Turcja autostopem i nie tylko
Anna Piątkowska
7.08. 2004, godz. 21.25.
Siedzimy we trzy na dworcu PKP w Zakopanem. Dotarłyśmy tu z Wrocławia autostopem (no cóż, w Polsce ta forma transportu działa dosyć ociężale, ale jest zawsze możliwa przy odrobinie cierpliwości). Planujemy dotrzeć do Istambułu najtaniej jak tylko można, a potem powłóczyć się po azjatyckiej części Turcji, również najtaniej. To jest najważniejsza zasada i motto naszej wyprawy. W kieszeni 150USD i bilet powrotny z Sofii do Krakowa za 291 zł – jak się później okaże dojechałybyśmy do Polski bez niego, zupełnie za friko. No cóż…, następnym razem…
8 sierpnia
Nocleg na ławce za nami. Zbieramy manatki i łapiemy busa na granicę polsko-słowacką w Łysej Polanie. Kosztowało nas to 4 zł za osobę. Na granicy poranna toaleta w publicznej łazience – ciekawe kiedy znowu doświadczę tego luksusu…Przed nami długa droga…
O 7:15 docieramy do pierwszej słowackiej wioski, tuż za granicą Polski. Mieszkańcy powoli budzą się ze snu i wychodzą ze swoich domostw. Stoimy na przystanku autobusowym i próbujemy złapać jakiś samochód do Popradu. Ciężko, bo jest niedziela. Prawie nic nie jeździ, a jeśli już to z całymi rodzinami. O 8.20 ma być autobus do Popradu. Słowacja jest tania, można sobie pozwolić na przejazd miejscowymi środkami transportu. W sklepie naprzeciwko dziewczyny wymieniają trochę euro na korony. Starczyło też na słowacką czekoladę. Po kilku gryzach stwierdzamy niestety, że to tylko mieszanka margaryny z domieszką kakao i orzechów, ech…
O 10:55 wyruszamy pociągiem do Koszyc. Autobus, którym dojechałyśmy do Popradu (72 korony), wysadził nas tuż obok dworca PKP. Do trasy wylotowej szmat drogi, a pociąg do Koszyc kosztował tylko 154 korony – decyzja była jednomyślna. Chcemy być już dzisiaj na Węgrzech, a to zaoszczędzi nam czas i przybliży cel podróży. Pociągi słowackie są w porządku, powiedziałabym też, że jeżdżą szybciej niż polskie.(!)
Koszyce to bardzo przyjemne miasteczko. Ludzie są bardzo pomocni, wskazują drogę na trasę wylotową. Najlepsze z tego jest jednak to, że nie możemy się dogadać! I kto powiedział, że Polak i Słowak dwa bratanki!? No cóż, poddajemy się i przechodzimy na angielski. Od razu lepiej. Wszystko się rozumie. Jest późne popołudnie, słońce grzeje wspaniale, a my szykujemy się do łapania transportu do granicy. Mało samochodów, ale jesteśmy dobrej myśli. I o to chodzi – po 20 minutach młody Słowak zawozi nas na przejście graniczne. Panowie celnicy witają pierwszych pieszych przybyszów zza Odry z otwartymi ramionami i szczerym rozbawieniem, gdy dowiadują się o celu naszej włóczęgi:
Turkiya?? By foot from Poland? Cha, cha…, go, go! Good luck!
Przepchnęli nas przez ową nieodczuwalną granicę słowacko-węgierską i znalazłyśmy się na totalnym madziarskim pustkowiu. Okolica genialna, hektary pól słonecznikowych, bezgranicznie błękitne niebo, a jakie fantastyczne chmury o bajkowych kształtach, ach! Żyć nie umierać! Rzeczywistość jest jednak bardziej brutalna – droga, niczym rozpostarta wstęga, ciągnie się tam gdzie wzrok nie sięga, a ilość samochodów po niej jadących jest mniejsza niż można to sobie wyobrazić. Z moich obliczeń matematycznych wynikało, że jeden pojazd na 15 minut sobie tędy szybko przejeżdża, a jego kierowca ma gdzieś stojące sobie skromnie na skraju szosy 3 dziewczyny! Ewa traci nadzieję, Magda zmienia spodnie, ja zjadam kanapkę i wcale się jakoś nie martwię. Bo i niby czym? Coś się i tak prędzej czy później wydarzy. No i rzeczywiście. Zatrzymuje się facet z niemieckimi numerami. Wysyłamy Magdę na przód, niech z nim gada po niemiecku!
I tak dojechałyśmy szczęśliwie do Miscolca – węgierskiego miasteczka, które nie przedstawia sobą nic specjalnego. Podoba nam się sygnalizacja świetlna – zegar sekundowy wyznacza kierowcom i pieszym czas na przejechanie lub przejście przez pasy.
