Polska-Ukraina-Rumunia-Bułgaria-Turcja – Wojciech Kunachowicz

Polska-Ukraina-Rumunia-Bułgaria-Turcja

Wojciech Kunachowicz

24 lipca 2005 (niedziela)

Godzina gdzieś koło 23, stoimy z Krzychem na peronie dworca Łódź Kaliska w oczekiwaniu na pociąg z Gdyni, który powiezie nas w dal… Do Turcji… Zaczęło się gdzieś w lutym – luźne rozmowy przy piwku na mrozie – a może by tak..? Może Syria, może Turcja, zawsze obecna w dywagacjach Mołdawia. Przeglądanie przewodników, map, notek w internecie, rozkładów jazdy. Po wielu negocjacjach z „gdańską” częścią naszej wycieczkowej ekipy ustaliliśmy – Turcja!

Tak więc czekamy, na pociąg, który wg pani czytającej ogłoszenia właśnie odjeżdza(sic!) – pewnie puszczali Ją z taśmy. Wreszcie nadjechał, a w nim Litwa, Monka, Marcelina i Tomasz. Entuzjazm wyrażany na nasz, a raczej posiadanego przez nas zimnego piwa, był niezrównany. W końcu ruszamy. Przy piwie toczą się rozmowy z cyklu „… z naszych rozmów wyłania się idea występów jakich jeszcze nie było..”. Czyli standard- radość, luzik i rozkoszowanie się chwilą. Zmęczeni późną porą i lekko nasączeni piwem powoli pojedynczo członkowie wycieczki udają się w objęcia Morfeusza…

25 lipca 2005 (poniedziałek)

Około 4 dzwoni budzik w telefonie. Co jest k…wa? Aaaaa, nic jedziemy na wypoczyn i trzeba się przesiąść w Tarnowie na inny pociąg. W Tarnowie wita nas wspaniała – utrzymana w PRL-owskiej poetyce – reklama miejscowych zakładów mięsnych. Drugi pociąg i od razu drzemka. W Rzeszowie też nie ma czasu do zmitrężenia – czeka już piętrowiec do Przemyśla. Jedziemy!!! Jakiś szósty zmysł kazał mi rozejrzeć się po bagażach… „Czy ktoś może wie gdzie jest namiot?” Wszyscy momentalnie się ocknęli. Po minach towarzyszy podróży poznałem, że nikt się nie zaopiekował tą częścią ekwipunku… Co robić? Niezły początek! Padały różne opinie: „Pójdziemy w Przemyślu do Biedronki i kupimy jakiś złom za parę złotych a potem się go gdzieś zostawi”, „I tak będziemy mieszkać na plaży więc namiot nam niepotrzebny” i inne w tym stylu. Ale od czego są telefony komórkowe i znajomość kolejowych realiów? Krzych po kilku skomplikowanych operacjach skontaktował się w końcu z Dyżurnym Ruchu w Rzeszowie i ustalił, że namiot przyjedzie do nas następnym pociągiem udającym się do Przemyśla. Uffff!

Przemyśl. Mamy godzinę wolnego na stacji ( jak się później okazało nie pierwszy raz), więc można załatwić potrzeby (zachęcające zarośla w zasięgu wzroku), przebrać się w krótkie spodnie, wypić kawę, zapalić…Ustaliliśmy, że opiekunem naszego „domku” będzie na stałe jedna osoba. „Ślimakiem” został Krzysiek. Namiot w końcu przyjechał i ruszamy w drogę. Busikiem do przejścia granicznego i już stoimy w tłumku miejscowych, dla których bliskość granicy jest źródłem- czasem jedynym – egzystencji…. Jeszcze imigracyjne karteczki, które wypełniamy dokładnie i po ostemplowaniu chowamy głęboko (mając w pamięci poprzednie kłopoty z zawieruszonymi karteczkami). Po ukraińskiej stronie próbują jak zwykle „podać nam cygaro” sprzedawcy niepotrzebnych „strachowek”, twierdząc z grobową miną że bez nich nie możemy przebywać na Ukrainie. Centralnie ich zlewamy i…. ….siadamy w barze, gdzie serwują nasz ulubiony repertuar: „Biłe”(niefiltrowane piwo – gorąco polecam), drinki typu „Rum-kola” i „Dżin-tonik” oraz Longiery (driki o różnych owocowych smakach o woltażu ok. 7-8%). Po zaspokojeniu pragnienia i zakupach „na drogę” wsiadamy do marszrutki, która za 8,5 hrywny wiezie nas do Lwowa.

Znowu w naszym ulubionym Lwowie… Na dworcu jak zwykle mnóstwo ludzi, zbieramy zrzutkę na bilety i zajmujemy miejsce w kolejce. Przed nami stoi człowieczek z piwkiem i kurzący papieroska ignorując przechadzających się milicjantów. Oni ze swej strony odwzajemniają się tym samym. W końcu udało się dopchać do kasy (wciąż z boku dochodzili nowi, mówiąc że za chwilę odjedzie im pociąg, po czym… zamawiali bilety z terminem wyjazdu 10 dni). Tego było za wiele. Przywołani na pomoc Tomek i Krzysiek zastawili dostęp i mogłem spokojnie kupić bilety. Oczywiście na kultowy wagon plackartnyj (cena 18,20 hrywny) Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udaliśmy się na relaks do niedalekiego baru….

Relaks był tak głęboki, że Krzyś zostawił pod talerzykiem pewną ilość miejscowej waluty, które w postaci banknotów wcześniej pięknie poukładał… Wsiadamy do pociągu. Nasz kultowy pociąg nr 601. Wytworzyło się oczywiście pewne zamieszanie – 6 osób ze sporym bagażem, do tego dość wesołych i niekoniecznie cichych. Nie spodobało się to miejscowym. Jak wyczarowani z czarodziejskiej lampy pojawili się żołnierze i od razu do nas! Jakiś pieprzony kapuś musiał podać cynk, że w wagonie są „innostrancy”. Zaczęło się rutynowo – pytanie o paszport i karteczki. Otrzymali je i dość długo studiowali. Okazało się, że Monka nie zaznaczyła w odpowiedniej kratce, że jest kobietą (sic!). Bardzo się ucieszyli że wykryli „przestępcę”. Sugestię, że można zaznaczyć teraz (skoro WIDAĆ że jest kobietą) zbyli stwierdzeniem „tiepier niet rukopisa, tiepier dziengi” i kazali nam wysiadać! Ale ponieważ już mieliśmy doświadczenia z podobnymi próbami bezczelnego ograbienia nas, stwierdziliśmy, że nigdzie się nie ruszamy, a Oni skoro uważają nas za przestępców – to proszę niech nas wyprowadzą w kajdankach i zadzwonią do Konsula. Chyba nie mieli przetrenowanej takiej opcji, wież coś poburczeli pod nosem i szybko się zmyli. Też bym tak zrobił…Przedstawiciele siłowego resortu dostali cygaro od plecakowiczów! Niezły obciach przed ziomkami… Ciekawe, czy pochwalili się w jednostce swoimi „łowami”?

W każdym razie ruszyliśmy. Trochę się pośmialiśmy z bezczelności mundurowych, zjedliśmy kolację i powoli udaliśmy się na koje.

26 lipca 2005 (wtorek)

Rankiem (ok. 6.00) znaleźliśmy się w miejscowości Korolewo. Był to punkt mający jednocześnie dwie zalety – jechał tamtędy pociąg z Lwowa i był stosunkowo niedaleko granicy ukraińsko-rumuńskiej. Poza tym jak się okazało miał też inne wspaniałości! Takiego wspaniałego wygwizdowa długo by szukać w naszej okolicy. Jako koneserzy klimatów pt „centralny środek d…” byliśmy zachwyceni… Takoż znajdujący się w pobliżu „dworca” bazar dostarczył nam wielu wrażeń – od proponowanego do sprzedaży asortymentu po ogólne warunki przeprowadzanych tam transakcji. Udaliśmy się we wskazanym przez przechodnia kierunku, do miejsca, z którego miał jechać autobus do granicy. Tam zaimprowizowaliśmy śniadanie, kawę, zabiegi toaletowe (każdy w innej kolejności). Oczekiwanie zdawało się coś za długie… Zagadnięta babuszka objaśniła nam, że powinniśmy udać się w inną stronę oraz że niestety do granicy to żadnego transportu publicznego nie znajdziemy. O .. !!!

Ale siedząc też nie znajdziemy, więc mandżury na plecy i naprzód! Po kilkuset metrach trzeba było zarządzić odpoczynek koło sklepu i troszkę się ochłodzić. W międzyczasie Tomasz pokręcił się po okolicy szukając chętnego do podwiezienia nas na granicę. Okazało się, że znalazł ale „sekcja łódzka” (ja i Krzych), udała się dalej na piechtę… Hehehe, zrobiliśmy reszcie dowcip – czekaliśmy w sklepiku za zakrętem, jakieś 20 metrów… Sącząc zimne piwko słyszeliśmy ich z daleka, jak wyrażają swoje niezadowolenie. W końcu nas dostrzegli i już po chwili w dobrej komitywie siedzieliśmy razem. Podjechał zamówiony transport – jakiś T4 czy Transit – w każdym razie Ci z tyłu nie mieli siedzeń… Negocjacje i za 80 hrywien jedziemy do Diakowa. Przejście graniczne pogrążone było w sennej atmosferze nicnierobienia przez urzędujących tam funkcjonariuszy. Bez pośpiechu dokonali odprawy. Żabi skok przez ziemię niczyją i witamy w Rumunii!!! Pogranicznicy udali się z naszymi paszportami do jakiejś budy, więc uciąłem pogawędkę z rozchełstanym celnikiem. Kiedy mu powiedziałem, że jesteśmy kolegami po fachu (bardzo podobała mu się legitymacja), natychmiast zatrzymał dwa pierwsze samochody i dokonując baaardzo pobieżnej kontroli „poprosił” żeby kierowcy zawieźli nas gdzie chcemy… Ot solidarność zawodowa… Kierowca naszego auta był bardzo rozmowny. Kiedy usłyszał skąd przybywamy rozgadał się na dobre. Był taksówkarzem i dość dobrze porozumiewał się po angielsku. Przy okazji dowiedzieliśmy się jaki ma stosunek do przystąpienia Rumunii do Unii Europejskiej. Zawiózł nas na dworzec kolejowy w Satu Mare i życząc miłej podróży odjechał w tumanie kurzu. Pozostała trójka nie miała tak miło – kierowca okazał się gburowaty i na koniec zażądał opłaty za podwózkę (6 dolców – niewdzięczny typ!).

