Przy wznoszącym się 150 m nad powierzchnię krateru skalistym grzbiecie Los Roques postanowiliśmy zostawić rowery, by udać się na pieszą wspinaczkę górską ścieżką. Ukryliśmy je ­ wraz ze zbędnym na ten czas sprzętem ­ w skalnym labiryncie na uboczu i po zmianie rowerowych butów na górskie ruszyliśmy na trasę. U podnóża Teide na wysokości 2200 m droga przechodzi obok Parador Nacional ­ górskiego hotelu pośród morza zastygłej lawy. Hotel jest dobrym punktem wypadowym dla pieszych wycieczek na okoliczne szczyty. Na biwak znaleźliśmy doskonałe miejsce, tylko trzysta metrów od dolnej stacji, tuż obok małego budynku agregatów zasilających w energię elektryczną urządzenia kolejki. Można nabrać tam wody, a przychylny pracownik obsługi pozwolił zostawić rowery z bagażem na cały czas pobytu na szczycie. OEmiało możemy polecić to miejsce wszystkim podróżującym rowerzystom.

Rano, mimo chłodu (nocą było ­ 2°C), podążaliśmy szybko pod ,,drzemiącą” jeszcze stację. Tego dnia byliśmy pierwszymi turystami i pierwszym kursem wznieśliśmy się na wysokość 3555 m n.p.m. To krawędź drugiego stożka. Niestety, wejście do wierzchołka wulkanu okazało się niemożliwe bez specjalnego zezwolenia, a to wydaje się ­ obecnie bardzo rzadko ­ w stolicy wyspy Santa Cruz. Widoki ze szczytu del Teide to jedne z najpiękniejszych widoków na Ziemi: na zachodzie Gomera, na której szczycie byliśmy; na lewo od niej Hierro, najmniejsza z większych wysp; nieco na północ dwuwierzchołkowa La Palma; na wschodzie, otoczona wianuszkiem chmur, Gran Canaria.

Rowerem pośród wulkanów
Z pokładu promu widzieliśmy na horyzoncie szereg dziwnych kopców o ściętych wierzchołkach, a gdy podpływamy bliżej surowy koloryt czarnych pól lawowych o porowatej powierzchni. Na ich tle niska zabudowa białych domków małego miasta portowego, stolicy wyspy, Arrecife wyraźnie kontrastowała z otoczeniem. To właśnie tu mieszka około połowa ze stu tysięcy mieszkańców Lanzarote. Ta najmniejsza z czterech głównych wysp archipelagu składa się głównie z wulkanów. To one ukształtowały jej obecne oblicze. Jest ich 100 z 300 kraterami.

Znużenie 24­godzinną podróżą morską sprawiło, że znów z przyjemnością wsiedliśmy na rowery i czym prędzej wyjechaliśmy z przepastnego wnętrza morskiego olbrzyma na ląd. Zwiedzanie stolicy zostawiliśmy na koniec pobytu. Najpierw chcieliśmy dotrzeć nieco dalej do odległego o 7 km Tahiche by obejrzeć słynny, niezwykły dom, nie żyjącego już artysty Cesara Manrique, w którym mieści się muzeum i siedziba fundacji jego imienia. Już od startu jazda przez zupełnie odsłonięty teren stała się bardzo uciążliwa. Wiejący z przeciwka pasat był wyjątkowo mocny. W miejscu gdzie pośród przedziwnych kształtów czarnej jak smoła lawy kręci się mnóstwo turystów widać było nieskazitelną biel muru zewnętrznych zabudowań domu artysty. Właściwe pomieszczenia domu nie znajdują się jednak na powierzchni. Manrique wkomponował je w pięć wulkanicznych baniek ­ pustych komór powstałych w wyniku nasycenia stygnącej lawy gazem, który wybuchając stworzył ogromne dziury. To właśnie w nich znajdują się pokoje o ścianach z naturalnej, pomalowanej na biało lawy. Lawa jest za wielkimi panoramicznymi oknami, a pośród niej sztuczny wodospad, basen i dające cień egzotyczne rośliny. Rosnące w pokoju gościnnym figowe drzewo wystaje koroną na zewnątrz przez otwór w suficie z lawy. W domu można podziwiać szkice, rzeźby, obrazy i fotografie artysty. Z głośników sączy się medytacyjna muzyka. W miejscu, w którym przecież mieszkał artysta czuliśmy się jak w muzeum na miarę XXI wieku. Wodę na Lanzarote, podobnie jak na Teneryfie nabieraliśmy zawsze u uczynnych mieszkańców.

