Przez Południową Armienię i Górny Karabach – Rafał W. Zarębski

Przez Południową Armienię i Górny Karabach

Rafał W. Zarębski

Większość turystów przybywających do Armenii (orm. Hajastan) odwiedza Erywań i jego okolice. Czasami jeszcze zahaczają o klasztory Haghbat i Sanahin znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Tymczasem kierując się w stronę granicy z Iranem możemy poznać jeszcze jedno oblicze tego ciekawego kraju. Interesująca jest także możliwość odwiedzenia Nagornego Karabachu (NKR). Niezłym źródłem wiedzy o Armenii i Nagornym Karabachu jest między innymi strona: www.armeniapedia.org

Wizy

Wizę Armenii można otrzymać w ambasadzie tego kraju w Warszawie. Bez problemu dostaniemy ją też  na granicy, po wypełnieniu wniosku i uiszczeniu opłaty 30 dolarów. Z tego co słyszałem od napotkanych Polaków, wyjątkiem jest przekraczanie granicy przejściem kolejowym: tam mogą być kłopoty z otrzymaniem wizy.

W świetle prawa międzynarodowego Nagorny Karabach znajduje się na terytorium Azerbejdżanu, jednak w rzeczywistości pozostaje poza kontrolą rządu w Baku. Po wojnie, która rozdarła Zakaukazie, żyjący w Karabachu Ormianie stworzyli na tym obszarze własne quasi–państwo, funkcjonujące dzięki wsparciu władz Armenii. Wjeżdżając tam nie liczmy więc na pomoc polskiego konsula.

Wizę Nagornego Karabachu można załatwić w przedstawicielstwie w Erywaniu (ul. Zarian 17 A). Znacznie wygodniej jednak jest wjechać do Nagornego Karabachu bez wizy, gdyż są one sprawdzane dopiero przy wyjeździe. Na miejscu powinniśmy się jednak udać do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Stepanakercie (adres: Azatamartiknery 28) i tam wizę wykupić. Koszt to 11000 ADM. i wbrew temu co podają różne źródła opłata dokonywana jest w armeńskich dramach, a nie dolarach czy euro. Należy pamiętać, że z wizą Nagornego Karabachu w paszporcie nie wjedziemy później do Azerbejdżanu. Ponadto ze swoim pobytem w Nagornym Karabachu lepiej nie afiszować się w północnym Iranie, gdzie mieszka dużo Azerbejdżan i gdzie silny jest ruch panturkistyczny. Chociaż nie słyszałem, żeby Turcy z powodu karabchskiej wizy robili jakieś problemy, to, jak się wydaje, roztropniej będzie unikać pokazywania jej także na granicy tureckiej. Z tych powodów warto poprosić o wydanie wizy „na rękę”, bez wklejania do paszportu. Przy okazji zaoszczędzimy jedną stronę w paszporcie.

Niektórzy turyści postanawiają zignorować miejscowe przepisy wizowe i niejednokrotnie udaje im się wyjechać z Karabachu do Armenii bez kontroli. Ci, którym się nie uda, narażają się na nieprzyjemności oraz kary pieniężne. Według Arama, Francuza mieszkającego w Suszi, kara wynosi 100 dolarów i musieli ją zapłacić nawet biznesmeni, chcący zainwestować w Karabachu spore sumy. Nie pomógł nawet telefon do znajomego ministra w Stepanakercie.

Jeżeli z Nagornego Karabachu wjeżdżamy z powrotem do Armenii, nie potrzebujemy kupować drugiej wizy armeńskiej. O załatwianiu wizy NKR piszę także pod datą 11 sierpnia. Informacje na temat znajdują się również na następujących stronach: www.nkr.am www.nkrusa.org

Pieniądze

W lecie 2007 roku przybliżony kurs armeńskiego drama (AMD) wynosił 300 ADM za 1 USD. W Armenii oczywiście najłatwiej wymienić pieniądze w stolicy, chociaż kantory są też  w mniejszych miastach, podobnie jak bankomaty. W Erywaniu tylko nieliczne bankomaty akceptowały moją kartę VISA Electron.

Walutą używaną w Nagornym Karabachu jest także AMD. Wymiany walut można dokonać w bankach i kantorach. W Stepanakercie jest sporo bankomatów, ale jak przeprowadza się międzynarodowe operacje bankowe w kraju, którego nie ma na oficjalnej mapie świata, nie mam pojęcia.

Przykładowe ceny w południowej Armenii (lato 2007): kebab 450 ADM, szprotki w puszce 250 ADM, 1 kg ciastek–babeczek 1000 ADM, 1 kg sera (bardzo słony) 1100 ADM, 1 kg brzoskwiń 400–500 ADM, 1 kg winogron 800 ADM

Przykładowe ceny w Nagornym Karabachu (lato 2007):  1 kg brzoskwiń 250–500 ADM, 1 kg winogron 250 ADM, 1 kg sera 1100 ADM, papier toaletowy 100 ADM, lemoniada w restauracji 140 ADM, piwo w restauracji 500 ADM, kieliszek wina w restauracji 400 ADM. Inne ceny podaję w tekście relacji.

Noclegi na południu Armenii

Zakaukazie to nie Bliski Wschód, gdzie łatwo o hotel za parę groszy. Tani nocleg na południu Armenii to zwykle wydatek od 3000 ADM wzwyż. Na najtańszy hotel natrafiłem w Goris: był to postsowiecki moloch, wówczas w remoncie, przez co wokół unosiły się chmury pyłu. Nocleg kosztował tylko 2000 ADM. O ile sam pokój był w miarę przyzwoity, to zniechęcał całkowity brak dostępu do toalety i łazienki (co oznacza, że nie było tam nawet zimnej wody). Wolałem wydać więcej i spać w pobliskim hostelu (patrz część o Goris).

Informacji o zakwaterowaniu B&B w Armenii można poszukać na stronie www.bedandbreakfast.am. Podane tam opłaty są raczej wysokie, ale należy pamiętać, że niekiedy ceny w tym kraju bywają dość elastyczne.

