Przygoda z Cyprem (2010) – Anna Szczypińska, Boris Gilles

Naszą przygodę na Cyprze zaczęliśmy (ja i mój chłopak) od kupienia biletów samolotowych oraz rezerwacji samochodu z napędem na 4 koła, żebyśmy mogli wszędzie wjechać oraz noclegów w 3 hotelach. Mimo, że wyspa jest mała nie chcieliśmy marnować czasu na zbyt długie przejazdy i postanowiliśmy podzielic nasza wyprawę na 3 części: wschodnią, zachodnią oraz góry.

Dzień 1

Wylądowaliśmy w Larnace o godzinie 8 rano. Czekał tam już na nas syn Michaela, właściciela wypożyczalni samochodów Pentayitisrentals (info@pentayitisrentals.com, tel +357 25326226) koło Limassol. Umówiliśmy się na podstawienie Hondy HRV z automatyczną skrzynią biegów i taką dostaliśmy. Nową, czystą i w bardzo dobrym stanie, z pełnym bakiem benzyny. Wynajem kosztował nas 35 Euro za dobą przy czym wynajęcie rano i oddanie wieczorem potraktowano jako 9 dób choć inne wypożyczalnie liczyły już jako 10. Do tego 55 Euro za pełny bak benzyny. Zapłaciliśmy kartą kredytową (wystarczył telefon do biura), podpisaliśmy umowę (uwaga: na umowie jest napisane, że za drobne szkody do 500 Euro, płaci klient a nie ubezpieczyciel i Michael nie zgadza się na tzw „pełne ubezpieczenie” ale jak nam tłumaczył wszystko dlatego żeby klienci dbali o samochód) i odjechaliśmy.

Z czystym sumieniem mogę polecić tę wypożyczalnię. Bardzo dobra flota samochodów, miła obsługa, do tego wszystko sprawnie i bardzo uczciwie. Proponuję jednak skontaktować się z nimi wcześniej aby podstawili wam samochód jaki sobie zamówicie a nie jaki akurat będzie dostępny. Ekonomiczne, małe wozy są oczywiście dużo tańsze, nam jednak zależało na zwiedzaniu wyspy bardziej niż na rekreacji dlatego też wybraliśmy 4WD. Należy też pamiętać, że na Cyprze jest ruch lewostronny. Z początku sprawia to spore trudności ale łatwo przywyknąć. Proponuję jednak brać samochody automatyczne bo skrzynia zmiany biegów jest po lewej stronie co jest dodatkowym utrudnieniem. Trudno też przyzwyczaić się do używania kierunkowskaza po prawej, zakładania pasów z prawej strony będąc kierowcą oraz za każdym razem trzeba się zastanawiać kto wsiada z której strony. Uwaga też na skręt w prawo. Kilka razy zdarzyło się nam zjechać na prawy pas ale kierowcy są na Cyprze bardzo uprzejmi i spokojni, zwłaszcza jak widzą że jedzie turysta a wszystkie samochody z wypożyczalni mają czerwone tablice i są z daleka odróżniane. Największe jednak trudności sprawiają ronda, których jest, jak na złość, bardzo wiele. Najfajniejsze jest to, że teraz, po powrocie do domu wciąż nie możemy odnaleźć kierunkowskaza po prawidłowej stronie i mamy problem z włączeniem się do ruchu po odpowiedniej stronie drogi.

W Internecie znależliśmy hotel, jeden z najtańszych w okolicach Larnaki, w wiosce Oroklini. Zarezerwowaliśmy pokój na 3 noce za 80 Euro + klimatyzacja płatna oddzielnie, ale o tym już poinformowano nas dopiero na miejscu. Hotel nazywa się Antonis G Apartments od imienia właściciela i omijajcie go z daleka. Zarówno hotel jak i tego pana. Bardzo nieprzyjemny typ. Hotel strasznie brudny a o szczegółach poniżej.

Tylko weszliśmy recepcjonista zaznaczył że nie wpuści nas dopóki mu nie zapłacimy. My chcieliśmy jednak zobaczyć najpierw pokój. Mimo, że nie byl za czysty, stwierdziliśmy, że zostajemy gdyż właściwie nie spodziewaliśmy się nic więcej za te pieniądze, bo cena hoteli na Cyprze w najwyższym sezonie, tych godnych polecenia, zaczyna się od 50 Euro za noc za pokój. Mimo, że w Internecie jest napisane, że hotel akceptuje karty płatnicze, recepcjonista po konsultacji ze swoim szefem, którego nazywają tam „Sir”, odmówił przyjęcia karty. Zapłaciliśmy więc 80 Euro z góry gotówką i to był nasz największy błąd. Hotel posiada parking ale oddalony od wejścia o ok 50 m więc postanowiliśmy zaparkować na chwilę pod drzwiami aby wypakować rzeczy. W tym momencie weszła szefowa i zamiast najpierw nas powitać od razu nas ochrzaniła za zaparkowanie na jej miejscu parkingowym. Nie przejęliśmy się zbytnio i zrobiliśmy swoje. Wypakowaliśmy się i ruszyliśmy na zwiedzanie wschodniej części wyspy.

Pierwszym przystankiem był mały port rybacki Potamas Liopetriou. Chcieliśmy podjechać też na plażę i zaparkować w zacienionym miejscu ale piasek uniemożliwił nam dalsze poruszanie się. Zapomnieliśmy, że Honda mimo, że z napędem na 4 koła to jednak nie jeep i od razu zakopaliśmy się w piasku. Na szczęście jak na port rybacki przystało znależliśmy tam rybaka z wnuczkiem, którzy pomogli nam się wydostać i do tego zaprosili nas na coca-colę i świeże, soczyste kaktusy, pycha. I tak zaczęła się nasza przygoda z cypryjską gościnnością.

Następnie udaliśmy się w stronę Agia Napa, zaglądając po drodze na dwie plaże: Makronissos i Nissi. Ta pierwsza to wg mnie najładniejsza plaża na Cyprze. Z prawie białym piaskiem, przezroczystą wodą, dość mocno nasoloną, bo można było swobodnie się położyć na wodzie. Niedaleko plaży są grobowce z czasów rzymskich wykute w skale (wstęp wolny), ale za dużo nie ma tam do oglądania. Ot, dziury w skale.

Agia Napa to bardzo przyjemne, turystyczne miasteczko ze średniowiecznym klaszoterem (wstęp wolny) i z mnóstwem restauracji. Warto choć trochę się po nim przejść a dla tych, którzy planują stacjonarny pobyt proponuję zatrzymać się własnie tutaj a nie w Larnace, gdyż ta druga to dość duże miasto i plaża jest przy samej ulicy.

Z Agia Napy udaliśmy się na Cape Greko – najdalej wysunięty cypel płd-wsch wyspy. Są tam przepiękne klify, które można oglądać z góry jak i z dołu. Na dół można dojechać tylko samochodem 4WD a jeszcze lepiej jeepem lub dojść na piechotę. Wspaniałe krajobrazy. W okolicy są też groty, w których można się wykąpać jak i poskakać ze skały, ale to już dla odważniejszych.

W drodze powrotnej do Oroklini zajechaliśmy jeszcze do wioski Sotira słynnej z 5 kościołów. Trafiliśmy akurat na coś w rodzaju naszego odpustu. Sprzedawali różne rzeczy m.in cypryjskie słodycze oraz owoce i orzechy. Dają wszystkiego popróbować. Najbardziej przypadły nam do gustu słodkie „kiełbaski” jak je sobie nazwaliśmy. Cypryjska nazwa to „soutzioukos”. Jest to przysmak robiony z soku z winogron i orzechów oraz migdałów. Wszystko robione jest ręcznie. Najpierw nawleka się orzechy lub migdały na nić. Potem moczy w czymś podobnym do galaretki z winogron i wiesza. Następnego dnia nakłada się następną warstwę i tak przez tydzień. Po tygodniu można już jeść uważając na nić w środku. Jest pyszne, choć też i dość dziwne w smaku. Lepsze jest świeże niż to zapakowane próżniowo do dalszej sprzedaży. Bez opakowania kupuje się je na wagę. Z tej samej masy winogronowej robią też galaretkę. Ta mi osobiście jeszcze bardziej przypadła do gustu. Mniam.

Zrobiło się już późno a my jeszcze nie jedliśmy obiadu. Jako że był to nasz pierwszy dzień zachciało nam się zjeść coś oryginalnego, w jakiejś typowej tawernie. Większość dnia spędziliśmy jednak w miejscach turystycznych a w wioskach których byliśmy nie zauważyliśmy żadnej godnej pierwszego dnia tawerny. Ponieważ w Oroklini byliśmy rano, kiedy wszystko było jeszcze zamknięte, nie wiedzieliśmy że właśnie tam jest dużo fajnych tego typu knajpek. Bojąc się, że tam nic nie znajdziemy postanowiliśmy zjechać z autostrady do pierwszej lepszej wioski przed Oroklini i tam wybrać się na obiad, a właściwie na kolację. Okazało się jednak że są tam tylko 2 tawerny: jedna pełna turystów bo akurat przyjechał jakiś autokar a druga była turecka, z tureckim jedzeniem. Zważywszy na to, że aktualnie mieszkam w Izraelu i zarówno ja, jak i mój chłopak, mamy dość arabskiego jedzenia, nie był to zbyt dobry wybór. Niestety byliśmy już tak głodni, że zaryzykowaliśmy. Miejsce było bardzo przyjemne, ogródek na zewnątrz. I wszystko byłoby ok, gdyby nie kelner – Muzułmanin, który od razu spytał się nas skąd przyjechaliśmy. Mój chłopak pochwalił się, że z Izraela i zaczęło się. On, na to, że przykro mu to mówić ale nienawidzi Izraela i Żydów. Wtedy ja się przestraszyłam, że skoro on do tego tak podchodzi to może wszyscy w tej knajpie mają takie same poglądy i jeszcze nam coś dosypią do jedzenia. Postanowiliśmy więc wyjść i zapłacić tylko za wypite już piwo. Chłopiec zaczął nas przepraszać, ale klamka już zapadła. Skoro nie czuliśmy się tam bezpiecznie to po co zostawać. Na to przyszła właścicielka lokalu – jak się okazało nie była z kelnerem spokrewniona i do tego pół-Greczynka pół-Turczynka, nie chodząca do meczetu. Zaczęła nas prosić abyśmy zostali i przepraszać za swojego pracownika. Ponieważ było to bardzo szczere, zostaliśmy i dobrze się bawiliśmy a na przeprosiny dostałam kwiaty oraz przyniesiono nam owoce i słodycze. Na koniec pani nie chciała wziąć wogóle pieniędzy za obiad, ale się już nie zgodziliśmy. Wszystko i tak kosztowało nas tylko 10 Euro, bo na piwo już pozwoliliśmy się zaprosić. Było nam przykro z zaistniałej sytuacji ale na szczęście właścicielka okazała się być „normalna” i opowiadała jak to młodym ludziom robią pranie mózgu w meczecie i musi bardziej uważać na tego chłopaka, bo przecież różni turyści do niej przyjeżdżają. Mam nadzieję, że nie zwolniła go jednak z pracy. Niestety zgubiłam gdzieś jej wizytówkę bo z przyjemnością poleciłabym jej restaurację.

