Wyprawa Sierra – Michał Parwa

Wyprawa Sierra

Michał Parwa

Wyjazd w najwyższe pasmo Gór Betyckich rozpoczął się od lądowania na lotnisku El Prat w słonecznej Barcelonie. Projekt jaki założyliśmy, obejmował długi trekking grzbietem masywu wraz z realizacją celu głównego – zdobycia jak największej ilości trzytysięczników. Dzięki budowie gór umożliwiającej przejście grani bez użycia sprzętu wspinaczkowego i wydawać by się mogło stabilnej wrześniowej pogodzie – było to zadanie absolutnie wykonalne. Niestety pech zaczął nam towarzyszyć od samego początku.

W stolicy Katalonii okazało się, że nie ma miejsc na pociąg do Granady, co zmusza nas do przymusowego noclegu. Niedaleko dworca Barcelona – Nord odnajdujemy przyjemny hostel w kolonialnym stylu a wieczór upływa nam na spacerze po nabrzeżu oraz kultowym deptaku Las Ramblas. Podziwiamy m.in. Plaça de Catalunya oraz kolumnę Krzysztofa Kolumba.

Następnego dnia decydujemy się na całodniową podróż autobusem na południe. W tym przypadku nie ma kłopotów z biletami, chociaż rzekomo kupujemy ostatnie. Podróż umilamy znajomością z japonką z miasta Toyota i szwajcarem z polskimi korzeniami. W trakcie godzinnej przerwy w Walencji, niestety udaje nam się zobaczyć jedynie okolice dworca. Kiedy docieramy na miejsce dowiadujemy się o nadciągającym froncie i załamaniu pogody. Tego dnia po raz pierwszy widzimy ośnieżone szczyty Sierra Nevady, co jest swoistym ewenementem o tej porze roku. Z mediów dowiadujemy się iż zamiast oczekiwanych dodatnich temperatur, na grani i w dolinach dominują zamiecie śnieżne i absolutny brak widoczności. W konsekwencji przewodnicy górscy decydują się na zawracanie grup z trasy. Wisienką na torcie jest informacja o trąbie powietrznej i lawinach błotnych. Nad Granadą królują chmury a do tego zaczyna grzmieć. Pozostaje czekanie na lepsze warunki pogodowe, które umilamy sobie zwiedzaniem Alhambry czyli słynnego zespołu pałacowego – pozostałości po dynastii Nasrydów. Miejsce to jest swoistym mostem pomiędzy Europą i Afryką, gdzie dwie, wydawać by się mogło odmienne kultury i religie, po dziś dzień żyją w idealnej symbiozie. Wszędzie wokoło czuć atmosferę orientu i mauretańskich wpływów. Wędrujemy po malowniczych ogrodach Generalife i po potężnych murach Alcazaby, z niepokojem wpatrując się w okryty czarnymi kłębami masyw.

Kolejny dzień przynosi chorobę w zespole, która objawia się kaszlem, katarem i wysoką temperaturą. Mimo wszystko zapada decyzja o wyjeździe w góry. Wedle prognoz na najbliższe okno pogodowe musimy poczekać co końca tygodnia. Wiemy już, że czeka nas zmiana planów z racji bardzo niskich temperatur uniemożliwiających nocleg w górach. Kiedy próbujemy zasięgnąć języka w tej sprawie u miejscowych, wszyscy odpowiadają zgodnie, iż nigdy doświadczyli takich warunków o tej porze roku. Cóż, średnie wieloletnie, na których bazowaliśmy sugerują zupełnie co innego. Pierwszy śnieg pojawia się w późnym listopadzie a we wrześniu występuje do 6 dni deszczowych. Tego lata zanosi się na solidną weryfikacje prognoz. Warto w tym miejscu dodać iż w ciągu 16 dni ekspedycji, 14 stanowiły właśnie deszczowe.