Noclegi w Nagornym Karabachu

Hotele w NKR są drogie, więc sensowną opcją są znacznie tańsze kwatery prywatne. Przeciętna cena to 5000 ADM ze śniadaniem. Przy wyższej cenie warto targować się o dodatkowe posiłki. Osoby udzielające gościny cudzoziemcom nie zawsze życzą sobie, żeby udostępniać ich adresy na forum publicznym. Dlatego o namiary na kwatery w NKR najlepiej dowiadywać się w hostelach w Armenii albo pytać innych podróżników. Dodatkowe informacje o noclegach znajdują się w części poświęconej Szuszi

Podróżowanie po południowej Armenii i Nagornym Karabachu

Najprostszym sposobem dostania się na południe Armenii jest długi przejazd marszrutką z Erywania (informacje na temat transportu do i ze stolicy: www.tacentral.com/getting_in_bus.asp?story_no=2 )

Podobnie rzecz się ma z podróżą do Nagornego Karabachu. W opisywanych rejonach lokalny transport funkcjonuje rzadko. Są to marszrutki (minibusy), które jeżdżą głównie w godzinach przedpołudniowych. Bywają przepełnione i nie zawsze można się w nie wepchać na trasie. Ciekawą alternatywą jest przemieszczanie się po Armenii autostopem. O ile jednak autostop bardzo dobrze działa w Armenii, to w NKR lepiej sprawdzić rozkłady marszrutek i na okazję liczyć tylko w ostateczności. Po pierwsze jeździ tam dużo mniej samochodów, po drugie na skutek wojennych doświadczeń, ludzie wydają się mniej ufni niż ich rodacy z Armenii.

RELACJA (2007)

PONIEDZIAŁEK 6 sierpnia, Z Tblisi i Erewania na południe Armenii

Marszrutka z Tblisi do Erywania wyruszyła po godzinie 8.00 spod dworca kolejowego. Kierowcami byli dwaj starsi przedstawiciele mniejszości Jezydów (z którymi na trasie zjadłem obiad), zaś przez całą podróż z Gruzji do Armenii miałem zapewnione miłe towarzystwo 2 młodych Ormianek. Cena przejazdu: 30 lari.

Pod  dworcem kolejowym w Erywaniu wysiadłem koło godziny 14.00. Na dworcu spotkałem Francuza. Bezskutecznie próbowałem mu pomóc kupić w okienku starą sowiecką mapę kolejową. Wymieniliśmy się za to użytecznymi adresami: on dostał namiary na noclegi w Tblisi, ja namiary na kwaterę w Nagornym Karabachu. Ten sposób uzyskiwania świeżych informacji często działa lepiej niż błyskawicznie tracące aktualność przewodniki, czy nawet Internet. Ponieważ dwa tygodnie wcześniej spędziłem w Erywaniu sporo czasu, nie miałem już tam czego szukać. Wkrótce złapałem metro (0,50 ADM) i pojechałem do centrum, skąd ruszały marszrutki w różne strony Armenii. Niestety, na miejscu okazało się, że tego dnia busów do Goris już nie będzie. Wniosek z tego taki, że w Armenii wszystkie dalsze trasy warto planować w godzinach przedpołudniowych. Bliższe zresztą też. Nade mną zawisło widmo kolejnego noclegu w dość drogim mieście jakim jest Erewań. Miałem jednak szczęście, zaczepił mnie sympatyczny grubasek w okularach. Okazało się, że razem z rodziną wybiera się na wakacje do babci w Goris. Wynajęli całą marszrutkę z kierowcą i jako pobożni ewangelicy nie mieli nic przeciwko temu, żebym zabrał się z nimi. Miałem godzinę czasu, żeby załatwić swoje sprawy: bankomat, szybki obiad, toaleta. Potem uiściłem opłatę 3000 ADM u kierowcy i mogliśmy jechać. Zanim jednak na dobre oddaliliśmy się od stolicy bus musiał wielokrotnie się zatrzymywać, najpierw w sklepie, a potem w przydrożnych punktach sprzedaży płodów rolnych. W ramach wakacyjnego wyjazdu rodzina zrobiła gigantyczne zakupy: od ogromnych baniaków z wodą mineralną począwszy, na strasznych ilościach pomidorów skończywszy. Jak mi tłumaczyli, ceny na prowincji są dużo wyższe. Kiedy oni robili zakupy ja mogłem kontemplować Ararat, górujący nad zielonymi winnicami. Krajobraz z Araratem tle był tam zupełnie inny od tego, który można podziwiać od strony tureckiej czy irańskiej.

W połowie drogi zatrzymaliśmy się na piknik, na który nie omieszkano mnie zaprosić. Moim wkładem w przyrządzanie posiłku był scyzoryk z otwieraczem. Miejscowi sklepikarze mieli częściowo sparaliżowaną córeczkę, której podarowałem balonik (podobnie zresztą jak dzieciom z mojej marszrutki). Opakowanie balonów to dobry pomysł na prezenty, zwłaszcza, że nie zajmuje dużo miejsca w plecaku.

Na trasie do Goris mijaliśmy się naprawdę wspaniałe, surowe pejzaże, takie jak na przykład skały w okolicach Yeghegnadzor. [Z1] Do Goris dotarliśmy dobrze po 23.00. Moi nowi znajomi nie mogli mnie przenocować, ale odstawili pod same drzwi hostelu, którego adres wziąłem z przewodnika Lonely Planet. Na ganku imprezowała już francusko­–hiszpańska kompania. Wśród nich była Katalonka, Natalia którą wcześniej poznałem w Tblisi. Niestety, byłem zbyt zmęczony, by udzielać się towarzysko i szybko poszedłem spać

WTOREK 7 sierpnia, Goris

Hostel Goris oferuje przyzwoity nocleg w niedużych pokojach, gdzie mieści się po kilka osób. Jest prysznic z gorącą wodą, a w cenie noclegu dobre śniadanie (w tym produkty domowej roboty) plus bonusy w rodzaju popołudniowej kawy, cukierków czy arbuza i melona. Gospodarze, Gerard i Nadia mówią po angielsku i rosyjsku, mają też namiary na kwatery w innych miejscach Armenii i w Nagornym Karabachu. Za te przyjemności jednak trzeba zapłacić aż 6000 ADM.