Idziemy z naszym balastem przez całe miasto na trasę do Debreczyna. Mała toaleta w McDonald’sie i jesteśmy gotowe do następnego etapu jazdy. NIESTETY! Tu ta forma podróżowania albo nie istnieje, albo ludzie są tak samolubni, że szkoda im użyczyć miejsca w swoim ekskluzywnym samochodzie! No i cóż, musiałyśmy wylądować w autobusie, w którym nastąpiło starcie z kierowcą, jako że miałyśmy mniej pieniędzy niż zakładała cena biletu. Facet w końcu machnął ręką i przepchnął nas do wnętrza owego pojazdu, w którym wszyscy pasażerowie nadstawiali ucha, próbując odgadnąć w jakim to one języku przeklinają? Ta złość była uzasadniona – bilet dla 1 osoby do Debreczyna kosztował 1160 forintów! Skandal! Ze zniżką studencką kosztuje oczywiście prawie 2 razy mniej, ale nas ta zniżka nie obowiązuje, bo tu nie ma zniżek dla studentów międzynarodowych! Oburzenie moje nie miało granic. Zaczęłam natychmiast czytać Filozofię z przyległościami, żeby się nieco uspokoić. W Debreczynie wylądowałyśmy jakoś przed 22.00. Co robić? Ciemno, ale ciepło. Próbujemy „stopować” w nocy. Bezskutecznie! No to plecaki na grzbiety i ruszamy w kierunku granicy z Rumunią. Prowadzą nas znaki drogowe. Mijamy jakieś fabryki, hurtownie i zakłady, budynki mieszkalne…a naszym oczom ukazuje się się, niczym oaza na pustyni, ratująca nam życie przystankowa wiata z ławeczką, która tej nocy pełni rolę „królewskiego” łoża. Śpimy więc poza granicami tego dziwnego miasta w jakiejś wiacie. Byle do rana. Złapiemy wtedy stopa do granicy i z Oradei jedziemy do Bukaresztu. Już blisko! Spokojnej i bezpiecznej nocy!
9.08.2004
To była hardcorowa noc – przejeżdżające obok tiry i inne środki transportu dopełniały reszty – cug, który ze sobą niosły zwiewał mi śpiwór z pleców! Pierwszy promyk słońca od razu zerwał nas na nogi – byle dalej od tego miejsca! Wsiadłyśmy do pierwszego tira, który się zatrzymał. Niestety nie jechał do Oradei, tylko podwiózł nas kawałek i wysadził w rozwidleniu dróg w tak gęstej mgle. Przejeżdżający kierowcy tirów od razu się ożywiali, kiedy widzieli 3 zjawy z trzema wielkimi plecakami na środku szosy. Łapałyśmy wszystko co się ruszało i miało silnik. Mercedesem przejechałyśmy granicę w Bors do Oradea. Miejscowi przyglądali się nam z sympatią, taksówkarze proponowali płatny podrzut do miejsca „na życzenie”, jacyś faceci o urodzie włoskich mafiosów krzyknęli ‘Bon giorno! Postanowiłyśmy rozeznać się w „sytuacji komunikacyjnej”. Ceny pociągów w Rumunii są tańsze niż autobusy, no i w ogóle jest o wiele taniej niż na Węgrzech, nie wspominając już o tym, że jest o wiele przyjemniej. Rumuńczycy biją Węgrów na głowę, jeśli chodzi o otwartość, udzielanie informacji i cierpliwe wyjaśnianie. Warto wiedzieć, że autostop jest tu często płatny, ponieważ samochód bez oznaczenia ‘Taxi’ też może się okazać taksówką, a wtedy trzeba zapłacić przynajmniej połowę ceny biletu na autobus. Jest to specyfika wielu krajów Europy Wschodniej, po prostu sposób dorobienia do pensji albo, w wielu wypadkach, zarobienia na życie. My o tym wiedziałyśmy i dlatego przeszłyśmy jakieś 6 km przez centrum miasta, żeby się przedostać na trasę do Cluj-Napoca. Upał, ciężar plecaka przyciska mnie do powierzchni ziemi, pot się leje litrami – uwielbiam w ten sposób sprawdzać swoją sprawność. Mija nas kolorowy cygański wóz z całym dobytkiem i jego właścicielami. Patrzą na nas z ciekawością.
W końcu znajdujemy miejsce do łapania. Niedaleko przystanku autobusowego. Obok młody chłopak sprzedaje arbuzy – 12000 lei, drogo! O 11:00 jakiś szalony samochód zaczyna trąbić i z piskiem opon zatrzymuje się na przystanku. Biegniemy co tchu. Facet mówi trochę po angielsku i komunikuje nam od razu, że po drodze będzie chciał się zatrzymać „na lunch”. Nasz szofer Miał na imię Nico i jechał z Hiszpanii, gdzie pracuje. Z prędkością do 150 km/godz pokonywał serpentyny, zakręty, góry, wioski węgierskie i cygańskie, domy-zamki (siedziby cygańskich klanów) i jadące po drodze między samochodami i autobusami wozy lub ludzi na koniach!
Zapowiedziany wcześniej lunch też oczywiście miał miejsce – potrawa nazywała się ‘micz’ i wyglądała niezbyt apetycznie, jak kiełbaski obdarte z celofanu ale okazało się całkiem dobre. Po południu wylądowałyśmy w Cluj-Napoca. Sympatyczne miasto. O 22.20 mamy pociąg do Bukaresztu (325 tys. Lei – ok. 40 zł).
10.08.2004
O godzinie 11.25 przekroczyłyśmy granicę rumuńsko-bułgarską a o 7:00 Wylądowałyśmy w Bukareszcie. Widok miasta, zwłaszcza w ów pochmurny i deszczowy dzień, nie nastrajał optymistycznie. Wszędzie szarość, szarość, szarość – tylko jaskrawożółte taksówki dumnie prężyły swoje blaszane grzbiety odbijając się kontrastem od burej rzeczywistości.