Błyskawicznie dowiedzieliśmy się dlaczego Rumuni klną na swoje potencjalne przyszłe wstąpienie do Unii. Kasa biletowa i sklep, gdzie chcieliśmy kupić parę rzeczy „na drogę” (jak zawsze zresztą – podróż jest wtedy zdecydowanie przyjemniejsza) – zażądały od nas kwot dwu-trzykrotnie wyższych niż podczas ostatniego pobytu!!! Nie mówię, że było drogo – bo wciąż dla nas ceny były przystępne, ale nie tak się umawialiśmy

Tak więc kupiliśmy bilety i miejscówki na nocny pospieszny do Bukaresztu (cena 47,40 lei albo 47400 starych – mieli akurat denominację) i – mając kilka wolnych godzin – udaliśmy się do miasta. Generalnie miasto zupełnie bezpłciowe, nawet beż typowo rumuńskiego bajzlu. Eeee, kręciliśmy głowami, co zrobili z naszą dawną Rumunią??? Plastikują ją przed wejściem do Wspólnoty! Baru mlecznego też nie mogliśmy nigdzie namierzyć (a mamy z nimi jak najlepsze wspomnienia). Zadowoliliśmy się pizzą. Dopiero koło dworca znaleźliśmy odpowiedni przybytek, gdzie serwowano Ursusa w dobrej cenie i atmosferze… (1,7 lei)

Stuk, stuk, stuk… Koła pociągu miarowo wystukują rytm, a my stojąc przy oknach rozkoszujemy się podróżą… Pomaga w tym znakomite rumuńskie winko. Integrujemy się z miejscowymi. Mijamy dzikie, nieuprawiane przez nikogo pola, rozpadające się budynki zapomnianych stacyjek, podziwiamy pobliskie góry – a szczególne wrażenie po raz kolejny robią na nas tunele wykute w górach, przez które toczy się pociąg (nominalnie pospieszny, ale tempo ma takie jak nasz z Sanoka do Zagórza). Tego dnia udałem się na spoczynek wcześniej – wykorzystując fakt, że inni pasażerowie jeszcze bankietowali – mogłem przez chwilę podrzemać w pozycji leżącej. Oczywiście mój stan senności wykorzystali na swój sposób: na stacji Cluj-Napoca (brama do historycznej Transylwanii) nasz wagon zatrzymał się tuż obok kiosku – zostałem poproszony o uczestnictwo w zrzutce na piwo, które kurier kupił bez zbędnej zwłoki. Tyle że nie dane mi było go popróbować….

27 lipca (środa)

Rankiem przywitał nas Bukareszt – „Paryż Bałkanów”. Ktoś piszący te słowa powinien dodać, że było to dawno albo posiadał denka od kufli zamiast okularów…Ale dworzec Bucuresti Nord okazał się całkiem na poziomie. Zasługa to pewnie licznych mundurowych przy każdym wejściu. Pilnowali, by na teren dworca nie przeniknął „niepożądany element” i wpuszczali tylko osoby z ważnym biletem bądź ze sprzedanym przez nich „biletem peronowym”. Zmęczeni i niezbyt rześcy udaliśmy się – wstyd się przyznać – do McDonald’s. Tam jedynie była „europejska” toaleta. Tam też jadłem najdroższego Big-Maca. Kosztował (w przeliczeniu) 13 złotych!!! Musiało mi mózg rozmiękczyć…Po skończonej toalecie i posiłku nakładamy plecaki i metrem (z przesiadką na stacji Piata Unirii) udajemy się w stronę dworca Bucuresti Progresul na południowych rogatkach miasta. Okazał się wspaniały … 3 pociągi dziennie, stada bezpańskich psów, zdewastowana infrastruktura, toaleta….To trzeba zobaczyć! Okazało się, że pociąg do Giurgiu jest za kilka godzin. Wypiliśmy znalezione cudem w czyimś plecaku piwo – cudem dojechał aż tu jakiś Żubr i cudem ocalałe piwo kupione na peronie w Klużu i udaliśmy się na drogę celem złapania stopa. Niezbyt to szło, a że upał był solidny, trochę zrzedły nam miny. Podjechał w końcu busik z tablicą „Giurgiu”. Nie była to najwygodniejsza podróż… Dość powiedzieć, że całą drogę stałem to na jednej, to na drugiej nodze. I to za całe 2 leje! Wysiadamy przy rozjeździe – drogowskaz informuje, że do terminala granicznego jeszcze 4 kilometry. W takim upale dreptanie pod pełnym obciążeniem to koszmar! Po jakimś czasie ktoś zauważył mały sklepik przy drodze. Hurra! Napijemy się zimnego browaru i od razu wrócą siły i animusz! Jednak po wejściu spuściliśmy nosy na kwintę. Niejeden we własnej piwnicy ma większy porządek i asortyment… Do tego w obiekcie znajdowali się tylko „mocno opaleni” (Cyganie) w strojach nadgryzionych zębem czasu. Ponieważ nie ukrywali swojej niechęci do nas, opuściliśmy przybytek. Po półgodzinnym marszu, uważając na roztapiający się asfalt, dotarliśmy do stacji benzynowej. Klimatyzowane wnętrze, lodówka z napojami, toaleta. Odpoczywamy!!!

Żabi skok i jesteśmy na terminalu. Rumuńscy funkcjonariusze wyraźnie znudzeni oglądają paszporty tylko części osób, rezygnując nawet z ulubionego przez nich wbijania stempli(!) mówią żebyśmy sobie poszli do diabła. Sugestię przyjęliśmy i pomaszerowaliśmy przez ziemię niczyją w kierunku Bułgarii. Mijamy wałęsające się konie (co one tam robiły do dziś się nie domyślam), kierując się do cienia oferowanego przez wymizerowane drzewko. Przerwa ta została spowodowana czyjąś prośbą: „A może tak zrobimy sobie jakiegoś smacznego drinka?”. Blaszany kubek z odsuwaną klapką posłużył jako shaker i szklanka w jednym. Puszczony w obieg drink (zwany potocznie „wirem”) skończył się dość szybko, więc czynność należało powtórzyć… I w drogę. Mijamy przycupnięte na poboczu budki z wolnocłowym alkoholem i papierosami. Z kronikarskiego obowiązku zaglądamy – głównie by zorientować się w cenach – nie ma wśród nas koneserów „rudej wódy na myszach”, natomiast palacze gustują w papierosach mentolowych, których w sprzedaży nie ma. Docieramy do słynnego „Mostu Przyjaźni”.Jeszcze jedna kontrola dokumentów i już wchodzimy na budowlę wzniesioną w połowie lat 50-tych XX wieku. Konstrukcja stalowa ważąca chyba z milion ton, dwupoziomowa (dolny poziom stanowi linia kolejowa) zrobiła na nas wrażenie… Most budowała cała „wspaniała brać socjalistyczna” – PRL reprezentował „Mostostal”. Spacer na drugi brzeg wydawał się nie mieć końca. Upał też dawał się we znaki. Ekipa rozczłonkowała się i posuwała powoli naprzód „wyprzedzając co starsze ślimaki”. Na drugim brzegu majaczył port rzeczny w Ruse. Podobno największy na całym Dunaju. Na bułgarskim brzegu jako pierwsi zameldowali się piszący te słowa (Wojtek) i Litwa. Odprawa graniczna i odpoczynek. Okazało się że nie ma w terminalu punktu wymiany walut, w związku z czym nie mogliśmy kupić nawet wody mineralnej. Powoli dobija reszta ekipy.

Ruse…. Smakowaliśmy tę nazwę… A właściwie Pyce – czytaliśmy cyrylicę jak łacinę. Wiele razy zastanawialiśmy się – jeszcze w trakcie wyznaczania trasy wycieczki- jak tam jest… Było oczywiście inaczej niż sobie wyobrażaliśmy. Ale to później…

Nie mieliśmy miejscowej waluty, więc z obsługą autobusu wynegocjowaliśmy przewóz naszych ciał i bagaży w łącznej cenie 3USD. Po kilkunastu minutach byliśmy w okolicach dworca kolejowego. Szybka wymiana pieniędzy (kantor i bankomat naprzeciwko dworca) i biegniemy na pociąg. Zakup biletu nie był prostą sprawą. Ponieważ zawsze należy kupować bilet do granicy, a później kombinować dalej, zażądaliśmy biletów do Svilengradu. Kasjerka widząc, że jesteśmy zamiejscowi, odesłała nas do międzynarodowej kasy „Riła”. Tam nas spektakularnie olano. Co robić? Pociąg za pół godziny, następny jutro, a my nie mamy biletów. Zirytowany Tomasz udał się na negocjacje do Pani Kasjerki. Udało mu się nabyć bilet (11,30 BGL), po czy łaskawie obsłużono również nas. Zakupy należały do najszybszych, ale też najprzyjemniejszych dotychczas (ceny), wino w gustownych bukłaczkach (2,5 l za 3 BGL), piwo ( butelki 2,2 l za 1,80 BGL, coś do jedzenia i już ładujemy się do pociągu. Jeszcze tylko zdjęcie z miejscowymi, którzy za wszelką cenę chcieli się z nami uwiecznić. Byli mocno opaleni i mocno pachnieli…

