Mołdawia – Marysia Wejs, Sebastian Domżalski

Mołdawia

Marysia Wejs, Sebastian Domżalski

Termin

24 kwietnia – 06 maja2005

Trasa

Bielce – Saharna – Tipova – Kiszyniów – Bendery – Tiraspol – Kiszyniów – Cojusna – Capriana – Kiszyniów – Orhei Vei – Soroki – Lwów

Wstęp

Wykorzystując dłuższą niż zwykle przerwę majową wybraliśmy się do Mołdawii. Nasz wyjazd zaplanowaliśmy tak, aby z jednej strony zobaczyć w czasie pobytu jak najwięcej, a z drugiej strony nie „biegać” i nie „zaliczać” odwiedzanych miejsc. Każdego dnia staraliśmy się też spróbować jednego mołdawskiego wina. Ich nazwy posłużyły nam za tytuły poszczególnych dni wyjazdu.

Pomocne informacje

– wszyscy cudzoziemcy, przebywający w Mołdawii dłużej niż 3 dni, powinni się zarejestrować w urzędzie paszportowym (np. w Bielcach, Kiszyniowie). O ile posiadanie rejestracji nie jest sprawdzane przy wyjeździe z Mołdawii, to warto ją jednak mieć ze względu na policyjne kontrole w czasie pobytu. Do rejestracji potrzebny jest rachunek lub rezerwacja z hotelu potwierdzająca wykupienie pokoju w danym obiekcie przez cały czas pobytu. Dużo łatwiej jest jednak poprosić o pomoc przy rejestracji osobę prywatną, która może nas zarejestrować u siebie w domu. Można w tym celu skorzystać z pomocy Polaków mieszkających w Mołdawii (np. Dom Polski w Bielcach). Rejestrację można także uzyskać w niektórych hotelach (np. w „Meridan” w Kiszyniowie). Ta ostatnia opcja jest zdecydowanie najtańsza i najłatwiejsza, – autobusy w Mołdawii jeżdżą stosunkowo rzadko i niestety wolno (40 km/h). To sprawia, że mimo niewielkich odległości, podróże pochłaniają dość dużo czasu, – w Mołdawii, tak jak w niektórych innych państwach byłego bloku wschodniego, parter nazywany jest pierwszym piętrem – właściwie w każdym mieście główna ulica nosi nazwę Stefan del Mare, jeśli więc chce się trafić do centrum można po prostu o nią zapytać, – jedną z największych, często pomijanych, atrakcji Mołdawii są wina i winiarnie. Warto w czasie podróży spędzić trochę czasu na konsumpcji tych niedrogich lokalnych trunków, – cena najtańszego pokoju hotelowego waha się od 5 do 10 USD. Aby trochę zaoszczędzić, można wziąć ze sobą namiot. Choć w Mołdawii nie istnieje pojęcia pola namiotowego, to poza miastami istnieje całkiem spory potencjał do rozbijania się „na dziko”, – jedyny przewodnik o Mołdawii do jakiego dotarliśmy to kilka stron w Lonely Planet o Rumunii. Bardzo pomocna przy planowaniu podróży okazała się za to strona internetowa www.tourism.md, dostępna zarówno po angielsku jak i rosyjsku.

28 kwietnia

Startujemy z dworca PKS w Warszawie. Niestety nie ma już biletów na autobus o 13.30 do Czerniowiec więc musimy trochę zmienić plan i pojechać autobusem do Ivano – Frankowska o 15.00. A tam będziemy kombinować dalszy transport. 1,5 – godzinne oczekiwanie spędzamy w jakimś barze znęcając się nad gumowym kotletem schabowym. Kierowca pędzi jak szalony, autobus na szczęście dzielnie to znosi. Pierwszy postój robimy w Lublinie, a drugi tuż przed granicą w jakiejś masarni. Wszyscy kupują polskie wędliny. Zachęceni zapachem też postanawiamy nabyć trochę kabanosów. Kolejny przystanek to już granica. Obie odprawy trwają łącznie 2 h. Miła pani w okienku bez problemu wbija nam do paszportu tranzytowe pieczątki (mamy 3 dni na dotarcie do przejścia w Mamałydze). Jeszcze tylko przestawiamy zegarki i ruszamy w dalszą drogę, którą w całości przesypiamy.

