Gdzie się podziała Drakula? – Katarzyna i Paweł Maczel

Gdzie się podziała Drakula?

Katarzyna i Paweł Maczel

Termin:13 – 21.07.2006r.

Trasa: Bolesławiec – Gliwice – Katowice – Wieliczka – Dzierżaniny– Paleśnica – Nowy Sącz – Piwniczna – Stara Lubovna – Oradea – Sibiu – Brasov – Bran – Rasnov – Sinaia – Busteni– Bistrica – Saratel– Dej – Baia Mare – Satu Mare – Ököritofülpös – Dukla… Bolesławiec

Uczestnicy: mąż + żona = Paweł, Katarzyna Maczel

Lipiec 2006r. Ukrop. Patelnia. Słońce ewidentnie przesadza. W kieszeni niecałe 400 zł na podróż we dwoje. Spontaniczna decyzja – jedziemy zobaczyć Transylwanię. Budzimy śpiące w nas „Drakule podróżowania” i szybko odnajdujemy odpowiedzi na nurtujące nas pytania: Ale, jak? Czym? Którędy? Za ile? Gdzie będziemy spać? Co będziemy jeść? I … Jak? – spontanicznie, autostopem, przed siebie, za 400zł w kieszeni, mamy przecież namiot, jeść trzeba nawet jak się siedzi w domu…

Dzień I (13.07.2006)

Po ekspresowych przygotowaniach do naszej wyprawy z zapakowanymi plecakami, wcześnie rano, wychodzimy na drogę w kierunku Wrocławia, w celu złapania „stopa”. Dwie min. później siedzimy w tirze, z kierowcą Rafałem, który zabiera nas, aż do Gliwic. W międzyczasie mamy przymusową 45min. przerwę i śniadanie na parkingu. Kawa, kabanosy i bułki. Zjazd na Gliwice. Niebezpiecznie na drodze. Czarna dziura. Ukrop. Pot się leje. Po 40min. zabiera nas bus i zostawia za Katowicami. Stamtąd bez czekania. Zabiera nas młode małżeństwo. W ich osobowym aucie bagaż trzymamy na kolanach. Wysiadka w Wieliczce. Czas na relaks. Odpoczywamy w cieniu pod murkiem. Następnie idziemy wzdłuż drogi, zatrzymują się dwaj Niemcy polskiego pochodzenia i nadkładając drogi zawożą nas na Dzierżaniny (rodzinne strony babci). W drewnianym, przedwojennym domu, który obecnie należy do wujostwa, spędzamy naszą pierwszą noc. Śpimy w kuchni na podłodze. Izbę zajmuje wujek Czesiek.

Dzień II (14.07.2006)

Pobudka o 8. rano, pogawędka z wujkiem. Tu czas jakby stanął w miejscu. Znajdujemy w stodole paletę do wyciągania chleba z pieca, radło, przyrządy do robienia butów, a potrzeby fizjologiczne załatwiamy w wychodku z prawdziwego zdarzenia. O 12. ruszamy w dalszą podróż. Rozkoszujemy się soczystością zieleni w tych rejonach Polski. Wychodzimy na trasę. Mało samochodów. Zabiera nas przedstawiciel handlowy, ale jego samochód ma tylko dwa miejsca. Usadawiamy się na jednym siedzeniu we dwoje. Mijamy Zalew Rożnowski.Nasz kierowca podrzuca nas za Nowy Sącz. Nawet nie zdążyliśmy napisać tabliczki i już byliśmy w kolejnym aucie. Młody kierowca opowiadał nam jak mu już zobojętniały góry, bez których my nie wyobrażamy sobie naszego jestestwa. Rozstajemy się w Piwnicznej. Dalej jedziemy ze Słowakiem, który przyjechał do Polski po chleb. Było mu po prostu bliżej. Przejście graniczne. Przechodzimy na pieszo. Wymieniamy 10 Euro na 375 słowackich koron. Kolejny transport – auto z niecodziennie, dużą szybą w dachu, rewelacja. Rozmawiamy po angielsku. Tak docieramy do Starej Lubovnej. Zakupy w słowackim supermarkecie. Nocleg za miastem, w namiocie, nad rzeką, do której brzegu nie mogliśmy się dostać z powodu bardzo gęstych chaszczy. W nocy leje. Słyszymy szmery…

Dzień III (15.07.2006)