Tańszą opcją jest hotel Goris, stojący obok postsowiecki gigant. Dzień po przybyciu dowiadywałem się o cenę. Zaproponowano mi całkiem niezły pokój za 2000 ADM, ale bez dostępu do toalety i wody (nawet zimnej). Ostatecznie drugą  noc znów przespałem w znacznie droższym hostelu. Cóż, może po remoncie warunki w hotelu Goris będą już lepsze.

Miasto zwiedzałem na piechotę. Ponieważ w Gruzji zepsuła mi się grzałka, kupiłem w sklepie nową made in China za grosze. Identyczne można kupić na Ukrainie. Potem od jednej z Hiszpanek dowiedziałem się, że kiedyś w Hiszpanii ktoś zmarł od porażenia prądem od grzałki i od tej pory takie ustrojstwa są tam zakazane.

Samo Goris nie jest jakieś nadzwyczajne, choć ma pewien orientalno–radziecki klimat. Nadzwyczajne natomiast są jego okolice, gdzie można oglądać skalne kominy podobne do tych w tureckiej Kapadocji, czy irańskim Kandovan. No i jest jeszcze sympatyczna rzeczka przepływająca przez miasto.

Miałem fart, bo kiedy snułem się po obrzeżach miasteczka, zaprosiły mnie do domu miejscowe dzieciaki nudzące się w czasie wakacji. Dzięki temu obejrzałem jamy i skalne kominy, do których normalnie nie miałbym dostępu, a które ludzie mają po prostu u siebie w ogrodach. W tym celu musiałem się trochę powspinać. Chłopak, który mnie oprowadzał wraz z dwoma siostrami pokazał mi między innymi pieczarę–królikarnię i pieczarę sypialnię z pięknie urządzonym pokoikiem. Mój przewodnik miał chrapkę na aparat cyfrowy i telefon, ale musiał się zadowolić pocztówkami z Polski. Dzieciakom tak spodobało się moje towarzystwo, że z trudem udało mi się opuścić niezwykły dom.

W następnej kolejności obejrzałem cmentarz malowniczo położony wśród „kapadockich” skał. Podczas zwiedzania peryferii miasta otrzymałem kolejne zaproszenie. W towarzystwie starszego pana spożyłem talerz fasolki i cukierki, czemu towarzyszyła (jakżeby inaczej) konsumpcja wysokoprocentowego alkoholu. W tym samym czasie żona gospodarza wykonywała ciężką pracę, waląc metalowym prętem w owczą wełnę rozłożoną na tarasie.

Warto wspiąć się ścieżką na urwiska dominujące nad Goris. Oprócz ciekawych widoków można tam odkryć skromną kapliczkę. Wycieczkę zakończyłem, kiedy ścieżka zaprowadziła mnie do wysypiska śmieci. Wycofałem się, kiedy zobaczyłem kręcące się tam kundle oraz kołujące nad śmietniskiem sępy.

Obiadu poszukałem bliżej centrum. Odnalazłem szyld z narysowanym szaszłykiem, jednak miejscowi pouczyli mnie, że aby go zjeść najpierw trzeba samemu zaopatrzyć się w mięso w pobliskim sklepie (zapłaciłem 795 ADM za potężny kawał i 100 ADM za upieczenie). W międzyczasie klienci „szaszłyka” poczęstowali mnie własnym mięsem i oczywiście wódką. Tego samego dnia Francuzi bezskutecznie szukali w mieście jakiejś restauracji.

Kawiarnia internetowa w Goris znajduje się blisko czegoś co jest połączeniem łuku triumfalnego z fontanną. W dziwny sposób obliczali tam opłatę za Internet: 300 ADM + 40 ADM za każdy ściągnięty megabajt.

Po południu oglądaliśmy galerię, w której wisiały obrazy  Gerarda. Wieczorem w hostelu poczęstowano nas melonami i arbuzami, a nowo przybyli kolejni Francuzi: Arnaud i Claire uraczyli wszystkich wódką.

ŚRODA 8 sierpnia, Goris – Most Diabła – Tatev – Goris – Szaki – Sisian

Rano śniadanie w cenie noclegu: jajecznica, chleb, dżem, ser, herbata lub kawa… Wszystko bardzo smaczne. Gospodarze zorganizowali transport na wycieczkę do Tatev. Część z turystów pojechała samochodem prywatnym Gerarda (wraz z gospodarzami), część wynajętą taksówką. Taksówką śmigałem ja, Arnaud i Claire. W sumie wycieczka wyszła po 3000 ADM od osoby (w tym dodatkowe 1000 ADM dla taksówkarza za nadprogramową godzinę czekania). Dwójka pozostałych Francuzów, czyli Jean Noel, który wyglądał jak prof. Miodek oraz jego żona Muriel zostali w hostelu, bo się czymś zatruli.

Po drodze do Tatev przejeżdżaliśmy malowniczą okolicę z Mostem Diabła na czele. Wykąpaliśmy się tez w źródłach, ukrytych pośród niesamowitych skał. Przez chwilę byliśmy jedynymi pływakami w tym pięknym miejscu. Niestety wkrótce musiałem wyleźć z wody, żeby pilnować swoich rzeczy. Oprócz nas na kąpiel miała ochotę jakaś ormiańska rodzina oraz prawdziwa szarańcza ­– kilkudziesięcioosobowa grupa hałaśliwych dzieciaków z wymiany armeńsko–francuskiej. Zakątek od razu przestał być zaciszny, a my zebraliśmy manatki. Zanim ruszyliśmy do klasztoru, jeszcze spróbowaliśmy gazowanej wody, która tryskała wprost z podziemnego źródła.

Jak wiele ormiańskich klasztorów, monastyr w Tatev warto zobaczyć nie tylko ze względu na architekturę, ale także z powodu jego pięknego położenia.

Wycieczka trwała parę godzin. Ponieważ nie było późno, podjąłem decyzję, że opuszczam Goris i jadę autostopem do Sisian, gdzie opierając się na wskazówkach z przewodnika miałem nadzieję na tańszy nocleg. Zjadłem gorącą zupkę, wypiłem kawę, którą poczęstowali gospodarze, po czym pożegnałem się. Gospodyni odradziła mi marsz do głównej szosy, więc pozwoliłem, by wezwali mi… taksówkę. Stargowałem cenę z 1000 ADM na 800 ADM, a zapłaciłem 900 ADM, bo kierowca nie miał wydać. Jak na autostopowicza przystało wysiadłem z taksówki w najdogodniejszym miejscu i zacząłem machać czekając na okazję.

