Podole wiosną – Wiktor Marczak

Podole wiosną

Wiktor Marczak

Termin podróży – wiosna 2009

Od kilku lat wraz z grupą znajomych wyjeżdżaliśmy w terminie majowego „długiego weekendu” gdzieś w Polskę lub na Słowację. Po wprowadzeniu euro Słowacja stała się zbyt droga i trzeba było poszukać innego atrakcyjnego miejsca. Ponieważ wiele razy odwiedzałem wcześniej ukraińskie Karpaty i znam tamtejsze realia, zaproponowałem wyjazd na Ukrainę. Koncepcja była taka: jedziemy w okolice Kamieńca Podolskiego samochodami osobowymi, tam mamy jedno miejsce zakwaterowania skąd objeżdżamy okolice wynajętym na miejscu busem. Pomimo wielu zalet (przybliżona przez Sienkiewicza historia, rodzinne sentymenty kresowe) pomysł dla części uczestników wydał się ryzykowny. Zadziałały tu stereotypy: brudno, brak wygód, złe drogi, niebezpiecznie.

Jako pomysłodawca (i wobec tego również organizator) stanąłem przed kilkoma problemami. Najważniejsze było miejsce noclegów. Jesteśmy ludźmi mocno już dojrzałymi i nasze żony wymagają pewnego minimalnego standardu zakwaterowania. W przypadku Ukrainy jest to poważny problem. Latem w Karpatach korzystam z namiotu i myję się w potoku, ale teraz … Na szczęście przygotowania rozpoczęliśmy już jesienią i po rozesłaniu wici po znajomych i poszukiwaniach
w Internecie udało się uzyskać namiar na klasztor paulinów w Kamieńcu Podolskim. Nawet wtedy nie obyło się bez problemów, bo otrzymany numer stacjonarnego telefonu był ustawicznie zajęty, a adresy mailowe zwracały odpowiedzi: „adres nie został rozpoznany”, „skrzynka pocztowa przepełniona” lub podobne. Dopiero
w styczniu, po uzyskaniu od podróżującego często na Ukrainę księdza telefonu komórkowego do jednego z braci zakonnych, udało się nawiązać bezpośredni kontakt z klasztorem w Kamieńcu i zaklepać noclegi. Pora była najwyższa, bo klasztor ma duże wzięcie w rozpoczynającym się w maju sezonie. Cena doby za osobę wynosiła 25 $. Jak na warunki ukraińskie niemało, ale za to pokoje były dwuosobowe z łazienką na dwa pokoje, ciepła woda, śniadanie i obiadokolacja.
Nocleg w hotelu byłby droższy, a standard – bardziej wątpliwy. Zdecydowało się jechać szesnaście osób – 4 samochody.

Teraz można było zająć się przygotowaniem programu tygodniowego wyjazdu. Bardzo pomocne były przy tym liczne polskie strony kresowe oraz ukraińska strona tovtry tamtejszego parku narodowego. Z tej strony oraz z innych stron ukraińskich ściągnąłem także mapy Podola. Posiadałem też mapy obłasti Chmielnickiej i Tarnopolskiej z poprzednich wyjazdów, inne mapy zakupiliśmy
w Polsce. Oprócz materiałów internetowych korzystaliśmy z bardzo dobrych polskich przewodników „Ukraina zachodnia” oraz „Podole”.

Przed wyjazdem ustaliliśmy, że zabieramy po 350 $ na noclegi plus po 150 $ na wspólne wydatki na parę oraz trochę jedzenia na drogę dojazdową i na drugie śniadania na miejscu. Zaktualizowaliśmy informacje o potrzebnych na granicy dokumentach. Oprócz paszportów potrzebne były jedynie prawa jazdy kierowców, dowody rejestracyjne pojazdów oraz zielone karty do zwykłych polis OC/NW (niektóre biura ubezpieczeniowe życzyły sobie za taką kartę specjalnej opłaty rzędu 10 złotych). Zdecydowaliśmy też, że dwa auta z Warszawy nie pojadą przez Hrebenne, a przez Korczową tak, aby przed granicą spotkać się z pozostałymi autami z Wrocławia i Lubina i razem przekraczać granicę. Uczestnicy z Dolnego Śląska mieli do przejechania około 900 km, postanowili więc wyjechać w piątek
i przenocować w Jarosławiu. My z Warszawy mieliśmy przed sobą niecałe 700 km
i zdecydowaliśmy wyjechać w sobotę 25 kwietnia w nocy. Na 9:00 umówiliśmy się w Korczowej.