Okazuje się, że owe szmery to sprawka żaby, która dostała się do przedsionka. Suszymy mokry namiot. Patrząc na zamek w Starej Lubovnej, jemy śniadanie. Rogaliki, salami, kawa. Wrzątek mamy dzięki „palniczkowi” zakupionemu w Polsce. Fajna sprawa. Idziemy na drogę. Pierwszy raz stoimy ponad godzinę łapiąc okazję i… nic. Na bloku, mamy wielki napis Presov, zmieniamy go na Lubotin (był znacznie bliżej). Zatrzymuje się samochód z polskimi rejestracjami. Kierowcą jest pół-Węgier, pół-Rumun, który ma żonę Polkę i mieszka w Poznaniu. W trasie nasz zaprzyjaźniony kierowca kupuje nam piwo, opowiada o swoim życiu, daje nam lekcje podstawowych zwrotów w języku rumuńskim, które potem okazują się niesamowicie przydatne. Zabiera nas do samej Rumunii. Po drodze mijamy Węgry, a tam liczne pola słoneczników, gniazda bocianów, arbuzy, dziwne nazwy miejscowości ( np. w tłum. na polski Wielkie Cycki). Kiedy przekraczaliśmy granicę węgiersko-rumuńską nasz znajomy zapytał ironicznie: „No i jak Wam się Węgry podobały?” Granica a za nią pierwsze duże rumuńskie miasto – Oradea. (INFORMACJA DLA KIEROWCÓW – dla aut wymagana jest winieta, choć nie ma znaków, które by o tym informowały; koszt winiety – ok. 8 zł, kara za jej brak jest znacznie wyższa) W kantorze wymieniamy 15 euro na 52 rumuńskich lei (1 = 3,5). Szukamy noclegu. Ponieważ Oradea to dość spore miasto, nie kwapimy się do rozbijania namiotu w centrum miasta. Hotel „Melody” – pokój dla dwóch osób 210 lei. Zbyt drogo. Recepcjonistka daje nam namiary na Hotel LAN, ale tam też niewiele taniej – 85 lei. Po drodze dostajemy połówkę arbuza od przydrożnych sprzedawców. Pytamy po angielsku dziewczyny siedzące na ławce, gdzie można tanio przenocować. Mówią o spa „Felix”, które znajduje się za miastem. Prowadzą nas na autobus, który tam właśnie jedzie. Spotykamy ich koleżanki, Ligię i Kamilę. One znają tanie miejsce w centrum. Obie mówią płynnie w obcym języku. Jedna po niemiecku, druga po angielsku. Dzięki dziewczynom znajdujemy schludny nocleg za 50 lei za pokój dwuosobowy (Pensiun „CASA MOV”). Dziewczyny proponują, że nam do niego dopłacą, bo twierdzą, że nie jest wystarczająco tani i nie do końca są zadowolone z pomocy, którą nam okazały. Coś niespotykanego!

Dzień IV (16.07.2006)

Niedzielna rozpusta, śpimy do 10., a nasz pokój nad sklepem opuszczamy ok.12. Szukamy Kościoła katolickiego. Okazuje się, że najbliższa Msza Św. jest o 18. Próbujemy wyjść z miasta i dojechać do Cluj Napoka i tam też pójść na Mszę. Długo idziemy na wschód, żeby wydostać się za miasto. Na obrzeżach Oradei dosłownie: syf, smród, mnóstwo cyganów, głodne, bezpańskie psy i niedzielny nikły ruch. Mija godzina 16., więc decydujemy się wrócić do centrum i pójść na 18. do Kościoła. Podjeżdżamy bezpłatnym autobusem hipermarketu „Metro”. Przed Kościołem jesteśmy o 17.40, Paweł biegnie jeszcze na Uniwersytet, gdzie można nieoficjalnie przenocować w akademiku za 20 lei/os. (informacje u recepcjonistów; problem w tym, że do 7. rano trzeba opuścić pokój). Msza ku naszemu zdziwieniu odbywa się w języku węgierskim. Wpadamy na pomysł pójścia do klasztoru i poproszenia o rozbicie namiotu na jego terenie. Siostry zakonne zapraszają nas do środka i oferują pokój ze względu na to, że pogoda zapowiada się nieciekawie. Wygodnie, ciepło, miło. Gorący prysznic i do łóżka…

Dzień V (17.07.2006)

Pobudka o 8.! (zamiast o 7. zapomnieliśmy przestawić zegarek!) Pijemy w pokoju klasztornym kawę. Siostry zapraszają nas na śniadanie. Rozmawiają dobrze po włosku, który nijako jest podobny do hiszpańskiego i tak się troszkę dogadujemy. Idziemy do centrum, stamtąd jedziemy autobusem do „Metra”. Wychodzimy jeszcze dalej za miasto, stopa łapiemy po 7 min. Kierowca tira jedzie do Bukaresztu, decydujemy się na jazdę z nim aż za Sibiu. Po drodze nasz dobroczyńca obraca się za każdą napotkaną kobietą, ledwo wyrabiając na zakrętach. Dziwi się, że Paweł nie idzie w jego ślady. Jemy z nim obiad w przydrożnym barze. Niesamowicie niemiła obsługa. Cały czas próbujemy pokonwersować, ale nie jest to łatwe, kierowca mówi tylko w języku rumuńskim. Każda puenta rozmowy to ogólny śmiech, bo nikt nie wie o co chodzi. Na trasie widzimy zdechłe, rozkładające się psy (naliczyłam ok.6), dwa wypadki, poza tym ciekawe kamieniczki, malownicze wioski. Wrażenia: pustkowia, góry, zmiana pogody na chłodniejszą, brudne stopy kierowcy, na trasie prostytutki, handlarze, wyroby ręczne, warzywa, owoce, grzyby, cmentarze ortodoksyjne, katolickie obok, kierowcy przepuszczają pieszych, autostopowicze za miastem, bryczki, cyganie. Noc spędzamy na polu kukurydzy w naszym, przenośnym „mieszkanku”. Widok na Karpaty. Zachód słońca… Hmmm