Jak się potem okazało nie był to koniec przygód tego dnia. Po powrocie do naszego „wspaniałego” hotelu i otwarciu drzwi od pokoju doznaliśmy szoku. Były tam 3 karaluchy wielkości małego palca u ręki!!! Auć. W Izraelu też są takie i na ich widok dostaję histerii ale są o połowę mniejsze od tych które zastaliśmy w pokoju i do tego jak zrobi się dezynsekcję to bardzo rzadko zdarza się, że jakiś zaleci (tak, tak, one umieją latać). Do tego aż trzy na raz, brr, fuj. Od razu poszliśmy do właściciela z prośbą o zwrot pieniędzy. „Sir” okazał się bardzo nieprzyjemnym człowiekiem, wręcz bardzo niegrzecznym. Stwierdził, że skoro już zapłaciliśmy to nasz problem, on nam pieniędzy nie odda, bo jest sezon a on trzymał pokój specjalnie dla nas. Ciekawe tylko dlaczego nie było w nim wogóle turystów, naliczyłam może z 6 osób.

Na koniec, po ostrej kłótni zgodziliśmy się (bo właściwie nie mieliśmy wyjścia) na zmianę pokoju – na pokój na ostatnim piętrze plus dostaliśmy spray przeciw karaluchom i klimatyzację za pół ceny, czyli jak twierdził pan Antonis za 5 Euro. Wcześniej recepcjonista twierdził, że klimatyzacja kosztuje 7 Euro za dzień i taka też cena jest na ich stronie internetowej. A więc nie dość, że niemiły to jeszcze nieuczciwy. Przez całe 3 noce spaliśmy z zapalonym światłem i byliśmy bardzo szczęśliwi móc w końcu opuścić ten obrzydliwy hotel. Ostatniego dnia wstaliśmy nawet o 6 rano, żeby jak najszybciej się stamtąd wynieść.

A wracając do piwa. Na Cyprze są dwa lokalne browary: Keo i Leon. Ten drugi produkowany przez Karlsberga zresztą. Oba mają się do siebie jak Coca-Cola do Pepsi. Jak sprzedajesz jedno to nie możesz mieć drugiego. Nam bardziej do gustu przypadł Leon.

Dzień 2

Tego ranka wstaliśmy wcześnie bo mieliśmy przed sobą dość bogaty plan. Poza tym nie bardzo wyspaliśmy się po przeżyciach poprzedniej nocy i to przy zapalonym świetle. Ja osobiście miałam koszmarne sny więc wolałam wstać i ruszyć dalej na zwiedzanie wyspy.

Śniadanie zjedliśmy po drodze korzystając z dobrodziejstw 24-godzinnej piekarni w Oroklini. Przepyszne chleby, bułeczki, małe bułeczki z różnorakim nadzieniem, zarówno słonym jak i słodkim na ciepło i zimno oraz cud ciasteczka. Można oszaleć od niadmiaru ale że mieliśmy trzy ranki w tym mieście więc udało nam się większości spróbować.

Tym razem mieliśmy w planie podróż do Nikozji i zobaczenie jak najwięcej po drodze. Pierwszym przystankiem była wieś Dali, oddalona od stolicy o jakieś 20 km. W pobliżu są ruiny antycznego miasta Idalion ale są one dopiero odkrywane i nie można wchodzić na ich teren, tylko popatrzeć przez siatkę. Nic ciekawego. Jest obok muzeum ale tam już nie wchodziliśmy. Za to udaliśmy sie na kawę. Była to najtańsza kawa zamówiona przez nas na Cyprze (1,7 Euro za dwie) pewnie dlatego, że w miejscu oddalonym od turystów. Kelnerka nie mówiła po angielsku więc pomagaliśmy sobie słownikiem oraz rękoma, ale na koniec się udało i dostaliśmy to co chcieliśmy. Ogólnie na Cyprze nie ma problemu z dogadaniem się po angielsku. Większość Cypryjczyków mówi płynną angielszczyzną z akcentem brytyjskim. Jest tam też mnóstwo Brytyjczyków, zarówno przyjezdnych jak i tych co przyjechali i już zostali. Ogólnie, w każdej nawet najmniejszej „dziurze” spotykaliśmy przynajmniej jednego Brytyjczyka i przynajmniej jedną Wietnamkę. Przybyszów z tego kraju też jest na Cyprze dużo – pracują zwykle jako opiekunowie starszych osób, sprzątaczki, pomoce domowe i kuchenne.

Po kawie załapaliśmy się jeszcze na darmowy chleb, który greko-katolicy rozdają zawsze po mszy a na taką trafiliśmy w miejscowym, przepięknym kościółku.

Z Dali wybraliśmy się do kościoła Agios Sosomenos ale mimo skręcenia w drogę pokazaną przez kierunkowskaz, nie udało nam się na niego trafić. Niesety na Cyprze jest z tym problem. Znaki są często tylko do połowy drogi, potem już nie ma oznakowania, albo jak się już jest na miejscu to nie wiadomo czy to to, bo nie ma tabliczki. Potem jeszcze niejednokrotnie szukaliśmy drogi. Tym razem jednak nie było się kogo zapytać, gdyż miejsce było kompletnie wyludnione. Trafiliśmy tylko na ruiny jakiejś farmy, prawdopodobnie opuszczonej przez Turków, gdyż znajdowaliśmy się bardzo blisko granicy.

Zdecydowaliśmy się więc jechać dalej do miejscowości Latsia, położonej na peryferiach Nikozji. Jest tam browar Carlsberga, który można zwiedzać. Wewnątrz jest też Muzeum Natury z kolekcją wypchanych zwierzątek zamieszkujących te tereny. Przemiła pani recepcjonistka oprowadziła nas i po muzeum i po browarze ale ponieważ był to piątek fabryka niepracowała. Na Cyprze większość zakładów, w tym banki jest zwykle w piątki dość wcześnie zamykana. Pani bardzo nas przepraszała za zaistniałą sytuację i była bardzo zawiedziona, że nie może nam pokazać pracującego browaru. Prosiła o telefon przed planowanym przyjazdem tak aby mogła zaaranżować wszystko i uprzedzić o ewentualnych przestojach (Teodora +357 22585834). Na koniec wycieczki dostaliśmy 8 puszek piwa Carlsberg oraz ołówki i linijki.

Po „piwnej” wycieczce pojechaliśmy już prosto do stolicy. Zaparkowaliśmy za darmo pod kościołem św. Krzyża niedaleko bramy Pafos przy granicy z częścią turecką. Niedaleko jest strefa buforowa kontrolowana przez UN oraz ich siedziba a także przejście „samochodowe”. Jakieś 300 metrów dalej jest Muzeum Cypru z kolekcją wykopalisk z całego kraju oraz unikatową terakotową armią różnej wielkości – od małych wojowników do tych rozmiarów prawdziwego człowieka. Muzeum jest dość duże i daje wytchnienie od upału, gdyż jest dość dobrze klimatyzowane, poza kilkoma salami gdzie klima nie działała. Nie ma tam też ani kiosku ani automatu z piciem więc lepiej się zabezpieczyć na zapas przed wejściem do muzeum. Wstęp 3,40 Euro (większość wstępów na Cyprze to koszt 1,70 Euro, ale w kilku miejscach trzeba zapłacić 3,40 Euro). Po muzeum poszliśmy na obchód miasta. Udaliśmy sie w stronę zamkniętej dla ruchu ulicy Laiki Geitonia, pełnej sklepów i restauracji. Znajduje się tam punkt widokowy Ledra w budynku Shacolas. Wstęp płatny. Niestety nie pamiętam ceny ale chyba tym razem byo mniej niż 1,70 Euro. Warto jednak zapłacić, bo z góry (11 piętro) widać całe miasto, zarówno grecką jak i turecką część. Dzięki temu, że tam wjechaliśmy zobaczyliśmy, że w części tureckiej jest kilka fajnych rzeczy do zobaczenia jak meczet, który kiedyś był katedrą oraz caravanseraj. Zdecydowaliśmy się więc po krótkim posiłku w KFC (polecam, bo mają kilka dań typowych tylko dla tego regionu) przejść na drugą stronę granicy.

Przejście graniczne jest na końcu ulicy Laiki Geitonia. Dostaje się wizę wbitą na osobnej kartce, nie trzeba nic płacić, więc jeśli tylko nie ma kolejki to warto zobaczyć i drugą stronę miasta. Meczet przepiękny, robi wrażenie, zwłaszcza dla katolików, bo z zewnątrz wygląda jak średniowieczna katedra (tylko minaret zdradza nam, że to jednak meczet) a w środku również wygląda jak katedra tylko z wystrojem meczetu.