Na pierwszy obóz obieramy malownicze pueblo o nazwie Güejar Sierra, położone około 1200 m n.p.m. Mała miejscowość urzeka swoim pięknem i spokojnym trybem życia mieszkańców. Przy domostwach suszą się papryczki i mięso. Psy bezpańsko monitorują każdy zakamarek. Poprzez uliczki wiję się zapach skał, traw i koni. W pobliżu sklepu, lokalnego centrum życia towarzyskiego, słychać nieustające krzyki dyskutujących kobiet. Mężczyźni w spokoju delektują się cygarami odpoczywając na przykościelnych ławach. Cała energia okolicy ulatnia się przez dzieci, z pasją kopiące piłkę pod górę. Ręcznie zdobione skrzynki pocztowe, drewniane drzwi chałup i niebieskie donice nadają kolorytu wąskim uliczkom. To jedno z tych miejsc gdzie klisza nie zatrzymuje czasu lecz wprawia w ruch otaczającą materię.

Mimo wciąż niesprzyjających warunków pogodowych decydujemy się na wyjścia na okoliczne szczyty oraz trekkingi w dolinach. Poznajemy między innymi ponad 20 kilometrową trasę „Vereda de la Estrella”, która uważana jest za najbardziej malowniczą w całym masywie. Początkowo prowadzi wzdłuż starych torów tramwajowych, które niegdyś obsługiwały nieczynne już kopalnie. Po paru kilometrach ścieżka wdziera się w góry prowadząc zboczem doliny rzeki Genil. W trakcie wędrówki towarzyszą nam konie – prawdziwe bogactwo tej ziemi a wraz z nimi jeźdźcy, którzy na rumakach dostojnie pilnują swojego bydła. Przyodziani niczym kowboje, zawsze ze strzelbami, sprawiają wrażenie prawdziwych strażników tych gór. Trasa zaczyna trawersować strome zbocza, wyprowadzając nas pod strome ściany Alcazaby (3371 m n.p.m.) trzeciego co do wysokości szczytu Sierra Nevady. Od tej strony jej nie zdobędziemy. Jak zwykle po południu pojawiają się grzmoty, wiatr i deszcz. Szkoda widoków, szkoda gór i szkoda warunków. Zdanie to powoli staje się naszym mottem przewodnim. Gdyby były one lepsze, pech po raz kolejny przypomniałby o sobie. Przed nami pojawia się tabliczka informująca o zamknięciu szlaku w związku z trwającymi pracami na zboczach. Na pogodę wpływać potrafią jedynie Chińczycy, a na rozmiary nieszczęścia, póki co chyba nikt. Pokornie więc wracamy do namiotu, który za sprawą trwającej kilka godzin ulewy, wymaga naprawy. Cała prowincja zmaga się z falą powodziową a w górach niezmienne pada śnieg.

Wieczorem ulewy chwilowo ustają a wioska gości nas plenerowym festynem gdzie mamy okazję obcować z nieodzownym elementem andaluzyjskiej kultury. Oryginalne flamenco, zmysłowy kolaż tańca i śpiewu okraszony wprawiającymi w trans dźwiękami gitary. Wszystko naturalne i prawdziwe, płynące prosto z serca. Nic pod turystów, nic na pokaz, zjawiskowa uczta dla duszy. Stukot kopyt i oklaski nie pozwalają nam zasnąć. Rodząca się bezsenność wywołana przez flamenco, to jedno z tych małych szczęść, które doświadczamy w Hiszpanii.

Kolejny poranek, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić, znów weryfikuje nasze plany. Podczas wyjścia w góry Łukasz łamie rękę. Niestety prawą, lewa jest stłuczona. Dla niego wyprawa kończy się w tym miejscu. Hospitalizacja trwa blisko dwie doby, podczas których załatwiamy niezbędne formalności, raz po raz dojeżdżając do Granady.

Następne dni spędzamy trawersując dzikie zbocza okolicznych szczytów. Odnajdujemy m.in. opustoszałe bunkry z czasów wojny domowej zlokalizowane na szczycie Los Parapetos. Bydło swobodnie przemierza przełęcze, położone 2 tyś. metrów n.p.m. W około spalone sierpniowym słońcem rośliny, jałowa gleba i skały przyodziane w krzyże dobrze widoczne z wiosek. Okazjonalnie natrafiamy na wąskie ścieżki, które w trakcie opadów zamieniają się w rwące kanały wodne. Przy odrobinie szczęścia ukazuje się nam otaczające Granadę od północy, pasmo Sierra de Huétor. W podziwianiu majestatu trzytysięczników po raz kolejny przeszkadzają chmury.

