Lanzarote 2011
Tytus Lewandowski
Spoglądając we wrześniu na coraz szybciej zachodzące i coraz mniej grzejące słońce, postanowiliśmy, że jeszcze przed końcem roku musimy polecieć „w miejsce, gdzie będzie ciepło”. Uwarunkowania klimatyczne, finansowe i logistyczne zwróciły naszą uwagę na Wyspy Kanaryjskie, a zwłaszcza na leżącą najbliżej Afryki – Lanzarote.
Pomimo tego, że Lanzarote jest chętnie odwiedzana przez turystów, na szczęście daleko jej do obrazu kolejnej wyspy, na której miejscowa ludność spełnia mało wyszukane zachcianki turystyki masowej. Wszystko to za sprawą miejscowego artysty Cesara Manrique, który dążąc do zachowania tradycyjnego budownictwa, kultury i sztuki, sprzeciwiał się budowie wielkich hoteli, centrów rozrywkowych czy ustawianiu tablic reklamowych. Mając poparcie miejscowych władz nie tylko, że zachował naturalny charakter wyspy, to jeszcze pozostawił po sobie kilka prac, będących obecnie jednymi z największych atrakcji Lanzarote.
W krajobrazie wyspy przeważa czarno – szare podłoże (powierzchnia Lanzarote została utworzona przez lawę wulkaniczną) rozjaśnione miasteczkami białych domków z zielonymi lub niebieskimi okiennicami i drzwiami.
Klimat Lanzarote to „wieczna wiosna”. Temperatura przez większą część roku oscyluje w okolicy 20 ºC, raczej nie ma upałów, a opady deszczu są niewielkie.
Termin.
09 – 17 grudzień 2011 roku.
Skład.
2 osoby dorosłe oraz 2,5 letnie dziecko.
Przelot.
Samolotami linii Wizzair z Warszawy do Liverpoolu (69,00 zł za osobę), a następnie linii Ryanair z Liverpoolu na Lanzarote (176,00 zł za osobę).
Drogę powrotną odbyliśmy samolotami linii Ryanair lecąc z Lanzarote do Bergamo (153,00 zł za osobę), a potem stamtąd do Krakowa (148,00 zł za osobę).
Ceny.
Wbrew pozorom Lanzarote (zwłaszcza poza sezonem) nie jest drogim miejscem. Konkurencja ze strony innych wysp archipelagu, jak również ogólnoświatowy kryzys, powodują, że ceny nie przewyższają tych obowiązujących w Europie Zachodniej, a często są nawet niższe. Kluczem do niedrogiego zwiedzenia wyspy jest tani dolot, bo noclegi, transport i wyżywienie nie powinny w sposób istotny nadszarpnąć naszego budżetu.
Noclegi.
Zdecydowana większość miejsc noclegowych na wyspie skupia się w trzech turystycznych miejscowościach Costa Teguise, Puerto del Carmen i Playa Blanca. Przeważnie są to apartamenty i bungalowy okupowane przez złaknionych basenowych kąpieli klientów biur podróży. Poza sezonem obłożenie jest jednak niewielkie i bez problemu można zarezerwować duży apartament za kwotę nawet poniżej 30 €. Amatorów jeszcze niższych cen należy jednak rozczarować. Na całej wyspie są tylko dwa campingi (plus jeszcze jeden, darmowy, na pobliskiej wysepce La Graciosa). Biwakowanie na dziko jest możliwe, ale utrudnione. Odludnych miejsc jest niewiele, a wulkaniczne podłoże nie sprzyja rozbijaniu namiotów.
My spaliśmy cztery noce w Costa Teguise w Apatramentos Sol, gdzie płaciliśmy 27,5 € za noc za apartament składający się z sypialni, łazienki, dużego pokoju z kuchnią i tarasu oraz trzy noce w Puerto del Carmen w Bungalows Las Gaviotas, gdzie płaciliśmy za podobny apartament 30 € za noc.
Transport.
Na Lanzarote z Polski nie ma żadnych bezpośrednich, regularnych lotów. Można natomiast polecieć bezpośrednim lotem czarterowym, jednakże najczęściej wiąże się to z koniecznością wykupienia w biurze podróży całej wycieczki. W razie wolnych miejsc w samolotach, biura podróży sprzedają sporadycznie także same przeloty.
