Maj 2010
Zurich jest, jak powszechnie wiadomo, ważnym punktem na mapie światowej finansjery, ale w niedzielne przedpołudnie sprawia wrażenie wyludnionego. Przy chodnikach stoi mnóstwo zaparkowanych rowerów, skuterów i motocykli, a środkiem jezdni co rusz przejeżdżają niebieskie tramwaje. Szwajcarzy są co prawda bardzo bogaci, ale też niezwykle oszczędni, więc uznali, że obejdą się bez metra. A skoro już o komunikacji mowa, to tutejsze drogi są bardzo równe, a dziury wstępują tylko w szwajcarskim serze.
Przechadzamy się przez dziedziniec muzeum narodowego (wstęp wolny jest w ostatnią niedzielę miesiąca, a my jesteśmy w pierwszą), po czym przechodzimy przez ogromną halę dworca kolejowego. Odbywa się tu akurat turniej piłki siatkowej, więc zgiełk jest niesamowity. Barwnie ubrane hostessy rozdają bez cukrowe gumy do żucia
Krętymi uliczkami, udekorowanymi licznymi flagami, dochodzimy do kościoła Fraumunster. Podziwiamy tu witraże Marca Chagalla a pan Wojciech opowiada o historii świątyni ze szczegółami, których i tak nikt nie zapamięta, zwłaszcza po zwiedzeniu kolejnych miejsc kultu, ale to dobrze świadczy o jego kwalifikacjach. Wybiegnę tu nieco poza chronologię i nadmienię, że o wszystkich zwiedzanych miejscowościach, a było ich naprawdę dużo, nasz pilot miał do powiedzenia wiele ciekawych rzeczy. Podobnie jak o związanych z nimi osobach, np. o jednym z twórców reformacji Ulrichu Zwingli, obok pomnika którego akurat przechodziliśmy.
Zwiedzanie Zurichu, po przejściu przez Bahnhofstrasse, spacerze nad brzegiem Jeziora Zurychskiego i obejrzeniu surowego wnętrza katedry Grossmunster, kończymy czasem wolnym. W jednym z dworcowych sklepików kupujemy 10 jajek za 4,45 franków. W przeliczeniu na nasze wychodzi więc 1,33 złotego za sztukę!
Około godziny szesnastej, po upływie półtorej doby od wyjazdu z Gdańska, docieramy do hotelu Zurich Messe-Airport sieci Ibis w dzielnicy Oerlikon. W pokoju nie ma lodówki, a gniazdka elektryczne przystosowane są tylko do cienkich bolców. Teoretycznie nie ma więc możliwości użycia grzałki czy ładowarki od maszynki do golenia. Ponieważ jednak mieliśmy taką potrzebę, więc trzeba było uciec się do fortelu. Odciąłem od lokówki kawałek przewodu z wtyczką o cienkich wtykach, połączyłem go za pomocą plastra z wtyczką grzałki i problem był rozwiązany…
W poniedziałek pobudka o szóstej. Śniadanie w formie szwedzkiego bufetu (obfity wybór serów, wędlin, owoce, napoje i tp.). O wpół do ósmej wyruszamy w Alpy Berneńskie. Przed nami 140 kilometrów, na trasie mnóstwo tuneli oraz malowniczych widoków. Niestety, nadal nie widać słońca, choć tym razem na szczęście nie pada. Po około dwóch godzinach przyjeżdżamy do miejscowości Grindelwald (1034 m n.p.m). Stąd udamy się szynową kolejką zębatą na przełęcz Jungfraujoch (3454 m n.p.m.). Jest to dość kosztowna przejażdżka, gdyż bilet dla jednej osoby kosztuje 155 franków szwajcarskich. Wcześniej jednak zaopatrujemy się w pamiątki i wysyłamy kartki do znajomych i rodziny (znaczek 1,30 CHF, kartki 1,5-2,5 CHF, dzwoneczki od 8 CHF).
Na najwyżej położoną w Europie stację kolejki szynowej jedzie się dwoma pociągami. Trasa pierwszego przebiega po względnie niewielkiej pochyłości terenu, pełnego zieleni i zabudowań. Na stacji Kleine Scheidegg wszystko się jednak zmienia. Po pierwsze jest tu pełno śniegu, a po drugie kolejka od tego miejsca pnie się przez 10 km pod górę w wykutym w skale tunelu. Odcinek ten budowano przez 16 lat, a otwarcie trasy nastąpiło dokładnie 98 lat temu. Pomysłodawca tej kolei Adolf Guyer-Zeller nie dożył, niestety, momentu jej uruchomienia.
Po drodze są dwa przystanki z platformami widokowymi. Niestety, tym razem przez szyby, zamiast lodowca, widać tylko białą mgłę. Postoje mają jednak również inne zalety. Pozwalają bowiem organizmowi na zaadaptowanie się do niskiego ciśnienia, jakie panuje na tej wysokości (mimo to wiele osób odczuwa zawroty głowy i słabość po wyjściu z kolejki).