29 kwietnia Wino dnia: Ali Gote, Alb sec, Cricova 2004.

Do Ivano – Frankowska docieramy przed 6. Kierowca wysadza nas tuż pod dworcem kolejowym. Okazuje się, że zaraz mamy pociąg do Kołomyi. Niewiele myśląc kupujemy bilety (od razu do Czerniowiec), wsiadamy do wagonu i w drogę. W Kołomyi jesteśmy przed 8. O 9.08 odjeżdżamy z Kołomyi – pociąg wlecze się niemiłosiernie. Na miejsce docieramy po 11 – tej. Wychodzimy z dworca i trolejbusem o numerze 3 przedostajemy się na dworzec autobusowy. Tam dowiadujemy się, że za 20 min. o 12.35 mamy bezpośredni autobus do Bielc w Mołdawii. Na przejście w Mamałydze docieramy po 14 – tej. Atmosfera jest senna. Niewielu interesantów, a i tak odprawa zajmuje nam ponad godzinę. W międzyczasie udaje nam się wymienić pieniądze i skorzystać z toalety (tylko dla orłów). Do Bielc docieramy na 18 – tą. Szybko łapiemy minibusa i podjeżdżamy jakieś 3 km do centrum. Tam pytamy o hotel Besarabia. Niestety cena najtańszej dwójki (290 lei) zdecydowanie przekracza nasz budżet. Zagadujemy zatem miłą panią recepcjonistkę, czy nie ma czegoś tańszego. Tym sposobem okazuje się, że jest w mieście jeszcze drugi hotel, który znajduje się na głównej ulicy miasta Stefan del Mare, zaraz obok kantyny oficerskiej. Droga zajmuje nam około 20 minut. Hotel położony jest trochę w głębi placu w dawnych budynkach koszarowych; nie ma żadnej tabliczki informacyjnej. W środku budynek musiał kiedyś być naprawdę imponujący. Wysokość pomieszczeń i przepych przypominają o jego dawnej świetności. Szkoda, że dziś powoli zamienia się w ruinę. Najtańsza dwójka kosztuje 120 lei. Zostawiamy bagaże i wracamy do centrum, aby coś zjeść. Trafiamy do jakiegoś podrzędnego baru, kupujemy bulion z uszkami, dwa „drewniane” hamburgery i dwa miejscowe piwa Kiszyniów. Przeprowadzamy szybką konsumpcję nabytych dóbr i najedzeni wracamy do hotelu, aby zakosztować pierwszego mołdawskiego wina. W przeciwieństwie do piwa, wino w niczym nie ustępuje europejskim standardom (szczególnie w swojej grupie cenowej).