Przekroczenie granicy odbyło się sprawnie, nie było kolejki i trwało to
w sumie około półtorej godziny. Najwięcej czasu zajęło wypisywanie kwitów imigracyjnych po ukraińskiej stronie. Odcinek szosy za granicą był dość kiepskiej jakości, dopiero przed Lwowem nawierzchnia poprawiła się. Zwiedzania Lwowa
z braku czasu nie mieliśmy w planie, pojechaliśmy więc obwodnicą miasta. Nie zwiedzaliśmy też Złoczowa, ani nic innego po drodze. Zrobiliśmy jedynie dwa postoje na jedzenie i wymianę płynów. Najgorszym odcinkiem drogi okazała się obwodnica (?) Tarnopola. Te kilka kilometrów południowo-zachodnim skrajem miasta wymagało dużej ostrożności w pokonywaniu głębokich wyrw w jezdni i unikania ostro manewrujących między nimi jadących z przeciwka samochodów. Przed Tarnopolem skończyły się towarzyszące nam od Lwowa Gołogóry, zaczął się sfalowany krajobraz Podola z głęboko wciętymi dolinami płynących na południe rzek.

Cały czas poruszaliśmy się drogą międzynarodową, jej stan był niezły. Dopiero koło Czortkowa zjechaliśmy z tej przedwojennej drogi zaleszczyckiej na wschód, na Kamieniec Podolski. Oznakowanie całej trasy było czytelne i dojechaliśmy na miejsce o 19:00 bez błądzenia. Na stare miasto, gdzie mieści się klasztor wjechaliśmy przejeżdżając u stóp kamienieckiego zamku. Od popołudnia do rana samochody osobowe mogą tamtędy przejechać, w innych godzinach przejazd jest zamknięty
i trzeba nadłożyć 5 km przez nowe miasto.

Do klasztoru należy podjechać małą uliczką (Dominikańska)
nie przejmując się znakiem zakazu wjazdu. Ponieważ o tym nie wiedzieliśmy, podjechaliśmy od drugiej strony pod bramę prowadzącą na zaplecze. I tamtędy właśnie wprowadziliśmy nasze auta na klasztorny dziedziniec, gdzie bezpiecznie pozostały przez tydzień. Do skrzydła hotelowego weszliśmy przez zrujnowane, zagracone pomieszczenie. Ojca Jana, z którym byłem umówiony zastałem
w kościele, gdzie akurat dobiegał końca koncert chóru z Katowic. Rozlokowaliśmy się w pokojach i zeszliśmy na oczekującą nas kolację. Wieczorem rozliczyłem się za cały pobyt w klasztorze i z uwagi na dużą liczbę noclegów uzyskałem drobną zniżkę
– zapłaciliśmy po 330$ za parę.

Niedzielę przeznaczyliśmy na zwiedzanie Kamieńca oraz na załatwienie busa na kolejne wyjazdowe dni. Zaczęliśmy od zamku, potem nowy zamek, skąd przez stromą dolinkę potoczku przeszliśmy pod pomnik siedmiu narodów (Litwini, Ormianie, Ukraińcy, Polacy, Turcy, Żydzi i Rosjanie), jakie żyły w mieście i tworzyły jego historię. Sam pomysł pomnika jest oryginalny, jednak jego forma – nieciekawa. Spod pomnika zeszliśmy nad Smotrycz, gdzie u stóp zamku stoi drewniana cerkiew. Była niestety zamknięta. Później przeszliśmy się po starym mieście. Katedra
z minaretem, ratusz, kilka budynków i fragmenty murów obronnych są w dobrym stanie, odnowione stanowią wraz z zamkiem wizytówkę miasta. Wiele budynków wymaga jednak remontu, niektóre są w opłakanym stanie. Jakość wielu prac remontowych nie jest wysoka – nie dokonano izolacji fundamentów i widać lasujące się tynki i odpadającą farbę. Widać również zacieki z dachów. Na tym tle remont klasztoru, w którym mieszkaliśmy sprawiał dużo lepsze wrażenie. Pieniądze, jakie zostawiają u paulinów turyści i pielgrzymi są dobrze lokowane. Trwa tam obecnie remont kościoła, kolejnego skrzydła hotelowego, wewnętrznego dziedzińca.