Aniołowie chyba zesłali nam mówiącego doskonale po angielsku starszego osobnika, z którym, niczym wnuczki z dziadkiem, pojechałyśmy do miejsca skąd odjeżdżał bus do Giurgiu. Kierowca załadował nasze plecaki do pojazdu a za podróż zainkasował po 70 tys. Lei. W Giurgiu dowiadujemy się, że do granicy nie ma busów, ale przejść ją na pieszo to „no problem!” No to idziemy. W końcu dostałyśmy się do przejścia z Bułgarią dokąd zaprowadził nas miejscowy – nie spodziewałam się aż takiej gorliwości! Przejście nazywa się Vama, a droga do niego jest bardzo malowniczo położona: ogromna przestrzeń, którą dzieli wąska szosa, po niej z gracją spacerują gęsi, rozpostarte pola słonecznikowe zlewają się z linią horyzontu, na łąkach konie, niebo turkusowe. Tylko pić się chce, plecak ciąży, słońce praży…
Dochodzimy do granicy, pusto jak na jakiejś wymarłej planecie. Panowie-celnicy zdziwieni są, jak zwykle, naszym widokiem, my już nie zdziwione ich zdziwieniem uśmiechamy się szeroko i przechodzimy szybko do Bułgarii. To „szybko” nastąpiło po około godzinnym marszu przez masakrycznie dłuuuugi most przez Dunaj. To był punkt kulminacyjny naszej wyprawy! Teraz mogło być tylko lepiej. Przeszłyśmy tą wolną strefę i znalazłyśmy się w rękach bułgarskich celników, którzy odprawili nas z pieczątkami w paszportach w dalszą drogę. Dostanie się na dworzec w Ruse – od granicy 10 km – kosztowało nas 200 tys. Lei! Na szczęście za 3 osoby. Tutaj najwyraźniej wzbudzamy zainteresowanie – wokół nas zaczyna się coś dziać, zbiera się niepozorna grupka ludzi. Jakiś miły dziadek przynosi nam miskę pełną kawałków arbuza, potem śliwki, jabłka i inne owocowe rarytasy. Napełnia nam butelkę świeżą wodą, a po pół godzinie częstuje nas jeszcze świeżo uprażonym popcornem! Objadamy się na zapas, bo nasze zapasy się kończą. Ech, fajni ci Bułgarzy. O mało co, a przegapiłybyśmy pociąg do Svilengradu! Tak to jest jak się nie słucha tego, co do ciebie mówią (Nawet jeśli mówią w obcym języku).
Stambuł !!! 11. 08. 2004
No to jesteśmy w Stambule! Jest godzina 21.20, leżę sobie w pokoiku i odpoczywam po trudach i przyjemnościach włóczęgi…Widok z okna mamy wspaniały – jakieś tureckie slumsy na tle cieśniny Bosfor. Muezzin niedawno wzywał na modlitwę …Ale w ogóle przybycie do tego miasta było niesamowite. Jechałyśmy pociągiem z Ruse do Svilengradu, w którym znalazłyśmy się o godzinie 2.30 w nocy. Niestety próba dojazdu na gapę do granicy nie powiodła się – celniczka wyeksmitowała nas na tory wskazując kierunek na Kapikule. Wysiadamy zatem w szczerym polu, zupełnie wyluzowane (przecież gorzej być nie może) i próbujemy się dogadać z bywalcami stacji dworca autobusowego: Border Turkiya? Which way? – używamy najprostszych angielskich form jakich się da. Jeden z mężczyzn pokazuje. Drogę w ciemność. Tylko 20 km. „Genialnie”, co to dla nas. Idziemy. Oni zdumieni wrzeszczą: Taxi, taxi! A my: Taxi do border? Chyba zwariowali, za co? Z czeluści plecaków wyjmujemy latarki i dalej, przed siebie. Uszłyśmy niezbyt długi kawałek, a już za nami jadą 2 tiry. Chwila zastanowienia. Łapiemy. Pierwszy przejeżdża żwawo niczym wielki, spocony czołg, drugi jedzie wolniej, zastanawia się, po czym się zatrzymuje. Pchamy się do środka. Ruszamy. Okazuje się, że jadą nie tylko do Stambułu ale nawet dalej, do Altanyji! Patrzymy na siebie porozumiewawczo, a może by tak z nimi? Hmmm. Póki co przed granicą wysadzają nas i każą czekać po tureckiej stronie, a wtedy już tylko „Istanbul, Istanbul!”. No to super! Żwawym krokiem ruszamy w kierunku przejścia granicznego. Dla zabawy mówimy, że idziemy z Polski do Turcji na pieszo. Oczywiście wzbudza to uzasadnione rozbawienie na twarzach bułgarskich celników, którzy nie omieszkali zapytać: „A Bulgaria haraszo?” Nie wypadało odpowiedzieć inaczej jak: „Da, da, ocień haraszo!” Potem granica turecka – zapchana po brzegi samochodami. Umiejętnie je wymijamy, kierowcy i pasażerowie pojazdów spozierają na nas ciekawskim i chyba nieco zazdrosnym wzrokiem. Ech, nie ma to jak przekraczać granice na własnych nogach – szybko i bez zbędnych rytuałów. Wiza do paszportu (10USD) i…witaj