30 kwietnia Wino dnia: Lidia, Vin Ros Demidulce, Ghidighici 2004

Rano odbieramy w recepcji kwitki z hotelu i idziemy na policję zarejestrować się. Tam dowiadujemy się, że obcokrajowcy rzeczywiście muszą się zarejestrować, ale nie na policji, a w wydziale paszportowym. Ten położony jest w samym centrum, jakieś 5 minut od komendy głównej policji. Czteropiętrowy budynek robi bardzo przyjemne wrażenie. Jest dobrze wyposażony i niczym nie odbiega od europejskich standardów. Dział rejestracji obcokrajowców znajduje się na drugim piętrze. Tam też wita nas bardzo miła pani urzędniczka i informuje, że z naszym kwitkiem możemy jedynie zarejestrować się na jedną dobę. To zupełnie nie rozwiązuje naszych problemów. Pani radzi, abyśmy wybrali się do Domu Polskiego, bo może oni nam załatwią jakąś dobrą „podkładkę pod rejestrację”. Korzystamy więc z rady naszej pani i idziemy pod wskazany adres: Mira 31. Bez trudu odnajdujemy Dom Polski, który znajduje się w białym, świeżo malowanym budynku. Niestety na miejscu okazuje się, że jedyną osobą mającą dostęp do potrzebnej nam pieczęci jest pani dyrektor. A ona niestety wyjechała gdzieś na weekend. Trochę zmartwieni wracamy do urzędu paszportowego. Tam po krótkich konsultacjach z naszą miłą panią urzędniczką postanawiamy odłożyć sprawę rejestracji na Kiszyniów (mamy w końcu na to 3 dni robocze od przekroczenia granicy). Tymczasem bierzemy się do zwiedzania. Bielce same w sobie nie oferują turystom żadnych specjalnych atrakcji. W centrum jest kilka większych budynków, jeden czołg i targ. Ponieważ trochę zgłodnieliśmy postanawiamy zajrzeć do jakiegoś lokalu gastronomicznego. Wybieramy pierwszy z brzegu. W środku pełno „lokalesów”. Stajemy w kolejce i podziwiamy barowy folklor. Jeden z klientów zamawia na przykład 100 gram wódki, bez zagrychy, wypija na raz przy ladzie i wychodzi. Biorąc pod uwagę fakt, że jest dopiero 10.30 to imprezy zaczynają się tu stosunkowo wcześnie, nie wspominając już o tym, że dziś jest prawosławna Wielka Sobota. Po wnikliwszej analizie zauważamy, że w całym barze nie ma chyba nikogo dorosłego, kto nie piłby alkoholu. Lekko zszokowani wychodzimy z lokalu. Kręcimy się jeszcze trochę po okolicy i wracamy do hotelu, gdzie czeka na nas dwóch policjantów, którzy chcą zamienić z nami parę zdań. Rozmowa jest raczej. Panowie koncentrują się na kontroli naszych paszportów i pytają o rejestrację (na szczęście mamy na to jeszcze dwa dni), a potem puszczają nas wolno. Szybko pakujemy więc nasze rzeczy i wychodzimy na dworzec autobusowy. W ciągu pół godziny jesteśmy na miejscu. Kupujemy bilety na autobus do Reziny (odjeżdża dopiero za godzinę – o 13-tej). Autobus jest maksymalnym żółwiem, co gorsza w połowie drogi zaczyna się psuć. Cała podróż do Reziny zajmuje nam trochę ponad 3 h. W Rezinie nad brzegiem Dniestru znajduje się hotel, ale nas na niego nie stać (40 USD). Udajemy się na piechotę do oddalonej o 7 km wsi Saharna. Pogoda jest naprawdę piękna, a widoki zapierają dech w piersiach. Po 15 minutach wymija nas marszrutka. Kierowca proponuje podwiezienie, a my korzystamy z propozycji. W busie jest straszny tłok, ale podróż mija nam szybko na pogawędkach z pasażerami. Z centrum Saharnej do klasztoru jest jakieś 500 metrów. Kilkadziesiąt metrów wcześniej znajduje się całkiem duża chata. To przyklasztorny dom pielgrzyma. Za pięć lei dostajemy w nim dwa łóżka w sali zbiorowej. Iście wiejskie warunki: toaleta na zewnątrz, łazienka w ogrodzie. Dodatkowo, dowiadujemy się, że o 23.00 zaczyna się wielkanocne czuwanie i jesteśmy zaproszeni. Ponieważ jest jeszcze widno, udajemy się na mały rekonesans. Najpierw idziemy na górę, do niewielkiej kapliczki, skąd rozpościera się przepiękny widok na cały klasztorny kompleks. Potem idziemy jeszcze kawałek granią. W dali słychać dźwięki gitary. Podążamy ich śladem i trafiamy na niewielkie, dzikie pole namiotowe. Miejscowa młodzież wypoczywa tu w czasie długiego weekendu. Rozglądamy się jeszcze trochę po okolicy i schodzimy do klasztoru. Tam, postanawiamy się chwilkę zdrzemnąć. O 22.45 dzwoni budzik. Wstajemy i idziemy do cerkwi. Zajmujemy całkiem dobre miejsca, powoli zaczyna zbierać się coraz więcej ludzi. Przez następne dwie godziny jesteśmy świadkami ceremonii rozpoczynających czuwanie przed Wielką Niedzielą. Po 1 wracamy do pokoju i kładziemy się spać. Czuwanie trwa aż do białego rana.