Zadziwiające jest to, że mimo suchego klimatu, braku wody i żyznej ziemi na wyspie kwitnie uprawa warzyw, zwłaszcza cebuli, groszku i szczególnie lubianych tam batatów (słodka odmiana ziemniaków). Rosną one na bardzo drobnych wulkanicznych kamykach. Ten sposób uprawy roślin ­ w ostrym słońcu bez wody ­ wymyślili Kanaryjczycy. Odkryli oni, że pokruszona wulkaniczna lawa łatwo pochłania nocą z powietrza najmniejszą nawet ilość wilgoci i dobrze ją magazynuje. W ciągu dnia natomiast ­ mimo dużej operacji słońca ­ nie przepuszcza gorąca do korzeni. Wystarczy pokryć pole niezbyt grubą warstwą takich granulek i niczego nie trzeba podlewać. Wydawać by się mogło, że osobliwości jakie dotychczas zobaczyliśmy na Lanzarote sprawią, iż coraz mniej będzie nas już mogło zaskoczyć, a jednak…

Kiedy pewnego ranka podążaliśmy drogą pośród czarnych pól lawy ukazał się nam widok z przeszłości: oto za małym drewnianym pługiem ciągniętym przez wielbłąda podążał starszy mężczyzna w czarnym kapeluszu. Mozolnie, bruzda po bruździe, orał czarny wulkaniczny piach. Melodyjne dźwięki słów, którymi kierował zwierzęciem potęgowały jeszcze wyjątkowość tego zjawiska.

Tego dnia dojechaliśmy jeszcze nad rozległą zatokę Salinas de Junubio na zachodzie wyspy. To miejsce gdzie pozyskuje się sól metodą odparowywania morskiej wody. Następnego dnia pojechaliśmy drogą tuż nad brzegiem oceanu obserwując wielkie załamujące się z potężnym hukiem fale. W miejscu o nazwie Los Hervideros ­ ze ścieżki biegnącej po naturalnych mostach i występach w lawie ­ można podziwiać z bliska niekończącą się walkę spienionej biało morskiej wody z czarną postrzępioną lawą.

Po kilku kilometrach wyjechaliśmy do małej zatoki El Golfo. Powstała ona we wnętrzu wulkanicznego krateru po załamaniu się jego krawędzi od strony morza. Na dnie krateru jest naturalna grobla oddzielająca ocean od podłużnego jeziorka o intensywnie zielonej barwie. Po północnej stronie krateru, tuż nad brzegiem, leży maleńka wioska El Golfo. W niej kończy się droga po zachodnim brzegu.

Zawróciliśmy więc by następnego dnia ruszyć ku leżącej we wnętrzu wyspy największej atrakcji Lanzarote ­ Parkowi Narodowemu Timanfaya w Montańas de Fuego ­ Górach Ognia. Jest to jedna z najbardziej niesamowitych miejsc na Wyspach Kanaryjskich. Zupełny brak roślin i czarna barwa nagrzanego słońcem otoczenia dają złudzenie podróży po jakiejś niezamieszkałej planecie. Mija ono z chwilą pojawienia się samochodów, bardzo licznie zmierzających jedyną drogą prowadzącą do serca Parku, na Isolte de Hilario ­ Wzgórze Hilarego leżące w paśmie Montaoas del Fuego ­ Gór Ognistych głównej atrakcji Lanzarote. Parę kilometrów po wjeździe do Parku większość turystów zatrzymuje się na małym placyku by zażyć ekscytującej i kosztownej przejażdżki na wielbłądach. Na szczęście krajobrazy dają się podziwiać bezpłatnie. A jest na co patrzeć. Aby dotrzeć do serca Parku na Wzgórze Hilarego trzeba kupić bilet w budce na początku drogi wjazdowej. Wpuszcza się tam tylko określoną liczbę samochodów co powoduje, że kolejka oczekujących na wjazd wydłuża się do kilometra. Na szczęście rowerzystów wpuszczają poza kolejnością więc już po chwili byliśmy na bardzo pochyłym parkingu na zboczu krateru w sercu Parku. Zmęczeni wysoką temperaturą od razu wstąpiliśmy do restauracji El Diablo zaprojektowanej przez C. Manrique. Jej owalny kształt i panoramiczne okna zapewniają konsumentom widok na ,,diabelski krajobraz” aż po brzeg oceanu. Oprócz zimnych napojów, mających największe wzięcie, można tu spróbować ryb i kurczaków pieczonych na wulkanicznym grillu. Gorące powietrze wydobywające się z wnętrza ziemi ma u wylotu temperaturę 30oC!