Po drodze jest też caravanseraj z kilkoma straganami z pamiątkami oraz restauracją w zacienionych arkadach. Poza tym zaraz po przejściu granicy poczuć się można jak na tureckim bazarze, dalej już nic nie ma. Tylko brud, rozpadające się domy i straszna bieda. Jeśli nie korzysta się z restauracji wystarczy godzinka lub półtorej na zobaczenie głównych atrakcji. Zaraz po drugiej stronie rozdają też darmowe mapy.

W naszych planach na ten dzień był powrót do Oroklini przez wieś Fikardou i zobaczenie jeszcze nieopodal położonego klasztoru Machiaras. Spędziliśmy jednak w Nikozji więcej czasu niż planowaliśmy w związku z czym do Fikardou dojechaliśmy już przed zachodem słońca. Wieś ta to żywy skansen. Architektura domów pozostała taka jak ją zbudowano w XVIII w. Oczywiście niektóre domy zostały odrestaurowane ale całość robi niesamowite wrażenie. Jakby „nie z tej ziemi”. Domy wyróżniają się czerwonymi dachówkami i całe zbudowane są z kamienia. Całości dopełniają kwietniki zasadzone w wiadrach i duże gliniane banie prawdopodobnie na olej z oliwek. Czas w tym miejscu, jakby się zatrzymał.

Do klasztoru dojechaliśmy już po zmroku, tak więc obejrzeliśmy go tylko z zewnątrz w światłach samochodu ale napewno wart jest bliższego poznania. Ponieważ nie chcieliśmy wracać po ciemku przez góry postanowiliśmy przejechać po drogach szutrowych ale krótszych. Niestety po skręceniu na Lythrodontas droga okazała się zupełnie nieoznakowana i wiła się wokół góry pośród lasu. Mineliśmy kilka rozwidleń, ale na żadnym nie było oznakowania. Jechaliśmy na wyczucie, które po ciemku nie było jednak dobrym doradcą, gdyż po 5 km, jak było napisane na kierunkowskazie, zamiast znaleźć się w Lythrodontas, dalej byliśmy w lesie. I tak krążyliśmy przez jakieś 20 km, niewidząc żadnego domostwa, a jedyne światła majaczyły bardzo daleko. Zaczęliśmy przygotowywać się już do myśli, że przyjdzie nam nocować w lesie, w samochodzie, kiedy okazało się, że krążymy w kółko, gdyż po raz wtóry minęliśmy pewne charakterystyczne miejsce. Wtedy też postanowiliśmy wrócić, gdyż do tego momentu jeszcze drogę pamiętaliśmy i pojechać z powrotem do Nikozji a stamtąd autostradą do Oroklini. I tak po raz pierwszy przekonaliśmy się, że skróty na Cyprze nie kończą się dobrze gdyż zamiast w pół godziny być z powrotem byliśmy po około trzech. Do tego najedliśmy się trochę strachu, gdyż droga prowadziła cały czas dookoła zbocza góry i ja jako pasażer siedzący w tym przypadku po lewej stronie widziałam przez cały czas przepaść pod nami. Uff, około północy byliśmy już w hotelu. I następna noc minęła – oczywiście przy zapalonym świetle.

Dzień 3

Tym razem trochę pospaliśmy, gdyż wciąż nie odpoczęliśmy po podróży. Co prawda przelot z Tel Avivu do Larnaki to tylko 50 minut ale na lotnisku izraelskim trzeba być 3 godziny wcześniej przed odlotem, więc musieliśmy wstać w środku nocy. Niestety, przy zapalonym świetle i ze snami o gigantycznych karaluchach ciężko się odpoczywa.

Śniadanie, już tradycyjnie, zakupiliśmy w naszej ulubionej piekarni i od razu ruszyliśmy w drogę. Pierwszym przystankiem była wieś Pyrga z Kaplicą Królewską z 1421 r wybudowaną przez króla Janusa i Charlotte de Bourbon a dedykowana św. Katarzynie. Kaplica jest malutka, jakieś 3×3 metry a wewnątrz są unikalne freski choć niestety nie zachowane w całości. Do kaplicy wpuszcza kustosz, który otwiera ją ogromnym kluczem, pobiera 1,70 Euro i następnie opowiada bardzo niezrozumiałą angielszczyzną o każdym fresku czytając z resztą z książki. Książka ta kosztuje dodatkowo 1 Euro. Mimo to warto tam zajrzeć, gdyż jest to dość unikalna budowla. W Pyrga nie ma nic więcej ciekawego, ale naprzeciwko kaplicy jest knajpka, gdzie zasiedliśmy tradycyjnie już na kawę – ja na zwyklą z mlekiem a mój facet na tradycyjną cypryjską. Tym razem kosztowało nas to już, jak na turystyczne miejsce przystało, 3 Euro.

Z Pyrga pojechaliśmy do oddalonego o jakieś 20 km klasztoru Stavrovouni. Niech was niezmyli droga na skróty, bo w pewnym momencie się ona niestety kończy. Jest to droga przeznaczona dla pieszych a nie dla samochodów, nawet z napędem na 4 koła. Tak więc znów nie udało nam się pojechać na skróty i musieliśmy się zawrócić. Klasztor położony jest na szczycie góry i robi niesamowite wrażenie. Niestety wstęp do niego mają tylko mężczyźni. Nawet do sklepiku klasztornego nie wolno wchodzić kobietom. Nie wolno też robić zdjęć na terenie klasztoru. Można za to za darmo napełnić sobie butelki zimną wodą z dystrybutora stojącego przed wejściem. Uwaga: klasztor jest zamknięty pomiędzy 12 a 15. Kilka metrów przed bramą klasztoru jest mała kapliczka, do tej mogą wchodzić już wszyscy. Na terenie klasztoru wciąż przebywa ok. 20 zakonników, stąd ten zakaz. Budynek klasztorny został wybudowany przez matkę Konstantyna Wielkiego a w jego wnętrzu znajduje się relikwia św. Krzyża.

Po zjechaniu z góry zwanej Górą Krzyża, postanowiliśmy odwiedzić Lythrodontas – tę samą wieś do której poprzedniej nocy nie mogliśmy trafić. Tym razem wybraliśmy inną drogę, no i był dzień, tak więc nam się udało. Nie bardzo mogliśmy jednak zrozumieć, jakim cudem nie było nawet widać w nocy świateł tej wsi, gdyż okazała się ona dość duża. Nie ma tu nic ciekawego oprócz pięknego położenia. Wszędzie rosną drzewka oliwne, co nadaje wsi uroku. Jest tu też kompleks odbudowanych, tradycyjnych budynków, ale mieści się tam teraz hotel, więc zwykle jest zamknięty i należy zadzwonić i poprosić o otworzenie. Nam raczej zależało na odnalezieniu tego miejsca i na poczuciu trochę jego atmosfery, więc usiedliśmy w jednej z knajpek na piwo Keo. Na przeciw jest restauracja w której podają Leona, ale o tym dowiedzieliśmy się już po zamówieniu tego pierwszego.

Z Lythrodontas pojechaliśmy do słynnej Lefkary. Wioska ta, a raczej małe miasteczko, słynie z rękodzielnictwa, zwłaszcza z koronek zwanych „lefkaritika” oraz z wyrobów ze srebra. I jedno i drugie jest przepiękne, niestety, jest to miejsce turystyczne, więc ceny są większe niż w innych miejscach sprzedających dokładnie te same wyroby. Mimo wszystko nie mogliśmy się nie skusić na kupienie małych, ręcznie wyszywanych parasolek oraz serwetek. Na koniec jeszcze spodobała nam się bawełniana, też ręcznie wyszywana, sukienka. Naprawdę należy uważać w tym miejscu i mocno się trzymać za kieszenie. Warto jednak tam wpaść i zobaczyć. Panie wyszywają zwykle siedząc przed sklepem więc można przyjrzeć się ich pracy. Srebro też jest unikatowe. Oczywiście nie wszystko, bo jest też komercja, ale kilka rzeczy było naprawdę ładnych. Niestety nie na naszą kieszeń. Sklepiki i restauracje skupione są na małej przestrzeni więc łatwo i szybko można wszystko zobaczyć ale proponuję przejść się kawałek dalej i zobaczyć wąskie, romantyczne zaułki tego miejsca.

Niedaleko Lefkary leży wieś Vavla a w jej pobliżu klasztor Agios Minas. Tym razem był to klasztor żeński, ale nie bronił wstępu mężczyznom. Ot, jak zwykle, dyskryminacja stoi tylko po stronie kobiet. Klasztor jest malutki z XV w. Prowadzi go niewielka grupa zakonnic a największą atrakcją są koty, których jest tam dwa lub trzy razy więcej niż mieszkanek. Zakonnice słynną z malowania ikon. Sprzedają też miód własnej roboty, powidła i galaretkę z winogron.

Wracając z klasztoru na główną, nadmorską drogę lub autostradę, warto zajrzeć jeszcze do Choirokoitia. Jest to, wpisana na listę UNESCO, neolityczna osada z ok 6800 r pne. Jedna z najwcześniejszych na wyspie. Wstęp płatny 1,70 Euro. Gdyby nie kila domków odrestaurowanych dla pokazania jak to wyglądało, trzeba by było mieć dobrą wyobraźnię, gdyż reszta to tylko kupa kamieni. Ze względu jednak na te kilka odrestaurowanych domków całość jest naprawdę warta odwiedzenia. Dla nas dodatkową atrakcją były małe, tygodniowe kotki, które mieszkały w stróżówce.

Dla tych którzy przebywając w okolicy będą głodni mogę polecić odwiedzenie dwóch wiosek z tavernami: Tochni i Kalavassos. Mnie osobiście bardziej podobało się w tej drugiej. Większy wybór knajpek i piękne położenie. Osobiście jednak nie korzystaliśmy z restauracyjek, ponieważ była to nasza ostatnia noc w Oroklini i chcieliśmy spróbować czegoś z tamtejszego repertuaru, gdyż każdego wieczoru wracając widzieliśmy pełno zadowolonych ludzi zajadających tamtejsze przysmaki.