Na wyspę lata wielu tradycyjnych przewoźników (m. in. SAS, Iberia), jednakże przeloty, nawet poza sezonem, rzadko kosztują mniej niż 1.000,00 zł. Tańszą opcją jest skorzystanie z usług tzw. tanich linii, jak np. Ryanair. Korzystając z tej linii będziemy się musieli przesiąść na którymś lotnisku. Najlepiej wybrać takie, do którego można łatwo i stosunkowo tanio dolecieć z Polski np. Londyn, Bergamo czy Eindhoven.
Po całej wyspie kursują niedrogie i wygodne autobusy. Za przejazd pomiędzy lotniskiem, a stolicą wyspy Arrecife zapłacimy jedynie 2,4 €. Podobne ceny zapłacimy za przejazd pomiędzy Arrecife i Costa Teguise czy Puerto del Carmen. O ile jednak, pomiędzy tymi, położonymi obok siebie miastami kursy autobusów są częste, o tyle do mniejszych lub położonych w dalszych częściach wyspy miejscowości, autobusy jeżdżą rzadko lub w ogóle. Można skorzystać z ofert miejscowych biur podróży, które jednak za wycieczki po wyspie życzą sobie, w zależności od programu i czasu zwiedzania, od 30 do nawet 60 €. Najlepszym sposobem zwiedzenia wyspy jest wynajęcie samochodu (ceny najmniejszych z nich zaczynają się od 25 € za dzień). Wyspa jest niewielka i w ciągu 2 – 3 dni intensywnego zwiedzania można odwiedzić większość z atrakcji.
Wstępy.
Większość atrakcji turystycznych jest odpłatna, ale dotyczy to głównie tych stworzonych przez człowieka (przede wszystkim Cesara Manrique). Atrakcje przyrodnicze (poza Parkiem Narodowym Timanfaya) są bezpłatne.
– Fundacion Cesar Manrique (awangardowy dom artysty) – 8 €,
– Jardin de Cactus (stworzony przez artystę ogród kaktusów) – 5 €,
– Cueva de los Verdes (jaskinia) 8 €,
– Mirador del Rio (stworzony przez Cesara Manrique taras widokowy na sąsiednią wyspę La Graciosa) 4,5 €,
– Jameos del Agua (kolejne dzieło sztuki użytkowej Cesara Manrique) 8 €,
– Park Narodowy Timanfaya 8 €.
Zamiast tradycyjnego dziennika podróży, garść refleksji zawartych w moich prawie codziennych mailach do rodziny i znajomych.
10 grudnia 2011.
Każdy, kto przylatuje do Liverpoolu na dzień dobry powinien się poczuć dobrze, bo lotnisko nosi nazwisko samego Johna Lennona. Później też jest całkiem fajnie, bo lotnisko jest niedaleko od centrum, gdzie można za 1,9 £ dojechać autobusem. Potem jest już trochę gorzej, bo trzeba gdzieś przenocować, a w Anglii noclegi są drogie. Najtańsze, co znalazłem to pokój trzyosobowy (jak się okazało miał 5 łóżek) w schronisku YHA za 35 £. W ulotce reklamowej przeczytałem, że ta organizacja ma na celu m. in. krzewienie hartu ducha, pozytywnych wartości, samodyscypliny i.t.p. My nie jesteśmy członkami tej organizacji, ale chcieli chyba na wszelki wypadek przetestować nasz hart ducha, bo w pokoju było okno… otwarte na oścież. Jak myślicie, jaka wewnątrz pokoju była temperatura? Noc nie była lekka, ale z naszym duchem nie jest chyba najgorzej, bo jakoś przetrwaliśmy.
A jak tam Liverpool? Ano, niestety, nie bardzo wiem. Rano mieliśmy tylko czas, co by się pokręcić po dzielnicy portowej (całkiem ciekawa) i już musieliśmy pędzić na lotnisko.
12 grudnia 2011.
Lot z Liverpoolu był spokojny, ale pod koniec Jeremiasza zaczęły boleć uszy, a My nie mogliśmy mu pomoc, co dla każdego rodzica jest doznaniem nader smutnym i denerwującym. Na szczęście w końcu wylądowaliśmy i nas syn się uspokoił, a My mogliśmy odetchnąć. Odetchnąć tak, ale rozebrać już niekoniecznie, bo temperatura na lotnisku raczej do tego nie zachęcała (a przyjechaliśmy się tu trochę pogrzać…). No nic, pierwsze pogodowe koty za ploty. Potem jeszcze jeden autobus do stolicy wyspy Arrecife, potem kolejny do Costa Teguise i jesteśmy na miejscu. Okazało się, że nasz hotel był zamknięty (!), ale na drzwiach znajdowała się kartka ze szczegółowymi instrukcjami, co mamy zrobić, aby dostać się do naszego apartamentu.