01 maja Wino dnia: Serenada, Demidulce alb, Cricova 2004

Rano idziemy ponownie w okolice kapliczki, gdzie wczoraj widzieliśmy wejście do podziemnego tunelu. Dziś mamy ze sobą latarkę i możemy go zwiedzić. Przypomina jakiś bunkier, tylko do czego miałby służyć w tym miejscu? Tunele są bardzo długie, a nasza diodowa latarka okazuje się niewystarczająca i musimy zawrócić. Wracamy więc w okolice klasztoru, gdzie trwa koncert dzwonów. Mnisi ogłaszają wszem i wobec, że zmartwychwstał Chrystus. Gdy zauroczeni przysłuchujemy się dźwiękom dzwonów, podchodzi do nas miejscowy chłopak i zaprasza na wieżę. Po krętych schodach docieramy na dzwonnicę, gdzie obserwujmy jak tworzy się ta niecodzienna muzyka. Ilość decybeli zdecydowanie przewyższa wszystkie dopuszczalne normy. Robimy kilka zdjęć i schodzimy. Zwiedzamy jeszcze położony niedaleko skalny monastyr. Postanawiamy wspiąć się także na szczyt wąwozu, aby obejrzeć najlepiej w Mołdawii zachowane starożytne grodzisko. Po 10 – minutowej wspinaczce, docieramy na przepiękną łąkę. Nigdzie nie możemy jednak znaleźć archeologicznych wykopalisk. W końcu dostrzegamy jakiś pomnik. Gdyby się uprzeć to można by się też dopatrzyć wałów ziemnych. Czyżby to było to? Trudno powiedzieć, ale i tak warto było wejść, bo widok jest naprawdę piękny. Schodzimy do hotelu, gdzie pakujemy plecaki i ruszamy do Tipovej. Przez pierwsze 30 minut droga pnie się pod górę i stopniowo zaczyna oddalać się od brzegu Dniestru. Potem jest kawałek płaskiego odcinka, który prowadzi do Nowej Sacharnej. Zaraz za wsią udaje nam się złapać stopa. Co prawda, na początku kierowca twierdzi, że nie jedzie do Tipovej, ale po krótszym namyśle postanawia zboczyć z trasy i podrzucić nas aż do samego klasztoru. I dzięki mu za to. Podobno od Nowej Saharnej do Tipowej jest tylko 9 km, ich przejechanie zajmuje nam aż 30 minut. Nie wiem czy to był jakiś skrót, ale pierwszy odcinek wiódł przez zupełne pustkowie i to drogą, którą ledwo dało się przejechać. Sami w życiu byśmy jej nie odnaleźli, a spytać też za bardzo nie było kogo. Kierowca i dwójka jego pasażerów okazują się być bardzo mili, a na koniec przejażdżki częstują nas jeszcze gotowanymi jajkami i wielkanocną babą. Sama cerkiew nie jest jednak zbyt imponująca, może dlatego że za komuny była wykorzystywana jako baza traktorzystów. Gdy zaczynamy kombinować, gdzie można by zostawić plecaki, zagaduje na młody pop – Danił. Jest niesamowicie sympatyczny i rozmowny. Mówi, że jesteśmy pierwszymi Polakami jakich spotyka. Opowiada historię klasztoru i proponuje nocleg na klasztornej podłodze. Chętnie oprowadziłby nas po okolicy, niestety właśnie zaczyna się procesja i jego przełożeni wzywają go do siebie. Robi to jednak bardzo opornie, za co najbardziej radykalna uczestniczka procesji wali go po łbie. Schodzimy wzdłuż skalnego urwiska nad Dniestr. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Po kilku minutowym spacerze dochodzimy do skalnego klasztoru. Zwiedzenie wszystkich trzech pięter trwa dosłownie kilka minut. W środku nie zachowało się w zasadzie nic z oryginalnego wyposażenia. Wszystko zostało wrzucone przez komunistów do Dniestru. Szkoda, ale i tak jest fajnie. Postanawiamy odpuścić oglądanie położonych niedaleko wodospadów i opuszczamy klasztor (rezygnując tym samym z propozycji noclegu w klasztorze). Niestety jedyny autobus jeżdżący do Kiszyniowa, odjeżdża o 7 rano, a jego przystanek oddalony jest o 3 km od Typovej. Jesteśmy więc skazani na własne nogi bądź na autostop. W najgorszym razie będziemy musieli pokonać 16 km drogę dzielącą nas od trasy Rezina – Kiszyniów na piechotę. Przez 2 godziny mijają nas tylko dwa samochody i żaden z nich nie chce zabrać nas na stopa. W tym czasie udaje nam się pokonać 9 km i dotrzeć do wsi, ktora mijaliśmy w drodze z Nowej Saharnej. (To utrzymuje nas w przekonaniu, że pomiędzy Nową Saharną i Tipową jest zdecydowanie więcej niż 9 km, no chyba, że nasz kierowca wiózł nas naokoło). Od tego momentu ruch jest zdecydowanie większy, siadamy na poboczu i próbujemy coś złapać. Po 20 minutach zabiera nas młody chłopak i podrzuca do trasy Rezina – Kiszyniow. Tam po 5 minutach oczekiwania łapiemy bezpośredni autobus do Kiszyniowa. Po 2 – godzinnej podróży lądujemy na dworcu północnym, stamtąd dostajemy się marszrutką na główny dworzec autobusowy. Tym razem do poszukiwania hotelu używamy zupełnie nowatorskiej metody pod nazwą „rozejrzyj się” i spostrzegamy reklamę oddalonego o 50 metrów od dworca hotelu Meridan. W hotelu bierzemy najtańsza dwójke (8 USD za osobę) i przy okazji dowiadujemy się, że za dodatkową. opłatą 0,8 USD hotel załatwi nam rejestrację. Recepcjonista wypisuje nam małą karteczkę, na której podana jest tylko data zameldowania – datę wymeldowania możemy uzupełnić sami. Czyli rozwiązanie niemalże idealne. Pokój jest całkiem schludny, mamy nawet do dyspozycji zlew, szkoda tylko, że za prysznic trzeba dodatkowo zapłacić aż 30 lei. Trzeba będzie bez niego wytrzymać te kilka dni. Zostawiamy rzeczy i udajemy się na główną ulicę miasta i centralny plac. Wszędzie pełno ludzi, jutro dzień wolny od pracy, wszyscy chcą odpocząć.