Turcjo! O 4.25, niebo już zaczyna zmieniać barwy nocy na barwy dnia, ale księżyc jeszcze uparcie oświetla kopułę pobliskiego meczetu. Stajemy w pobliżu drogi wylotowej i czekamy na „nasz” transport do Stambułu. „nasi” znajomi jednak nie przyjeżdżają – zapewne tkwią jeszcze na granicy. No to sobie poczekamy. Wokół stoi sporo tirów. Nagle jakiś Turek macha do nas i wrzeszczy: „Istanbul?” Woła nas gestem ręki i proponuje (do wyboru) tira kolegi albo swojego. Wybieramy kolegę, który bez żadnego sprzeciwu zgadza się nas wziąć jakby to była normalna sytuacja. Po chwili mkniemy autostradą. Po godzinie witają nas światła pierwszego tureckiego miasta – Edirne. Do Stambułu jeszcze 220 kilometrów! Nie mogę się już doczekać. Odliczam kilometr po kilometrze. Około ósmej docieramy na przedmieścia Stambułu – kierowca instruuje nas jak dojechać do centrum miasta. Wystarczy wsiąść do jednego z tysiąca dolmuszy (tureckich taksówek ŕ la bus), które dowiozą cię gdzie tylko chcesz i to na czas (bez względu na gigantyczne korki!). Wsiadamy do dolmusza uprzedzając, że nie mamy lirów. Ale zaraz jakiś mówiący trochę po angielsku Turek zapłacił za nas po 3 mln lirów i dokonaliśmy od razu wymiany. Sunąc w gigantycznym korku dobiłyśmy w końcu do bardziej centralnych stambulskich przedmieść. Wysiadłyśmy na ostatnim przystanku i szybko dowiedziałyśmy się jaki autobus zabierze nas do słynnej dzielnicy Sultanahmet: 82B. Jedziemy. Wysiadamy na przystanku Belizköy – przed nami ogromny meczet i tłum ludzi. Zagłębiając się w jakieś czarujące stambulskie uliczki. Na horyzoncie widać wody Bosforu, a my idziemy w dół i w dół a potem w górę i w górę. Napotkany Turek nie tylko tłumaczy nam jak dojść do Hagia Sophia, zbiorczego punktu wszystkich turystów, ale jeszcze rysuje mapkę! Dotarłyśmy. Trzeba szukać noclegu. Trafiamy do Orient Hostelu – ceny dla turystów, którzy udają obieżyświatów (10-18mln LT). Inne propozycje: spanie na tarasie – po wytargowaniu za 5Euro, w pokoju i ze śniadaniem – 8Euro, bez śniadania – 5Euro! Zdruzgotane weszłyśmy w końcu w jakąś ślepą uliczkę. Widok nasz przykuły strome schodki do kamienicy, na szczycie których siedziała dziarska para staruszków. Od razu coś krzyczą. Okazuje się, że też wynajmują pokoiki. Dziadek prowadzi nas na I piętro. Daje nam „czwórkę” za 8 mln lirów z widokiem na slumsy i Bosfor. Próbuję się targować, ale bez rezultatu: It’s very cheap – mówi całkiem poprawną angielszczyzną nieco oburzony. Uff.., wreszcie prysznic, co za ulga, po pięciu dniach. Moje włosy znów przypominają włosy. Odpoczywamy.
Wieczorem idziemy na przegląd miasta. Nie jest źle. Turcy są w tej części Stambułu nieco bardziej nachalni, ale to natręctwo jest zawsze uprzejme..
12 sierpnia 2004
Muezzin budzi mnie o piątej z minutami. Już czuję, że będzie mi brakować jego przeszywającego ciało i duszę głosu – nawet jeśli jest puszczany z taśmy.
chciałyśmy iść do pałacu Topkapi – szturmujące kasy tłumy turystów szybko nas zniechęcają, a sama cena biletu (18mln lirów!) oburza ogromnie! W dodatku nie ma zniżek dla studentów! To co podają w przewodnikach to jakiś nonsens!
złyśmy nad Bosfor a potem na naszej drodze stanęło kilka meczetów.Po południu przepłynęłyśmy na azjatycką stronę Stambułu. Warto było. Zupełnie inny klimat – Turcy mniej nachalni, praktycznie wcale ich nie obchodzimy, rzadki jest też widok kobiet w hidżabach, a czador zdarza się zakładać chyba tylko indywidualistkom. Prawdziwą przyjemnością było poszukiwanie taniej tureckiej knajpki nie dla turystów – a naprawdę było w czym wybierać, nie mogłyśmy się zdecydować. W końcu decyzja zapadła – jedzenie przepyszne, prosto z pieca, porządnie przyprawione, ach! Żyć nie umierać! Za 5 mln tureckich lirów (ok.11 zł) udało się nam wydostać ze Stambułu. Muszę stwierdzić, że standard tureckich autobusów poraża. Obsługa też. Krótko mówiąc, każdy podróżnik w sposób szybki, sprawny i uprzejmy odstawiany jest przez pracownika danej linii do odpowiedniego autokaru i przechwytywany przez stewardów, którzy opiekują się nim podczas całej trasy. I jeszcze pilnują, żeby nie przegapił swojego miejsca docelowego!