Dzień VI (18.07.2006)

Noc była spokojna. Wokół nas góry. Dzień rozpoczynamy od śniadania na trawie. Chleb + tuńczyk, wodę zdobywamy z zakładu, który znajduje się obok. Kawa. Szybko wychodzimy na trasę, zabierają nas dwaj Rumuni. Próbujemy nawiązać kontakt, oni mówią trochę po rosyjsku. Dojeżdżamy do Brasova i tam się z nimi rozstajemy. Robimy niezbędne zakupy, w Fast Food „Papaya” jemy obiad. Wychodzimy kawałek za miasto, łapiemy stopa, dwóch młodych żołnierzy. Zostawiają nas w Rasnovie, z daleka widzimy słynną cytadelę. Podjeżdżamy jeszcze kawałek i docieramy do celu naszej podróży – do Bran, gdzie stoi zamek Drakuli. Mieszkańcy Bran widząc obcokrajowców z plecakami, zaczepiają ich i proponują nocleg. W przeróżnych cenach i przeróżnych warunkach. Znajdujemy plac obok zamku (własność zamku), na którym widzimy rozbite namioty. Okazuje się jednak, że w tym miejscu nie wolno zakładać „obozowiska”. Szukamy dalej… Chłopak z Bran proponuje nam pokój za 30 lei, od niego dowiadujemy się, że miejsce na polu namiotowym kosztuje tyle samo: 10 lei rozbicie namiotu, 10 lei prysznic dla jednej osoby. Próbujemy taniej. Pytamy prywatnych ludzi o rozbicie namiotu na ich podwórku. Młoda kobieta oferuje nam miejsce na jej budowie, tuż przy rzece. Korzystamy z tej darmowej okazji. Kąpiemy się w rzece. Kasia musiała się nieźle nagimnastykować, żeby wymyć swoje długie włosy. Zostawiamy plecaki u tej pani i idziemy na targowisko przy zamku. Kupujemy kilka drobiazgów i 2l piwo w plastikowej butelce. Wieczór spędzamy na wcześniej wspomnianym placu obok zamku. Rozbijamy namiot, robimy pranie, i do śpiworów. Noc ciężka, gnębi nas rozwolnienie.

Dzień VII (19.07.2006)

Ten dzień to dzień rozczarowań. Szturmujemy zamek Drakuli, a w nim, żadnych wzmianek o „księciu krwiopijcy”. Drakula po prostu zapadł się pod ziemię… Spotykamy polskich turystów, każda z ekip podróżuje w innej formie: para z Warszawy jeździ pociągami i busami, śpi w wynajętych apartamentach; ekipa z Krakowa podróżuje samochodem, nocuje w przydrożnych hotelach; my jeździmy stopem i śpimy „na dzikusa”. Jemy śniadanie na ławce w parku i postanawiamy opuścić Bran. Wychodzimy na drogę, stopem zabierają nas wcześniej spotkani ludzie z Krakowa. Plecaki trzymamy na kolanach. Znowu mijamy cytadele w Rasnovie. Zabiera nas pan z rodziną. Wybierają się nad morze, a my jedziemy do Sinaia. Po raz pierwszy ktoś chce od nas pieniądze za podwiezienie. Kierowca mówi „ban”, pokazując na portfel. Udajemy, że nie rozumiemy o co chodzi i rozczarowani odchodzimy. Głupio nam. Oglądamy pałac konferencyjny, cerkiew, klasztor, a na sam koniec idziemy pod zamek Pele. Widoki jak z bajki. Zaczynamy poszukiwania noclegu, ludzie przestrzegają nas przed spaniem na dziko ze względu na niedźwiedzie, które kręcą się po okolicy. Nie udaje nam się złapać „okazji”, więc czekamy na busa „Maxi taxi” do Busteni. Tam spotykamy Polaków, którzy schodzą z gór. Opowiadają o trudnym niebieskim szlaku. My z naszymi plecakami rezygnujemy z chodzenia po górach, byłoby nam zbyt ciężko. Polacy kierują nas na dziki camping. Rewelacja. Szczyt Omul w tle. Wokół pasą się krowy, ktoś zagania konie do stajni, biegają bezdomne psy. Obok rozbity namiot i impreza pod gołym niebem. Podchodzi dziewczynka. „Money please”, mówi. Częstujemy ją zupą. „Speak English”, powtarza. Piękny wieczór. W nocy zimno…