Pierwszy dzień spędziliśmy w tym naszym Costa Teguise. Miejscowość, jak miejscowość. Mnóstwo pubów, knajp, sklepów i wypożyczalni samochodów. Jest też oczywiście plaża i to ciekawa, bo cała czarna (kłania się wulkaniczne pochodzenie wyspy).
Pogoda jest niezła, ale oczywiście myśleliśmy, że będzie lepiej. W ciągu dnia jest trochę powyżej 20 ºC, ale jest raczej pochmurno i wietrznie.
Tymczasem dzisiaj wypożyczyliśmy samochód (55 € za dwa dni) i ruszyliśmy w interior. Lanzarote jest bardzo mała. Właściwie w obrębie 30 – 40 km od naszego hotelu znajdują się praktycznie wszystkie jej atrakcje.
Prawdopodobnie mało jest miejsc na ziemi, których wygląd, klimat i styl związane są tak nierozerwalnie z jednym człowiekiem jak właśnie Lanzarote. Tym leaderem jest żyjący w ubiegłym wieku malarz, rzeźbiarz i architekt, ale także ekolog, animator i wizjoner Cesar Manrique. Udało mu się przekonać mieszkańców i władze wyspy, że powinni kultywować własne obyczaje, tradycje i budownictwo, a nie poddawać się europeizacji. Stąd na Lanzarote nie ma wielkich hoteli, kolorowych bilboardów, krzykliwych reklam. Są natomiast białe domki z nieodłącznymi zielonymi lub niebieskimi okiennicami. Ponieważ wyspa jest czarna (wulkan) całość sprawia naprawdę księżycowe wrażenie. Pewnie duże znaczenie ma to, że jest poza sezonem i ruch jest niewielki. Wyobraźcie sobie jednak, że na tej naprawdę małej wyspie czasami mija kilka minut, zanim zobaczymy inny samochód, jedziemy szarymi, asfaltowymi drogami, wszędzie jest czarna ziemia, nie ma żadnych drzew, nie ma zwierząt, no a co jakiś czas wioski i miasteczka z samymi białymi domkami. No po prostu kosmos!!! Wszystko to jest z jednej strony bardzo piękne, intrygujące i pociągające, a z drugiej niejednoznaczne, tajemnicze i po prostu dziwne. Wrażenie jeszcze potęguje to, że tak jak pisałem, słońce jest za chmurami, więc ciągle jest taki z lekka posępny i przygnębiający klimat.
Cesar Manrique nie tylko że wpłynął na wygląd wyspy, ale zostawił także po sobie główne jej atrakcje. My wystartowaliśmy od pobliskiego domu tego artysty (obecnie centrum jego fundacji), który swoim wizjonerstwem przerósł wszystkie nasze wyobrażenia. W przewodniku jest napisane ze Manrique wkomponował swój dom w pola zastygłej lawy, ale samo to (intrygujące przecież) stwierdzenie nie oddaje nawet 10 % tego, co tam można zobaczyć. No, bo faktycznie dolna część domu została wykuta w lawie wulkanicznej i wchodzi się do kolejnych „pokoi” gdzie są kanapy, meble, lampy, a ścianami są po prostu czarne kawałki lawy. Ale jest przecież dużo więcej! Meble (też projektowane przez Manrique) maja bardzo wymyślne, (ale zarazem użyteczne) kształty, do poszczególnych pomieszczeń przechodzi się wykopanymi w lawie i pomalowanymi na biało korytarzami, a z domu wychodzi się do ogrodu, który jest po prostu czarną, zastygłą lawą. Jest jeszcze piękne, błękitne oczko wodne, są różne rzeźby, a z kolei z górnych pomieszczeń są nieprawdopodobne widoki przez okna wielkości np. całej ściany na okolice.