02 maja Wino dnia: Coruta cu Vin, Rosu Sec, Merlot 2004

Około 9:30 wychodzimy z hotelu i idziemy na dworzec. Tam kupujemy bilety na autobus do Bender. Po godzinie jazdy docieramy do posterunku granicznego. Tablica informuje, że wjeżdżamy do Nadniestrzańskiej Republiki Mołdowy. Ponieważ Mołdawia nie uznaje tej granicy, stacjonują tu tylko żołnierze naddniestrzańscy. Wysiadamy z autobusu i w specjalnej kasie, uiszczamy opłatę. Za każdy dzień pobytu to 6,2 leja. Formalności trwają bardzo krótko i zaraz możemy jechać dalej. Po kolejnych 20 minutach dojeżdżamy do dworca autobusowego w Benderach. Wysiadamy i idziemy zwiedzać miasto – sprawia wrażenie trochę wymarłego, ale może przez to, że jest święto. Wymieniamy pieniądze, z czym nie ma w ogóle problemu, bo na każdym kroku są kantory. Oglądamy cerkiew, nic specjalnego. Znajdujemy miły bar na świeżym powietrzu i zamawiamy lokalne piwo. Jest trochę lepsze niż mołdawski Kiszyniów. Obserwujemy życie mieszkańców. Całość wygląda lepiej niż się spodziewaliśmy. Kończymy piwo i udajemy się do pracy (czytaj: zwiedzamy dalej). Zaczynamy od spaceru prospektem Lenina, po drodze podziwiamy pierwszomajowe transparenty, mijamy remontowany hotel Drużba, kino i pomnik Lenina. W końcu docieramy do dworca kolejowego. Niestety muzeum kolejnictwa i wojny są zamknięte, wracamy więc do centrum. A potem idziemy nad Dniestr. Spacerkiem docieramy do mostu i postanawiamy wrócić na dworzec autobusowy. Po drodze robimy zdjęcie czołgu – pomnika. I wracamy do centrum, skąd trolejbusem dostajemy się do Tiraspola. Podróż trwa 30 minut. Po wyjściu z trolejbusa udajemy się na poszukiwanie centrum. Najpierw przechadzamy się ulicą Lenina, wnikliwie poszukując czegoś wartego obejrzenia. Z braku lepszych pomysłów postanawiamy zjeść porządny posiłek w jakiejś knajpie. To zajmuje nam ponad godzinę i nagle okazuje się, że nie mamy już zbyt wiele czasu. Szybko podziwiamy więc pałac prezydencki (ciekawy ze względu na ogromne podobieństwo do zwykłego bloku mieszkalnego) i idziemy na dworzec kolejowy, zwiedzając po drodze park i różne leninowskie pozostałości. W porównaniu z Benderami Tiraspol wydaje nam się znacznie mniej interesujący. Do Kiszyniowa wracamy marszrutką (odjeżdżają sprzed dworca kolejowego). Po 40 minutach podróży docieramy do granicy. Tam straż graniczna sprawdza wszystkim papiery i zabiera pokwitowania o rejestracji. Jeszcze tylko godzina jazdy i lądujemy pod drzwiami hotelu. Tam zaczepia nas jakąś kobieta i proponuje nocleg, wszystko fajnie, tylko my już zapłaciliśmy za hotel. Bierzemy numer telefonu (Marina tel. 546 291), pytamy o cenę (6 USD na osobę – ale bez targowania), no i grzecznie jej dziękujemy.

03 maja Wino dnia: Merlot. Krasnoje, Stolowoe, Polsladkoje, Cojusna, 2004

Po 9 opuszczamy hotel i udajemy się na dworzec autobusowy, gdzie miła pani w informacji za 1 leja mówi nam, że aby dostać się do Cojusnej musimy najpierw dojechać marszrutką nr 171 z ulicy Stefan del Mare do niejakiej Skulianki. Tak też czynimy, przejazd trwa około 15 minut. Na miejscu, właściwie od razu łapiemy właściwego busika, który podrzuca nas w okolice „Win – zawodu Cojusna”. Tam dowiadujemy się, że takie wizyty jak nasza trzeba wcześniej rezerwować. Na szczęśnie pani, która oprowadza turystów jest na miejscu i może się nami zająć. Decydujemy się na najprostszy wariant: zwiedzanie bez degustacji. Cała wycieczka kosztuje 10 USD i trwa godzinę. W czasach świetności produkowano tu 15 milionów litrów wina rocznie. Obecnie produkcja jest mniejsza, a sam zakład przeżywa pewne problemy (co zresztą widać już z zewnątrz). Pani oprowadza nas po zakładzie i jego podziemiach. Z wycieczki jesteśmy bardzo zadowoleni. Z winiarni w ciągu 10 minut dochodzimy do głównej drogi prowadzącej z Kiszyniowa do Straseni. Tam od razu łapiemy bezpośredni transport do miejscowości Capriana. Na miejscu zwiedzamy zespół klasztorny. Niestety jest w remoncie, choć już widać, że jak skończą będzie pierwsza klasa. Robimy zakupy w sklepie, jemy szybki obiad i akurat podjeżdża marszrutka, która zabiera nas do Skulianki. Tam łapiemy marszrutkę do centrum. Cała wycieczka zajęła nam tylko 5 godzin, postanawiamy więc resztę dzisiejszego dnia wykorzystać na zwiedzanie Kiszyniowa. Oglądamy budynek parlamentu, spacerujemy po parkach i ogólnie mówiąc spędzamy czas na relaksie. W drodze powrotnej do hotelu zaglądamy do sklepu – baru na rogu Stefan del Mare i Aleksandryjskiej, gdzie konsumujemy kilka szklanek lokalnego trunku – shery. Alkohol całkiem dobry, ale najbardziej warta zobaczenia jest sama atmosfera miejsca, jakby cofnąć się kilkanaście lat w przeszłość. Trochę chwiejnym krokiem wracamy do hotelu.