Jedziemy. Krzyś robi całe serie zdjęć, mrucząc pod nosem „Jeszcze więcej Pyce, jeszcze więcej Pyce…”. Dla Niego pobyt w tym mieście był zdecydowanie za krótki. Ale nic to – przecież jeszcze będziemy tu w drodze powrotnej. Podróż przebiega w miłej i luźnej atmosferze do momentu wizyty konduktora. Czytaliśmy w internecie, że konduktorzy w Bułgarii są niezwykle łasi na pieniądze, a „nasz” gajowy musiał należeć do krajowej ekstraklasy… Rzucił okiem na nasze bilety i bez mrugnięcia okiem stwierdził, że są „nieważne”. My – zdziwienie, on – bilety nieważne. „Jak to?” „Bo to jest pociąg międzynarodowy i musicie mieć specjalny bilet” „Ale my jedziemy tylko do Svilengradu, czyli nie za granicę” „Nieważne, ale ten wagon jest międzynarodowy i musicie mieć specjalny bilet albo dopłacić”.Ile?” Wyjął jakąś książeczkę i pokazał jakąś liczbę. I tu Cię mam bratku!- pomyślałem. Nie wiedział biedak, że mogę się znać na sieciowym rozkładzie jazdy i że potrafię czytać cyrylicę… Krzyś jeszcze się nie zorientował i „dla świętego spokoju” chciał mu zapłacić. Został zmitygowany i wrócił do przedziału. Przecież nie możemy mu zapłacić bo kwota była wyrażona w kilometrach!!! Na nasze stanowcze „nie płacimy!” stwierdził, że jeszcze tu wróci… Oczywiście przylazł i znowu swoje. My mu na to „na bilecie jest nr pociągu i godzina odjazdu, wszystko się zgadza, czyli bilet jest ok.”. „Ale to jest bilet bez międzynarodowej miejscówki” „Nie zapłacimy, a najlepiej przyprowadź swojego szefa” „Ja jestem szefem w tym pociągu” „To się od….” poszedł sobie złorzecząc. Okazało się że w naszym wagonie oprócz nas jedzie jeszcze jedna osoba. Bułgarka, z którą zamieniliśmy kilka słów wsiadając do pociągu (ktoś chyba pomagał też zanieść jej bagaż). Spytaliśmy dokąd jedzie i jaki ma bilet. Okazało się, że taki sam jak nasz. I powiedziała żebyśmy się nie przejmowali, bo on chce pieniędzy, i że ona pomoże nam w negocjacjach. Przybujał się znowu, tym razem zawołał Krzysia. Uznał pewnie, że jest najlepiej „zmiękczony”. Oczywiście poszliśmy wszyscy. Wściekł się. A jak do rozmowy przyłączyła się nasza starsza pani to ogarnęła go prawie furia. Ryczał na nią, że TYLKO ON może oglądać bilety i nie wolno ich pokazywać nikomu innemu (szczególnie cudzoziemcom), nam natomiast powiedział „Owszem bilet jest ok., ale to jest bilet WYŁĄCZNIE dla obywateli bułgarskich, a wy nimi nie jesteście”. K…wa co za debil! Nam tez zaczęły puszczać nerwy… Sytuacja zmierzała do konfrontacji na pięści, a to nigdy się dobrze nie kończy. Ostatkiem wysiłkiem woli zaproponowałem, że przesiądziemy się do innego wagonu, który jedzie do Dymitrowgradu. Niechętnie przystał na to. Pewnie też już miał nas dość, a chciał z przegranej batalii o łapówkę wyjść z twarzą. A my chcieliśmy spokojnie napić się piwa…. Odczepił się w końcu. Przez to całe zamieszanie uszło naszej uwadze, że pociąg jedzie zmienioną trasą. Niedawna powódź spowodowała podmycie torowisk i pociągi puszczano okrężnymi i często (jak sprawdziliśmy na mapie) pogmatwanymi szlakami. Widok za oknem sprawiał wrażenie, jakby okolica była całkiem opuszczona i zdewastowana. Choć nie całkiem – koło północy dojechaliśmy do miasta Szumien. Nikt z kolejarzy nie wiedział, ile nasz pociąg będzie stał na peronie (był pozarozkładowy – skąd mieli wiedzieć?), więc wzięliśmy (ja i Tomasz) na siebie ryzyko i udaliśmy się do sklepu (piwo Szumienskoje 2,25 l – 2 BGL). Krzych stwierdził, że na pewno zabraknie i też wyskoczył. Pociąg jakby stał tylko po to, byśmy uzupełnili zapasy. Kiedy wszyscy już byli zaopatrzeni i zdążyli usiąść – ruszył. Po dwóch godzinach, zmęczeni jazdą, (szczególnie akcją z kanarem) smacznie spaliśmy.

28 lipca 2005 (czwartek)

Pobudka, zbierać się prędko! Nasz wagon właśnie odczepili i trzeba wrócić do naszego „svilengradzkiego”. Nie wiadomo, kto wszczął alarm, ale naprawdę zrobił to w ostatniej chwili… Nasz przedział spodobał się komuś, więc rozłożyliśmy się w innym. Przyszedł konduktor (inny – nasz wysiadł z Starej Zagorze), obejrzał bilety i poszedł sobie. Dla niego były zupełnie ok. Uśmiechnęliśmy się wszyscy. Nie pierwszy raz próbowali różni naciągacze nas wyrolować, ale ten przeszedł wszystkich. Trzeba mieć tupet! Ale trafiła kosa na kamień! (trafiała tam zresztą jeszcze wielokrotnie…). Dojechaliśmy do Svilengradu. Szybko udaliśmy się do kasy kupić bilet do Edirne (4,54 BGL). Pośpiech był nieuzasadniony – pociągi (nasz i wracający z Turcji) stały tam jeszcze dwie godziny. Brak pośpiechu jest chyba wrodzoną cechą bałkańskich urzędników i funkcjonariuszy. W końcu szef celników ( w dziwnym mundurze przypominał raczej kuszetkowego) dał znak, że można się oddalić. Całe szczęście, bo wszyscy bardzo chcieli skorzystać z toalety. Pociąg powoli jechał przez ziemię niczyją, a my patrzeliśmy rozlatujące się wieżyczki obserwacyjne i płoty z kolczastego drutu. Brrrr, koszmarne wrażenie.

Kapikule. Ludzie wysiadają i ustawia się kolejka do okienka z wizami. 15 dolców albo 10 euro, potem jeszcze ostemplować w innym okienku i można spokojnie przyglądać się jak tureccy celnicy rozkręcają pociąg. Trwało to około trzech godzin. Tureckie przepisy pozwalają na wwiezienie 2 litrów mocnego alkoholu i 200 papierosów. Innych dupereli nie pamiętam. W każdym razie musiało mnie wtedy dopaść jakieś rozmiękczenie mózgu… Skoro tyle osób kłębi się przy wolnocłowych sklepach a celnicy są tak dokładni, to ceny używek w Turcji musza być wysokie! 2+2 =4! Ale nie kupiliśmy nic. Oczywiście okazało się że wyszliśmy na wałów, bo ceny na trunki były chore, a przecież mogliśmy się zaopatrzyć… Szczególnie, że na nas plecakowiczów nikt nie zwracał uwagi – raczej „mocno opaleni” i ich przedziały były obiektem zainteresowania służb granicznych. W końcu ruszamy. Przekraczanie granicy trwało łącznie ponad 5 godzin! Szczęśliwa gwiazda jednak nas do końca nie opuściła! Litwa znalazła schowane za zasłoną i przygotowane do przemycenia 3 litry 47% bułgarskiego alko. Przez kilka dni poprawiał nam nastrój, choć do smacznych nie należał (chyba że ktoś lubi anyżowy smak). Po krótkiej podróży dojeżdżamy do Edirne. Deja vu… Znów jesteśmy bez miejscowej waluty – nie możemy kupić biletów na dalszą podróż ani napić się piwa a upał miażdżący… Udajemy się więc do miasta. Oczywiście nie może być zbyt prosto. Kantoru (Doviz) w gąszczu uliczek i straganów znaleźć nie sposób. W końcu decydujemy się na wymianę pieniędzy w banku – kursem mniej korzystnym, ale mamy w końcu gotówkę. W lokancie zjedliśmy buły z mięsem ( taki kebab – kanapka) i tak pokrzepieni mogliśmy rozejrzeć się po okolicy. Atmosferę Orientu mogliśmy już poczuć podczas poszukiwań kantoru, ale dopiero teraz z wolną głową mogliśmy się w pełni nią napawać. Chaos, pokrzykiwanie przekupniów, klaksony i spaliny. Ale nam czas w dalszą drogę… Czeka Konstantynopol. Autobus w chorej cenie, więc wracamy na dworzec kolejowy. Po drodze zakupy w supersamie, Krzych dodatkowo sandały, bo z Polski nie zabrał. Bilet kolejowy za 10 YTL (studencki 8 YTL) i popołudniowy pociąg wiezie nas do Stambułu. Co ciekawe, wszystkie pociągi mają własne nazwy z rozszerzeniem >Ekspresi<, nie ma to jednak związku z prędkością ich jazdy – prawie zawsze jest spacerowe… Takoż postoje były kilkunastominutowe – z reguły z powodu mijanki pociągów w przeciwnych kierunkach. Na jednej z takich stacji ( bodajże Cerkezkoy) Litwie i Monce zachciało się oryginalnego kebabu. Wypatrzyły sprzedawcę na peronie i zasięgnąwszy języka na temat czasu postoju wybraliśmy się na zakupy. Mężczyzna oferował swoje produkty po 1YTL. Zamówiliśmy 3 sztuki. Niezbyt mi się podobała zawartość owych „tortilli” jak również to, że zawija je w gazetę. Do tego próbował wcisnąć nam to za podwójną cenę! Jednak nie chcemy takiego g…. Zostawiliśmy go klnącego na nas i…. ….pociąg odjeżdżał!!! A my staliśmy z głupimi minami, patrząc jak zdumieni obserwują nas pozostali w wagonie towarzysze. A uśmiechnięci kolejarze przyjaźnie nam machali mówiąc „bye bye Istambul „. Co robić? Miałem dokumenty i pieniądze (brakowało mi tylko T-shirta) więc jakoś się do tego Stambułu dostaniemy, tylko jak się tam odnaleźć? Przy rozładowanym telefonie to nie będzie proste. Miałem tylko nadzieję, że będą na tyle domyślni, żeby czekać na nas na dworcu, czyli w najbardziej oczywistym miejscu. Natłok pędzących myśli przerwał pisk kół wjeżdżającego pociągu. A po chwili… wraca nasz pociąg i jest łączony z nowoprzybyłym. Ale sobie z nas zażartowali, nie ma co! Sytuacja może nie beznadziejna, ale mocno niewygodna. Wracamy do wagonu. Za cudowne ocalenie! Wir krąży i cudownie poprawia nastrój. Zapada zmierzch i powoli oglądamy przedmieścia Stambułu. Wjazd do miasta zajmuje prawie półtorej godziny! Daje to wyobrażenie o jego wielkości. Ciekawe jak długo idzie się z rogatek do centrum pieszo? W końcu dworzec Sirkeci, obsługujący podróżnych w stronę Europy. Wysypujemy się z wagonów i natychmiast jesteśmy nagabywani przez miejscowych naganiaczy, oferujących nam „wspaniały nocleg w niezapomnianym miejscu z niezliczoną ilością dodatkowych atrakcji wliczonych w cenę”. Z doświadczenia wiemy, że należy do sprawy noclegów podejść spokojnie. To oni chcą na nas zarobić…Tymczasem idziemy z Litwą rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić, czy jest nocleg w miejscu, o którym czytaliśmy w necie . Przyznam, że wędrówka po opuszczonych, ciemnych i zaśmieconych ulicach robiła na nas wrażenie. Indagowani o drogę nieliczni przechodnie bezradnie rozkładali ręce. I przestrzegali generalnie przed nocnymi wypadami w tej okolicy. Zrezygnowani skierowaliśmy kroki w stronę dworca, gdzie czekała reszta ekipy. Odwiedziliśmy po drodze kilka hotelików. Każdy miał jakiś defekt – albo syf, albo drożyzna, albo akurat nie ma miejsc („będą jutro”). Już prawie wróciliśmy na dworzec, kiedy w bocznej uliczce zauważyliśmy „Yildiz Otel”. Okazał się strzałem w dziesiątkę! Zaklepaliśmy miejsca i poszliśmy po rzeczy i pozostałych. Znaleźliśmy ich objadających się kebabami i oganiających się od gościa, który proponował kwaterę za 10 €/osoba. Wariat!!! Pozbieraliśmy klamoty i poszliśmy do hotelu. Dostaliśmy 3 dwuosobowe pokoje ( w dwóch były łazienki), udało się nawet coś utargować, co poprawiło nam humory. Zapłaciliśmy 90YTL za 6 osób na 2 doby. To rozumiem. Teraz już tylko trzeba to oblać. Niestety mamy tylko jedynie tę podłą bułgarską raki, ale co tam! Hotelik dostarczył nam dużo radochy innego rodzaju. Wychodząc na papierosa palacze zwiedzali obiekt, odkrywając m.in. taras. Nic to, że był zawalony jakimiś gratami, piło i paliło się tam przyjemnie – jak to w letnią noc. Jeszcze lepszy okazał się mały pokoik na naszym piętrze. Był tak mały, że mieściło się tam tylko łóżko a okno wychodziło na korytarz! Ekstra miejsce. Do tego cukierkowo-ladrynkowa barwa ścian…Ubawieni i anyżowi poszliśmy spać.