Drugie miejsce także zaprojektowane przez Manrique to ogród botaniczny Jardin de Cactus. To sformułowanie jest może o tyle mylące, że znajdują się tam tylko kaktusy, ale jest ich za to około 10.000 należących do 1.500 gatunków. Ja do roślin doniczkowych mam podejście niezbyt przyjacielskie, ale kaktusy zawsze lubiłem. Nie dosyć, że mają kolce to jeszcze tak mi się zawsze dobrze kojarzyło Tytus – Kaktus. No, więc spodziewałem się czegoś extra, ale znowu okazało się to jeszcze lepsze. Myślałem, że to będzie jakaś nudziarska farma na 10 hektarów z jakimiś smutnymi kaktusami, po której będziemy się pałętali z marudzącym Jeremiaszem. A tu niespodzianka. To, że kaktusy będą przepiękne to w sumie można się było spodziewać (były m. in. te, które chcę kiedyś zobaczyć w Meksyku czy USA, czyli te wielkie kaktusy z westernów), ale o wiele większe wrażenie robiło położenie tego ogrodu. Cały ogród mieści się, bowiem w wydrążonym owale, gdzie wokół tego owalu jest jeden pierścień, nad nim jeszcze jeden, a potem kolejny. Wszystko skomasowane w jednym miejscu. Wygląda to jak teatr, gdzie zarówno scenę jak i widownię okupują tysiące przeróżnych kaktusów. W sumie to banalnie proste, ale naprawdę wyjątkowe.
Na koniec naszego dzisiejszego tripu byliśmy w najładniejszym miasteczku wyspy – Teguise. No faktycznie, kościoły, brukowane uliczki, kawiarenki, no i wszędzie białe domy z zielonymi okiennicami. Pięknie!
13 grudnia 2011.
Dzisiaj eksplorowaliśmy wyspę w dalszym ciągu.
Dzisiejsze zwiedzanie wyspy rozpoczęliśmy od jak się okazało, chyba największej atrakcji, czyli Cuevy de los Verdes. Jak Wam już pisałem Lanzarote to wulkaniczna wyspa, a ta jaskinia to po prostu miejsce po lawie, która kiedyś tamtędy przepłynęła pod ziemią. Całość ma prawie 6 km długości, a do zwiedzania udostępnionych jest 2 km. Nigdy nie ukrywałem, że jestem absolutnym fanem wszelkich jaskiń. Gdzie bym nie był, to mogę odpuścić góry, lasy i jeziora, ale jaskinie nigdy. Jak się okazało ta była naprawdę rewelacyjna. Od razu awansowała na pierwsze miejsce naszych atrakcji Lanzarote i chyba już na nim pozostanie (chociaż kto wie, kilka asów w rękawie jeszcze przed nami). Przede wszystkim ciekawe było to, że jaskinia została właśnie wydrążona przez lawę, przez co zupełnie inne były ściany niż zwykle. Żadnych stalagmitów, stalagnatów i tym podobnych. Wewnątrz jest bardzo ciekawe oświetlenie i muzyka, która się włącza automatycznie jak się podchodzi w określone miejsca. No i wewnątrz są naprawdę wielkie sale, potem wąziutkie korytarze, gdzie trzeba się schylać, aby przejść, no i znowu wielkie sale. Bardzo ciekawe miejsce. My mieliśmy dodatkowe doznania, bo zwiedzaliśmy jaskinię praktycznie sami. Okazało się, że jaskinię zwiedza się tylko w grupach z przewodnikiem, ale gdy My przyszliśmy to był tylko przewodnik przemawiający w języku fińskim. Tak na marginesie, to był zresztą jeden z tych momentów podczas podróży, o których Wam czasami wspominam, gdy spotyka mnie coś kompletnie absurdalnego. No, bo wyobraźcie sobie środek hiszpańskiej Lanzarote i przewodnik (miejscowy), który mówi w języku fińskim…
W każdym bądź razie anglojęzyczna grupa poszła chwilę wcześniej i mieliśmy ją dogonić no, ale naszą trójkę prowadził Jeremiasz, więc tak ich goniliśmy i goniliśmy i goniliśmy, że w końcu całą trasę przeszliśmy sami…
Następną atrakcją był Mirador del Rio. Tu już palce znowu maczał nasz ulubiony Cesar Manrique, który ze starego stanowiska artyleryjskiego na północnym krańcu wyspy stworzył rewelacyjny punkt widokowy na pobliską La Graciosa.
Generalnie Wyspy Kanaryjskie składają się z 7 głównych wysp i 6 mniejszych, z czego właśnie ta La Graciosa jest jedyną zamieszkałą. Można na nią popłynąć promem z Lanzarote. Wyspa jest podobna bardzo ciekawa chociażby, dlatego, że nie ma w ogóle dróg (można się po niej poruszać tylko samochodami terenowymi i na piechotę), a znajdujące się na niej plaże należą do jednych z najładniejszych na całych Wyspach. My na nią nie popłynęliśmy (no cóż, nasz Jeremiasz jest najdzielniejszym dzieckiem świata, ale jednak trzeba mierzyć siły na zamiary), ale właśnie z tego Mirador del Rio można sobie na tą wyspę popatrzeć. Widok jest naprawdę imponujący, bo wszędzie jest woda, pod nami skaliste zbocza Lanzarote, a przed nami ta piaskowa La Graciosa.