Za Kalavassos jest sztuczne jeziorko i tama. Warto tam podjechać choć na chwilkę. W okolicy jest też Tenta z grobowcami z epoki kamiennej. Nam jednak nie udało się ich znaleźć a że za bardzo nam nie zależało, nie przyłożyliśmy się do szukania i od razu wjechaliśmy na autostradę i pojechaliśmy pospacerować choć trochę po Larnace. Byliśmy bowiem w okolicy już trzeci dzień a do miasta nie udało nam się wjechać. Miasto jest dość spore i duszne. Plaża leży przy samej ulicy. Ot, typowy kurort. Można zwiedzić tutaj średniowieczny fort położony na końcu promenady. Są tu też ruiny starego miasta Kition oraz Muzeum Pierides z wystawą wiejskich strojów, starych narzędzi, szkła z czasów rzymskich i oczywiście koronek oraz srebra. Największą atrakcją jest jednak położone niedaleko lotniska słone jezioro i stojący nad nim meczet Hala Sultan Tekesi z grobowcem ciotki Mahometa. Było już jednak dość późno i zdecydowaliśmy się na zobaczenie tych cudów następnego ranka. A że byliśmy już baaardzo głodni udaliśmy się jak najszybciej do Oroklini na wyczekiwany obiad.

Wybraliśmy tavernę Mandra, gdyż jak głosiła reklama są tam wieczory z muzyką na żywo a ponieważ była to sobota, spodziewaliśmy się jakichś dodatkowych atrakcji. I dobrze wybraliśmy. Jedzenie wyśmienite, tawerna ładnie położona i za kilka minut (o 20.30) rzeczywiście zaczął się koncert. Dzień, choć bez ekstremalnych przygód jak te wcześniejsze, zakończył się bardzo przyjemnie.

Dzień 4

Tego ranka wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby jak najszybciej opuścić ten obskurny hotel. Wyszliśmy więc przed 7 rano, ostatni raz zjedliśmy śniadanie korzystając z dobrodziejstw „naszej” piekarni i pojechaliśmy nad Słone Jezioro i do meczetu. Było jeszcze tak wcześnie, że w meczecie byliśmy sami, tzn. my i wszędobylskie koty. Meczet Hala Sultan Tekesi jest miejscem pielgrzymek dla Muzułmanów, ze względu na to, iż w jego wnętrzu znajduje się grobowiec Umm Haram –  ciotki Proroka Mahometa. Sam meczet niczym się nie wyróżnia od pozostałych, ale jego położenie sprawia wrażenie. Podobno najpiękniejszy jest zimą i wiosną, kiedy jego kopuły odbijają się w wodach jeziora. Meczet wyrasta niczym wyspa nad jeziorem, które jest słone i bardzo podobne do Morza Martwego z tym, że nie ma do niego odpowiedniego zejścia. Tylko w niektórych miejscach można podejść w pobliże wody ale i to grzęznąć po kostki w błocie poktrytym solą. Jezioro jest dość duże i bardzo ładne. Próbowaliśmy objechać je dookoła ale w pewnym momencie ścieżka się skończyła i ugrzęźliśmy prawymi kołami w błocie. Po półgodzinnych manewrach udało nam się wyjechać i odnaleźć drugą drogę prowadzącą do Larnaki. Samochód przy tym i my przy okazji byliśmy pokryci cali błotem jak po kąpielach leczniczych w spa.

Po wyjechaniu na główną drogę, pożegnaliśmy się na kilka dni z Larnaką i ruszyliśmy w stronę Pafos na zwiedzanie zachodniej części wyspy. Z Larnaki do Pafos jest ok 140 km i po drodze dużo ciekawych rzeczy do zobaczenia, tak więc zaplanowaliśmy przyjazd do hotelu na późny wieczór.

Pierwszym przystankiem była plaża Governor’s. Tym razem na wpół skalista, na wpół piaszczysta, przy czym piasek był już czarny, nie tak jak na wschód od Larnaki – biały. Im dalej na zachód, tym plaże były coraz bardziej kamieniste. Uroku jednak temu miejscu dodawały białe skały. Z daleka wyglądało to tak, jakby pół plaży pokryte było śniegiem.

W niedalekiej odległości jest żeński klasztor Agios Georgos – prowadzony przez zakonnice, które sprzedają miód własnej roboty. Klasztor wyglądał dokładnie tak samo jak poprzedni żeński, ale tym razem sklepik był lepiej wyposażony i można było kupic dużo przysmaków własnej roboty, takich jak powidła różnego rodzaju, słynny miód, nalewki oraz masła migdałowe do ciasta.

Zaraz potem wjechaliśmy do Limassol. W planach było zwiedzanie tego miasta, ale po kilku spojrzeniach, stwierdziliśmy, że wystarczy nam napewno kilkuminutowy spacer. Duże miasto z ładną katedrą Agia Napa i rozpadającym się meczetem Cami Kabir, sklepami dla turystów i mnóstwem hoteli. Najładniejsza jest nadmorska promenada, choć plaża, jak to w mieście, trochę brudna i wąska, położona zbyt blisko ulicy. Tego dnia był też niedzielny targ z chińszczyzną. To wyjaśnia skąd tak wielu skośnookich w tym kraju albor może i na odwrót, skąd tyle chińszczyzny na bazarach. Ogólnie miasto zupełnie nieciekawe i ci, którzy mają mało czasu na zwiedzanie wyspy, mogą je z czystym sumieniem pominąć.

W planach mieliśmy wstąpienie do położonego w okolicy Waterparku Fasouri, ale ponieważ zrobiło się już dość późno a przed nami połowa drogi i połowa atrakcji, postanowiliśmy odłożyć tę przyjemność na ostatni dzień. Zamiast tego chcieliśmy objechać dookoła półwysep Akrotiri, na którym również leży słone jezioro (podobno najpiękniejsze zimą i wiosną, gdy zlatują się tutaj flamingi) ale dojechaliśmy tylko do końca, wstępując po drodze na kilka plaż w tym jedną o intrygującej nazwie Lady’s Mile Beach, i urwała się droga. Na końcu trafiliśmy do jeszcze jednego klasztoru – św Mikołaja i odnalezioną, wśród rozległej plaży, drogą, wróciliśmy na główną drogę do Pafos.

Przy wyjeździe z przylądka w stronę Pafos, znajduje się jeszcze warty odwiedzenia zamek Kolossi z XIII w, była siedziba krzyżowców. Wstęp, już tradycyjnie – 1,70 Euro. Stąd już tylko kilka kilometrów do jednej z największych atrakcji regionu – Muzeum Archeologicznego Kourion (8-19.30, wstęp 1,70 Euro). Są to jedne z najbardziej interesujących i spektaktularnych ruin na wyspie. Kourion to starożytne miasto-państwo z przełomu II w p ne do IV w ne, kiedy to zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi w roku 365. Znajduje się tu grecko-rzymski teatr, agora, łaźnie rzymskie, kilka willi z zachowanymi mozaikami, w tym dom Achillesa i dom Gladiatorów. Są tu też ruiny wczesnej bazyliki chrześcijańskiej a około kilometra od kompleksu jest starożytny stadion.

Około 1 km od niego jest jeszcze Sanktuarium Apolla ze świątynią Apolla. Ponieważ i tutaj trzeba zapłacić 1,70 Euro a największą atrakcją tej części jest sanktuarium widoczne z parkingu, zrobiliśmy tylko zdjęcie z zewnątrz i odjechaliśmy.

Przed Limassol, jadąc z Larnaki znajduje się kompleks jeszcze jednych ruin – starożytnego miasta Amathous, ale ze zdjęć widzianych wcześniej, wyglądają na bardziej zrujnowane i mniej atrakcyjne niż Kourion, dlatego też zdecydowaliśmy się je pominąć.

Uwaga, do Kourion dość trudno dojechać, gdyż znaki po drodze trochę mylą. We wsi Episkopi, w której wg przewodnika, można zjeść obiad (jedyne 2 restauracje były zamknięte w niedzielę) jest jeszcze Muzeum Kourion. Należy więc zignorować znaki prowadzące do muzeum, gdyż nie jest to ta sama atrakcja, choć samego muzeum nie udało nam się odnaleźć jeżdżąc kilka razy w kółko za znakami. I tak, znów, dziwne oznaczenia na Cyprze. Choć i w Polsce zdarzało nam się krążyć w poszukiwaniu jakiegoś obiektu.

Kourion opuściliśmy jakąś godzinę przed zachodem słońca więc udało nam się jeszcze za dnia wykąpać na plażach Evdimou i Pissouri, choć ta druga wg mnie jest dużo ładniejsza oraz zobaczyć „skałę grecką”, czyli Petra Tou Romiou, jak brzmi grecka nazwa. Jest to miejsce narodzin Afrodyty, gdzie wg legendy, bogini miłości i piękna, wyłoniła się z morskich fal. Legenda głosi też, że sam głaz został wrzucony do morza przez Digenisa Akritasa, strażnika granicy z czasów bizantyjskich, który zniszczył w ten sposób statek Saracenów. Zarówno tę jak i sąsiednie, równie piękne skały, można podziwiać z góry, od strony drogi, jak i z dołu, gdzie prowadzą dość wąskie i strome ścieżki. Wystarczy jednak dobre obuwie.