Na poniedziałek z pomocą szefowej kuchni pani Antoniny umówiliśmy busa. Pojechaliśmy do oddalonej o około 45 km na wschód Bakoty, Kilka słów o tym miejscu, bo nie ma na ten temat informacji w polskich przewodnikach. Bakota była wioską nad Dniestrem, która przestała istnieć po zalaniu wodą podczas tworzenia zalewu w Nowodniestrowsku w latach 1973-83. Na terenach dawnej wsi powstała wielka Zatoka Bakocka. Pamiątką po wsi jest drewniany krzyż na wysokim brzegu zalewu. Główną atrakcją są dawne pustelnie prawosławnych mnichów wydrążone
w połowie wysokości wapiennych ścian wąwozu Dniestru. Obecnie w pieczarach postawiono tandetne ołtarzyki i jest to niezamieszkałe miejsce kultu. Obok znajdują się święte źródełka. Można także zejść ścieżkami nad samą rzekę.

W drodze powrotnej zajechaliśmy (4 km na południe od głównej szosy) do Kitajgrodu. Magnesem była dla nas nowotworzona legenda o chińskich osadnikach oraz o matce Iwana Groźnego. Ale główną atrakcją okazała się rozmowa z panią, która oprowadziła nas po dobrze zachowanym kościele. Pani ta okazała się członkinią miejscowej Wspólnoty Ducha Świętego i to dzieje tej komuny tak nas zainteresowały. Wspólnota powstała za czasów radzieckich w Doniecku. Tworzyło ją kilkanaście osób (głównie rodzin). Osoby te manifestowały swoją religijność i kilka
z nich było za to więzionych oraz leczonych psychicznie. Po upadku komunizmu
i uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości, ludzie ci rozdali swój dobytek, sprzedali mieszkania, zakupili autobus i wyjechali nim do Jałty. Żyli tak kilka lat wraz z podobnymi sobie mieszkańcami Krymu. Spotkał ich tam ksiądz katolicki, który przedstawił im propozycje osiedlenia w Kitajgrodzie, gdzie istniał opuszczony kościół i plebania. Wspólnota w liczbie około 30 osób przeniosła się na obecne miejsce. Liczność jej uległa zmniejszeniu: jedna rodzina wyjechała do Izraela, druga zamieszkała
w Kamieńcu i nie utrzymuje z Wspólnotą kontaktu. Pozostałych kilkanaście osób żyje z produkcji dewocjonaliów, szycia szat kościelnych i uprawy kawałka ziemi przy kościele. Raz w tygodniu przyjeżdża tu z Kamieńca ksiądz i odprawia mszę, na którą przyjeżdżają katolicy z okolicy. Przed odzyskaniem kościołów w Kamieńcu przyjeżdżali tu również tamtejsi katolicy. W drodze powrotnej nasz kierowca skomentował życie Wspólnoty, że są to ludzie, którym nie chce się pracować, gmina dawała im bowiem kawałek ziemi i krowę, ale nie chcieli tego przyjąć. Tacy pierwsi chrześcijanie XXI wieku …

Na wtorek zaplanowaliśmy cięższy dzień. Zaczęliśmy od Żwańca, gdzie weszliśmy przez liche ogrodzenie na teren ruin zamku. Ciekawostką okazał się bunkier z czasów międzywojennych – pozostałość po tzw. Linii Stalina ciągnącej się wzdłuż granicy od Finlandi po Rumunię. Głównym punktem tego dnia był Chocim. Podobnie, jak zamek kamieniecki, lepiej wygląda on z zewnątrz. Wewnątrz jest pusto, kościół i pałac są w remoncie, okna zasłonięte dyktą. Z Okopów Świętej Trójcy pozostały resztki dwóch kamiennych bram z pamiątkowymi tablicami i fragmenty umocnień ziemnych nad Zbruczem.