No i na koniec jedna z największych atrakcji wyspy, czyli znowu produkt made in Cesar Manrique, czyli Jameos del Agua. To znowu wykorzystanie kawałka tego 6 km odcinka korytarzy podziemnych, co w Cueva de los Verdes (te miejsca dzieli od siebie kilkaset metrów odległości). Z tym, że o ile tam to była po prostu przystosowana do zwiedzania jaskinia o tyle w Jameos del Agua to juz przetworzone przez Manriqua kawałki podziemnych korytarzy w cudeńka dla turystów. Mamy, więc wkomponowane w zastygłą lawę bary, ławy, krzesła, mamy oczka wodne, (z czego jedne z turkusowym odcieniem), mamy wiszące ogrody i.t.d. Wszytko to przypomina pomysły z domu Manriqua, ale ja tego do końca nie kupiłem. Gdy byliśmy wczoraj w jego domu to zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie m. in. dlatego, że miałem świadomość, że te wszystkie cuda artysta zrobił w swoim własnym domu. Było to dla mnie nowatorskie i wizjonerskie. Podobne patenty wykorzystane dla stworzenia kolejnego cukierka dla turystów już mnie za bardzo nie wzięły.
14 grudnia 2011.
Dzisiaj zrobiliśmy sobie przerwę w zwiedzaniu, co nie znaczy, że próżnowaliśmy. Otóż dokonaliśmy przeprowadzki z Costa Teguise do Puerto del Carmen. Cztery dni w jednym miejscu to aż nadto. Przeprowadzka to może trochę duże słowo skoro obydwie miejscowości dzieli kilkanaście kilometrów, a tą odległość pokonaliśmy jednym autobusem. Ale musieliśmy się przecież spakować, uczesać… W każdym bądź razie pożegnaliśmy nasz przytulny Apartamentos Sol i powitaliśmy Bungalows Las Gaviotas. Tym razem mamy dla siebie cały bungalow składający się z sypialni, łazienki, kuchni, dużego pokoju i dwóch tarasów. Przyznam szczerz, że robi to wrażenie. Cena też jest niezła, nie ma to jak podróżować poza sezonem.
Dzisiaj jest też o tyle szczególny dzień, że jest piękna pogoda (wreszcie). Na niebie nie ma ani jednej chmurki, wiatr też jakoś przycichł tak, że wszelkie polary i swetry poszły precz, a po całodziennym chodzeniu po słońcu trochę nas nawet zaróżowiło. Robiliśmy dzisiaj podejście pod kąpiel, ale jeszcze nie wyszło. Może jutro?
Tymczasem samo Puerto del Carmen wygląda na typową wypoczynkowo – turystyczną miejscowość. Od poprzedniej wyróżnia się bardzo ładną nadmorską promenadą i…. bliskością lotniska (tu przylecieliśmy i stąd też będziemy wracać). Jak pewnie zauważyliście jestem fanem awiacji i gapienie się na samoloty to dla mnie wielka frajda. A tutaj lotnisko jest nad samą wodą i wydaje się jakby samoloty lądowały na wodzie. Naprawdę piękne widoki.
15 grudnia 2011.
Dzisiaj mieliśmy Dzień Lenia (hmmmm, mam często wrażenie, że to mój ulubiony dzień). W sumie był to dzień planowany, ale miał się odbyć jutro, a dzisiaj mieliśmy zwiedzać południową część wyspy. Trochę się jednak dzisiaj pospaliśmy, no i okazało się, że na jakieś wielkie wojaże jest już trochę za późno. Na dodatek dzień zaczął się jakoś tak pochmurno, co dodatkowo mało inspirująco na nas wpłynęło. Postanowiliśmy, zatem poleniuchować (w końcu to wakacje, mimo tego, że w grudniu). W tym celu cały dzień łaziliśmy tu i tam po okolicy, jeździliśmy na rowerach, objadaliśmy się i opijaliśmy. Okazało się, że to nasze Puerto del Carmen to całkiem sympatyczne miejsce, a przynajmniej ta część, w której mieszkamy (miejscowość ciągnie się na długości kilku kilometrów). Przede wszystkim jest bardzo przyjemna promenada nadmorska, po której można chodzić, jeździć na rowerze, biegać. Teraz nie ma za wiele osób, więc jest całkiem przyjemnie. No a druga kwestia to ta bliskość lotniska, o której już wspominałem. Lotnisko jest położone jakieś 2 km od naszego bungalowu, a jak się domyślacie, w lotnictwie taka odległość niewiele znaczy. Z naszego tarasu mamy świetny widok na lądujące samoloty, ale to nic w porównaniu do widoków z samej promenady. Jest ona poprowadzona wzdłuż lotniska, które się zaczyna dosłownie tuż za nią. Tam to dopiero jest klimat. Te olbrzymie cielska samolotów przelatujące, zdawałoby się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zachwyt, podziw, zaintrygowanie, ale też przecież lęk, obawa, może strach.