Niestety już po zachodzie słońca, dotarliśmy do naszego hotelu. Niestety, gdyż słynie on z widoku na przepiękne zachody słońca. Nazywa się też odpowiednio – Sunny Hill Hotel Apartments i znajduje się we wsi Chlorakas, jakieś 3-4 km za Pafos (Main Road Chlorakas, sunnyhillapt@cytanet.com.cy, +357 26222004). Za 2 noce bez śniadania, w tym 3 gwiazdkowym hotelu zapłaciliśmy 108 Euro. Była to promocja na pokój z jedną sypialnią, gdyż większe apartamenty kosztują tu ponad 70 Euro za noc. Hotel jest naprawdę pięknie położony, choć ciężko do niego trafić. Jest czyściutki i klimatyzacja była w cenie. Basen również był czysty ale niestety niedostępny poza godzinami 10-18. Podobno poza tymi godzinami wlewają do niego jakieś oczyszczające wodę chemikalia, o czym nie wiedzieliśmy i nieczytając informacji zanużyliśmy się w jego ciepłych wodach. Było bardzo przyjemnie ale niestety zbyt krótko, bo wyrzuciła nas z niego, z krzykiem, recepcjonistka, prosząc abyśmy jak najszybciej wzięli prysznic i zmyli z siebie te chemikalia. Szkoda. Nie udało nam się nim nacieszyć, gdyż od rana do późnej nocy przebywaliśmy poza terenem hotelu.

Kilka metrów od hotelu jest bardzo dobra taverna Thesaloniki. Prowadzi ją przesympatyczny Grek Chris z synami. Jedzenie przepyszne, w rozsądnej cenie i do tego pozwolono nam skorzystać z Internetu za darmo. Jest tu też hotel, ale nie znam cen. Kilka metrów dalej jest jeszcze kilka restauracji ale już nie udało nam się ich popróbować. Jest też kiosk otwarty do późna z jedzeniem, lodami, papierosami i przejściówkami do prądu, bo zapomniałam wspomnieć, że na Cyprze są inne gniazdka i trzeba się zaopatrzeć w adapter do urządzeń z europejskimi wtyczkami.

Dzień 5

Dzień zaczęliśmy, jak zwykle, od kupienia czegoś na śniadanie. Tym razem nie znaleźliśmy piekarni, zatrzymaliśmy się więc przy pierwszym napotkanym sklepie i kupiliśmy chleb, ser oraz owoce. Tradycyjnie już skorzystaliśmy z okazji pobytu na wyspie i zaczęliśmy od kąpieli w morzu. Tym razem na plaży Coral w zatoce Coral Bay. Piasek jest tam ciemny ale miałki i woda ma przepiękny kolor. Dno widać z dużej odległości. Co ciekawe, im dalej na zachód tym woda jest chłodniejsza.

Po kąpieli rozpoczęliśmy naszą eksplorację przylądka Akamas. Początkowo droga jest na tyle dobra, że można ją pokonać każdym samochodem, później jednak wymaga napędu na 4 koła, a jeśli chce się przejechać całość do okoła i to brzegiem, potrzebny jest już jeep.

Właściwie najlepsza droga jest tylko do kościoła Agios Georgios przy Cape Drepano. Kościółek taki sobie ale widoki przepiękne. Trafiliśmy też na sprzedawczynię ręcznie robionej i malowanej ceramiki. Poszaleliśmy trochę z zakupami ale nie żałujemy, gdyż potem już tak ładnej ceramiki nie znaleźliśmy. Raz widziałam podobne wyroby w górach Troodos ale były dużo droższe. Problem w tym, że bardzo się potem martwiliśmy czy aby się nam nic nie potłucze, kiedy samochód podskakiwał na szutrowej drodze wokół przylądka.

Za Agios Georgios zatrzymaliśmy się przy plaży Żółwi. Nie wolno tu wjeżdżać samochodami na samą plażę, gdyż, jak nazwa wskazuje, żółwie upatrzyły sobie ten kawałek Cypru na składanie jaj. Plaża latem jest zamykana po 17 aby żółwie mogły spokojnie wychodzić na ląd i się rozmnażać. Widziałam taki spektakl 2 lata temu na Kostaryce. Niezapomniane wrażenie – ogromna zółwica z wysiłkiem dociera na miejsce, w którym przed kilkoma laty sama się wykluła z jajeczka. Wykopuje dół i w pełnym transie składa do niego jaja. Robi to przy tym z nielada ogromnym wysiłkiem, odpoczywając co jakiś czas. Potem zakopuje dół i odpływa a małe po wykluciu będą uskuteczniały wyścig o życie. Na ich drodze do morza bowiem stoi wiele przeszkód m.in. palące słońce i drapieżne ptaki.

Nie skorzystaliśmy z kąpieli w tym miejscu gdyż morze było bardzo wzburzone i niebezpieczne. Kontynuowaliśmy więc naszą podróż po półwyspie nad brzegiem morza, co jakiś czas zatrzymując się na zrobienie zdjęć czy kąpiel przy co ładniejszych plażach. Przylądek jest w większości klifowy, wiec do morza trzeba schodzić po skale. Plaże niestety nie są puste gdyż przypływa tu wiele statków z Pafos z turystami na kąpiel. Czym dalej jednak na północ, tym turystów jest coraz mniej i w pewnym momencie nie spotykaliśmy już nikogo oprócz jednego małżeństwa, które postanowiło spędzić wakacje na łonie natury i zrobiło sobie kemping z dala od cywilizacji. Udało nam się dojechać aż do przylądka Arnaoutis, ale niestety ostatni odcinek musieliśmy zawrócić i przez góry dojechać na drugą stronę półwyspu, gdyż droga zrobiła się na tyle ciężka, że nasza Honda sobie z nią nie poradziła.

Po wyjechaniu wreszcie na normalną drogę, cofając, uderzyliśmy w barierkę odgradzającą drogę od lasu i zarysowaliśmy trochę samochód. Przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów po ekstremalnej drodze bez najmniejszego uszkodzenia a tu na prostej drodze taki pech. Popsuło nam to humor na resztę dnia. Szkoda nam było „naszej” Hondy oraz pieniędzy, które na koniec będziemy musieli zapłacić za naprawę, bo jak już wspomniałam na początku, w umowie było napisane, że drobne uszkodzenia są płatne przez klienta do wysokości 500 Euro. Uszkodzenie wyglądało na warte tych 500 Euro, ale jak się potem okazało, martwiliśmy się na darmo. Oczywiście musieliśmy zapłacić, ale nie tak dużo i wszystko załatwiliśmy bardzo przyzwoicie dzięki uprzejmości właściciela wypożyczalni i jego synów. O szczegółach jednak później.

Z przylądka wyjechaliśmy w Neo Chorio, skąd już niedaleko do „Łaźni Afrodyty”. Wg legendy bogini Afrodyta zażywała tutaj kąpieli upiększających i kto wykąpie się w tych samych wodach, zostanie na zawsze młodym. Niestety – kąpiel jest zabroniona. Naszym zdaniem całość jest strasznie przereklamowana. Ot, źródełko w naturalnej grocie, zacienionej drzewem figowym i jeszcze ten zakaz kąpieli. Naprawdę miejsce nie warte zachodu. Pojechaliśmy więc dalej – do Latsi, słynnego z restauracji rybnych. Miasteczko jest prześliczne i ma fajną plaże przy porcie. Restauracji jest tu naprawdę dużo. Można sobie wybrać rybę z aktualnego połowu. My jedliśmy w restauracji przy samej plaży. Pycha i rachunek jak na rybną restaurację, również nie zwalał z nóg. Zapłaciliśmy około 40 Euro za dwa dania z piwem.

Ponieważ dość dużo czasu zajął nam objazd półwyspu, po obiedzie pojechaliśmy jeszcze tylko do wsi Fyti, słynnej z rękodzielnictwa. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przy tamie Evretou. Fyti to malutka wieś z kościółkiem i położonym przy jego wejściu barem. Jest tutaj prywatne muzeum ze starymi narzędziami do pracy w polu oraz wyrobu rękodzieła. Żona właściciela do dziś wzoruje się na starych wzorach przy tkaniu obrusów i serwet. Jej wyroby można kupić w muzeum a właściciel bardzo ciekawie opowiada o wszystkim. Przyjechaliśmy jednak przed samym zamknięciem więc nie chcieliśmy zbytnio zajmować mu czasu. Wstęp do muzeum jest bezpłatny ale wypada dać jakiś napiwek.

Nie udało nam się już dojechać do klasztoru Chrysorrogiatissa oraz klasztoru Panagia Tou Sini ale po kilku dniach pobytu na Cyprze nawet nie chce się już oglądać ani klasztorów ani kościołów. Po drodze do hotelu natknęliśmy się na reklamę „Łaźni Adonisa” dla odmiany. Postanowiliśmy więc zboczyć z drogi i mimo reklamy, że dojazd nadaje się dla wszystkich samochodów, po dość krętej i wyboistej drodze dotarliśmy na miejsce. Jest to wodospad z basenem, który został zagospodarowany przez prywatnego przedsiębiorcę i zrobiono z tego kawałka natury – atrakcję turystyczną. Można tu dobrze zjeść, popływać w lodowatej wodzie i poskakać z liany. Wszędzie dookoła stoją posągi bogów: Afrodyty, Adonisa i Zeusa. Wszystkie wykonane przez polską fabrykę i przetransportowane na Cypr. Są one dodatkową atrakcją, gdyż można zrobić sobie zdjęcie z gigantyczną Afrodytą czy posiedzieć na kolanach u Zeusa. Przy posągach są napisy głoszące na przykład, że jak popatrzysz na Afrodytę czy jak dotkniesz klejnotów Adonisa to potem będziesz mieć wiele dzieci i tym podobne chwyty reklamowe dla turystów, ale przecież najważniejsza jest dobra zabawa. Nie wiem ile kosztuje wstęp (w Internecie piszą coś o 9 Euro!!!), gdyż atrakcja jest otwarta do 19 a my przyjechaliśmy kilka minut później i udało nam się uprosić aby wpuszczono nas na 5 minut. Miłe panie zgodziły się i nie wzięły za wstęp pieniędzy. Warto tu jednak przyjechać na dłużej (ok. 2 km od wsi Kili i 12 km od Pafos, wszędzie są kierunkowskazy – można również dotrzeć na rowerach lub motorach) a za tę cenę nawet na cały dzień, ale jeszcze raz uprzedzam, że droga jest okropna i moim zdaniem napis na reklamie, że nadaje się dla wszystkich samochodów to lekka przesada.