Przed restauracją prezentowane są kolejne atrakcje będące przekonywującymi dowodami wulkanicznej aktywności. Suche krzewy włożone do płytkiego otworu w skale zaczynają po chwili płonąć, a drobne kamyki, wykopane z głębokości 15 cm, wręczane turystom wzbudzają krzyki i piski zaskoczonych ludzi gdyż temperatura około 70 o C nie pozwala utrzymać ich w dłoni. Nieco powyżej, obsługa parku wlewa wiadro wody do osadzonej w ziemi rury. W trzy sekundy później strzela w niebo istny gejzer gorącej wody i pary. Niewiele pod ziemią, na głębokości do której dochodzi rura, temperatura osiąga około 400 o C! Gdy człowiek uświadamia sobie po czym stąpa zaczyna przestępować z nogi na nogę!

Na jakiś czas musieliśmy zamienić rowery na jeden z czterech parkowych autobusów, gdyż tylko one mogą poruszać się wąską, niezwykle krętą routa de volcanes ­ drogą wulkanów. W niektórych miejscach autobus zatrzymuje się by turyści mogli łatwiej fotografować, ale niestety tylko przez szybę, gdyż autobusu opuszczać nie wolno. Zakaz pieszego poruszania się po Parku podyktowany jest ochroną skąpej wegetacji roślin i porostów, które dopiero niedawno tam wyrosły odzyskując teren i to w kilku zaledwie miejscach.

W czasie dalszej drogi zwiedziliśmy Muzeum Wulkanizmu leżącym u północnych granic Parku.

W centrum wyspy odwiedziliśmy Teguise, pełną zabytków dawną stolicę Lanzarote. Jest to zadbane miasteczko niskich, białych domów w kolonialnym hiszpańskim stylu, z bogato zdobionymi drzwiami i okiennicami oraz ze słynnymi kanaryjskimi balkonami.

Z Teguise już blisko do najwyższego punktu wyspy Peoas del Chache w górach Famara. Mimo tylko 670 m wysokości widać z niego ocean po obu stronach wyspy. Na samym wierzchołku usytuowana jest baza wojskowa. Zatrzymaliśmy się po drugiej stronie szczytu podziwiając widok na bardziej zieloną, pełną wyniosłych palm okolice miasteczka Haria. Palmy, akacje i fikusy nadają mu charakter afrykańskiej oazy. U północnego krańca wyspy minęliśmy stary wulkan Monte Corona o bardzo regularnym kształcie stożka. Po kilku kilometrów jazdy mieliśmy okazję podziwiać wspaniałą panoramę w punkcie widokowym del Rio. Z tarasu urządzonej tam restauracji widać morze a na nim trzy sąsiednie wysepki. Dalej na północ jest już tylko otwarty ocean. Zawróciliśmy więc i po kilku chwilach byliśmy na wschodnim brzegu, w miejscu gdzie znajduje się wejście do Cueva de los Verdes ­ Zielonej Jaskini. Jej udostępniony do zwiedzania odcinek to fragment tunelu wulkanicznego długości kilku kilometrów, który powstał pod wierzchnią skorupą zastygłej lawy. W jaskini nie ma żadnych form naciekowych tylko zastygła w fantastyczne kształty lawa. Nieco dalej, w pobliżu oceanu jest wejście do Jameos del Aqua, którą tworzy ten sam wulkaniczny tunel, tutaj częściowo odkryty. W jego niżej leżącej części jest słone jeziorko połączone pod ziemią z oceanem. W grocie nad jeziorkiem znajduje się restauracja i duża sala koncertowa. W innej z lawowych komór, wykorzystując naturalne zagłębienie, zbudowano basen z białym dnem i krystalicznie czystą wodą, otoczony wspaniałymi okazami egzotycznych roślin. Wystrój grot, tak jak prawie wszystko na Lanzarote, jest autorstwa artystycznego dyktatora wyspy Cesara Manrique. Prowadząca na południe droga przecina osobliwy region, w którym główną uprawą są różne odmiany kaktusów. Niedaleko wioski Guatiza, podziwialiśmy kaktus­gigant, kilkumetrowej wysokości. Okazało się, że jest to najeżona kolcami metalowa konstrukcja, kolejne dzieło Manrique, stojące u wejścia do stworzonego przez niego wspaniałego ogrodu kaktusów. Po powrocie do Arrecife, stolicy Lanzarote, punktu rozpoczęcia rowerowej wędrówki, stwierdziliśmy, że warto było odwiedzić tą osobliwą wyspę stu wulkanów. Żyjąca spokojnym rytmem Lanzarote, nie opanowana przesadnie przez masową turystykę i betonowe budownictwo wypoczynkowe, jest idealnym miejscem do rowerowych wojaży po słońce zimą.