Tubylcy z pobliskiej stacji obsługi patrzyli na mnie jak na szaleńca, jednak już po paru minutach zabrała mnie potężna cysterna. Sympatyczny kierowca zmierzał do Erywania, wysadził mnie przy skrzyżowaniu i pokazał w którą stronę jest Sisian. Do przejścia piechotą miałem parę kilometrów. Miasteczko okazało się mniejsze niż się spodziewałem, a centrum było jakimś wiejskim placem. Z rozmowy z miejscowym chłopakiem dowiedziałem się, że nie jestem w Sisian, tylko w Szaki. Mój błąd: zamiast spojrzeć na mapę, uznałem że kierowca cysterny wysadził mnie w pobliżu Sisian. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W Szaki były wodospady, które Francuzi i Hiszpanki odwiedzili poprzedniego dnia. Natychmiast zmieniłem plan i stwierdziłem, że idę nad rzekę. Czekał mnie jeszcze jeden mały spacer. Miejscowe chłopaki namawiały mnie, żebym poszedł krótszą drogą przez gospodarstwo ich sąsiada, ale ponieważ sąsiada nie było, wybrałem drogę dłuższą. Rzeka Szaki wiła się pośród zielonych łąk, gdzie pasły się zwierzęta. Wodospady faktycznie były całkiem ładne, obok, po drugiej stronie rzeki, piknikowała grupa podpitych wyrostków. Oczywiście zapraszali mnie do udziału w imprezie jednak odmówiłem. Mimo to biesiadnicy wleźli do rwącej wody, żeby mi podać ormiański chleb, szaszłyka, kawał arbuza i oczywiście szklankę wstrętnej wódki, którą musiałem wypić. Potem zawróciłem do miejsca, gdzie był bród i kładka i skracając sobie drogę przez łąki dotarłem do szosy. Przeszedłem spory kawałek, w końcu, zanim zdążyłem zamachać, zatrzymał się samochód osobowy. Kierowca, taksówkarz po godzinach pracy, podwiózł mnie za darmo prosto pod hotel Dina. Hotel ma stronę internetową www.dinahotel.am , ale niekoniecznie trzeba się kierować podanymi tam stosunkowo wysokimi cenami. Bardzo przyzwoity nocleg kosztował tylko 3000 ADM – cena za łóżko w pokoju dwuosobowym z TV i umywalką. Prysznic dodatkowo płatny, na szczęście umyłem się jeszcze w Goris. Doba hotelowa do 13.00.

Niestety, baza gastronomiczna w Sisian wyglądała dużo gorzej.  W knajpce blisko hotelu można było co najwyżej napić się piwa. Oprócz chipsów mieli tam jeszcze… gruzińskie chaczapuri, a właściwie jego podróbkę (100 ADM). Wieczorem nawet w ścisłym centrum miasta nie było niewiele lepiej z jedzeniem – parę sklepów spożywczych i straganów z owocami.

Niedaleko hotelu jest też poczta. Telefon do Polski: 334 ADM za minutę, ale nie skorzystałem. O Internet warto spytać miejscową dzieciarnię, bo choć jest blisko poczty, trudno tam trafić (300 ADM za godzinę).

CZWARTEK 9 sierpnia, Sisian – Zorats Karer – Sisian (Armenia) – Stepanakert (NKR)

Na ten dzień zaplanowałem Zorats Karer, a potem dotarcie do Stepanakertu, stolicy Nagornego Karabachu. Po śniadanie wybrałem się na niewielki rynek. Ceny: ser w spożywczym (bardzo słony): 1100 ADM za 1 kg; bułka słodka i mały chlebek w piekarni 70 ADM, winogrona 800 ADM za 1 kg, brzoskwinie 400–500 ADM za 1 kg. Po posiłku wyruszyłem piechotą do Zorats Karer, ormiańskiego Stonehenge. Kamienne kręgi  miały znajdować się jakieś 40 minut marszu od hotelu. Przez całą drogę pytałem ludzi, czy dobrze idę. Potem zabudowania się skończyły i nie bardzo było kogo pytać. W końcu  na stacji obsługi zaczepiłem niejakiego Rustama. Po rosyjsku znał tylko parę słów, ale podwiózł mnie spory kawałek i pokazał, gdzie wejść na ścieżkę, która prowadzi do prehistorycznych monumentów. W końcu dotarłem do Zorats Karer. Dalej już były chyba tylko góry i granica z Azerbejdżanem. A wcześniej buda z pamiątkami, której pilnował jeden chłopak. Nie skusiłem się jednak ani na foldery, ani na pocztówki po dolarze za sztukę. Same kamienne kręgi pewnie robiłyby znacznie mniejsze wrażenie, gdyby nie surowy krajobraz wokół.

W drodze powrotnej do Sisian znowu udało mi się podjechać autostopem. Kiedy jednak zabrałem manatki z hotelu i koło 13.00 stawiłem się na przystanku marszrutek, okazało się, że tego dnia w kierunku Goris i Nagornego Karabachu już nie pojadę. Pozostawała taksówka i autostop, oczywiście wybrałem to drugie. Zatrzymali się dwaj miejscowi. Kierowca zażądał pieniędzy. Najpierw skrzyczał mnie za to, że chcę jechać za darmo, a potem stwierdził, że nie może mnie tak zostawić.  Z Sisianu w stronę Goris podwieźli mnie gratis. Tak się złożyło, że wysiadłem przed Goris, przy źródełku i jadłodajni dla tirowców zmierzających na południe. Wszyscy jechali do Meghri, nikt do Nagornego Karabachu. Nie miałem żadnej gwarancji, że nadjedzie jeszcze kursowa marszrutka z Erywania. W końcu zatrzymał się bus wynajęty przez rodzinę wracającą z wesela. Jechali do Stepanakertu. Gruby kierowca zażądał kosmicznej sumy 5000 ADM, a ja nie miałem siły się targować, gdyż chciałem znaleźć się w Nagornym Karabachu jeszcze przed wieczorem.