Kolejny postój zaplanowaliśmy w Krzywczach. Dwie baszty i fragment muru zamku znajdują się w centrum wsi przy szosie. Około 2 km na południe od wsi na zalesionym stoku znajduje się gipsowa jaskinia Kryształowa z udostępnionymi
3 kilometrami korytarzy. U podnóża zbocza jest mały parking, skąd należy podejść skosem w górę do wejścia jaskini. Niewiele brakowało, a nie weszlibyśmy do jaskini, gdyż wobec braku zwiedzających, obsługa zakończyła już pracę. Na szczęście spotkaliśmy ich po drodze. Wstęp kosztuje 5 hrywien od osoby, więc opłacało się im wrócić i oprowadzić nas po jaskini. Sama jaskinia jest inna od wcześniej przeze mnie zwiedzanych. Przede wszystkim brak w niej stalaktytów i stalagmitów, a jest to skutkiem rodzaju skał, w jakich jaskinia powstała. Najciekawsze były wielki kryształy gipsu układające się w wachlarze i pawie ogony. W tej części Podola znajdują się największe tego typu jaskinie – długość ich korytarzy przekracza 200 kilometrów.

Wracając już do Kamieńca zatrzymaliśmy się w Skale Podolskiej, gdzie wewnątrz resztek murów zamkowych wybudowano magnacką rezydencję, obecnie także w ruinie. O jej dawnej świetności świadczą bogato zdobione głowice kolumn
i pilastrów. Przy wejściu na zamkowe wzgórze znajduje się kopiec z krzyżem usypany na cześć najnowszych bohaterów Ukrainy. Podobne kurhany można zobaczyć w wielu miejscowościach. Ten młody kraj usilnie poszukuje świetności
w swej historii i gloryfikuje także UPA. My, Polacy mamy zgoła odmienną opinię o tej formacji.

W środę zrobiliśmy znowu lżejszy dzień. Pojechaliśmy do Ujścia
– miejscowości leżącej u ujścia Smotrycza do Dniestru. Zamierzaliśmy przeprawić się na bukowiński brzeg Dniestru promem. Jednak prom był w remoncie i plan
nie doszedł do skutku. Właściciel zaproponował nam rejs statkiem wycieczkowym po Dniestrze, jednak cena (8000 hrywien za godzinę) nas zniechęciła. Wyszliśmy więc na wysoki brzeg i urządziliśmy piknik. Spacerując po okolicy zauważyliśmy wiele kwitnących nieznanych nam ciepło- i wapieniolubnych roślin. Rozpoznaliśmy tylko miłka wiosennego. Polowaliśmy na zdjęcia bardzo płochliwych jaskrawozielonych jaszczurek. Bus przyjechał po nas na umówiona godzinę i jeszcze przed kolacją zrobiliśmy spacer wąwozem Smotrycza wokół starego miasta.

Czwartek był najdłuższym dniem naszego objazdu Podola. Pojechaliśmy do Czortkowa, gdzie w kościele podominikańskim zobaczyliśmy zachowane
z poprzedniego kościoła XIX wieczne tablice w języku polskim poświęcone rocznicom odsieczy wiedeńskiej i Konstytucji 3 Maja. Jest tam i całkiem nowa tablica z nazwiskami księży i zakonników zamordowanych przez NKWD. Po drugiej stronie rzeki obejrzeliśmy pozostałości zamku. Do wewnątrz nie można było wejść – są tam jakieś magazyny, bramy zamknięte na kłódki. Pod zamkiem przy cudownych źródełkach stoi nowa cerkiew ze złoconymi kopułami. W centrum widzieliśmy drewniany, w tyrolskim (?) stylu dom ludowy i rozłożony w jego okolicy bazar.