Na koniec zabłądziliśmy jeszcze w poszukiwaniu drogi do naszego hotelu, gdyż główna droga była zamknięta przez roboty drogowe a wieczorem wszystko wygląda inaczej i nie mogliśmy się za bardzo odnaleźć a pytani o drogę ludzie wciąz wysyłali nas w przeciwne strony. Po godzinie jazdy w koło Chlorakas udało nam się w końcu trafić do hotelu i udać się na zasłużony odpoczynek. Była to nasza druga i ostatnia noc w okolicach Pafos. Nazajutrz opuszczaliśmy wybrzeże i na kilka dni musieliśmy pożegnać się z plażą i morzem, za to czekały nas chłodne i przyjemne wieczory w górach Troodos.

Dzień 6

Po opuszczeniu hotelu udaliśmy się do myjni samochodowej. Nasz samochód po tych kilku dniach wyglądał jakby przejechał przez tereny wojenne i za równo na zewnątrz jak i wewnątrz sprawiał wrażenie nienadającego się do użytku. Co prawda chłopcy na myjni zrobili duże oczy, bo pewnie nigdy nie widzieli żeby ktoś mył samochód z wypożyczalni ale my raz, że chcieliśmy mieć większy komfort jazdy przez następne dni, dwa: nie chcieliśmy, żeby właściciel zobaczył co wyprawialiśmy z tym samochodem, wystarczyły nam problemy z jego zarysowaniem.

Potem kupiliśmy bułeczki w niedalekiej piekarni, ale to już nie było to co w Oroklini. Tamtego smaku do dziś nie mogę zapomnieć. Po śniadaniu i toalecie samochodu wybraliśmy się w ostatni objazd zachodniego wybrzeża. Zostało nam do zwiedzenia samo Pafos, w którym jest dość dużo ciekawych obiektów. Zaczęliśmy od Grobowców Królewskich bo te były po drodze. Wstęp 1,70 Euro (8-19.30). Są to podziemne grobowce, rozrzucone na dość dużym obszarze nad samym morzem. Pochodzą z ok IV w pne i wydrążono je w twardych skałach dla pochówku z reguły wysokich rangą urzędników (wbrew nazwie, nie chowano tu królów). Niektóre z grobowców są ozdobione kolumnami doryckimi. Warto przyjść tu rano, kiedy słońce jeszcze tak bardzo nie pali i nie ma za dużo turystów. Warto wziąć dobre obuwie, choć my chodziliśmy w klapkach to było to dość niewygodne.

Po wyjściu z grobowców wjechaliśmy do miasta, tzn do Kato Pafos (miasta dolnego), bo jest jeszcze Ktima (górne miasto), ale na tę część zabrakło już nam czasu i chęci. W Kato Pafos jest kilka atrakcji wartych obejrzenia. My zajrzeliśmy do trzech. W pierwszej kolejności był to kościół Agia Solomoni w którym zachowało się kilka fesków z XII w. Początkowo były to katakumby chrześcijańskie. Przed obiektem stoi „uzdrawiające” drzewo, a właściwie wyrasta z murów Agia Solomoni. Według legendy drzewo to uzdrowi każdego kto zawiesi na jego gałęzi jakąś osobistą rzecz. Zwykle ludzie zostawiają tutaj chustki ale wiszą też i inne części garderoby. Ja zostawiłam swoje skarpetki. Miejsce trochę mistyczne, szkoda, że jest tam tak brudno.

W drugiej kolejności wybraliśmy się na zwiedzanie słynnych mozaik z domów Dionizosa, Tezeusza i Aiona. Są one położone na rozległym terenie ogólnie zwanym Parkiem Archeologicznym Kato Pafos. Wstęp tym razem kosztował 3,40 Euro ale warto zapłacić, bo mozaiki są oszałamiające. W większości przedstawiają one sceny z mitologii greckiej i są uznawane za najpiękniejsze we wschodniej części Basenu Morza Śródziemnego. My byliśmy tam jednak w porze największego słońca i to latem więc najbardziej wspominam jak topiliśmy się od własnego potu. Zrobiliśmy też bardzo duży błąd nie zabierając ze sobą ani wody ani filtra przeciwsłonecznego a ja nawet czapki. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, że teren jest tak duży. Można tu spokojnie spędzić 2-3 godziny.

Na szczęście wejście do Parku Archeologicznego jest przy samej promenadzie nadmorskiej więc dość szybko udało nam się ugasić pragnienie zarówno zimnym piciem jak i lodami. Do tego poszaleliśmy troche w sklepie ze srebrem, do którego potem jeszcze raz wróciliśmy w ciągu najbliższej godziny. Niestety, mam bzika na punkcie srebra i tym razem nie mogłam się już powstrzymać przed skompletowaniem nowej biżuterii.

Promenada prowadzi do średniowiecznego fortu bizantyjskiego z XIII w ale wstęp znów kosztował 1,7 Euro więc sobie darowaliśmy wchodzenie do środka. Przed fortem jest mała przystań rybacka a na nabrzeżu niedaleko usadowiły się budki z wynajmem łodzi na wycieczki w okolicę. Zwykle są to luksusowe łodzie oferujące drinki bez limitu i lunch. Półdniowa wyprawa z kąpielą i snorkellingiem kosztuje od 50 Euro wzwyż za osobę. Są też mniej luskusowe łódki i te kosztuja już w granicach 23 Euro od osoby, ale już bez drinków. Można też wynająć łódź na wieczór, wówczas organizowane są na ich pokładach dyskoteki.

Nasz pobyt w Pafos zakończyliśmy na obejrzeniu kościoła Chrysopolitissa. Wewnątrz są widoczne elementy charakterystyczne zarówno dla katolików jak i grekokatolików. Wewnątrz zamkniętego terenu można dostrzec kolumnę św Pawła, gdzie zgodnie z tradycją ów święty został wychłostany.

Z Pafos udaliśmy się w góry Troodos. Naszym celem była wioska Spilia gdzie zarezerwowaliśmy nocleg. Po drodze jednak czekało nas jeszcze kilka atrakcji. Na początek udaliśmy się na obiad do wioski Dora. Jest tam tawerna Paradise prowadzona przez sympatycznego Cypryjczyka – Andreasa. Miejsce to poleciła nam znajoma, która kilka tygodni wcześniej trafiła tam i zorganizowała swoje wesele. Miejsce położone jest przy samym wjeździe do wsi więc trudno je pominąć. Można zasiąść w ogrodzie pełnym drzew owocowych. Jest tu też huśtawka i przepiękny widok na góry. Porozmawialiśmy z Andreasem o życiu i polityce i zdążyliśmy zgłodnieć. Myśleliśmy, że dostaniemy tradycyjnie menu z którego wybierzemy coś dla siebie ale Andreas a właściwie jego dziewczyna czy też pracownica z Wietnamu przygotowała nam posiłek wg swojego uznania. Było to niezapomniane doświadczenie, gdyż trochę jak u cioci na imieninach „musiało nam smakować” i do tego nie było widać końca przynoszonych potraw. Najpierw dostaliśmy tradycyjną sałatkę grecką choć było w niej coś osobliwego – ziemniaki. Do tego gorący chleb i dużo oliwy z oliwek. Następnie na stół „wjechała” sałatka na gorąco. Była to mieszanina podsmażonych ważyw wraz z wtopionym w nie serem halumi. Tak na marginesie – ser ten jest przepyszny, zwłaszcza na gorąco z patelni lub grilla. Po sałatce dostaliśmy pełny talerz gotowanej wołowiny z cebulą a zaraz potem świńskie uda i baranie eskalopki z grilla. Do tego oczywiście piwo. Przy tym ostatnim daniu już nie wytrzymaliśmy i poprosilismy o zakończenie donoszenia następnych dań i zapakowanie nam tego ostatniego na wynos. Na koniec dostaliśmy jeszcze owoce. Obawialiśmy się trochę o wysokość rachunku ale za całość zapłaciliśmy jedynie 28 Euro i to Andreas zaznaczył „jeśli nie jest to dla was za dużo” a byliśmy tam przecież jedynymi gośćmi. Tak chyba wygląda słynna cypryjska gościnność. Przesiedzieliśmy u Andreasa 3 godziny w związku z czym porzuciliśmy resztę planów na ten dzień ograniczając się do tego co możemy zobaczyć po drodze do hotelu.

Została nam więc wieś Omodos słynna z rękodzielnictwa, podobna do Lefkary ale wyroby tutaj są dużo tańsze. W okolicy jest też dużo winiarni, można więc w każdym sklepiku za darmo skosztować tamtejszych specjałów. Najsłynniejsze to wino Comandaria – bardzo słodkie ale jak na mój gust dobre oraz spirytus Zivania – bardzo mocny, lepszy w postaci brandy. Są tu też tradycyjne słodycze – jak wspomniane już wcześniej soutzioukos z soku z winogron oraz ogromny wybór różnorakich orzechów przygotowanych na tysiące sposobów ale najczęściej na słodko. Wszystkiego można popróbować zanim zdecydujemy się na zakup lub też pozostać tylko na degustacji. Trudno się jednak nie skusić. I tutaj są sklepy ze srebrem oraz koronkami a także sklep z wyrobami ze skóry – dość tanie paski do spodni i przepiękne torebki damskie. Zabawiliśmy tam jakieś 2 godziny i wyjechaliśmy chudsi o kilkadziesiąt Euro ale przecież wakacje są raz w roku i nie wiadomo czy uda nam się jeszcze kiedyś wrócić na Cypr.