Sile
Şile, do którego dojechałyśmy, jest niedużym miasteczkiem położonym nad morzem, typowo turystycznym, ale w większości wypoczywają tutaj mieszkańcy Turcji. Znowu zatem byłyśmy atrakcją sezonu, przemierzając z plecakami i w spoconych ciuchach gorące od słonecznego żaru ulice. To był harc nie lada – od dworca do plaży trzeba przejść ładny kawałek drogi, zwłaszcza jeśli chce się poleżeć na niezbyt zaludnionym terenie piaszczystym. A o tej porze roku plażowiczów było zatrzęsienie! I to w kostiumach rodem z plaż europejskich, a nie jak może niektórzy sobie wyobrażają…Owszem, konserwatywne muzułmanki kąpią się zasłonięte, ale większość raczej ma to gdzieś. W sumie to i tak nikt nie zwraca uwagi. Mężczyźni się trochę patrzą, wiadomo, ale tak naprawdę więcej zaczepek przeżyłam w Europie Zachodniej niż tutaj. W rzeczywistości jest tu większy respekt dla kobiet niż w jakimkolwiek zachodnioeuropejskim kraju. Odpoczywałyśmy sobie na tej plaży cały dzień i żaden facet nie zakłócił nam spokoju. We Francji na pewno tak by nie było. Po wizycie w Stambule stwierdzam, że Turcy zaczepiają, ale tylko wtedy, gdy widzą twoje zagubienie, niepewność (gdzie iść?), zastanawianie się nad czymś albo są ciekawi (skąd jesteście, gdzie jedziecie? itd.). To po prostu wynika z ich mentalności. Ale jeśli kobieta jest w chuście to nigdy jej nie zaczepią. W Şile spokojnie można spać na przyplażowych wydmach – przeżycie niezapomniane: niebo gwiaździste nade mną, piachy rozłożyste pode mną, wzywający na wieczorną modlitwę muezzin usypia nas do snu, ale dochodząca z oddali turecka muzyka i głosy ostatnich plażowiczów nie pozwalają nam „odpłynąć”. Wydaje się, że to wszystko jakiś miraż, a jednak nie. Budzimy się o 6 rano. Wieje. Zaraz wschód słońca. Robię zdjęcie. Ach, życie jest piękne! Nawet jak jest się przeziębionym.
16.08.2004
Dziś jesteśmy w Kapadocji, w Gŏreme. Dotarłyśmy tu autostopem, którego do końca życia nie zapomnę! Ten sposób podróżowania po Turcji jest jak najbardziej możliwy, ale nie wolno zapominać o zdrowym rozsądku (wiadomo, jak wszędzie), poza tym samo łapanie okazji skupia nie tylko naszą uwagę, ale przede wszystkim okolicznych mieszkańców albo przypadkowo przechodzących osób. I co? I robi się niezły harmider na drodze! Wszyscy chcą wiedzieć co się dzieje, a kiedy już wiedzą to łapią razem z nami. Do dziś nie wiem czy to taki zwyczaj czy po prostu bezinteresowna pomoc, ale podoba mi się. W ten sposób, nie rozumiejąc jeszcze w czym rzecz, złapałyśmy tira do Bursy, który zatrzymał się na skinienie dłoni młodego Turka, którego spotkałyśmy na tej trasie. Kierowca ciężarówki jak gdyby nigdy nic wciągnął do środka nasze plecaki i ruszył w drogę. Był bardzo miły, podczas postoju zaprosił nas na kawę, no i zaaplikował mi sporą dawkę aspiryny, bo dopadło mnie straszne przeziębienie (w tym upale to koszmar!).
Dojechałyśmy szczęśliwie na przedmieścia Bursy – strasznie tu tłoczno: jest niedziela, wszyscy piknikują, kobiety rozmawiają, dzieciaki brykają, ojcowie je rozpieszczają – na pierwszy rzut oka widać, że dzieci są tutaj traktowane jak małe bóstwa.
Kolejny autostop przed nami, ciekawe kto tym razem. Kierujemy się na Afyon albo Ankarę, żeby dojechać do Kapadocji. Z dwoma Albańczykami dojeżdżamy tylko do najbliższej miejscowości. Tutaj łapiemy czerwonego tira. W środku dwóch facetów! Pal to licho, wsiadamy, bo robi się już ciemno. Po drodze okazuje się, że jedziemy do jakiejś wioski. Wioska to kilka różnej wielkości domów, pośrodku dziedzińca niewielki meczet, mocno ubita droga po której biega dzieciarnia, wałęsają się psy, koty, krowy, kury i wszystko co żyje. Ni stąd ni zowąd pojawia się na metalowej tacy herbata w tych jakże kształtnych szklaneczkach. Dla nas oczywiście. Mieszkające tam kobiety od razu biorą nas pod swoje opiekuńcze skrzydła. Zdejmujemy buty i wchodzimy do pokoju. Następuje wymiana szerokich uśmiechów i rytuał parzenia tureckiej kawy. Żałuję, że nie znamy tureckiego, jesteśmy dla nich nie lada atrakcją i widać, że chętnie by z nami porozmawiały, a nawet przenocowały.No, ale nic my postanowiłyśmy jechać dalej. I tu nastąpiła niespodzianka – do szoferki wsiada jeszcze trzeci Turek! Z trzema obcymi facetami, w nocy, w obcym kraju, gorzej być nie może. Nic się nie stało ale miałam pietra. Około 3 nad ranem widać światła Ankary – piękny widok. W końcu dojeżdżamy do Katakkale. Do Gǒreme podrzuciła nas kolejna ciężarówka.