Informacje dodatkowe
Dojazd
Normalny bilet lotniczy z Warszawy (via Madryt) jest drogi (2800­3800 PLN). Można szukać tanich ofert ,,last minute” z Berlina, Drezna, Frankfurtu (199­299 DM).
Z Polski najłatwiej i najtaniej jest lecieć lotem czarterowym z Warszawy. Niektóre biura podróży w stolicy sprzedają bilety na taki lot ­ bez konieczności wykupywania u nich pobytu w hotelach ­ już za 1400 PLN w obie strony, z określonym terminem powrotu z ich grupą, zwykle co tydzień. Bilet na przewóz roweru to wydatek ok. 80 PLN w obie strony.

Dokumenty
Wyspy Kanaryjskie to część Hiszpanii, więc Polacy nie potrzebują wiz.

Waluta
Peseta dzieli się na 100 Ptas to ok. 2,60 PLN.

Klimat
Łagodny i suchy. Zimą temp. 15­22°C na dole. W wyższych rejonach Gomery bardzo częste deszcze. W wysokich partiach Teneryfy śnieg. W kraterze wulkanu Teide, na wys. 2000­2400 m, dobowe kontrasty termiczne ­ 7°C w nocy, 25°C w dzień. Od wys. 1800 m, powyżej chmur, olbrzymie nasłonecznienie (niebezpieczeństwo poparzenia słonecznego ­ konieczna osłona głowy!). Na Lanzarote często mocne wiatry.

Podróże między wyspami
Najtaniej, choć nie najszybciej, promami samochodowymi. Kursują też bardzo szybkie lecz drogie wodoloty i poduszkowce. Główni i najtańsi przewoźnicy: Trasmediteranea, Fred Olsen, Naviera Armas.

Ceny na trasach
Los Cristianos (Teneryfa) ­ Las Palmas (Gomera) ok. 2000 Ptas w jedną stronę, czas trwania rejsu ­ ok. 1,5 godz.
Santa Cruz de Tenerifa (Teneryfa) ­ Arrecife (Lanzarote) ok. 6000 Ptas w jedna stronę, czas trwania rejsu ok. 24 godz., w tym postój w Las Palmas (Gran Canaria) i Puerto del Rosario (Fuerteventura).
Playa Blanca (Lanzarote) ­ Corralejo (Fuerteventura) ok. 2000 Ptas w jedną stronę, czas trwania rejsu ok. 1 godz.

Wydatki na atrakcje turystyczne
wjazd kolejką linową pod szczyt wulkanu Teide na wys. 3555 m ­ 2000 Ptas
wizyta w domu Cesare’a Manrique (w komorach pod powierzchnią lawy) ­ 1000 Ptas
przejżdżka na wielbłądzie w Parku Narodowym Timanfaya ­ 1300 Ptas za osobę
wstęp na teren Parku Wulkanów ­ 1000 Ptas
autobusowy przejazd Drogą Wulkanów ­ 2500 Ptas
wejście do jaskini ,,Jameos del Aqua” z jeziorkiem pod skorupą lawy ­ 500 Ptas
ogród kaktusów (ponad 1000 odmian z całego świata) projektu Cesare’a Manrique ­ 500 Ptas *Cesar Manrigue (1919­1992) ­ urodzony na Lanzarote grafik, malarz, artystyczny dyktator­wizjoner. Uratował wyspę przed bezmyślnym rozwojem infrastruktury turystycznej. Ustalił wyraźne zasady w budownictwie (najwyżej dwupiętrowe domy), ekologii, grafice i kolorystyce. Kanony artysty stały się obowiązującym prawem. Dzięki jego zabiegom Lanzarote wpisano na listę obszarów chronionych UNESCO.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u