Z Omodos pojechaliśmy już bezpośrednio do Spilia przejeżdżając po drodze przez Platres – bardzo turystyczne miasto, coś jak nasze Zakopane z setką cypryjskich turystów, restauracjami, kawiarniami i innymi rozrywkami oraz Troodos. To drugie to raczej plac, nie miasto, gdzie jest kilka straganów i jest to punkt wypadowy na kilka ścieżek prowadzących stąd w góry, w tym na szczyt Olympusa. Było tu jednak tak dużo ludzi kiedy przejeżdżaliśmy, że wydawało nam się, że jest to duże centrum turystyczne i postanowiliśmy wrócić wieczorem po krótkim odpoczynku i prysznicu.

Do hotelu dojechaliśmy ok 18-ej ale było już po zmroku, gdyż w górach słońce zachodzi wcześniej. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w jedynym w tej wsi hotelu – Marjay Inn. Prowadzony jest przez sympatyczną rodzinkę ale większość zależy od Eleni, która dba tu o wszystko. Sama wieś Spilia sprawia wrażenie oddalonej od cywilizacji (położona jest 13 km od placu Troodos oraz ok 4 km od głównej drogi oraz ok 10 km od Kakopetria, trochę większej wioski z bankami i kilkoma restauracjami). Jest tu cicho, spokojnie, wręcz idyllicznie. Od razu zdecydowaliśmy, że zamiast zarezerwowanych dwóch nocy, zostaniemy 3, do końca naszego pobytu na wyspie. Koszt ze śniadaniem to 56 Euro za pokój. Czyściutko, codziennie było sprzątane. Śniadanie podawane jest na każdą godzinę jaką sobie zażyczymy. Z tego co zrozumiałam to turyści są tam raczej tylko w weekend a zagraniczni raczej rzadko tu zaglądają, więc byliśmy sami w całym hotelu, choć jest tu tylko 5 pokoi. W każdym bądź razie miejsce warte wydania tych pieniędzy, gdyż za takie warunki na wybrzeżu trzeba by było zapłacić dużo więcej (info@marjay.com, www.marjay.com).

Tak jak planowaliśmy po jakiejś godzinie pojechaliśmy do Troodos a tu niespodzianka – wszystko było już zamknięte, żywego ducha. Głucho, ciemno i do domu daleko. Wróciliśmy więc do hotelu i napawaliśmy się ciszą i chłodem na naszym balkonie z widokiem na góry.

Dzień 7

Śniadanie zamówiliśmy sobie na 7 rano gdyż chcieliśmy jak najwcześniej wyjść w góry, zanim zrobi się naprawdę gorąco. Mimo, że na plac Troodos przyjechaliśmy około 8 rano, czuć było już palące słońce. Byliśmy jedynymi turystami o tej porze ale kawiarnia i stragany powoli już się otwierały. Zostawiliśmy samochód na parkingu i ruszyliśmy za strzałkami na szlak. Szlaki nie są tu oznaczone kolorami ale nazwami. My wybraliśmy szlak o nazwie Atalante, który przez 12 km wije się wokół góry Olympus. Według przewodnika powinien się on po około 8-9 km łączyć ze szlakiem Artemis, który prowadzi na szczyt góry. W sumie całość to 16 km. Na szczęście każdy przebyty kilometr jest oznaczony, więc wiadomo ile się przeszło i ile jeszcze do końca.

Z początku ścieżka biegnie dosłownie wokół góry, cały czas zboczem więc jest się wystawionym na słońce przez cały czas. Po około 5 km wchodzi jednak do lasu i zaczyna robić się przyjemnie. Niestety, nie udało nam się odnaleźć tego drugiego szlaku i w pewnym momencie wyszliśmy na szosę. Atalante szła dalej, po drugiej stronie drogi w dół, z powrotem do Troodos ale my chcieliśmy dostać się na szczyt Olympusa (1952 m npm), który został z tyłu za nami. Postanowiliśmy przejść się kawałek szosą w poszukiwaniu wejścia na szczyt ale znajdowaliśmy tylko wyciągi narciarskie. Okazało się, że ścieżka ta prowadzi właśnie szosą na górę ale wpadliśmy na to dopiero po tym jak zdecydowaliśmy się wrócić na parking po samochód i na górę po prostu wjechać. Nie ma tam nic ciekawego. Wszystko jest ogrodzone, gdyż znajdują się tam strzeżone przez wojsko radary bliskiego zasięgu. Trudno nawet o jakiś imponujący widok na okolicę.

Na parkingu w Troodos byliśmy z powrotem około 14-ej. Zjedliśmy po lodzie, napiliśmy się i postanowiliśmy pojechać na zwiedzanie słynnych malowanych kościołów wpisanych na listę UNESCO. Jest to zespół 10 kościołów prawosławnych, których ściany pokryte są przepięknymi freskami w stylu bizantyjskim. Kościoły te rozrzucone są po całym regionie ale dość łatwo do nich trafić, choć do niektórych prowadzą dość kręte i wyboiste drogi. Najstarsze pochodzą z XI w a najmłodsze z XVI w. W przewodniku było napisane, że kościoły są zwykle zamknięte, ale na drzwiach każdego jest telefon do dozorcy i można się z nim skontaktować w celu otworzenia. Niestety, na żadnym z odwiedzanych przez nas, nie było numeru telefonu, dlatego też dzień ten nazwaliśmy dniem zamkniętych kościołów. Jeśli komuś szczególnie zależy na obejrzeniu tych fresków lepiej skontaktować się w tej sprawie z którąś z agencji turystycznych, która obdzwoni dozorców i dopilnuje ich otwarcia o odpowiedniej godzinie. Jeden z nich jest jednak zawsze otwarty w godzinach 8-18, w zimie do 14, z przerwą pomiędzy 13 a 14 i choć w przewodniku było napisane, że wstęp jest płatny to nikt od nas takiej opłaty nie wymagał. Jest to Agios Ioannis Lampadistis.

Pierwszym kościołem na naszej trasie był Kościół Archangelos Michael położony we wsi Pedoulas. Został on wzniesiony w 1474 r w stylu późnobizantyjskim. Nad drzwiami jest widoczny jeden z fresków, niestety do środka nie udało nam się dostać. Sam kościół jest bardzo ładny i najlepiej prezentuje się z góry. Warto się zatrzymać na chwilę przy drodze wijącej się do wsi Moutoulas i spojrzeć na niego jeszcze raz.

Drugie podejście do fresków zrobiliśmy przy kościele Panagia tou Moutoulla. Jest to bardzo mały kościółek położony w miejscowości Moutoulas. Zbudowano go około roku 1280. Obok jest mały cmentarz. Ten kościół również był zamknięty na „cztery spusty” a dojazd do niego jest dość uciążliwy.

Trzecim kościołem, był na szczęście ten zawsze otwarty, czyli Agios Ioannis Lampadistis. Jest to nawet nie kościół a zespół klasztorny wybudowany w XI wieku. Znajduje się on we wsi Kalopanagiotis. W jego skład wchodzą dwa kościoły i kaplica ozdobione freskami z XIII – XV w. Klasztoru pilnuje mnich. Freski zapierają dech w piersi, zwłaszcza ten przedstawiający Chrystusa Pantokratora. Sam klasztor też jest piękny. Budynki zbudowano z kamienia a dachy kryte są drewnem. Zachęcam do skorzystania z toalety, drzwi mają jakieś pół metra wysokości. Sama wieś Kalopanagiotis jest przepiękna. Wąskie uliczki wiją się to w górę to w dół zboczem góry. Wspaniałe widoki i piękne domki a przy wjeździe do wsi warto zatrzymać się przy wytwórni słodyczy. Kupiliśmy tam najlepsze moim zdaniem soutzioukos.

Nie było sensu poszukiwać pozostałych kościołów. Było jasne, że będą zamknięte, zwłaszcza, że robiło się już coraz później. Odnaleźliśmy jeszcze jeden – Panagia Podithou we wsi Galata z 1502 roku, ale i on oczywiście był zamknięty i udaliśmy się nad wodospad Kaledonia.

Wodospad znajduje się niedaleko wsi Platres i prowadzi do niego 2 km ścieżka w górę. Jest dość męcząca ale sympatyczna, co chwila przecina ją strumyk spływającej z góry wody. Wodospad niestety nie wynagradza trudów wspinaczki bo jest dość mały (11 m wysokości) i zarówno w Polsce jak i w Izraelu są bardziej imponujące, ale tak warto go zobaczyć. Woda jest lodowata ale można się kąpać. Do wodospadu prowadzi też 2-godzinny szlak lasem, tzw Caledonia Trail.

Po całodziennych trudach wspinaczkowych, udaliśmy się w końcu na zasłużony posiłek. Postanowiliśmy sobie trochę podogadzać i zjeść tym razem pstrąga z którego słyną restauracje w Pano Platres. Jak już wspomniałam wcześniej jest to miasteczko podobne do naszego Zakopanego. Pełno było tam miejscowych turystów. W każdej z restauracji wszystkie stoliki były pozajmowane ale kelnerzy dość sprawnie to wszystko ogarniają więc szybko dostaliśmy i stolik i posiłek. Niestety, słynnego deseru – kulek w miodzie, już dla nas zabrakło. Udaliśmy się więc na deser do innego miejsca. Szukając czegoś wyszukanego, co by było charakterystyczne dla regionu albo chociaż dla Cypru, znaleźliśmy na samym końcu miasteczka, małą kawiarnię o nazwie Romantzo Cafe. Znajduje sie ona na przeciwko taverny Kaledonia. Przemiły właściciel zaproponował nam specjalność zakładu – krem jabłkowy. Jest to coś w rodzaju naszego jabłecznika ale zamiast ciasta jest krem. Całość zawiera też słynną z tego regionu, wodę różaną. Przepyszne. Polecam. Po krótkim spacerze wróciliśmy do hotelu by znów nacieszyć się ciszą i chłodnym wieczorem na balkonie naszego hotelu.