Kapadocja
Warto tu przyjechać choćby po to, żeby wyspać się w domu wykutym w skałach. Przyjemność taka kosztuje 6 mln lirów i jest to cena już „wytargowana”. W całej Turcji obowiązuje zasada targuj się jak możesz i ile możesz – kto przyjmuje bez mrugnięcia okiem „pierwszą propozycję” jest uważany za zwykłego turystę, z którego bez wyrzutów sumienia można zedrzeć skórę. No a przy okazji przyszywa się mu metkę frajera.
W Gǒreme najlepiej wynająć pokoik u kogoś miejscowego, wtedy jest okazja do poznania, wymiany międzykulturowej i zakosztowania tureckiej gościnności.Wałęsanie się po skałach i jaskiniach kapadockich w 35 stopniowym upale, przy kończących się resztkach wody było prawdziwą szkołą przetrwania. Ważna rzecz: trzeba mieć dobre buty, najlepiej trapery – bo to i ślisko i pochyło, i jaszczurka się trafi, a nawet żółw…
18.08.2004
Jesteśmy w Nevşehir. Miasto nieciekawe. Dworzec autobusowy hen na jego obrzeżach. Tym razem rezygnujemy z łapania okazji i kupujemy bilet autobusowy na nocny kurs do Izmiru – 25 mln lirów – stawka dla studentów. Czekając na jego odjazd szwędamy się po ulicach miasta – szukamy bazaru – nie ma, jakiegoś parku – też nie ma? W końcu zniechęcone siadamy na przyszpitalnych ławkach. Stanowią one ciekawy punkt obserwacyjny – do przychodni bezustannie wchodzą i wychodzą matki z dziećmi.
20.08.2004
W Izmirze zaznajomiłyśmy się tylko z dworcem autobusowym, bo chwilę potem już jechałyśmy nad Morze Egejskie do Çandarli (6,5 mln lirów = 13zł). Cudowne jest to miasteczko, mało turystów i całkiem niskie ceny (arbuzy:0,60 gr za kg!, woda 0,80gr, chleb 0,70gr,wafelki 0,60gr). Spanie na plaży możliwe, chociaż nie tu takich wydm jak w Şile i musiałyśmy się zadowolić płaską powierzchnią pomiędzy dwiema łódkami. W pobliżu jest kranik z wodą do ablucji, który godnie zastępował nam łazienkę.
Uwaga dziewczyny, nie zdziwcie się jeśli obozujący niedaleko przystojni młodzi Turcy zaproponują wam nocleg w swoich namiotach tłumacząc, że plaża jest „not secured” – nie chroniona. Nie wiem co ta opieka miała oznaczać w ich rozumieniu, bo nie sprawdziłyśmy tego. Nie byli natarczywi i od razu przyjęli naszą odmowę. Warto jednak pamiętać, że islam nakłada na mężczyznę obowiązek opieki nad kobietą – muzułmanie, których znam zawsze czuli się za mnie odpowiedzialni, nawet w Polsce. Nie dziwiła mnie zatem ta turecka chęć ochrony, ale nigdy nie miałam pewności co do jej uczciwość. Zamiast tureckich mężczyzn chroniły nas w nocy i nad ranem tureckie psy, które są zarazem niczyje i wszystkich (podobnie koty). Z Çandarli postanowiłyśmy wskoczyć do dolmusza jadącego do Pergamonu (bilet 1,5mln L=3zl) i zobaczyć ruiny Asklepionu. Droga do tego, szczerze mówiąc niezbyt ciekawego obiektu, wiedzie wzdłuż jednostki wojskowej i tajemniczych koszar otoczonych kolczastym drutem. Wspinamy się na to wzniesienie, żar z nieba się leje a tu obok nas zatrzymuje się nagle elegancki samochód. Wyskakuje z niego typ w ciemnych okularach i podwozi nas na miejsce. Ma na imię Ramazan i mówi po angielsku, co za ulga! W kawiarence pod chmurką na szczycie góry opowiadamy mu nasze ostatnie przygody. Na wieść, że spałyśmy na plaży aż zaniemówił na parę minut i natychmiast zaproponował wykupienie nam noclegu w hotelu w Dikili do którego jechał. To taki przejaw tureckiej gościnności. Po chwili namysłu zgadzamy się. Ramazan nie wyglądał ani na seryjnego mordercę, ani na gwałciciela, co naprawdę było widać na pierwszy rzut oka. Możecie mi wierzyć. Wykupił nam cały domek letniskowy w ośrodku wypoczynkowym w Dikili, razem z wyżywieniem oczywiście, a sam pojechał załatwiać jakieś interesy. Bardzo nam to odpowiadało. Mogłyśmy do znudzenia wylegiwać się na plaży, kąpać i słuchać tureckich hitów. Ramazan zawsze towarzyszył nam podczas posiłków – męczył się biedak ogromnie, próbując zabawić nas rozmową. Ach, jakże ubolewał, kiedy musieliśmy się w końcu rozstać!