Kilka minut po dwunastej wysiadamy z wagoników. Wychodzimy na taras widokowy. Chwilami widzimy tylko osoby obok nas, ale litościwy wiatr rozwiewa od czasu do czasu chmury i wówczas ukazuje się nam szczyt Mnicha w całej okazałości. Podobnie jest 100 metrów wyżej, gdzie docieramy windą. Nie widzimy co prawda lodowca Aletsch z góry, ale za to …wchodzimy do jego wnętrza. Kilkadziesiąt lat temu wybudowano bowiem 20 metrów pod jego powierzchnią tzw. Lodowy Pałac. Znajduje się tu sporo korytarzy oraz rzeźb lodowych. Spotykamy tu dość hałaśliwą wycieczkę Hindusów, złożoną z całych rodzin, od dzieciaków począwszy, na staruszkach skończywszy. Ponoć to przedstawiciele bogatszych warstw mieszkańców Indii…
Droga powrotna, począwszy od stacji Kleine Scheidegg, przebiega nieco innym szlakiem. Zamiast do Grindelwaldu, jedziemy tym razem przez Wengen do Lauterbrunnen. Tutaj również rozciągają się piękne widoki, zwłaszcza na urokliwą dolinę w okolicy Wengen. Stąd udajemy się na chwilę do znanego ośrodka turystycznego Interlaken (między jeziorami), po czym kierujemy się na Genewę (z autostrady widać biały słup wzbijającej się na 140 metrów w górę fontanny). Po przekroczeniu granicy francuskiej zatrzymujemy się w małym miasteczku Gex. Tutaj, w hotelu Les Rives du Leman sieci Appart, spędzimy 3 najbliższe noce.
Ten hotel jest zupełnym przeciwieństwem hoteli sieci Ibis. Nie dość, że jest tu dostęp do prądu nawet w łazience, to w każdym pokoju jest elektryczna kuchnia, lodówka i mikrofalówka. Jakby tego było mało, w ramach wyposażenia, w szafkach czekają na gości sztućce, szklanki i patelnie. Jedynym mankamentem jest dość mała jadalnia, dlatego też nasza dość liczebna grupa musiała jeść śniadania w dwóch turach. A propo’s śniadań, to francuskim zwyczajem były to posiłki tzw. kontynentalne, czyli składające się z bagietek, masła, dżemu, jogurtu, croissantów i temu podobnych bułeczek. Komuś przyzwyczajonemu do mięsa może się wydawać, że to bardzo dietetyczne dania, ale wbrew pozorom, można było się nimi najeść, tym bardziej, że pod względem ilości nie było żadnych ograniczeń.
We wtorek, czwartego maja, udaliśmy się do Chamonix w regionie Rodan-Alpy. Miejscowość ta doskonale znana jest miłośnikom sportów zimowych, choćby z tej racji, że tutaj po raz pierwszy odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie. My jednak nie mieliśmy aspiracji sportowych, więc głównym celem naszego pobytu w tej miejscowości był wjazd najdłuższą na świecie kolejką linową na położony u stóp Mont Blanc Aiquille di Midi (Iglica Południa, 3842 m n.p.m.).
Bilety (kilka razy sprawdzane) były w cenie 41 Euro od osoby. Niektórzy uczestnicy naszej wycieczki zrezygnowali (podobnie jak poprzedniego dnia przy okazji wjazdu na Jungfraujoch) z tej atrakcji. Tymczasem oba wjazdy – moim zdaniem – stanowiły clou całej wycieczki do Szwajcarii, Sabaudii i Liechtensteinu. No, ale to już nie moje zmartwienie…
Widoczność znów była kiepska. Zresztą nawet przy lepszej pogodzie robienie zdjęć przez zasłonięte pleksi okna wagonika kolejki linowej nie dawało gwarancji ich jakości. Na pierwszym odcinku kolejki były przęsła, więc podczas ich mijania występowały spore wstrząsy i zachwiania wagonika. W takich momentach jadący z nami Hindusi podnosili wrzask, który na otwartej przestrzeni bez wątpienia wywołałby lawinę. Ostatni odcinek, po przesiadce do mniejszego wagonika, przebiegał nad bardzo stromą granią. Mimo świadomości, że od początku istnienia tej kolejki nie zdarzył się tu żaden wypadek śmiertelny, niejednego z nas obleciał strach, gdy tuż przed górną stacją podmuch wiatru rzucił wagonikiem w stronę skał. Oczywiście do zderzenia nie doszło, bo na przeszkodzie stanęła stalowa barierka. Niemniej jednak niektórzy aż przysiedli na podłodze z wrażenia…
Po wyjściu, na zewnątrz zobaczyliśmy tylko tumany śniegu i poczuliśmy uderzenie wiatru. O widoku na Mont Blanc czy w ogóle o jakimkolwiek widoku mogliśmy tylko pomarzyć. W kilkanaście minut później, po zjeździe do Chamonix, pokazało się słońce…
Z Chamonix, zgodnie z programem, pojechaliśmy do Annecy. To około pięćdziesięciotysięczne miasto zwane jest, z racji licznych kanałów i mostów, alpejską Wenecją. Wcześniej jednak zboczyliśmy na chwilę z trasy, żeby obejrzeć Pont de la Caille – długi na 192 metry most wiszący nad rzeka Usses. W samym Annecy zobaczyliśmy m.in. piękny park leżący nad brzegiem jeziora (jest tu nawet wzorowany na weneckim most zakochanych), nieco zaniedbaną, choć pełną uroku starówkę, a także dowiedzieliśmy się, że w tym mieście powstał pierwszy hipermarket sieci Carrefour… Poza tym zobaczyliśmy pomnik biskupa Franciszka Salezego, który pochowany jest w tutejszej bazylice.