W Buczaczu zatrzymaliśmy się nad Strypą poniżej klasztoru bazylianów. Naprzeciwko mieliśmy ruiny zamku. Stamtąd pieszo wróciliśmy na rynek, aby obejrzeć zabytkowy ratusz. Był on w rusztowaniach, zdobiące go cenne rzeźby
nie były dobrze widoczne. Wejście na zamkowe wzgórze prowadzi obok kościoła
MB Szkaplerznej fundacji starosty kaniowskiego Mikołaja Potockiego. Świadectwem tego jest sentencja nad portalem: D.O.M./ Chcąc Potockich Pilawa mieć trzy krzyże całe Dom Krzyżowy na Boską wybudował chwałę AD 1763. Z ruin zamku jest ładny widok na miasto.

Drogą na południe, obok nieistniejącej już lipy Mahometa pojechaliśmy do Potoku Złotego. Zamek wraz z pałacem znajdują się na skraju wsi. Spotkaliśmy tu jej mieszkańca, historyka po Uniwersytecie Jagiellońskim, który oprowadzał jakiegoś gościa po ruinach. Usłyszawszy język polski, zawołał nas i skorzystaliśmy jego usług jako przewodnika. Z najnowszymi dziejami zamku wiąże się pewna anegdota.
W murach pałacu miały siedzibę lokalne władze radzieckie. Wobec tego na dziedzińcu stanął pomnik Lenina. Po uzyskaniu niepodległości przez Ukrainę mieszkańcy nie byli zgodni, czy pomnik pozostawić, czy też go usunąć. Ta niejasna sytuacja trwałaby zapewne do dzisiaj, gdyby nie to, że pewnej nocy zerwała się potężna burza, w zamkowy dziedziniec uderzył piorun i z Lenina pozostały tylko nogi. Wywrócony postument i wspomniane nogi mogliśmy zobaczyć na własne oczy.

Gorszą, częściowo żwirową drogą przejechaliśmy do Jazłowca. W ruinach zamku zadziwił nas rdzewiejący olbrzymi zbiornik. Jak go tutaj przetransportowano? Zapewne śmigłowcem, bo przez bramę by się nie zmieścił. Ale w jakim celu? Cóż, ekonomia socjalizmu do dzisiaj stanowi zagadkę … Z wielkiej sklepionej sieni zamkowej widać poniżej klasztor Sióstr Niepokalanek.

Zrezygnowaliśmy z Czerwonogrodu (Nerkiw), aby zobaczyć jeszcze most w Zaleszczykach. Dla wielu było to magiczne miejsce, choć poza widokiem na wysoki, dawniej rumuński brzeg Dniestru, niewiele tu pozostało z przedwojennego wczasowiska. Przejechaliśmy tego dnia prawie 300 kilometrów i spóźniliśmy się na kolację.

Piątek był ostatnim dniem naszego pobytu na Podolu. Połowa z nas miała już dość zwiedzania i zrobiła sobie spacer w plener wokół Kamieńca, a pozostali pojechali mniejszym busem w kierunku Zbrucza. Najpierw obejrzeliśmy ruiny pałacu w Rychcie. W centrum wsi stoi pomnik żołnierzy Czerwonej Armii. Bardzo „ładny”
– świeżo pomalowany srebrną farbą. Naprzeciwko niego stoi krzyż poświęcony ofiarom gołodomoru – klęski głodu z lat 1932-33, kiedy na Ukrainie zmarło z tego powodu nawet do 8 milionów ludzi.

Nad Zbrucz dotarliśmy we wsi Kudryńce, gdzie na zachodnim brzegu rzeki z dala widnieją ruiny zamku. Aby się tam dostać, trzeba było się przeprawić przez rzekę po linowym mostku, co okazało się nie lada atrakcją. Za rzeką weszliśmy na grzbiet podcięty małym kamieniołomem. Pracował w nim młody mężczyzna wyrywając ze ściany pokruszone fragmenty wapiennej skały. Pracował w połowie wysokości ściany bez żadnego zabezpieczenia stojąc na wąskiej półce nad urwiskiem i mając nad głową nadwieszoną skalną ściankę. Posługiwał się jedynie łomem. Jak widać Święto Pracy (mieliśmy 1 maja) nie jest na Ukrainie specjalnie czczone. Kudryńce okazały się najbardziej malowniczo położonymi ruinami – wzgórze zamkowe jest odkryte, rozległego widoku nie ograniczają drzewa. U stóp zamku płynie rzeka, po drugiej stronie – niewielki potok. Za rzeką, 100 metrów niżej, jak na dłoni widać zabudowania wioski i pracujących na polach ludzi.