Po drodze złapaliśmy gumę i z innymi Ormianami musiałem podnosić samochód. Miałem zażądać od kierowcy 1000 ADM za udzieloną pomoc, ale wspaniałomyślnie zrezygnowałem. W czasie podróży wąsaty współpasażer opowiadał mi swoje przygody w Polsce i NRD, gdzie służył w Armii Czerwonej. Poczęstował też morelami, ale nie chciał powiedzieć ile zapłacił za przejazd do Stepanakertu.

Kontrola na granicy Armenii i Nagornego Karabachu trwała może kilka sekund. Malownicze widoki z górskich serpentyn kontrastowały z wciąż dostrzegalnymi śladami wojny. Według Lonely Planet w stolicy Nagornego Karabachu ciężko o tani hotel. Postanowiłem przechytrzyć przewodnik i poprosiłem wąsacza o wskazanie niedrogiej „gostinicy” w Stepanakercie. Marszrutka podwiozła mnie w pobliże hotelu, ale na miejscu zrzedła mi mina. Hotel Nairi, figurujący zresztą w Lonely Planet, wcale nie był tani: 18 000 AMD. Z ciężkim sercem złapałem taksówkę, która zawiozła mnie pod adres kwatery podany mi przez Francuza na dworcu w Erywaniu.

Przyjęła mnie bardzo miła pani. Za 5000 AMD dostałem przyzwoity pokój i obietnicę śniadania. Potem na piechotę ruszyłem do centrum Stepanakertu. Centrum, w którym stoją bardzo ładne rządowe budynki, było prawie puste – sytuację ratowała duża ilość zieleni. Duża część przechodniów to żołnierze. Obok głównego placu stało wielkie Centrum Kultury. Pogadałem z urzędującą tam babuszką, która musiała się bardzo nudzić na owym etacie. Niestety w najbliższym czasie nie zaplanowano żadnych kulturalnych wydarzeń. Nie uzyskałem informacji o żadnych wystawach lub koncertach, za to babuszka wyciągnęła ode mnie ile płacę za nocleg.

Idąc w dół ulicy Azatamartiknery znalazłem kawiarnię internetową (150 AMD za 30 minut). Najpierw nie było tam prądu, a jak po jakimś czasie już był, to komputer mi się zawiesił. Mimo to jakoś udało się wysłać e–mail.

W końcu postanowiłem udać się na posiłek. W pewnym momencie usłyszałem za sobą krzyk i poczułem, że ktoś agresywnie szarpie mnie za ramię. Już szykowałem pięści, żeby dać odpór napastnikowi, kiedy okazało się, że to Jean Noel, sobowtór profesora Miodka poznany w Goris. Zaraz poszliśmy do knajpki, gdzie już siedziały Muriel żona Miodka i Katalonka Natalie. Potem pojawili się i inni, między innymi nasz gospodarz–malarz z Goris, jak się okazało, mający szerokie znajomości w Stepanakercie. Próbowaliśmy się radzić Ormian w sprawie zbyt drogiej wizy, jednak z mizernym skutkiem. Z zachodnimi znajomymi umówiłem się na następny dzień, po czym ruszyłem w swoją stronę. Po drodze na kwaterę wstąpiłem do niegdyś ekskluzywnej dziś podupadłej restauracji z pseudofontanną i rozmieszczonymi wokół gwiaździście salkami. Byłem jedynym klientem. Zamówiłem lokalny specjał chałamasz (1000 ADM za 300 gram), do tego chleb (50 ADM) i z braku coli pyszną lemoniadę za 450 ADM. Dość drogo, ale smacznie, no i najadłem się. Niestety, nazw lokali nie zapisałem.

Na kwaterze uzgodniłem z gospodynią godzinę śniadania oraz ustaliłem, że zostawię u niej plecak. O tym, czy spędzę tam drugą noc, miałem poinformować następnego dnia.

PIĄTEK 10 VIII, Stepanakert – Vank – Gandzassar – Stepanakert – Szuszi (Shushi) – Stepanakert

Śniadanie w Stepanakercie, to oprócz herbaty dwa jajka, masło i serek do smarowania (nie tak dobry jak w Goris). Na dworzec podjechałem marszrutką nr 10 za 0,50 ADM. Francuzi i Hiszpanki spóźnili się, ale w końcu w ogromnym ścisku zapakowaliśmy się do busa jadącego do Vank (chyba 300 ADM). Kierowca zabrał nas niechętnie i był opryskliwy. Mieszkańcy Nagornego Karabachu najwyraźniej noszą w sobie wojenną traumę. Są znacznie mniej otwarci niż ich pobratymcy z Armenii.

Po ponad godzinie gniecenia się w busie wysiedliśmy w Vank. Od razu rzucił się w oczy długi płot zrobiony z… samochodowych rejestracji. To jedno z wielu miejsc, które przypominają o konflikcie zbrojnym jaki miał miejsce w Nagornym Karabachu. W centrum miasteczka znajdował się dziwaczny kompleks budowli służący rozrywce miejscowych. To prawdziwe arcydzieło współczesnego kiczu. Powstało dzięki pieniądzom zamożnego przedstawiciela ormiańskiej diaspory, a znajduje się tam m. in. statek–restauracja Titan, widownia otaczająca brudne baseny, po których można pływać rowerem wodnym i sztuczny wodospad z posągiem lwa.

Z Vank, idąc po szosie,  ruszyliśmy do klasztoru Gandzasar. Po drodze towarzyszyły nam piękne górskie widoki. Przewodniki jednak ostrzegają przed beztroskim schodzeniem ze znanych tras: w Nagornym Karabachu, wciąż można natrafić na miny. Z tego właśnie powodu zrezygnowaliśmy ze zwiedzenia niedalekiej od Gandzasar wioski. Wędrówka trwała około 40 minut. Przed samym klasztorem mieścił się cmentarzyk, gdzie spoczywają osoby zabite w czasie wojny. Na jednej z mogił, ukwieconej różami, ormiański bojownik był uwieczniony na nagrobku z kałasznikowem w dłoniach. Z monastyru, który jak wiele ormiańskich klasztorów przypomina twierdzę, rozpościera się ciekawy widok na góry i okoliczną wioskę.