Co jeszcze? Trochę pograliśmy z Agnieszką w szachy, trochę poczytaliśmy ksiązki, trochę posiedzieliśmy wpatrzeni z troską w oku w morską toń myśląc o potędze Wszechświata…
16 grudzień 2011
Mieszkając w Costa Teguise zwiedziliśmy północną część wyspy, a dzisiaj przyszedł czas na południe.
Południowa cześć wyspy jest zdominowana przez jedno miejsce, ale za to, jakie – Park Narodowy Timanfaya!
Jak pamiętacie Lanzarote jest wyspą wulkaniczną. Ostatnie erupcje miały miejsce w 1824 roku, ale pozostałości tychże, istnieją do dnia dzisiejszego. Tutaj znowu kłania się nam stary znajomy Cesar Manrique, który wymyślił, że w miejscu, gdzie wulkan najbardziej nabroił powstanie Park Narodowy. Zaprojektował nawet symbol parku, a zarazem całej wyspy, czyli diabełka.
To na pewno najdziwniejszy Park Narodowy, w jakim w życiu byłem. Żadnych zwierząt, żadnych roślin, wszędzie tylko zastygła lawa… Park zwiedza się też dosyć osobliwie, bo najpierw samochodem dojeżdża się do budki z biletami, a następnie jedzie się po drodze wyrąbanej w lawie, podziwiając apokaliptyczny krajobraz. Agnieszka mówiła, że czuje się jakby była w kopalni. Mnie raczej przypominało to piekło, aczkolwiek z powodu braku materiału porównawczego miałem kłopoty z weryfikacją. W każdym bądź razie wrażenie naprawdę jest nieziemskie. Wszędzie dookoła zastygła lawa, a w niedalekiej odległości wierzchołki wulkanów…
W końcu dojeżdża się do centrum Parku, gdzie obowiązkowo przesiada się do podstawionych autobusów (nie da się zwiedzać Parku we własnym samochodzie). Autobus robi kilkukilometrową pętlę po Parku zatrzymując się, w co ciekawszych miejscach, (ale i tak nie wolno nigdzie wychodzić), a dodatkowo w kulminacyjnych momentach podbija emocje z lekka pompatyczna muzyka. Ale co tam muzyka, ważne krajobrazy, a te cały czas są zniewalające. Przede wszystkim coś, co wydawało się jednokolorową, szarą i bezkształtną lawą, nagle w zależności od nachylenia słońca i miejsca, okazuje się kolorową i wymyślną formą. Autobus to wspina się, to znowu zjeżdża z kolejnych gór, przeciska się przez wąskie zakręty, a My ciągle się patrzymy i patrzymy przez okno. Byliśmy kiedyś z Agnieszką na wulkanie w Gwatemali, ale tam był on tylko jeden. Tutaj ten nieziemski, księżycowy, odrealniony krajobraz zajmuje większą przestrzeń, a możliwość podziwiania go z góry tylko zwiększa jego atrakcyjność.
Po powrocie, w centrum Parku kupiliśmy jeszcze trochę pamiątek (na całej wyspie, we wszystkich państwowych, turystycznych miejscach ceny są identyczne) i już musieliśmy się zbierać.
Potem jeszcze odwiedziliśmy kilka ciekawych miejsc, piękną wioskę El Golfo, lagunę Charco de los Clicos, wodne gejzery Los Hervideros i warzelnie soli Salinas de Janubio. Wszędzie było pięknie, pogoda przez cały dzień dopisywała, nasz wypożyczony Chevrolet Kalos zepsuł się tylko raz. I taki to był ciekawy dzień.
No a jutro już wracamy…