Na szczegółowej mapie znaleźliśmy drogę do sąsiedniej wsi Czarnokozińce z ruinami biskupiego zamku. Do przejechania było tylko 5 kilometrów. Pierwsze 2 kilometry wiodły drogą żwirową, ale dalej było coraz gorzej: rozjeżdżone przez gruzowiki koleiny, rowy pozostałe po rwącej wodzie. Po deszczu nie dałoby rady dojechać. Ale dawno nie padało i udało się. Wracaliśmy jednak inną drogą.

Pozostał nam jeszcze ostatni wieczór, ostatnie piosenki przy gitarze                    i trzeba było iść wcześniej spać przed jutrzejszym powrotem.

Na sobotę śniadanie zamówiliśmy wcześniej niż zwykle i o 7:00 wyjechaliśmy w drogę powrotną. Rozstaliśmy się na wjeździe na obwodnicę Lwowa

– tym razem już nikt nie obawiał się przekraczania granicy i wrocławiacy pojechali przez Korczową, a reszta – przez Hrebenne. Po drodze do granicy oni zajechali do Gródka, a my do Żółkwi. Pamiętałem Żółkiew sprzed kilku lat. Zaczęto wreszcie remont zamkowego dziedzińca. Usunięto stąd komórki wraz z mieszkającymi tam ludźmi, ze ścian zdjęto kable i rury, zerwano nawierzchnię dziedzińca, nawieziono piasku, coś ogrodzono. Coś się dzieje. Ale za to na wcześniej odnowionym frontonie zamku pojawiły się zacieki, liszaje. Jakość prac konserwatorskich prowadzonych na Ukrainie nie jest wysoka. (To samo można zobaczyć na starówce we Lwowie.) Jedynie kościół z kryptą Żółkiewskich i stojąca obok cerkiew są w dobrym stanie. Kościół franciszkański i synagoga niszczeją. Chociaż synagoga już jest niby remontowana. Malowana jest attyka, ale ściany poniżej toczy grzyb – to przykład efektywnych prac remontowych.

Granicę przekroczyliśmy po 2 godzinach oczekiwań bez przygód i po obiedzie w Zamościu, późnym wieczorem wróciliśmy do domu.

Podsumowanie.

  • Pobyt na Ukrainie trwał tydzień, noclegi były w dobrych warunkach po 25$ za osobę z wyżywieniem: śniadanie + obiadokolacja.
  • Nie mieliśmy żadnych problemów w porozumiewaniu się z miejscowymi, my mówiliśmy po polsku, oni – po ukraińsku lub po rosyjsku, niektórzy – po polsku.
  • Droga dojazdu – poza małymi wyjątkami – dobrej jakości. Tankowane paliwo (5,18 – 5,38 hrywny za litr) także dobrej jakości. W sumie do Kamieńca przejechaliśmy z Warszawy 690, z powrotem – 640 km.
  • Nie było problemów z wynajęciem busa na miejscu – płaciliśmy według licznika kilometrów po 3 hrywny za kilometr.
  • Kurs dolara wynosił 1$ = 8,00 hrywien. Całość kosztów wyjazdu wyniosła około 1800 zł za parę.
  • Pora roku na taki wyjazd – odpowiednia. W klasztorze były miejsca, chociaż podczas naszego tam pobytu nocowała już pierwsza w tym roku wycieczka autokarowa. W zwiedzanych obiektach (za wyjątkiem niedzieli
    w samym Kamieńcu) nie spotkaliśmy turystów. Pogoda też dopisała.
  • Ani razu nie czuliśmy się zagrożeni.
  • Większość przedwyjazdowych stereotypów i uprzedzeń nie sprawdziła się.

Właśnie z powodu owych stereotypów zdecydowałem się napisać tę relację. Tuż za naszą wschodnią granicą można przecież spotkać pewną egzotykę
i doświadczyć niezapomnianych wrażeń. Jest to osiągalne dla każdego i to za niewielkie pieniądze.

PS. W przypadku szczegółowych pytań proszę je kierować na marczakw@zus.pl
– postaram się odpowiedzieć.

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u