Na peryferiach Vank, blisko rozwidlenia do Gandzasar i Tsovin Kar można zobaczyć jeszcze jedną osobliwą atrakcję: jest to orzeł wykonany z części samochodowych.

Do odjazdu marszrutki do Stepanakertu było jeszcze trochę czasu, więc w restauracji w Vank zamówiliśmy obiad. Obsługiwała nas… Chinka, która ani po angielsku, ani po rosyjsku nie rozumiała ni w ząb. Wątpię, by znała chociaż po ormiański. Profesor Miodek czekał na swoje purée tak długo, że potrzebna była interwencja w kuchni. Ja swoje spaghetti dostałem trochę wcześniej i jeśli chodzi o stosunek ilość – jakość – cena (800 AMD) był to dobry wybór.

Marszrutka do Stepanakertu oczywiście odjechała za wcześnie, w dodatku mieli komplet, jednak 2 osobom z naszej grupy udało się nią pojechać. Reszta przy wylocie z miasteczka próbowała łapać autostop i negocjować wynajęcie samochodu. Jedyny zainteresowany kierowca podawał wygórowaną cenę i nie chciał się targować. W międzyczasie otrzymaliśmy zaproszenie na herbatę od burmistrza, który zgodził się zastanowić nad jakimś rozwiązaniem. Na szczęście po jakichś dwóch godzinach łapania okazji zatrzymał się mikrobus. Zabrał nas za darmo właściciel biura podróży ze stolicy, jadący z żoną. Przy okazji biznesmen zareklamował swoje usługi, a jadąc górskimi serpentynami cały czas nas zagadywał i się odwracał zamiast patrzyć na drogę. Ale i tak byliśmy mu wdzięczni.

W Stepanakercie okazało się, że dzień jest jeszcze młody. Wynajęliśmy więc w 5 osób taksówkę do Szuszi za 3000 AMD. Trochę ciasno było i czasem niektórzy musieli się schylać. Taksówkarz zgodził się na nas zaczekać. Odwiedziliśmy mieszkającego w Szuszi francuskiego Ormianina, Arama, z którym wcześniej korespondował Miodek. Aram to trochę dziwna i ekstrawagancka postać, ale jest kopalnią wiedzy o Nagornym Karabachu. Pracuje nad przewodnikiem po tym nieformalnym państwie oraz chce stworzyć hostel z prawdziwego zdarzenia. Jest też chyba jedyną osobą, która w Nagornym Karabachu oficjalnie w Internecie proponuje noclegi B&B w cenie 5000 AMD. Oprócz śniadania w cenie jest też dostęp do Internetu oraz usługi Arama jako przewodnika–tłumacza (w zależności od jego dyspozycyjności, jak zaznacza). Oto jego strona w języku francuskim wraz z danymi kontaktowymi:

www.shoushi.nk.am

Pozostały czas, jaki spędziliśmy w Szuszi przeznaczyliśmy na zwiedzanie pięknej XIX–wiecznej katedry Ghazanchetsots. Zatrzymaliśmy się też przy ponurych ruinach meczetu. O ile w Stepanakercie właściwie prawie nie widać śladów wojny, to w Szuszi spotyka się je niemal na każdym kroku.

Po powrocie do Stepanakertu umówiłem się z towarzyszami podróży na wizytę w Ministerstwie – według naszych informacji miało być czynne także w sobotę. W międzyczasie widziałem też jak miejscowa milicja w centrum miasta tłucze jakiegoś domniemanego przestępcę. Po sprawunkach i skorzystaniu z Internetu udałem się na kwaterę.

Do mojej gospodyni przyjechała nastoletnia wnuczka. Babcia mówiła do niej po ormiańsku, wnuczka odpowiadała po rosyjsku. Chociaż w cenie noclegu miałem tylko śniadanie, gospodyni poczęstowała mnie gratis solidną kolacją z herbatą. Wieczorem poznałem dwóch protestanckich misjonarzy z Niemiec, którzy także nocowali w tym domu. Starszy, 68–letni krzepki pastor świetnie orientował się w polskiej literaturze, polskiej historii i polskich realiach politycznych. Okazało się też, że jest znajomym profesora Miodka (tego prawdziwego).

SOBOTA 11 sierpnia, Stepanakert (NKR) – (Armenia) Goris – Kapan – Karadżan

Na śniadanie dostałem chleb, herbatę i dwa jajka, dojadłem też swój słony ser. W centrum próbowałem znaleźć czynny kantor lub bank, jednak w sobotę o tej porze nie było to łatwe. Kiedy przechodziłem przez skrzyżowanie, nagle na środku jezdni zatrzymał się miejski busik. Wychylił się z niego kierowca i pozdrowił mnie głośno. Był nim wąsacz, który częstował mnie morelami w drodze do Stepanakertu. Od razu też wyjaśnił jak dojść do miejsca, gdzie znajdował się czynny kantor (w dół jednej z głównych ulic, równoległej do Azatamartiknery).

O godzinie 9.00 byłem już w Ministerstwie. Niestety, wbrew informacjom z poprzedniego dnia, strażnik za biurkiem poinformował nas, że osoba wydająca wizy będzie dopiero o godzinie 12.00. Była sobota. Mimo naszej rozpaczy, zapewnień, że Francuzi nie zdążą na samolot i kilku telefonów strażnika poruszonego naszym losem, musieliśmy czekać. Wróciłem na kwaterę po swoje rzeczy. Tam zaproszono mnie na czaj, ciastka, cukierki, migdały i orzeszki. Po herbacie pożegnałem miłą gospodynię i zabrałem manatki. Z Francuzami spotkałem się w restauracji. Wcześniej, Katalonki, Natalia i Maribel zdecydowały się zaryzykować, pożegnały się z resztą i poszły łapać marszrutkę do Armenii, nie posiadając wizy.