21.08.2004
Około 12 jesteśmy znów na drodze. 15 minut i już wskakujemy do następnej ciężarówki. Kierowca ma jakięś 60 lat i widać, że chętnie odwiózłby nas do samej Polski, natomiast Magdę zarekwirowałby jako bakszysz. Miałyśmy niezły ubaw! Warto znać czarodziejskie słówko, które rozbija wszelkie bariery nieporozumienia: ‘Turkiya hoŝ!’ (Turcja – OK.!) Na postoju dostałyśmy w prezencie Colę Turka – napój narodowy tego kraju, pseudo coca cola – koniecznie trzeba spróbować! Wysiadłyśmy za Balikeşir, bo nasz transport kończył tu swój bieg. Ruszamy dalej. Znowu tirem. Tym razem nocujemy w Gemlik, uroczej miejscowości leżącej 30 km od Bursy. Nocujemy – to może za dużo powiedziane – po prostu siedzimy całą noc na ławce przy deptaku z widokiem na Morze Marmara. Wydaje mi się, że jest to całkowicie legalne, nie miałyśmy bynajmniej problemów z turecką polis, która patrolowała wybrzeże. Poza tym życie w tym mieście kończy się koło godziny 2 w nocy, całe rodziny spacerują wzdłuż wybrzeża, piją herbatę w pobliskich kawiarenkach, jedzą w restauracjach, rozmawiają, mężczyźni palą szisze…
23.08.2004
Wczoraj jechałyśmy z Gemlik do Bursy z międzylądowaniem w Malakyi, do której zabrali nas Turcy-opiekuncy – jak ich nazwałyśmy. A było to tak. Czerwony tir zgarnął nas z samego rańca z pobocza drogi. OK. Jedziemy. Cisza. Oczywiście facet ani w ząb po angielsku. Ale my – wytrawne globtroterki załapałyśmy już nieco miejscowego języka. Więc dogadujemy się jakoś. Mijamy Bursę i zatrzymujemy się w miejscu rozładowywania tirów. Okazało się, że nasz kierowca ma kolegę, który jechał za nami drugą ciężarówką. Czekamy na rozładunek. Nuda. No, ale za chwilę pojawia się kawa! Po takiej nocy z powiekami na zapałkach to wręcz spełnienie marzeń! Chwilę potem pojawia się eleganckie śniadanko – bułeczki, masło, dżem, oliwki, mniam mniam…Ci Turcy czytają w naszych myślach, czy co?
Po jakiejś godzinie czasu jedziemy dalej – niby do Bursy. Ale nasi nowi przewodnicy nie przepadali chyba za tym miastem, bo najpierw zawieźli nas (za zgodą naszą rzecz jasna) do nadmorskiej Malakyi, a potem w końcu do Bursy. Przy czym tak wczuli się w rolę naszych opiekunów, że naprawdę ciężko było się ich pozbyć. Taksówki, herbata, napoje – wszystko szło po ich kieszeniach. Bursa jest pełna niesamowitych meczetów – uwielbiam te miejsca, uwielbiam tę architekturę. My szalałyśmy, upał nam niestraszny – w przeciwieństwie do przyzwyczajonych do sjesty Turków, którzy wlekli się za nami z minami potępieńców. No cóż, byli zapewne zmęczeni po odbyciu długiej trasy, a teraz jeszcze spadły im na głowę 3 pełne energii Polki!Spędziłyśmy z nimi cały dzień – gwoździem programu dnia był obiad w restauracji pełnej tureckich cwaniaczków, którzy zachowywali się wobec nas bardzo po dżentelmeńsku. Jeden z nich, najmniejszy i najbardziej żylasty, znał niemiecki i Magda prowadziła z nim ożywioną dyskusję na temat bezrobocia w Turcji. Po zjedzeniu tureckiego kebabu obowiązkowa sjesta – no i kawa gratis na pożegnanie.W Izmicie byłyśmy około 20:00, a autobus do Kandiry odjeżdżał o 20.25. Warto uświadomić sobie sposób kupowania biletu na tureckim „Otokarze”– po przekroczeniu jego progu rozbrzmiewa kanonada głosów męskich naganiaczy: „Ankara, Ankara, Ankara!!!”, „Stambul, Stambul!”, Izmir, Izmir, Izmir!” – wszyscy się przekrzykują, ale nikt sobie nie przeszkadza – jest w tym jakiś magiczny porządek – kupno biletu następuje szybko i bezproblemowo (można się potargować – do Kandiry 3,5 mln L=7zl). Każdy sumiennie odgrywa przypisaną mu rolę i każdy „przerzucany z rąk do rąk” podróżny zostaje zapakowany do odpowiedniego autokaru. I to wszystko działa w tym chaosie jak w szwajcarskim zegarku! W Kandirze było ciemno niczym w paszczy lwa, tureccy taksówkarze myśleli, że trafili na naiwniątka i chcieli nas oszwabić na 40 mln lirów za taxi do Şile! Wyśmiałam ich! Chcemy łapać stopa, znowu w nocy, ale co robić? Nieznana jest jednak łaska Boska, dzięki której trafiłyśmy na dolmusza do nadmorskiego Kefken (5 mln/3os=10zl). Plaża równa się spanie!
Noc
Było całkiem spokojnie i gdyby nie przypływ, który o mały włos nie zmył nas z plaży razem ze śpiworami, to mogłabym powiedzieć, że się wyspałam. Kefkeńska plaża jest mała, trochę brudna, ale ludzie w ogóle nie byli zaskoczeni trzema leżącymi kokonami, więc biwakujcie śmiało! Nocy spędzonych na plażach, pod wyhaftowanym gwiazdami aksamitnym niebem, świetlistą kulą zwaną Księżycem, z feerią barw rozświetlających horyzont i przestrzenią wypełnioną dochodzącą skądciś muzyką, nigdy się nie zapomina.