04 maja Wino dnia: Monastyrskoje, Rosu Demidulce, Coracosoni Vin 2004

Rano idziemy na dworzec z którego okolic łapiemy marszrutke do Orchei. Prosimy kierowcę, aby wysadził nas przy skręcie do klasztoru Orhei Vei i po 40 minutach jazdy stoimy przed znakiem informującym, że klasztor leży 15 km dalej. Po jakiś 100 metrach dochodzimy do grupy samochodów. Negocjujemy z jednym z nich cenę podwiezienia do winiarni Branesti. W końcu ustalamy cenę 2,5 USD (zdecydowanie przepłacamy). Bierzemy jeszcze dwójkę pasażerów i jedziemy. Po przejechaniu 7 km lądujemy pod bramą więzienia (winiarni) Branesti. Niestety nie zostajemy wpuszczeni do środka. Pogoda jest piękna, postanawiamy więc pokonać pozostałe 8 km na piechotę. Po około 1 h naszym oczom ukazuje się przepiękny widok kanionu. W tym miejscu droga biegnie trochę naokoło. My postanawiamy skrócić ją siebie i zamiast iść asfaltem schodzimy ostrym zboczem do widocznego z dala dużego budynku. W ten sposób dochodzimy prosto do punktu obsługi turystów. Znajduje się tam restauracja i hotel (18 USD za dwójkę). Kupujemy bilety wstępu, zostawiamy w środku plecaki i ruszamy na podbój klasztoru. Zaczynamy od małego cmentarza. Potem podchodzimy do klasztoru. Oprowadzający nas mnich Jefiniej proponuje nam nawet nocleg na podłodze skalnego klasztoru. Kusi, ale jest dopiero 12 – ta, a my chcemy jeszcze dziś dotrzeć do Sorok. Zwiedzamy jeszcze położone nad rzeką jaskinie i wraz z poznaną przez przypadek Polką jedziemy dworzec do Orhei. Stamtąd łączonym transportem docieramy do Sorok. Dość łatwo znajdujemy hotel (są nawet dwa – jeden naprzeciwko drugiego, 50 m od głównego placu). Idziemy na wieczorny spacer nad Dniestr.

05 maja Wino dnia: Detoks, czyli dzień bez wina.