29 lipca 2005 (piątek)

W końcu wyspaliśmy się w prawdziwych łóżkach! Dlatego też nikomu się specjalnie na spieszyło z wstawaniem… Okazało się, że hotel znajduje się w znakomitej lokalizacji- niedaleko Złoty Róg i dworzec Sirkeci, do najważniejszych zabytków też niedaleko. Po lekkim śniadaniu i toalecie wyruszyliśmy do miasta.

Samochodem to bym się tu nie wybrał… Przecież oni nie mają pojęcia o cywilizowanych zasadach poruszania się po drodze. Każdy jest jej właścicielem i ma w dupie pozostałych uczestników ruchu ( o pieszych nie wspominając). Zanurzyliśmy się w ten chaos z rozkoszą. Włóczyliśmy się wąskimi uliczkami, gdzie nowe domy sąsiadowały z zupełnymi ruderami, chłodziliśmy nogi i kapelusze w ulicznych zdrojach, jedliśmy kebaby, wzdychaliśmy do zimnego piwa, kupowaliśmy pamiątki… Tak dotarliśmy do Wielkiego Krytego Bazaru. Całkiem spora ta hala targowa Wszędzie atakują sprzedawcy wszystkiego – może dywan? może kurteczka dla szanownego Pana? Może cygarko?. Spadamy stamtąd dość szybko. W następnych uliczkach odbywa się targ warzywny. Za 1 YTL kupujemy oliwki, za kolejny 1 – brzoskwinie. Dodatkowo biorę za 7 YTL mentolowe marlboro. Pogięło mnie zdrowo! Chwila oddechu obok sklepiku. Od razu zjawia się właściciel i zaprasza na zakupy. Nie chcieliśmy nic kupować, ale skusił nas zimnym piwem. Efes 0,5 l za 2,2 YTL owinął w gazetę i wystawił nam jakieś skrzynki, żebyśmy mogli usiąść. Ech, wypoczyn…

Po pewnym czasie kluczenia uliczkami dają znać pęcherze (piwko). Wchodzimy do pierwszej napotkanej knajpki. Bardzo fajny taras w widokiem na Bosfor, obsługa rozkłada białe obrusy na nasz widok, hehehe – nie domyślają się że my tylko na siku. Poza tym może byśmy tam i zostali, gdyby nie bandyckie ceny proponowane w karcie. Panowie kelnerzy ze smutkiem odprowadzają nas wzrokiem… Mijając obelisk Totmesa III docieramy na dziedziniec Błękitnego Meczetu. Korzystając z chwili nieuwagi pilnujących wejścia wślizguję się do środka. Pozostali nie mają tyle szczęścia i zostali obdarowani specjalnymi chustami (do zakrycia nóg i ramion). W środku – cóż, jak dla mnie kiczowaty przepych złoceń, tłum gapiów, dziwny zapach – „bizantyjskie wnętrze” w pełnej krasie. Dlatego też kolejna atrakcja – Hagia Sophia (kościół Mądrości Bożej) – został „zwiedzony” tylko na zewnątrz. Niektórzy co prawda mieli zamiar wejść do środka, ale cena biletu skutecznie ich zniechęciła. Jeszcze tylko jakieś muzeum dywanów i zdjęcie „z wielkim ananasem” i spadamy „na obiad”. W międzyczasie Marcelina dała się skusić na kupno dywanu. Nosiła go później przez cały wyjazd . Obiad zjedliśmy na dworcu (oczywiście kebaby). Przy okazji pobytu na dworcu zaopatrzyliśmy się przezornie w bilety na przejazd do Kapadocji (21 YTL za przejazd w kuszetce), po czym udajemy się do hotelu na krótki odpoczynek (sjesta). Po sjeście idziemy na spacer na wieżę Galata.

Nabrzeże, przy którym cumują różne statki i promy wita nas przyjemną bryzą. Niestety wrażenie jest krótkotrwałe- musimy udać się w stronę mostu, przeciskając się pomiędzy spieszącymi w różne strony ludźmi, sprzedającymi tandetę krzykaczami, gówniarzami szukającymi okazji… Właśnie kilku takich przypięło się do Monki i Tomasza. Kupowali sobie jakieś orzeszki czy małże, kiedy szczyle robiąc zamieszanie dobrali się do plecaka Monki. Błyskawiczna reakcja spowodowała, że oddali grzecznie fanty i rozpłynęli się w tłumie. Czujność nasza wzrosła pięciokrotnie. Spacer przez most w promieniach zachodzącego słońca. Dzielnica Galata to miejsce dość zaniedbane i zaśmiecone. Docieramy do wieży widokowej i co? Właśnie przed kilku minutami wejście na górę zostało zamknięte. Wrrr!!! Wracamy, po drodze sklepik z piwem (1,5 litrowy SKOL za 4,5 YTL), znów most i ładnie oświetlony meczet Sulejmana Wspaniałego. Teraz się troszkę spieszymy, bo przy Błękitnym Meczecie odbywa się jakieś przedstawienie typu „światło i dźwięk”. Niewiele co prawda z niego rozumiemy, ale iluminacja wygląda fajnie i piwko też nieźle smakuje. Po występach wracamy do hotelu, gdzie kończymy znaleziony bułgarski alkohol . Oczywiście było go za mało, więc zbierana jest zrzutka na piwo. Idziemy do sklepu w trójkę – ja, Krzych i Tomasz. Kupujemy z Krzychem zrzutkowe, natomiast Tomasz samodzielnie (nie chcieli z Monką uczestniczyć we wspólnych zakupach). Ta niechęć do kolektywu została ukarana. Okazało się, że ten syn bezimiennej kozy, który sprzedawał piwo, orżnął Tomasza na 9 YTL. (Na usprawiedliwienie można tylko podać, że w Turcji niedawno była denominacja i w obiegu były pieniądze o starych i nowych nominałach, co doskonale pomagało oszustom, szczególnie wieczorem i w pośpiechu). Nie polepszyło to oczywiście nastrojów, ale też szybko powzięliśmy postanowienie „Nie pozwolimy dymać Orła Białego!”. Od tej pory każdy, kto próbuje podać nam cygaro jest karany natychmiast i bezlitośnie! Tak zmotywowani udajemy się na spoczynek.