Dzień
Do Kandiry wróciłyśmy busem za tą samą cenę. Droga jest cudowna – zakręcona jak majstersztyk, na wszelkie możliwe sposoby, zakręt na zakręcie, a Turek pędzi niczym struś pędziwiatr! Z Kandiry ciężko łapać cokolwiek, bo prawie nic nie jeździ. Ale cierpliwość często się opłaca – zabrało nas w końcu dwóch eleganckich gości, którzy nie omieszkali oczywiście postawić nam herbaty i czegoś na ząb. Podoba mi się ten obyczaj, szkoda, że w Polsce prawie zawsze zaprasza się wyłącznie na piwo.
Samochód do Stambułu zatrzymałyśmy w jakimś zakazanym miejscu na autostradzie prowadzącej pod górę. Siedzący za kierownicą młody Turek był bardzo rozmowny i ciekawy naszych przygód. Wysadził nas gdzieś za mostem Galata, skąd trzeba nam było złapać autobus do dzielnicy Emϊnon. Numer 58N – ścisk niesamowity, ale pasażerowie stłoczyli się jeszcze bardziej wyczarowując dla nas, nie wiem jakim sposobem, zbawienną przestrzeń.
25.08.2004
Siedzimy już w pociągu do granicy w Kapikule. Powrót do Polski wcale mnie nie cieszy, chętnie bym tu jeszcze została, ale niestety trzeba jechać. Bilet kosztował 7 mln lirów (ok.14zl) i kupuje się go przed odjazdem pociągu, nie ma rezerwacji. Standard pociągu bardzo dobry – polecam. Wczoraj robiłyśmy jeszcze zakupy na Wielkim Bazarze. Zakosztowałam niezapomnianych uroków targowania się, które jest tu oczywiście podniesione do rangi rytuału. Wspaniała zabawa! Należy pamiętać jednak, że ma swoje granice i że nikt nie sprzeda swojego towaru za cenę niższą niż dany przedmiot jest wart. Poniżej pewnej ceny już się nie da zejść.
Potem
Przez granicę turecko-bułgarską pomagał nam przejść młody chłopak z pociągu – Ismail. Jego opiekuńczość w pewnym momencie zaczynała już mnie lekko irytować. Odpowiedzialność mężczyzn za kobiety jest tutaj doprawdy zadziwiająca, ale ja albo nie mogę się do niej jeszcze przyzwyczaić, albo jestem za bardzo samodzielna. Nie mniej jednak Polacy powinni się trochę nauczyć od Turków (i ogólnie muzułmanów) właściwego podejścia do kobiet – troski o nie. Po stronie bułgarskiej jadący tirami polscy kierowcy w zasadzie nie przejęli się swoimi trzeba rodaczkami a ich obojętność na nasz los nieco mnie rozczarowała. Fakt, ze jechali tylko do Plovdivu, a nie do Sofii, no ale mogli nam przecież bez problemu załatwić przesiadkę do innego polskiego tira – od czego mają te CB radia!? Nie to nie. Poradzimy sobie.
SOFIA
Jesteśmy. Co za kraj! Co za miasto! Co za dworzec! Chyba znalazłam się w Polsce za czasów Gierka. Sklep spożywczy znalazłyśmy po godzinie marszu w kierunku centrum miasta, ale był bardzo dobrze zaopatrzony, jedzenie tanie.
A zaczynając od początku to dotarłyśmy tu szczęśliwie niebieskim tureckim tirem. Bez przygód. Kierowca wysadził nas na samych obrzeżach miasta, ale działała tu już komunikacja miejska, więc z dojazdem do centrum nie było problemu. Można jechać na gapę – nikt nas jakoś nie sprawdzał w tym kaszlącym i trzęsącym się na wszystkie strony autobusie. Podróż do Polski była masakryczna – żałowałyśmy zakupu tych powrotnych biletów do Krakowa, zwłaszcza, że wróciłybyśmy w o wiele lepszych warunkach a 300 zł zostałoby w kieszeni. Gorąco nie polecam – autokar był bułgarski, obsługa fatalna, opóźnienie 4-godzinne!
W Krakowie byłyśmy przed 18:00 zamiast o 14:00 i ledwie zdążyłyśmy na pociąg do Wrocławia.
W domu
No i to byłoby na tyle, moi drodzy czytelnicy. Oceńcie sami czy warto jechać do Turcji i powłóczyć się po niej nie mając z góry ustalonego planu. Ja na pewno wrócę do tego kraju, bo to co tam widziałam i doświadczyłam, to dla mnie za mało, żeby powiedzieć, że poznałam turecką mentalność i kulturę. To była tylko taka przystawka przed głównym daniem.
Ja wiem, że miałyśmy dużo szczęścia, bo w każdym kraju są różni ludzie, ale w Turcji spotykałyśmy się najczęściej z gościnnością, otwartością i uśmiechem. Bo kto w Polsce zaprosiłby mieszkańca Bliskiego Wschodu do domu na kawę lub herbatę? Albo kto przenocowałby za darmo obcego człowieka? Nie chcę tu nikogo obrażać, bo na pewno są tacy ludzie, którzy nie boją się odmienności kulturowej a gościnność jest dla nich święta, ale stanowią oni niestety niewielki procent. I chyba nawet nikt z mojej rodziny nie wchodzi w jego skład – zawsze mnie ostrzegają, każą być nieufną, uważać, bo wszędzie się czai zło. A ja pomimo tego często ryzykuję i przekonuję się, że dobrych ludzi jest o wiele więcej i dzięki nim świat jest cudowny. A sytuacje stresowe uczą czego i kogo należy unikać.