Razem z Piotrem, osłabieni chorobą decydujemy się na wyjście powyżej 3000 m n.p.m. w sobotę. Monitorując kilka serwisów pogodowych dochodzimy do wniosku, że jest to jedyny dzień, który gwarantuje kilka godzin bezchmurnego nieba. W tym celu udajemy się do miejscowości Pradollano. Znajduje się tu ogromny kompleks narciarski, o zagospodarowaniu którego niechaj świadczy fakt, iż w 1996 roku rozegrano tu Mistrzostwa Świata w Alpejskim Narciarstwie Zjazdowym. Na nasze szczęście, o tej porze roku i o tak wczesnej godzinie miejscowość świeci pustkami. Autokar z Granady dzielnie radzi sobie z serpentynami wywożąc nas na niespełna 2500 metrów n.p.m. W ciągu 45 minut osiągnęliśmy poziom najwyższego szczytu w Polsce. Profilaktycznie zażywamy polopirynę, która rozrzedzając krew uchroni nas przed chorobą wysokościową. Miejsce to figuruje na mapie jako Hoya de la Mora, stanowiąc jednocześnie najwyższy punkt dostępny prywatnym samochodem. O dziwo, w budynku położonym na takiej wysokości, dostępne są wszystkie znane cywilizacji udogodnienia. Dla chętnych zimne piwo, telewizja, wygodne kanapy i schludna toaleta. Towarzystwo międzynarodowe, raczej z gatunku zamożnych, od rana delektuje się widokami. Po chmurach ani śladu, dzięki czemu wdzięcznie pręży się przed naszymi oczyma stromy Pico del Veleta (3396 m n.p.m.). Aby go zdobyć potrzebujemy dwóch godzin na podejście. W związku z naszym stanem (i tak podrasowanym polopiryną) tym razem korzystamy z usług komunikacji zbiorowej. Wehikuł w barwach Parku Narodowego wywozi nas najwyżej położoną drogą Europy (asfalt !) na Posiciones del Veleta (3100 m n.p.m.). Nasi współpodróżni z zawrotami głowy odpoczywają na skałach, a my smagani promieniami słońca ruszamy w kierunku szczytu. Serce pracuje niepewnie ale w ciągu godziny meldujemy się na drugiej co do wysokości górze w paśmie Sierra Nevada. Głazy na północnym stoku, sowicie oblodzone, szklą się pod stopami. Dookoła rumosz skalny aż po horyzont. Doprawdy trudno uwierzyć, że to wciąż ta sama planeta. Za sprawą potężnych podmuchów wiatru na szczycie spędzamy jedynie kilka minut. Odczuwalna temperatura oscyluje wokół – 20°C. Widoki niesamowite. Mulhacén (3478 m n.p.m.) – najwyższy szczyt pasma jest dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tym razem pozostanie dla nas niezdobyty. W takich warunkach potrzebowalibyśmy drugiego dnia. Na południu pojawiają się ogromne chmury zwiastujące zbliżający się znad morza ogromny front. Wracamy obok pozostałości po nieczynnej stacji narciarskiej. Obiekt całkowicie skuty lodem grozi zawaleniem. Szybko docieramy do schronu – Refugio La Carihuela (3229 m n.p.m.), w którym zastajemy łopatkę, zmiotkę i puste drewniane ławy przeznaczone na nocleg, z którego jak widać w takich warunkach nikt nie korzysta. Schodzimy zatem w na południe, osłonięci od porywistego wiatru, w kierunku oświetlonej słońcem tafli jeziorka Laguna de Aguas Verdes. Tuż obok spotykamy kozicę górską, której najwyraźniej przeszkodziliśmy w piciu. Po krótkim odpoczynku kierujemy się po skalach wprost na Pico del Sabinal (2966 m n.p.m.). Przed nami miejsce poza ubitymi szlakami. Oto podziwiamy przedgórza – La Alpujarra – rozległy teren, który łączy Sierra Nevadę z morzem. Poprzez tradycyjne tarasy rolne, specyficzną architekturę po legendarną górską szynkę Jamon Serrano, kraina ta stanowi prawdziwe serce Andaluzji. Nasza wyobraźnia pracuje by dostrzec jesienne barwy pokrywające ogrom wszechobecnych zagłębień. W końcu nie na darmo nazwa Alpujarra wywodzi się od arabskiego al Busherat oznaczającego „trawiastą krainę”.