Kiedy w końcu pojawiła się urzędniczka od wiz, poszło dość szybko. Trzeba było poświęcić jedno zdjęcie, a w formularzu podać daty planowanego pobytu, miejscowości, które chcemy odwiedzić i miejsce noclegu. Podaliśmy hotel Nairi z przewodnika. Opłata 11000 ADM gotówką na miejscu. Dwoje Francuzów miało już wizy kupione w Erywaniu, więc załatwiali tylko „registrancję”, którą otrzymuje się bezpłatnie. Pozostali dostali ją z wizą. Po wyjściu z ministerstwa rozstałem się z Francuzami – i tak nie zmieściłbym się na piątego pasażera do taksówki. Na dworzec dotarłem piechotą. Tam niespodzianka: dziś marszrutek do Goris „uże niet”. Na szczęście jakiś dziadek sprzed dworca naraił mi faceta, który właśnie wybierał się do Armenii. Za przewiezienie mnie do Goris chciał 3000 ADM, ale stargowałem na 2500 ADM. Musiałem jeszcze czekać, aż sprawdzi koła w osiedlowym warsztacie. Drugim pasażerem był wojskowy w panterce, ja z plecakiem siedziałem z tyłu. Ruszyliśmy. Tuż przed granicą kierowca zapytał czy mam wizę, gorliwie przytaknąłem. Na posterunku granicznym strażnik tylko machnął ręką. Nikt nawet nie zauważył, że w samochodzie jest cudzoziemiec i nikt nie raczył zajrzeć do mego paszportu.

W drodze kierowca dowiedział się, że zmierzam do Meghri. Zaproponował, że zawiezie mnie tam za 7500 ADM, bo i tak tam jedzie, ale wydało mi się to za drogo. Powiedziałem, że mam mało pieniędzy. Umówiliśmy się, że zostawi mnie przy drodze z Goris do Meghri, ale zamiast tego wysadził mnie przy nieznanym mi wjeździe do Goris. Zmarnowałem przez to dużo czasu, bo musiałem dotrzeć do centrum Goris piechotą. Za to wcześniej kupiłem sobie zimny kebab za 450 ADM.

W centrum poinformowano mnie, że 5 minut wcześniej odjechała marszrutka do Meghri. Człowiek, który się na nią spóźnił powiedział mi, że prawdopodobnie będzie jeszcze jedna. Po 30–40 minutach (około 16.00) rzeczywiście nadjechał mikrobus, jednak pełen pasażerów. Ormianin jakoś wsiadł, mnie kierowca potraktował jak powietrze. Otworzyłem więc samodzielnie tył samochodu, żeby wpakować tam plecak, a potem próbować samemu się wbić do marszrutki. W tym momencie z bagażnika wypadły wciśnięte tam rzeczy: jakiś abażur, melon, pudło z cennymi talerzami (chyba wszystkie się nie stłukły). Kierowca nagle mnie zauważył i zaczął wrzeszczeć, pasażerowie tez byli wściekli. Wykrztusiłem: „izwienitie” („izwienitie”, „izwienitie” – odwarknął kierowca), po czym pomogłem zebrać porozrzucane dobra. Potem stamtąd zwiałem. Nawet już nie próbowałem wejść do busa, bo współpasażerowie mogliby mnie rozedrzeć na strzępy. Poszedłem wzdłuż jezdni, licząc na to, że za miastem uda mi się złapać jakąś okazję. Przy szosie było źródełko z pitną wodą. Chciałem się napić, gdy nagle usłyszałem za plecami krzyk: „Rafael!”. Z jakiegoś tarasu wołał chłopak, którego skądś znałem. Okazało się, że w domu obok spędzają wakacje ewangelicy, z którymi jechałem na południe kraju z Erywania. Zaprosili mnie na kawę i brzoskwinie (powiedziałem, że jestem po obiedzie, bo jadłem kebab i chciałem zaraz jechać dalej). Porobiłem sobie zdjęcia z całą rodziną, łącznie z babcią, szwagrostwem i kuzynostwem. Zostawiłem gospodarzowi albumik pt. „Polsza”, w zamian otrzymałem breloczek z wizerunkiem Jezusa i karteczkę z ormiańskim tekstem modlitwy. Wzięli też ode mnie adres, bo hodujący winniczki gospodarz, stwierdził, że prawdopodobnie będzie robił interesy z polskimi przetwórniami ślimaków. Z synem odprowadził mnie na autostop. Szybko zatrzymaliśmy samochód, który zawiózł mnie do Kapan pod hotel Lernagordz. Niestety nocleg kosztował tam aż 6500 ADM, a hotel Darist był jeszcze droższy (cena pięciocyfrowa). Zbliżał się wieczór, ale postanowiłem jechać dalej. Kapan jest miastem ładnie położonym pośród gór. Przez centrum płynie rzeka, nad którą prócz blokowisk stoją bardzo malownicze rudery.

Kiedy autostopem dojechałem na pętlę autobusową, była już 19.00. Miejscowa młodzież zdobyła dla mnie informację, że o 19.00 będzie jeszcze marszrutka do Karadżan, gdzie ktoś inny polecił mi wcześniej tani i dobry hotel. Nie doczekałem jednak przyjazdu marszrutki, bo dwóch mieszkańców Kapan w przypływie dobrej woli postanowiło zawieźć mnie tam gratis, a potem wrócić do siebie. Po drodze jeden z nich zażartował, że teraz wywiozą mnie gdzieś, a potem zabiją. Wiedziałem, że to dowcip, jednak jakoś mnie to nie rozśmieszyło. Żartowniś zaraz przeprosił, stwierdził: „my nie Czeczeńcy”, a potem poczęstował piwem, w którym ledwie umoczyłem usta. Podwieźli mnie pod sam hotel Ganzasar. Zostawili mi na siebie namiary, kazali uważać za przyjaciół, a w razie czego walić jak w dym. W hotelu poprosiłem recepcjonistkę o tani pokój. Okazało się, że  znów muszę zapłacić 5000 ADM, za co otrzymałem luksusy w postaci łazienki z ciepłą wodą i TV. Następnego dnia dowiedziałem się, że były też pokoje po 3000 ADM. Dlaczego mi nie zaproponowała tych tańszych? Ano dlatego, że tam zimna woda i nie ma telewizora… Kobiecie nie mieściło się w głowie, że cudzoziemiec może wziąć chłodny prysznic i spędzić wieczór bez pilota w dłoni. Ale była bardzo sympatyczna i z własnej inicjatywy zaparzyła mi dobrą herbatę. Niestety w kieszeni zostało mi już mało dramów. Nie chciałem wymieniać więcej dolarów, bo czekała mnie jeszcze długa podróż przez Iran, Turcję i Europę Wschodnią. W Karadżan ciężko o lokale gastronomiczne. Kolację zjadłem po wizycie w sklepie spożywczym. Przed snem obejrzałem amerykański film sensacyjny pt. „Transporter 2”.