30 lipca 2005 (sobota)

Houston, mamy problem!!! Trzeba opuścić hotel do 12.00, a pociąg odjeżdża dopiero o 20.05. Wieczorem poprzedniego dnia ustaliliśmy w recepcji, że zostawimy plecaki pod opieką konsjeża, a sami udamy się do miasta. Niestety dziś obsługa była inna, dodatkowo nie mówiąca w żadnym (oprócz tureckiego) języku. Czyli mandżury na plecy i w drogę! Na przystani wsiadamy na prom, który (za 1 YTL) transportuje nas przez Bosfor do Azji. Wysiadamy w pobliżu dworca Haydarpasa, z którego kursują pociągi w stronę azjatyckiej części Turcji. Ponieważ do odjazdu jeszcze kilka godzin, rozbijamy „obóz” i dzielimy się na dwie grupy, mające na zmianę pilnować bagaży. Pierwsza grupa – Litwa, Krzysiek i Wojtek – udaje się do nieopodal zauważonego marketu Carrefour zrobić zaprowiantowanie na drogę. W Carrefourze generalnie jak w Polsce – promocje (znakomite mięsa, małże i oliwki) i kupa ludzi snujących się z wózkami między półkami. Zakupy spożywcze dość proste – jemy mniej więcej to samo – gorzej z napojami. W końcu, po wielu dyskusjach i obliczeniach decydujemy się na 2 butelki wódki „bazooka’ (18 YTL za 0,75 !!!!) i dwie litrowe butelki piwa Marmara Gold (2,70 YTL – niezła cena). Jeszcze tylko zakupy „kosmetyczne” Krzyśka i wracamy do reszty koczującej na stacji. Po drodze sączymy piwo Marmara z puszek 0,2l (0,7 YTL). Wzięliśmy je, bo śmiesznie wygląda takie małe piwko. Ale też szybko się kończy, co już nie jest takie wesołe. Po raz setny zastanawiamy się dlaczego się tak słabo przygotowaliśmy (jeśli chodzi o aprowizację alko) do podróży…Po powrocie na dworzec lekkie spięcie: „na co wydaliście tyle kasy??? Tomasz zlustrował rachunek – jego też poraziła cena za „strzał z bazooki”. W każdym razie zakupy były zrobione i tak musiało zostać. Przyjęliśmy na siebie odium. Towarzystwo rozpełzło się po okolicy. Jako fani kolei – zaczęliśmy (Ja i Krzysztof) zwiedzać dworzec, oglądać stojące na peronach pociągi, fotografować tabor i infrastrukturę. Odkryliśmy też tabliczkę z opisaną na niej historią dworca. Wynikało z niej, że był on dwukrotnie doprowadzony do ruiny – najpierw wysadzili go w powietrze terroryści, a później został staranowany przez…. tankowiec (sic!). Za każdym razem odbudowany był jeszcze ładniejszy. Teraz tez robił wrażenie. Krzyś udzielił jeszcze wywiadu (!!!) na temat dworca i kolei tureckich, ich funkcjonalności turystycznej itp. Opadła mi kopara, jak to zobaczyłem. A dziewczyna z mikrofonem chyba intuicyjnie wybrała naszego najlepszego fachowca od kolei.

O 20.05 pociąg rusza. Ledwo zmieściliśmy się w przedziale z naszymi manelami. Ustalenie kto gdzie będzie spał (zamiany i targi) zajęło trochę czasu i energii. Przy piwku obserwujemy przedmieścia – pociąg wyjeżdża z miasta ponad godzinę. Mijamy stadion Fenerbahce, knajpy nad morzem, stocznie, rafinerię. Szczególnie interesująco prezentują się statki na redzie w pełnej iluminacji. Zabraliśmy się za „bazookę”. Tradycyjny wir zaczął krążyć, jednak nie bez problemów… Szczupła ilość procentów spowodowała podział wirujących na „napieraczy” i „hamulcowych”. Ci pierwsi chcieli pić szybko w celu szybszego osiągnięcia pożądanego efektu, drudzy natomiast stawiali na delektowanie się (co wymagało skupienia i czasu). Padło również stwierdzenie, że „napieracze” biorą za duże łyki. Scysja wisiała w powietrzu. Na szczęście pojawił się konduktor. Uśmiechnął się na widok naszego małego bankietu i spytał dokąd się wybieramy. Po sprawdzeniu biletów stwierdził, że z Bogazkopru (dokąd mieliśmy kupione bilety) będziemy mieć problem aby dostać się do Goreme i lepiej pojechać nam do Kayseri. Uprzejmie przytaknęliśmy (pewnie wie lepiej), on zaś zmienił zapisy na naszych biletach i zostawił nas w osłupieniu (później niejednokrotnie przekonaliśmy się że kanarzy w swoich pociągach mogą właściwie wszystko). Po wesołym osuszeniu butelek idziemy spać.

31 lipca 2005 (niedziela)

Pobudka należała do tych przyjemnych. Pociąg powoli meandruje między wzniesieniami, ciepło i wiatr, brak kaca. Leniwie zabieramy się do śniadania. Po jakimś czasie przychodzi gajowy i oświadcza, że najlepiej dla nas, gdybyśmy wysiedli w Himmetede – oszczędzimy sobie drogi (bardziej to narysował niż powiedział) i będziemy szybciej w Goreme. No to wysiedliśmy… Co za wspaniały środek dupy! W innym wypadku bylibyśmy bardziej niż zachwyceni, ale teraz mieliśmy inne priorytety. Oprócz małego kiosku zawiadowcy nie było tam dosłownie NIC! Oczywiście nie potrafił nam pomóc, nie wiedział też w którą stronę powinniśmy się udać. Wiedział za to kierowca busa – chciał za 35YTL/osoba zawieźć nas do Goreme. Powiedzieliśmy mu co myślimy o jego propozycji (niech się wali na ryj!) – niewzruszony obniżył cenę (30 – odp. jak wyżej), po czym odjechał w tumanie kurzu. Udaliśmy się w stronę widocznego w oddali wiaduktu, słusznie domniemywając istnienia jakiejś drogi. Po kwadransie siedzieliśmy na poboczu i wypatrywaliśmy jakiegoś stopa, który dowiózłby nas do jakiegoś miasta. Po jakimś czasie mamy busa za 3YTL/osoba do Kayseri. Po krótkim targu staje na 2YTL i ładujemy się do środka. Jazda nie trwa długo – na obwodnicy Kayseri nasz kierowca łapie nam innego busa jadącego w naszym kierunku, co oszczędza nam niepotrzebnej drogi do centrum i z powrotem. Tutaj już nie ma targów – uparł się na 7YTL/osoba. Płacimy i jedziemy – jakieś 1,5 godziny. Kierowca wyrzuca nas w miasteczku Ugrup. Czujemy się wyrolowani – mieliśmy jechać do Goreme – ale nie ma komu złożyć reklamacji. Miejscowi naganiacze proponują jakieś wycieczki dla plastikersów i noclegi w bandyckich cenach. Wymownie pukamy się w czoło i udajemy się na centralny placyk, podziwiając po drodze charakterystyczne kapadockie skały i zabudowania. Na placyku posiłek i kąpiel w fontannie. Wspaniale orzeźwiająca przywraca nam siły i dobry humor. Udajemy się pieszo na rogatki miasta celem złapania stopa. Mijamy kramy z tandetnymi pamiątkami mającymi przypominać kształtem okoliczne skały lub charakterystyczne zabudowania. Nie muszę nawet wspominać, że ceny były dla Niemców. Drepczemy sobie powoli pod górkę i w słońcu i coraz bardziej nam się nie chce. Nagle napotykamy na wysypisko „pamiątek” – miały jakieś drobne defekty, ale można było coś wybrać. Kiedy tak sobie grzebaliśmy podeszła jakaś baba i stwierdziła, że nie wolno. Krzych dał jej jakąś monetę (bodajże 0,1 YTL) i już było można Ale każdy już coś wybrał, więc podążamy w stronę przydrożnego baru, by się trochę ochłodzić. Pijąc piwko rozglądamy się za jakimś środkiem lokomocji. Nieopodal była stacja benzynowa. Tomasz z Litwą udali się tam i po chwili jechaliśmy na pace jakiegoś pick-upa. Niestety bez kapelusza Monki, który ciągle leżał na stole w barze… Wysiedliśmy na rozjeździe, skąd już pieszo udaliśmy się na Camping „Kaya”. Klasyczny gambit z zameldowaniem – wchodzi część osób, a jedna lub dwie pozostałe jakiś czas po nich, wykorzystując zamieszane związane z rozbijaniem namiotu, praniem, kąpaniem itp. Tym razem waletem był Tomasz. Za nocleg (po obowiązkowych targach) zapłaciliśmy 30YTL za wszystkich. Ponieważ było wczesne popołudnie zdążyliśmy jeszcze wybrać się na spacer do centrum wsi.

Krajobraz quasi – księżycowy. Natura zbudowała naprawdę ciekawe formacje skalne. Spacerujemy do późna, podziwiając okolicę. Na horyzoncie widać nadciągającą burzę, więc wracamy na camping. Niestety – obsługa przestraszyła się burzy – pogasili światła, wygonili z basenu. Dobrze, że wcześniej zaopatrzyliśmy się w 4 butelki miejscowego winka. Imprezka w jadalni całkiem sympatyczna, jeszcze zakazana kąpiel w basenie i spać…

1 sierpnia 2005 (poniedziałek)

Nie jesteśmy tytanami porannego wstawania… Powoli się zbieramy, jemy śniadanie i zwijamy obóz. Rzadko się zdarza, byśmy zdążyli przed zamknięciem „doby hotelowej”. Nie inaczej jest tym razem. Ponieważ namiot wydaje się nam coraz cięższy, zostawiamy kilka rurek nieużywanego nigdy stelaża do przedsionka. Dobrze, że w lodówce zostało z wczoraj jakieś piwo, bo upał nieznośny. Powoli kołujemy do centrum Goreme, pojadając morele, które rosną tu dość często. We wsi rozdzielamy się na dwie grupki – Krzysiek z Marceliną jadą na wycieczkę do Nevsehir i Kaymakli, my natomiast chcieliśmy jeszcze posnuć się po okolicy. Spotkanie zarządzono na dworcu kolejowym w Kayseri. Po odjeździe amatorów podziemnych atrakcji pokręciliśmy się trochę, zjedliśmy jakiś posiłek, wypiliśmy kawę i udaliśmy się do agencji biletowej. Tam miły pan („can I help You?) objaśnił o której mamy autobus i ile kosztuje. Okazało się że niebawem, więc usiedliśmy na plecakach niedaleko przystanku. Nagle podjeżdża nasz autobus, mija nas i odjeżdża… Co jest do …?!?!?!