O 9.00 rano wychodzimy z hotelu. Pogoda jest tragiczna. Pada, a dokładniej mówiąc leje. Idziemy do twierdzy, po drodze załatwiamy wymianę pieniędzy. Warownia w Sorokach mogłaby być spokojnie nazywana „twierdzą dzidzią”. Już z zewnątrz sprawia jakby zminiaturyzowanej. Wewnątrz jest trochę lepiej. Na samym środku dziedzińca znajduje się niewielka studnia, za to wkoło potężne mury. Wszystko wygląda tak jak 500 lat temu. Ciekawe tylko, czy wtedy też tak lało. Wchodzimy na sam szczyt murów, podziwiamy widok Dniestru. Całe zwiedzanie zajmuje nam 30 minut. Można by pewnie zostać dłużej, ale przy tej pogodzie nie ma sensu. Dodatkowo, jeśli chcemy dziś dostać się do Chocimia, musimy się pospieszyć. Wracamy więc do hotelu, robiąc po drodze zakupy. Spacer na dworzec autobusowy zajmuje nam 20 minut. Docieramy tam o 11.50, czyli dokładnie o godzinie odjazdu autobusu do Otaci. Niestety dziś odjechał przed czasem. W końcu decydujemy się pojechać do Rascanit. Autobus odjeżdża o 12.20. Dojazd trwa 1 h, Wysiadamy przed Rascanit na trasie Bielce – Mamałyga i próbujemy złapać stopa w kierunku granicy. Niestety przez 20 minut nie udaje nam się nic złapać i w końcu wsiadamy do marszrutki do Edinet. Ponieważ jest już dość późno, z pewnością nie zdołamy dziś zwiedzić ani Chocimia ani Kamienia Podolskiego. Postanawiamy więc przedostawać się do Czerniowiec. I to okazuje się być strzałem w dziesiątkę. W ciągu 10 minut podjeżdża autobus, który zabiera nas do samych Czerniowiec. Na granicę docieramy przed 18 – tą. Co ciekawe, na tym etapie jesteśmy jedynymi pasażerami. Tym samym przekroczenie granicy nie zajmuje nam zbyt wiele czasu. Mołdawscy celnicy w ogóle nie są zainteresowani naszą rejestracją. Do obrzeży Czerniowiec dojeżdżamy na 19, stąd mamy bezpośredni trolejbus numer 3 do dworca kolejowego. Nasz nocny pociąg do Lwowa odjeżdża za 1,5 godziny. Kupujemy więc bilety (planowany przyjazd 8.03) i idziemy coś przekąsić, no i wypić oczywiście też. Tym razem nie wino, a miejscowe piwko.

06 maja Wino dnia: Winnego detoksu ciąg dalszy

Pociąg kończy bieg na dworcu we Lwowie punktualnie o 8.03. Na dworcu wymieniamy pieniądze, zostawiamy bagaże w przechowalni, kupujemy bilety na autobus do Polski i ruszamy do centrum. Zwiedzanie zaczynamy od budynku opery, potem krążymy trochę po starówce, zwiedzając kamieniczki, kościoły i cerkwie, muzeum historyczne i arsenał. Najciekawszy z tego wszystkiego jest kościół ormiański. Warto także zajrzeć do apteki – muzeum. Może nie ze względu na eksponaty, ale na możliwość obejrzenia podziemnej części budynku. Jedziemy też na Cmentarz Łyczakowski. W tym celu wsiadamy w tramwaj numer 7. Przy wejściu każdy turysta musi zakupić bilet wstępu. Nam udaje się dobrze zagadnąć i dostajemy specjalną polonijną zniżkę. Cmentarz jest naprawdę przepiękny. Idąc prosto główną aleją dochodzimy do cmentarza Orląt – skromny, ale ładnie utrzymany. W drodze powrotnej udaje nam się jeszcze namierzyć nagrobek Konopnickiej. Robi się późno i musimy wracać na dworzec. Odbieramy nasze bagaże i idziemy na przystanek autobusowy. Autobus podjeżdża na czas, niestety podróż do Polski okazuje się być dłuższa niż przypuszczaliśmy. Wszystko przez to, że odprawa graniczna trwa aż 3 h, a do tego zaraz po przekroczeniu granicy trafiamy na 1,5 h korek. Zamiast po drugiej, jesteśmy w Warszawie po 6.

Koszty na osobę:

Jedzenie i picie 37 USD

Transport 69 USD

Noclegi 36 USD

Inne 24 USD

Łącznie 166 USD

Średnie wydatki dziennie 18,5 USD

Kursy walutowe:

1 USD = 12,25 leji mołdawskiej

1 USD = 8,3 rubla naddniestrzańskego

1 USD = 3,2 hrywny

1 USD = 3,3 PLN

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u