NIEDZIELA 12 sierpnia, Karadżan – Meghri – Agarak (Armenia) – Noordoz (Iran)

Karadżan nie jest miejscem dla miłośników muzeów i zabytków, ale samo położenie tego miasteczka robi wrażenie. Nad ranem znalazłem się na szosie do Meghri, którą wskazali mi miejscowi. Zacząłem czekać na okazję, a stałem w takim miejscu, że jednocześnie mogłem podziwiać panoramę okolicy. Zaczęła już dochodzić dziesiąta, a tu samochodów mało i żaden nie kwapił się mnie zabrać. W końcu podszedł do mnie jakiś tubylec, który oznajmił, że może mi pomóc, bo jego brat jest taksówkarzem. Kiedy spytałem o cenę do Meghri, zaczął z kimś gadać przez komórkę, a potem rzucił: 25000 ADM (czyli więcej niż 200 PLN!). Wyśmiałem go i powiedziałem, że za tę sumę mogę dotrzeć do Erywania, Tblisi i jeszcze Istambułu. Chyba się obraził i poszedł. Może się pomylił i chciał powiedzieć 2500?

Potem zagadnęły mnie trzy przechodzące kobiety. Najmłodsza oświadczyła: „U nas źli ludzie, dlatego nie biorą na autostop”. Ja na to dyplomatycznie: „Dobrzy tylko jeszcze śpią” (niedziela była). Wtedy starsza do młodszej: „Widzisz, nie gadaj takich rzeczy”. Koniec końców zaprosiły mnie na szaszłyki, ale odrzuciłem pokusę i grzecznie odmówiłem pokazując na zegarek – chciałem jeszcze tego samego dnia dostać się do Iranu. Po chwili zacząłem żałować, że odrzuciłem propozycję. Poszedłem  za kobietami wzdłuż szosy, jednocześnie wyglądając lepszego miejsca do stopowania. Raptem koło mnie zatrzymała się ciężarówka. Kierowca, chociaż znał po rosyjsku tylko parę słów, obiecał zawieźć mnie od razu do Agarak, gdzie mieści się przejście graniczne.

Droga prowadziła niesamowitymi serpentynami, przez coraz wyższe góry. Widoki zapierały dech w piersi i dosłownie wbijały w fotel. W pobliżu Meghri znajdowała się kopalnia złota. Kiedy koło niej przejeżdżaliśmy, kierowca wyjaśnił mi to na migi pokazując swoją obrączkę.

Wcześniej w planie miałem krótkie zwiedzanie Meghri, miasta niemal na końcu świata, jednak musiałem z tego zrezygnować. Meghri zostało w tyle, a ja znalazłem się w Agarak. Kierowca pokazał mi w którym kierunku jest  „tamożnia”. Wręczyłem mu pocztówkę z Polski i uścisnąłem rękę. Potem złapałem bagaż i wysiadłem z ciężarówki. Pierwsze kroki skierowałem do hotelu: w Goris obiecałem moim przyjaciołom ewangelikom, że jak się znajdę pod granicą to do nich zadzwonię. Hotel czy też pensjonat robił dobre wrażenie, a był ukryty wśród winorośli.

Przed budynkiem siedziała grupa biznesmenów, którzy grali w karty. W budynku powitała mnie starsza pani, która zawołała ładną dziewczynę. Z przyzwyczajenia spytałem o cenę pokoju. Odpowiedź: 3000 ADM. A warunki były naprawdę przyzwoite. Jeżeli się nie mylę był to ten sam obiekt w Agarak, który wymienia Lonely Planet: Elya Martirosyan B&B, Nshagortsneri 3.

Poinformowałem się także na temat telefonu i ewentualnego posiłku. Stanęło na tym, że poszukają mi brakującego numeru kierunkowego do Goris, a ja w tym czasie zjem obiad (było po godzinie 13.00). Na pytanie o cenę np. jajecznicy z kiełbasą, dziewczyna powiedziała, że kosztuje 1500 ADM, po czym dodała z uśmiechem: „Zresztą możemy cię ugościć”. Zaproszono mnie do hotelowej jadalni, gdzie dostałem: mięso z ziemniakami, ser, jajecznicę, kiełbasę, ogórki, pomidory, chleb, wodę mineralną i herbatę. Po jedzeniu pozwolono mi zadzwonić do Goris – zapewniłem swoich znajomych, że u mnie wszystko OK. Za obiad i za rozmowę telefoniczną dziewczyna nie chciała wziąć ani grosza… Oświadczyła, że jej koleżanka ma polskich przyjaciół i że dużo dobrego słyszała o Polakach. Po raz kolejny przekonałem się na czym polega prawdziwa ormiańska gościnność.

Do granicy ruszyłem z brzuchem pełnym jedzenia i głową pełną dobrych myśli. Był upał. Odprawa armeńska poszła szybko i sprawnie, ale paszport sprawdzało mi chyba z 6 celników. Turysta z plecakiem z Polski i to w dodatku pieszy musiał być urozmaiceniem w ich monotonnej pracy. Oprócz mnie jedynymi klientami byli kierowcy grzecznie stojących w kolejce tirów. Celnicy bez problemu wbili stempel. Spytali tylko, czy to co mam w plastykowych butelkach to czasem nie jest wódka, której jak wiadomo do Iranu wwozić nie wolno.

Dalej trzeba było przejść do irańskiego posterunku. Tu także odprawa odbyła się bez kłopotów, oprócz tego, że musiałem jakieś 10 minut czekać na żołnierza dysponującego pieczątką. Jednak w porównaniu z przejściem irańsko–tureckim w Bazarganie była to prawdziwa sielanka.

Potem po raz drugi w życiu wkroczyłem na terytorium Islamskiej Republiki Iranu.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u