Miły pan z anielskim uśmiechem mówi, że powinniśmy u niego kupić bilet, to on by ten autobus zatrzymał…. To po co k… do niego poszedłem do tej budy? Nie kolekcjonuję rozkładów jazdy i cen przejazdów! Mógł pomiędzy tymi swoimi głupawymi „can I help You” choć wspomnieć dla orientacji, że taka jest struktura. Wał jeden!!! Pozostało czekać na następny. Tuż przed przyjazdem kolejnego autobusu wrócili Podziemni Ludzie. Prawie umarli ze śmiechu, usłyszawszy że nie zdążyliśmy na autobus siedząc na przystanku…Wkroczyliśmy do wygodnego autobusu w chwili, gdy na zewnątrz rozpoczęła się ulewa. Podróż trwała około dwóch godzin i minęła na podziwianiu krajobrazu i drzemkach. Kayseri przywitało nas ulewą i chłodem. Servis dowiózł nas w okolice dworca kolejowego. I znów oczekiwanie. Pociąg do Ankary o północy, więc jeszcze 6 godzin na dworcu, który najlepsze lata miał za sobą… Grupkami udaliśmy się do miasta – zjeść i wymienić walutę. Dość ciekawie urządzone to miasto – poszczególne kwartały ulic zajmowały przybytki tego samego rodzaju – ulica aptek, ulica pasmanterii, ulica sklepów z wędlinami… W końcu dotarliśmy do ulicy z lokantami.

A tam najlepszy kebab, jaki kiedykolwiek jadłem. Przybytek nazywa się „Sultan Sofrasi”, gorąco polecam każdemu, kto znajdzie się w Kayseri ( i miał tyle cierpliwości, by doczytać sprawozdanie aż do tego miejsca…). Następnie poszukiwanie punktu wymiany walut. Z tym gorzej. Po długiej wędrówce udało się nam wymienić parę dolarów w recepcji jakiegoś hotelu. Udało się pewnie dlatego, że obsługa w liberiach jak najszybciej chciała mieć nas z głowy – abyśmy zabłoconymi sandałami nie zabrudzili czerwonych dywanów i ogólnie nie płoszyli „lepszych” gości. Po niekrótkim spacerze (tym razem z Litwą i Krzychem), znaleźliśmy sklep z winem. Dobrze mieć takich towarzyszy poszukiwań – obdarzonych niewątpliwie dobrą intuicją gdzie może być najbliższy monopolowy. Nabyliśmy 5 butelek miejscowego czerwonego (po 3,5 YTL za 1l butelkę) – po jednej na głowę (Tomek i Monka jedno na spółę). Zadowoleniu wróciliśmy na dworzec, nabyliśmy bilety (10 YTL) i zajęliśmy strategiczne miejsce na peronie. Oczekiwanie na pociąg skracaliśmy sobie łykami z bukłaczków, więc gdy w końcu nadjechał, nastroje mieliśmy bardzo wesołe… Wbiegliśmy do wagonu jako pierwsi, ale było to bez większego znaczenia – i tak nie starczyło miejsc dla wszystkich. Krzyś zirytowany tym faktem poszedł indagować konduktora. Równie dobrze mógłby rozmawiać z koniem – miejsca nie były numerowane, a przy ich zajmowaniu panowała zasada „kto pierwszy ten lepszy”. Jego upór („w takim razie jadę do Sofii!”) poskutkował tym, że lwią część podróży przebył w gumie łączącej wagony.

2 sierpnia 2006 (wtorek)

I w taki sposób dojechaliśmy do Ankary. Towarzystwo, jak zwykle zresztą, rozpełzło się w różnych kierunkach, a tu niespodzianka – pociąg do Stambułu odjeżdża za chwilę! Uprosiliśmy kolejarzy, żeby poczekali jeszcze chwilę i udaliśmy w poszukiwanie zaginionych Litwy i Marceliny. Udało się je w końcu namierzyć – wskakiwaliśmy do już ruszającego pociągu. Kierownik był na tyle uprzejmy, że sprzedał wszystkim bilety studenckie (14,5 YTL, ale warunki prawie luks). 600 kilometrową podróż spędziliśmy na drzemaniu bądź kontemplowaniu mijanego krajobrazu. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie dworca w miejscowości Bilecik i niebawem docieramy na dworzec Haydarpasa w Stambule.

I znów tak samo tylko w drugą stronę – promem na europejską stronę. Szyper miał naprawdę kawaleryjską fantazję – chyba tylko cudem uniknęliśmy zderzenia z dwoma innymi promami i przęsłem mostu. Przestało mnie dziwić to, że dworzec kolejowy mógł zostać staranowany przez tankowiec… Przecisnęliśmy się przez tłum na nabrzeżu i pokołowali na dworzec. Ponieważ zostało jeszcze kilka godzinek do odjazdu pociągu (ruszał o 22.00), pojedynczo i grupkami udaliśmy się na jedzonko i zakupy ostatnich pamiątek takoż i aprowizacji na podróż. Po powrocie na dworzec spotkała nas niemiła niespodzianka. Otóż bilety do Edirne na nasz pociąg kosztowały po 20YTL(nie ma studenckich). Bilety w Turcji mają różne ceny na każdy pociąg, ale takiego obrotu sprawy się nie spodziewaliśmy. Pieniądze co prawda mieliśmy, ale to już podpadało po D.O.B. – a na to nie mogliśmy pozwolić! Zgadaliśmy gajowego, że nas oskubali, mamy tylko 50 YTL dla wszystkich itd. Poszedł z nami do Kierownika Pociągu, ten z kolei do Naczelnika Dworca. Tak wielkie zainteresowanie naszym „problemem” zaskoczyło nas i lekko zaniepokoiło. Mogą zaraz zawiadomić policję turystyczną i zaczną się pytania… Ale zbliżała się pora odjazdu i po ożywionej wymianie zdań przez kolejowych funkcjonariuszy – zostaliśmy zaproszeni do pociągu. Ruszył z niewielkim opóźnieniem, z my mogliśmy w końcu napić się piwa. Oczywiście tak, by nie widział tego konduktor – byliśmy przecież za biedni na takie specjały… Już myśleliśmy, że o nas zapomniał i pojedziemy za friko, ale przed Edirne znalazł się i skasował od nas 47,5 YTL za wszystkich. Pokazał jeszcze lubi Polskę i poważa Wałęsę i pojechał dalej…

3 sierpnia 2006 (środa)

Znaleźliśmy się około pierwszej na dworcu w Edirne. Ponieważ do granicy bułgarskiej chcieliśmy jechać stopem (a jest to problematyczne w nocy), musieliśmy pozostałą część nocy spędzić na dworcu. Uprzejmy policjant otworzył nam nawet poczekalnię, ale miejscowi mieszkańcy – karaluchy i inne insekty spowodowały, że wróciliśmy na peron. Wyznaczyliśmy kolejność wart i złożyliśmy w śpiworach. Wartownikowi towarzyszył miły policjant, który co prawda nie znał żadnego obcego języka, ale był sympatyczny i częstował herbatą. Pobudka, śniadanie, toaleta i w drogę! Jeszcze tylko woda mineralna na stacji benzynowej oraz mapka dla każdej pary (dzielimy się dla wygody łapania) i idziemy na rogatki.

Podróżowanie stopem po Turcji to przyjemność – nigdy nie stoi się długo, kierowcy są mili, drogi nie zapchane – jazda jest szybka i niestresująca. Z dwiema przesiadkami dojeżdżamy do przejścia granicznego Derekoy/Malko Tyrnowo.