Późne popołudnie zmusza nas do powrotu na stronę północną. Kiedy wracamy na grań główną, dogania nas ogromna masa powietrza ograniczając widoczność do niespełna metra. Dzięki ubitej drodze, pewnie wracamy do Posiciones. Góry wysokie rozbudziły nasze zmysły, broniąc skutecznie dostępu do swojego wnętrza. Z pokorą musimy przyjąć ich wybór czekając na drugą szansę w przyszłości. Wiemy, że na pewno tu wrócimy, kiedy nasze zdrowie, i warunki wrócą do prawowitego porządku. Tymczasem, być morze dzięki losowi, cało i bezpiecznie wrócimy do Polski.

Ostatnie trzy dni postanawiamy spędzić w miejscu gdzie potężny masyw styka się z wodami śródziemnomorza. U podnóży strzelistych gór rozpościera się malownicze wybrzeże Costa Tropical. Perspektywa palm, temperatur wyższych niż dotychczasowe nastraja nas niezwykle optymistycznie. Los po raz kolejny daj o sobie znać. Kiedy wysiadamy w wydawać by się mogło sporym kurorcie Castell de Ferro, zaskakuje nas absolutna pustka, deszczowe chmury (a jakże!), powybijane szyby w zamkniętych sklepach oraz wszechobecni Romowie. Jest jeszcze jedna kwestia. Gdyby wcześniej ktoś powiedział mi, że na takiej szerokości geograficznej nie wejdę do wody bo będzie za zimna, postawiłbym każde pieniądze. Cóż, człowiek uczy się całe życie. Od przyjezdnych Romów ciężko uzyskać jakąkolwiek informację o polu namiotowym. Co więcej po spojrzeniach wnioskuje, że mają nas za konkurencję we wszechbranży imigranckiej. To nie rokuje dobrze jeżeli chodzi o nasze bezpieczeństwo. Kiedy odnajdujemy kemping, na skorodowanej bramie zastajemy kłódkę. Paradoksalnie, dzięki temu, że jest zardzewiała dostajemy się do środka. Na ogrodzonym terenie mnóstwo roślin, kotów i…kombi na krakowskich rejestracjach. Już nas nic nie zdziwi. Rodacy tłumaczą nam zaistniała sytuację kryzysem i napływem sezonowych pracowników z Rumunii. Nie ubolewamy nad taką sytuacją, gdyż dzięki temu mamy skrawek morza śródziemnego niemal na wyłączność.

Poranki spędzamy na plaży delektując się wschodami słońca, chłonąc zapach płynący z kutrów rybackich. W ciągu dnia wędrujemy po pobliskich wzgórzach zwiedzając ruiny romańskiego zamku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie kolejne spotkania z górskimi kozicami, tym razem nad morzem, około 200 m n.p.m. Doprawdy podróże kształcą! Burze w dalszym ciągu dają znać o sobie, tym razem jednak parędziesiąt km na wschód tuż nad miejscowością Adra.

Powrót to całonocna podróż pociągiem z powrotem do Barcelony. Na miejscu przez cały dzień podziwiamy dzieła Gaudiego a także fenomenalną wystawę fotografii Roberta Capy w Narodowym Muzeum Sztuki Katalońskiej. Samolotem wracamy do ojczyzny, która wita nas (o naturo złośliwa!) polską złotą jesienią. Co by było gdyby nie choroba, złamana ręka, lawiny błotne, śnieżno-deszczowa jesień, którą Hiszpanie będą wspominać przez dekady i drobnostki takie jak brak miejsc w pociągu? Bez wątpienia byłyby to przewidywalne, sztampowe i zaplanowane wakacje do miejsca, w którym zobaczyliśmy wszystko co można zobaczyć. Dzięki przewrotnemu losowi wróciliśmy cali i zdrowi z bagażem doświadczeń i wspomnień, ze wspaniałej ekspedycji, snując kolejne plany na przyszły rok.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u