Dzień 8

Ponieważ wszystkie najważniejsze atrakcje okolicy mieliśmy już „zaliczone” a jeszcze pozostał nam cały dzień w górach, postanowiliśmy udać się dalej, w góry Tilliria na północnym-zachodzie wyspy do Lasu Pafos gdzie żyją muflony. Znaleźliśmy w przewodniku 2 szlaki: Horteri i Selladi tou Stavros, oba wyruszają z miejscowości Stavros Tis Psokas. Pierwszy jest jednak bardzo trudny, to 5 km ścieżka w górę. Wybraliśmy więc drugi – 3 km spacer po lesie kończący się w Rezerwacie Muflonów.

Droga do Stavros wije się mocno to w górę to w dół, więc napewno nie nadaje się dla osób z chorobą lokomocyjną. Nas, mimo, że na takową nie cierpimy, mdliło już pod sam koniec od tej jazdy. Po około 1,5 godziny dotarliśmy na miejsce. Stavros okazało się nie tyle miejscowością co raczej stacją badawczą nad muflonami. Jest tu tylko rezerwat i jeden bar oraz ścieżka Horteri, bo o tej, którą wybraliśmy nikt w okolicy nie słyszał. Udaliśmy się więc na spacer do muflonów ale zobaczyliśmy tylko jednego i to z bardzo daleka. Mimo to, nie żałujemy, że jechaliśmy tak długo tą męczącą drogą. Widoki są przepiękne, miejsce zupełnie różni się od reszty Cypru. Przypomina bardzo tropikalne lasy, może to za sprawą wszędobylskich motyli.

Po odpoczynku i cypryjskiej kawie ruszyliśmy w drogę powrotną z planem zobaczenia dwóch atrakcji leżących po drodze: klasztoru Kykos i grobowca Makariosa. Ze Stavros prowadzą tam dwie drogi: krótsza, którą przyjechaliśmy i dłuższa ale za to prowadząca przez Dolinę Cedrów. Postanowiliśmy ją zobaczyć i to był naprawdę dobry pomysł. Przez jakieś 2 km drogi można wypatrzeć wiele cedrów od małych do tych ogromnych a przy tym zapach jest niesamowity. Cedry rosną na wysokości ok 900 m npm i można je spotkać tylko tu oraz w Libanie, Maroku i Himalajach.

Po następnych kilkudziesięciu minutach jazdy krętą drogą dotarliśmy w końcu do klasztoru Kykos. Jest to dość duży, 900-letni klasztor, miejsce pielgrzymek prawosławnych chrześcijan. Znajduje się tu obraz Matki Boskiej słynący z czynienia cudów. Do obrazu ustawia się zawsze spora kolejka. Prawosławni przechodzą koło całego ikonostasu, żegnając się przed każdym z obrazów i całując go. Można też napisać karteczkę z życzeniem do Matki Boskiej i zapalić świeczki. Cały klasztor pomalowany jest scenami z Bibli i jest tu też muzeum. Bardziej religijni lub też niestosownie ubrani zakładają przed wejściem specjalny, purpurowy płaszcz co nadaje miejscu charakterystykę – co i rusz przebiega „purpurowa postać”. W klasztornym sklepiku zaś można kupić miejscowe alkohole, zioła na wszelakie dolegliwości i przetwory. Jeśli nie wybieracie się na zwiedzanie którejś z wielu w tym regionie winiarni to warto właśnie tutaj zaopatrzyć się w zivanię czy też comandarię, bo ceny są niższe niż na straganach dla turystów.

Kilkaset metrów od wejścia do klasztoru jest wjazd na górę na której stoi pomnik Arcybiskupa Makariosa III – pierwszego prezydenta Cypru. Za pomnikiem jest wejście do jego grobowca.

Dalej w planach mieliśmy odwiedzenie wsi Fini słynnej z garncarstwa. Niestety, po dojechaniu tam, okazało się, że wszystko jest już pozamykane, mimo, że była dopiero 4 po południu. Nie dane było nam więc zapoznać się z tamtejszą twórczością.

Ponieważ byliśmy stosunkowo niedaleko od wsi Kalopanagiotis, postanowiliśmy tam wrócić i dokupić jeszcze ich wyśmienitego soutzioukos.

Na kolację wybraliśmy się tym razem do Kakopetri. Jest to małe miasteczko z kilkoma restauracjami, bankami i sklepami położone jakieś 9 km od naszego hotelu.

Ponieważ byliśmy ponad tydzień na Cyprze i nie spróbowaliśmy gyrosa (pewnie dlatego, że w Izraelu szawarma, a jest to to samo, jest na każdym rogu) postanowiliśmy nadrobić zaległości. Do tego tradycyjnie piwo i tym razem krem nie z jabłek a a z sera. Również dobry. Przypominał mi trochę nasze kremówki z tym, że krem był serowy.

Po powrocie do hotelu rozpoczęliśmy najmniej przyjemną część tej wyprawy, czyli pakowanie. Chcieliśmy wyruszyć jak najwcześniej aby wstąpić jeszcze do Agros i pojechać do Limassol rozliczyć się za zniszczenie samochodu. Być może pobyć jeszcze trochę na plaży. I tak zaczęło się nasze pożegnanie z Cyprem.

Dzień 9 – ostatni

Tego ranka, po zapakowaniu samochodu, wykwaterowaniu, śniadaniu i pożegnaniu z Eleni, pojechaliśmy do Agros. Jest to małe miasteczko w górach Troodos słynące z małych, rodzinnych fabryk. Jest tam fabryczka słodyczy Nikhe, fabryczka produktów z róż oraz garncarstwa a także fabryczka wyrobów wędzonych.

Ponieważ jednak był piątek trzynastego nie obyło się bez przygód. Jakieś 5 km po wyjechaniu ze Spili złapaliśmy gumę. Nie tak po prostu, żeby nadawała się do wulkanizacji, ale eksplodowała i pękła na pół. Nasze koszty związane z użytkowaniem samochodu znowu znacznie wzrosły, gdyż koszt nowej opony to 145 Euro! Do tego klucz do kół nie pasował. Zatrzymaliśmy przejeżdżający samochód i miły kierowca poradził nam, że 200 m dalej jest warsztat i można od nich pożyczyć, co oczywiście uczyniliśmy.

Niezrażeni jednak złym początkiem dnia postanowiliśmy nie dać się przesądom i kontynuować nasze pożegnanie z Cyprem. W Agros wstąpiliśmy najpierw do Nikhe gdzie w małym sklepiku można popróbować wszelkich tradycyjnych słodkości cypryjskich w tym orzechy włoskie gotowane z łupiną na słodko. Po ugotowaniu łupina jest mięciutka i całość ma wspaniały, choć dziwny smak. Potem zeszliśmy na dół gdzie w piwnicy stoi mnóstwo kotłów z owocami i warzywami do przetworów. Siedzi tam kilka kobiet, które obierają i przygotowują cytryny, bakłażany, figi i inne owoce i warzywa do dalszej obróbki. Jest tu też wytwórnia soutzioukos.

Najedzeni i obkupieni ruszyliśmy dalej. Kilkadziesiąt metrów od Nikhe jest mała garncarnia oraz plantacja i przetwórnia róż. Prowadzi ją Chris Tsolakis, który oprowadza turystów osobiście, ciekawie opowiadając o wszystkim. Można wypróbować kosmetyki różane oraz likier a w maju, w porze zbiorów, można też zanurzyć się w stosie z różanych płatków. Kosmetyki są dość drogie ale na likier i herbatkę z róży mogliśmy sobie jeszcze pozwolić.

W Agros jest też kilka kawiarni, gdzie nie omieszkaliśmy zatrzymać się na tradycyjną cypryjską kawę, niestety już ostatni raz. Potem pojechaliśmy już bezpośrednio do Limassol, gdzie zamiast plażować i się kąpać przeszliśmy się tylko brzegiem morza zajadając lody Algidy, których niestety w Izraelu brak.

Wypożyczalnia samochodów Michaela leży w miejscowości Moutayiaka, koło Limassol, więc postanowiliśmy osobiście się do nich udać i rozliczyć za powstałe szkody, niż oddawać samochód w takim stanie bez uprzedzenia. Michael i jego synowie przyjęli nas bardzo miło. Popatrzyli na „zniszczenia” i zaproponowali sumę 200 Euro za wszystko. Nie było to wcale dla nich zaskoczeniem, że turyści nieprzywykli do jazdy po lewej stronie drogi, oddają samochód w takim stanie. Było im nawet przykro, że przez to zdarzenie mieliśmy nieprzyjemności na wakacjach, na których powinniśmy się tylko świetnie bawić. Przeprosili też za to, że nie było odpowiedniego klucza i pojechali z nami do wulkanizatora na zmianę koła na nowe, żebyśmy ostatnie godziny mogli jeszcze normalnie pojeździć. Zaproponowali, że jeśli wolimy mogą nas zawieźć na lotnisko ale było dość wcześnie, więc chcieliśmy jeszcze nacieszyć się Cyprem.

Po zmianie koła pojechaliśmy do Larnaki, po drodze zatrzymując się jeszcze na krótką kąpiel w morzu. Przed Larnaką wysiedliśmy na parę minut przy Słonym Jeziorze, żeby zrobić ostatnie zdjęcia w kolorach zachodzącego słońca a potem pojechaliśmy do centrum. Tam udaliśmy się na ostatniego gyrosa z KFC, który nam bardzo zasmakował ostatnim razem. Potem za ostatnie Euro kupiliśmy jeszcze piwo Leon, które wypiliśmy na molo i na oparach benzyny (już nie opłacało nam się tankować a za 1 Euro trochę sie wstydziliśmy) dojechaliśmy na lotnisko. Samochód zostawiliśmy na płatnym parkingu, zabraliśmy rzeczy i udaliśmy się do odprawy. Potem syn Michaela przyjechał po kluczyki, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. W Tel Avivie wylądowaliśmy około północy, gdzie otoczyło nas ciężkie i bardzo wilgotne o tej porze roku powietrze.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u