Tu się umówiliśmy i kolejno dojeżdżamy. Okazało się, że daliśmy ciała, bo każdy z zespołów jechał w aucie jadącym do Burgas (czyli niedaleko naszego celu w Bułgarii), a przez niemożliwość zmiany planu (jedna z par miała wyłączoną/wyładowaną komórkę) wszyscy musieliśmy zrezygnować z tego wygodnego środka podróży…Co robić? Sprzedajemy resztę tureckiej waluty (zatrzymując po monecie na pamiątkę) i wkraczamy do Bułgarii. Oczywiście miejscowi pogranicznicy robią wszystko, żeby odprawa nie trwała za krótko. Po kilkunastu minutach lądujemy na zacienionym tarasie kafejki i delektujemy się zimnym piwkiem… Po wypiciu dwóch czy trzech stwierdziliśmy, że trzeba jechać dalej. Ale, jak na złość, samochody z Turcji przestały jeździć… Musieliśmy udać się na piechotkę. Po jakimś czasie udało się złapać stopa. Wygrali Tomasz i Monka. Umówiliśmy się w nadmorskiej miejscowości Miczurin i my poszliśmy a Oni pojechali. Dreptanie zajęło nam troszkę czasu – Malko Tyrnowo od przejścia dzieli 9 km, dlatego postanowiliśmy troszkę tam odpocząć. Miejsce doprawdy bajkowe- czas zatrzymany na kilkadziesiąt lat… Rozpadające się drewniane domy, sklep oferujący jedynie chleb, papierosy i dwa gatunki piwa (oczywiście w butelkach 2,25l), opuszczony dworzec autobusowy… Obiecaliśmy sobie, że jeszcze tu wrócimy. Posiedzieliśmy w fontannie, wypiliśmy miejscowe winko i stwierdziliśmy, że czas w drogę. Kupiliśmy mapę, z której dowiedzieliśmy się, że Miczurin nazywa się jak dawniej Carewo i ruszyliśmy na rogatki celem złapania jakiegoś stopa. Stanowiliśmy pewną atrakcję dla miejscowych – nieczęsto pewnie widzą plecakowiczów. Jakaś kobiecina powiedziała nam, że z wyjazdem mogą być kłopoty, i – jakby co – może nas przenocować. Jakiś dzieciak przyjechał na oklep na ośle, inne koniecznie chciał z nami zdjęcie. Niezły ubaw, gdyby tak jeszcze ktoś chciał nas podwieźć… Zaczęliśmy nawet rozglądać się za jakimś miejscem do rozbicia namiotu. W końcu zatrzymuje się jakiś wózek i Marcelina z Krzychem odjechali. Po jakiejś pół godzinie trafiło się również mnie i Litwie złapać busa, ale jechał tylko do jakiegoś zadupia w połowie trasy. Dobre i to. Wyrzucają nas koło stacji benzynowej. Tam znów stoimy około godziny, nękani przez chmary krwiożerczych bestii. Na szczęście znalazł się jakiś zabłąkany kierowca – zbawca. Pora ku temu była najwyższa – zaczynało robić się ciemno a komary robiły się coraz bardziej wkurzające. Do Carewa dojechaliśmy po 21, szybki marsz do łapiemy ostani autobus do kempingu „Arapia”. Tomasz z Monką czekali na nas w miejscowej knajpie. Krzyśka i Marceliny jeszcze nie było – wiozące ich auto doznało awarii, dostarczając wątpliwych atrakcji typu pchanie kupy żelastwa. Koniec końców dotarli na kemping taksówką, mocna wkurzeni i do tego z kontuzją (Krzych skręcił nogę). Namiot rozstawialiśmy już dość późno, ale właściciel pola był tak miły, że podciągnął nam w okolice obozowiska oświetlenie. Po tym ciężkim dniu mogliśmy w końcu spokojnie pójść do baru jak i zażyć kąpieli w morzu…

4 sierpnia 2006 (czwartek)

Ranek był piękny. Śniadanko i na plażę. Dla niektórych – z Tomaszem pojechaliśmy do miasta wymienić pieniądze. Miasteczko turystyczne – stragany z tandetnymi pamiątkami, budki z żarciem, plastikowe knajpy… Wymieniliśmy walutę, kupiliśmy zimne piwko i oddaliliśmy się od centrum. Relaks urządziliśmy sobie w uroczym zakątku, na skalistym klifie niedaleko cichej zatoczki. Aż się nie chciało opuszczać tego miejsca. Ale mus to mus – pozostali również czekali na miejscową gotówkę. Czyli autobus i skok na camping. Reszta już się nieźle przysmażyła na słoneczku, jak również weszła w konflikt z mieszkającą nieopodal grupą ludzi z Bielska Białej. Poszło mianowicie o korzystanie z sanitariatów. Uważali, że są one tylko dla nich, bo zapłacili jakąś tam okrągłą sumę za wczasy. Zainterpelowany w temacie właściciel pola ukrócił proceder, ale niesmak pozostał. Dlaczego Polacy muszą się tak zachowywać za granicą? Brrrrr!

Dzień minął na słodkim nieróbstwie i spacerach pomiędzy plażą, sklepem (znakomite zimne wino Sofia) i knajpą. Odpoczynek po trudach podróżowania był całkowicie uzasadniony i wzorowo wykorzystany.

5 sierpnia 2006 (piątek)

Ale wszystko co dobre szybko się kończy. Zwijanie obozowiska i dalej na szlak. Jeszcze tylko spotkanie z właścicielem (opłata za dwa noclegi – 5 BGL/osoba), zakup pamiątkowych pocztówek i jedziemy do miasta. Ponieważ jest dość wcześnie, pozwalamy sobie na wizytę w knajpce, niektórzy chcą też w międzyczasie zobaczyć okolicę. Po posiłku, kilku drinkach i wygłupach kierujemy się na rogatki. Łapanie stopa idzie nam niesporo. W końcu zatrzymuje się zdezelowane renault. We czwórkę (Monka, Marcelina, Tomasz i Wojtek) jedziemy do Burgas. W aucie panuje miła atmosfera – żartujemy z kierowcą, popijamy miętówkę. Aż do chwili, kiedy zabrakło paliwa… Kierowca zostawił nas ze swoim wehikułem w lesie, a sam z plastikowymi butlami udał się na poszukiwanie stacji. Wrócił po półgodzinie i już nic nie przeszkodziło nam dojechać do dworca kolejowego w Burgas. Litwa i Krzych już tam czekali (pojechali autobusem). Pociąg był niebawem, więc kupiliśmy bilety (7,10 BGL z miejscówką/osoba) i byliśmy gotowi do podróży do Starej Zagory. Znaczy prawie gotowi. Litwa i Krzysztof też sobie podkręcili pijaność i smacznie drzemali na wielkiej kamiennej misce. A czas naglił, bo pociąg już pogwizdywał na peronie. Udało się w końcu zebrać towarzystwo i zalogować w wagonie. Nie obyło się bez strat – w misie na dworcu został przewodnik Pascala. Sam w sobie był dość słaby, ale było w nim – w charakterze zakładek – sporo pamiątek (pocztówki, bilety, nalepki z wypitych rodzajów piwa).

6 sierpnia 2006 (sobota)

W Starej Zagorze wylądowaliśmy w środku nocy. Kupiliśmy bilety do Ruse (Pyce , 7,6 BGL). Pociąg odchodził nad ranem. Zmęczeni zajęliśmy trzy sąsiadujące za sobą przedziały i udaliśmy się na odpoczynek. Przynajmniej niektórzy… Tomasz z Krzychem zauważyli „odpoczywającego” w innym przedziale kloszarda. Tak więc niewiele myśląc, pomysł „zamknijmy sobie tego wała” wprowadzili w czyn. Biedak trochę się awanturował, ale bezpieczniej dla naszego dobytku było trzymać go pod kluczem… Tuż przed odjazdem pociągu został ze swej pułapki wypuszczony na wolność, a my potoczyliśmy się w dal. Niestety z powodu powodzi trasa pociągu była nieźle pozakręcana, z część trasy przejechaliśmy elektriczką (typ Gagarin). Około 14 dojechaliśmy do Ruse. Wysiedliśmy na naszym ulubionym dworcu. Znaczy niektórzy – część osób pojechała dalej – na bocznicę…

Jeszcze więcej Pyce… Tomasz z Monką i Marceliną wrócili na dworzec, Krzych udał się na przejście graniczne. Udaliśmy się na obiad i piwko. Oczywiście kelnerka próbowała podać nam cygaro… Za piwo każdy płacił za siebie w momencie dostarczenia, natomiast po skonsumowaniu obiadu pani bezczelnie do rachunku za obiad dopisała zapłacone już raz piwa. O, to już D.O.B.! Wywiązała się całkiem niemała scysja. Po kilku minutach znudziło się nam i elegancko opuściliśmy niegościnny lokal. W międzyczasie zadzwonił z granicy Krzych z budującą informacją, że jest dużo samochodów i autobusów i że złapanie stopa nie będzie stanowiło problemu. Szybkie zakupy „pamiątek” i akcesoriów podróżniczych, autobus nr 11 (0,5 BGL) i niebawem meldujemy się na granicy. Okazało się, że wszyscy którzy mogli nas zabrać, już pojechali… Taksówkarz proponował podwózkę za 20 Euro, ale go olaliśmy. Niestety nie udało się sforsować granicy pieszo – w przeciwieństwie do Rumunów, Bułgarzy puszczają tylko podróżnych w samochodach. Spędziliśmy na przejściu jakieś 2-3 godziny, zanim zdecydowaliśmy się wrócić na dworzec. Na domiar złego znalazła nas ulewa i byliśmy dość solidnie przemoczeni. Padł jeszcze pomysł, by przenocować w pobliskim hotelu dla kierowców (5BGL/osoba/noc), ale stwierdziliśmy, że dworzec daje mimo wszystko większe możliwości. Ostatnim autobusem wróciliśmy do miasta. I znów znajoma w okienku „Riły” nie bardzo ma ochotę z nami rozmawiać, całą uwagę skupiając na podawaniu przez telefon przepisów kulinarnych, następnie na kolorowej gazecie. Dopiero jej zmienniczka (mówiąca biegle po Polsku!), poinformowała nas, że ze względu na perturbacje na granicy tureckiej, jak i na powódź, pociąg może przyjechać za dwie, a może za sześć godzin. No to kibel na dworcu. Dosłownie i w przenośni. Trudno o bardziej spektakularny obraz upadku miejscowych kolei (i to w miejscu stanowiącym kolejowe przejście graniczne). Nie byliśmy w tej niedoli jedyni. Jakaś grupka Holendrów zainstalowała się w rogu poczekalni, ale donośne chrapanie Krzyśka nie pozwoliło im zasnąć, więc wynieśli się na peron. Wziąłem wartę całą noc ( trochę z musu, gdyż poprzedni wartownik smacznie chrapał), dzięki czemu miałem okazję na jedyną w swoim rodzaju projekcję nocnego życia stacji… Nad ranem nadjechał pociąg, który udawał się w pożądanym przez nas kierunku, czyli za Dunaj. A my nie mamy biletów… Zagadnięty pogranicznik stwierdził, że bez biletu nie możemy wsiąść do pociągu. Nie można też kupić biletu u konduktora, bo takowego na odcinku Ruse-Giurgiu w pociągu nie ma. Wysłał mnie do kasy, ale kasa akurat miała przerwę. Przy okazji wyleciał (dosłownie) z wagonu jakiś Francuz, który próbował pojechać bez biletu… Nawet nie budziłem współtowarzyszy niedoli, żeby ich bez potrzeby nie irytować. Zresztą nie byliśmy na tej stacji jedyni – pewna rodzinka z Węgier ( dwójka dorosłych i dwójka dzieci) „mieszkała” tu już trzy doby…Wracało echo poprzedniego pobytu (Krzysiek z aparatem w oknie pociągu, muczący pod nosem „jeszcze więcej Pyce, jeszcze więcej Pyce) – mamy czego chcieliśmy. Pobudka oraz zreferowanie wydarzeń ostatniej nocy nie nastroiło towarzystwa zbyt optymistycznie. Podjęto decyzję o poszukaniu jakiegoś miejscowego z autem, który za niewygórowaną kwotę przewiózłby nas przez ten przeklęty „Most Przyjaźni”. Pojawili się niebawem, ubrani w czarne skóry, zażądali po 10 BGL od osoby za podwózkę. Gdy nie zauważyli u nas entuzjazmu, obniżyli cenę do 8, a my z kolei stargowaliśmy do 6. To już była propozycja do przyjęcia. Zapakowaliśmy się do samochodów i pomknęliśmy do granicy. Panowie jeszcze uprzejmie zatrzymali się przy sklepie, byśmy mogli wydać resztę posiadanych lewów (koniak „Słoneczny Brzeg” – 3 BGL).