Na środę mieliśmy zaplanowane zwiedzanie Genewy, Lozanny i Montreux, czyli miejscowości leżących wokół Jeziora Genewskiego i tworzących tzw. riwierę szwajcarską. Niestety, pogoda znów spłatała nam brzydkiego figla i nie dość, że padał deszcz, to jeszcze dodatkowo wiał silny wiatr. W tej sytuacji fontanna Jet d’Eau nie była włączona i nie mogliśmy podziwiać tego największego na świecie słupa wody. Zobaczyliśmy natomiast barwny zegar kwiatowy, figurkę Klementynki (anorektyczna dziewczyna), pomnik reformacji, arsenał i katedrę św. Piotra. To tutaj między innymi wygłaszał swoje kazania Jan Kalwin. Do tej pory znajduje się zresztą we wnętrzu świątyni jego krzesło. Godne uwagi są też zabytkowe stalle.
Lozanna to miasto kojarzące się z pobytem znanych pisarzy. Przez jakiś czas mieszkał i pracował tu Adam Mickiewicz. Przebywali tutaj także Wolter, Byron i Dickens. My natomiast zwiedziliśmy gotycką katedrę, obejrzeliśmy liczne fontanny oraz ozdobiony skrzydlatymi smokami ratusz. Zajrzeliśmy też do muzeum historii naturalnej w Palais de Rumine.
Następnie pojechaliśmy wzdłuż brzegu Jeziora Genewskiego w stronę Montreux. Po drodze widzieliśmy mnóstwo winnic rozciągających się na stromych stokach wzgórz. Przejeżdżaliśmy także przez Vevey, gdzie przez ostatnie lata życia mieszkał Henryk Sienkiewicz.
Przed spacerem po promenadzie w Montreux gruntownie zwiedziliśmy (wstęp 10 CHF) średniowieczny zamek w Chillon, który opisał Byron w poemacie „Więzień Chillonu”. Zamek sprawia wrażenie, jakby wyrastał wprost z wody. Doskonale widać go z Montreux, po którym przechadzaliśmy się godzinę później. Montreux uchodzi za stolicę riwiery szwajcarskiej. To tutaj mają rezydencje znane gwiazdy i biznesmeni, m.in. Bill Gates. W kurorcie przebywali także J.Ch. Andersen, J.P. Rousseau, E. Hemingway, V. Nabokov. W tutejszym studio nagrywali swoje utwory m.in. Deep Purple i Quinn (pomnik lidera tego zespołu znajduje się w centralnym punkcie miasta). Długo można byłoby zresztą wymieniać znane postaci, które oczarowało to piękne miejsce.
Ostatni dzień pobytu w Szwajcarii zaczęliśmy od zwiedzania jej stolicy – Berna. To niewielkie w sumie miasto zlokalizowane jest w zakolu rzeki Aare. Symbolem i herbem Berna jest oczywiście niedźwiedź, a zatem naturalnym jest, że swoją wędrówkę rozpoczęliśmy od odwiedzenia siedziby misiów. Miasto utrzymuje bowiem rodzinę niedźwiedzi, które stanowią jedną z głównych jego atrakcji. Kolejne punkty to dom, w którym mieszkał Einstein (nic ciekawego), katedra, wieża zegarowa i budynek parlamentu.
W drodze do Liechtensteinu zahaczyliśmy o Lucernę. Podobnie jak inne wycieczki, odwiedziliśmy najpierw Lwa Lucerny, czyli rzeźbę upamiętniającą gwardzistów szwajcarskich poległych podczas rewolucji francuskiej. Stamtąd przeszliśmy przez starówkę na brzeg Jeziora Czterech Kantonów, po czym przespacerowaliśmy się po zabytkowym drewnianym moście Kapellbrucke (Most Klasztorny), a następnie po jego młodszej kopii Spreuerbrucke (Most Młyński). Obejrzeliśmy także bogato zdobione freskami wnętrze barokowego kościoła jezuitów. Niestety, ze względu na pogodę nie mogliśmy podziwiać szczytu Pilatusa.
Ostatnim oficjalnym punktem wycieczki była stolica Liechtensteinu – Vaduz. Gościliśmy tutaj niespełna godzinę, gdyż tak naprawdę niewiele jest tutaj do oglądania. To kilkutysięczne miasteczko składa się praktycznie z dwóch głównych ulic i górującego nad nimi zamku, siedziby księcia. Na pewno nie bez znaczenia było też zmęczenie, wszak zwiedzaliśmy już od rana, a przed nami była jeszcze długa podróż do Polski (w domu byliśmy 28 godzin później).