Na granicy byli raczej znani, bo przejechaliśmy prawie bez zatrzymania i już po kwadransie przekraczaliśmy szlaban Rumunii. Fart nas nie opuszczał. Podzieliliśmy się na pary i niebawem stopem jechaliśmy do Bukaresztu. Po około półtorej godziny i wysłuchaniu kilku anegdot dotyczących życia kierowców ciężarówek byliśmy na rogatkach stolicy Rumunii. Stąd już tylko żabi skok do dworca Nord, w okolicach którego mieliśmy okazję (w trakcie szukania kantoru) obejrzeć z bliska sceny z życia miejscowych ćpunów i kloszardów… Brrr, dobrze że milicja pilnuje wejść na dworzec! Niestety z powodu klęski powodzi nie jechał pociąg do Satu Mare, więc zdecydowaliśmy się na nocny do Oradei (45.20 Lei z miejscówką). Ponieważ zostało trochę czasu część ekipy (pozostali pilnowali bagaży) pojechała obejrzeć perłę architektury epoki Caucescu (Słońca Karpat), czyli Pałac Ludowy. Z tej wycieczki Marcelina wróciła bez telefonu – gdzieś go posiała podczas przesiadki w metrze. Pojechała zatem na poszukiwania, po kwadransie w tamtym kierunku udał się Krzych. A pora odjazdu zbliżała się wielkimi krokami. Zaczęło się robić nerwowo. Marcelina wróciła z telefonem – znalazł go ochroniarz. Zapodział się natomiast Tomasz, który poszedł szukać Krzycha i odwołać alarm. Zamieszanie. Partiami przenosimy plecaki na peron, aby było szybciej się zapakować. Znalazł się Krzych, 7 minut do odjazdu, GDZIE JEST TOMASZ? Wyłuskałem Go wzrokiem w tłumie, ale nie dosłyszał krzyku. W końcu się zorientował i już razem pobiegliśmy na peron. A tam co? Pociąg odjedzie z opóźnieniem ileś tam minut. Ale już nie zwracaliśmy na to uwagi, jak również na jadący nim tłum… Aby uczcić ten fartowny dzień, Marcelina (!) zaproponowała wypicie czegoś mocniejszego. Nikt nie zaoponował i dalszą podróż odbywaliśmy w wesołym nastroju. Po osuszeniu zawartości „na drogę” pojawił się problem – była jeszcze ochota, a nikt nie chciał pożegnać się z wiezionym w plecaku „pamiątkami”. W wyniku targu Tomasz wytoczył buteleczkę, a Marcelina miała odkupić w Lwowie. Dwie. Po zakończeniu bankietu wróciliśmy do przedziału. Spanie na siedząco jest niezbyt wygodne, więc niektórzy przenieśli się ze śpiworami do sąsiedniego wagonu 1 klasy. Kanar pozwolił pospać dwie godziny, po czym brutalnie wyrwał nas z objęć Morfeusza i wyjaśnił „pomyłkę”. Skruszeni wróciliśmy na swoje miejsca…

7 sierpnia 2005 (niedziela)

Połamani i niewyspani wysypaliśmy się na peron w Oradei. Pogoda do tego wszystkiego pod psem, więc nastroje niezbyt wesołe. Za 8,20 lei kupiliśmy bilety na „personal” do Satu Mare, obiecując sobie trzygodzinną drzemkę w czasie jazdy. Niestety, uniemożliwiła nam to grupka miejscowej młodzieży. Wsiedli obok i puszczali z magnetu muzykę. Oczywiście miejscowe UmpaUmpa, przy którym spać nie sposób. Pogoda znów dosięgła nas swoimi mackami w Valea lui Mihai. Czyli „z powodu powodzi pociąg dalej nie pojedzie”. Po półgodzinie w strugach deszczu podjechały dwa autobusy, mające najlepsze lata za sobą. Najważniejsze jednak, że jechały i po kolejnej godzinie dowiozły nas do Satu. Czas pozostały do odjazdu (pociąg do Halmeu, 2,10 lei) spędziliśmy na śniadaniu, ostatnich zakupach oraz myciu i przebieraniu w pobliskiej knajpie. Zmęczenie, nerwowość ostatnich godzin w parze z paskudną pogodą doprowadzały do krótkich, acz gwałtownych spięć interpersonalnych…Ze stacji w Halmeu do przejścia granicznego ruszyliśmy polami na przełaj, zastanawiając się czy jakiś żołnierz nie wypali do nas z pepeszy. Odprawa po stronie rumuńskiej sprawna, natomiast wejście na Ukrainę… Jak zwykle karteczki (ciężko pisać w deszczu bez żadnej osłony), do tego „awaria terminala komputerowego”.( Hehehe, nic się nie zmienia, każdy sposób na wyciągnięcie kaski od naiwniaków jest dobry). Staliśmy tam jakieś dwie godzinki, czekając aż łaskawie zapiszą nasze dane do zeszytu, zadzwonią do centrali i dostaną potwierdzenie, że nasze skromne osoby nie zagrażają bezpieczeństwu państwowemu Ukrainy. Wszystko to znaliśmy i nie robiło na nas większego wrażenia. W przeciwieństwie do obywateli tzw „Starej Unii”, których spotkaliśmy na przejściu. Holendrzy w wypasionym aucie stali już kilkanaście godzin (rozłożyli nawet kołdry na siedzeniach) i nic nie wskazywało, że prędko odjadą… Pozostałych (Niemcy, Włosi) w osłupienie wprowadzała konieczność wypełniania karteczek. Niektórym nawet z nudów pomogliśmy je wypełnić… Nareszcie można iść. Postanowiliśmy udać się do Winogradowa, które wg przewodnika dawało więcej możliwości niż Korolewo. Niestety, w pożądanym kierunku nie było żadnego autobusu. Niewesołość pogłębiały skąpe zasoby miejscowej waluty. Cóż było robić? Mandżury na plecy, przeciwdeszczowe kurtki na siebie i udajemy się pieszo. Próbujemy łapać na stopa przejeżdżające auta. Odprawiając różne gusła i czary (pocieranie oka Proroka) maszerujemy wypatrując oczy w pustą drogę. Czary chyba zadziałały, bo najpierw Tomasz, Monka i Marcelina wcisnęli się do jakiejś skody, po czym pozostali (Litwa , Krzych i Wasz ulubiony narrator) zostali zabrani przez rozklekotane Żiguli (bez hamulców). Po pełnej napięcia jeździe wylądowaliśmy przed dworcem. Nasz dobrodziej nie stanął jednak na wysokości zadania – zażądał od nas zapłaty (z reguły miejscowi są bezinteresownie życzliwi). Lekko niezadowolony przyjął od nas 4 dolary („więcej nie mamy”)i złorzecząc pod nosem odjechał. Po pewnym czasie dołączyli pozostali. Niestety do miasta był dość spory kawałek, na domiar złego Pani w kantorze miała już policzoną kasę i nie mogłem wymienić waluty. Ale na Wschodzie jest wiele możliwości… Pani wzięła ode mnie dolary i wymieniła u cinkciarza(!) po lepszym kursie niż kantor, w którym pracowała…Wróciłem z gotówką, można było więc kupić bilety i skoczyć do knajpy coś przekąsić i naładować telefony. Wracaliśmy naszym kultowym pociągiem nr 602. Bilety na plackartny były wyprzedane, więc w kasie zaproponowano wagon „zagalnyj” (obszczak). Zapłaciliśmy powalającą kwotę 8,70 UHR. Wagon okazał się zdeklasowaną plackartą – posiadał jeszcze górne prycze, które bez zwłoki zajęliśmy. Kolejna integracja z miejscowymi, kolejne ciekawe historie i anegdoty…

8 sierpnia 2005 (poniedziałek)

O 7 rano lądujemy we Lwowie. Zakupy i marszrutka do Szegini. Tam wydajemy ostatnie hrywny i karnie ustawiamy się w ogonku do ukraińskiej odprawy. Żołnierz pilnuje porządku, przepuszczając małe grupki. W końcu nasza kolej, bezboleśnie przepływamy przez bramkę i kierujemy się do kolejnego kłębowiska „mrówek”. Tutaj nikt nie pilnuje porządku, ale jako „wielbłądy” możemy udać się bez kolejki. Chwila rozmowy z celnikami i już na polskiej ziemi. Busem do Przemyśla, tam ostatni na tej wycieczce wspólny posiłek i… Koniec. Różnymi pociągami wracamy do domu. „Przygody zostały odnalezione…” Do zobaczenia na dezerterskim szlaku….

Kursy walut (średnio)

1 UHR – 0,65 PLN

1 ROL – 1,11 PLN

1 BGL – 2,05 PLN

1 YTL – 2,40 PLN

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u