Dzień VIII (20.07.2006)

Suszymy namiot. Myjemy się w górskiej rzece. Lodowata woda. Mnóstwo turystów czeka na wjazd kolejką do góry. Zakupy w sklepie spożywczym i schodzimy. Handlarze sprzedający słodkie wypieki, nie targują się. Poczta, za 30 lei wysyłamy kartki do znajomych. Jemy w końcu „słodkie bułki”, które okazują się słone. Łapiemy kolejny samochód. Facet zawozi nas za Brasov i chce od nas pieniądze. Starym sposobem udajemy, że nie wiemy o co chodzi. Stwierdzamy, że w turystycznych regionach Rumunii, jest taka zasada, że płaci się za „autostopowanie”. Bierzemy się na sposób i następnym razem na wstępie mówimy „No ban” (nie mamy pieniędzy) i unikamy niekomfortowych, dla nas i dla kierowców, sytuacji. Zabiera nas pan do Bistricy: dzwoni do żony, która świetnie mówi po angielsku i przez nią dogadujemy się z kierowcą, czyli jej mężem. Potem jeszcze przejażdżka tirem i znowu szukamy miejsca do spania w niewielkiej wiosce Saratel. Pytamy miejscowe dziewczyny o camping albo coś w tym rodzaju. Regina obiecuje nam pomoc i oferuje rozbicie namiotu w sadzie obok jej domu. Dziadkowie dziewczynki nie są zbyt zadowoleni. Ewidentnie się nas boją. Johan mówi niewiele po niemiecku, a Regina płynnie po hiszpańsku. Po wielu nieporozumieniach, zostajemy w sadzie. Zapraszają nas do domu. Częstują nas rumuńską ciorbą i bimbrem, słuchamy razem rumuńskiej muzyki. Myjemy się w wiadrze. Wodę podgrzewamy na palniczku. Idziemy spać. W nocy słyszymy przejeżdżające pociągi.

Dzień IX (21.07.2006)

Budzi nas Johan, który o 7. rano przyszedł do sadu, żeby młotkiem prostować kosę. Masakra. Pakujemy mokry namiot i jak najszybciej idziemy na drogę, kontynuować podróż. Zgodnie stwierdzamy, że ludzie, u których się zatrzymaliśmy, choć bardzo uczynni, nie do końca mieli wszystkie klepki zdrowe. Regina na siłę chce nas odprowadzić. Żadne auto się nie zatrzymuje, widząc trzy osoby do wzięcia. „Sposobem” żegnamy się z naszą koleżanką. Łapiemy auto do Dej. Po drodze obowiązkowa kontrola pojazdu. Czekamy i jedziemy dalej. Na stacji benzynowej jemy ciorbę, robimy drobne zakupy. Kolejny etap trasy pokonujemy z przedstawicielem handlowym. Facet dobrze mówi po angielsku. Chce od nas upominki w zamian za podwiezienie (jedziemy na pace). Nic dla niego nie mamy, ale zapraszamy do Polski. Zostawia nas w Baia Mare. Wychodzimy za miasto. Upał. Zabierają nas młodzi ludzie, jakiś inny autostopowicz jedzie z nimi. Jesteśmy świadkami jak płaci im za „stopa”. W Satu Mare pytamy o granicę z Węgrami. W banku próbujemy wymienić pieniądze. Dowiadujemy się, że lepiej to zrobić na granicy. Marsz za miasto. Jest tak gorąco, że nie da się wytrzymać. Do granicy prowadzi długa prosta, wzdłuż której jest zakaz zatrzymywania się. Nikt nas nie chce wziąć. W końcu zatrzymuje się Węgier. Język migowy ratuje sytuację. Trudno zrozumieć węgierski. Przekraczamy z nim granicę, patrzy na nasze paszporty, Paweł ma wbitą wizę mongolską i nasz dobroczyńca myśli, że jest Mongołem. W chwilę potem widzimy polskiego tira, wyprzedzamy go i machamy, żeby się zatrzymał. Paweł wyskakuje i pyta czy nie zabierze dwóch autostopowiczów do Polski. Zgadza się. Żegnamy się z Węgrem, który w pogoni za tirem minął zjazd do swojej miejscowości. Wraca i my wracamy. Znowu przejeżdżamy tylko przez Węgry. O 22.50 jesteśmy już w ojczystej Dukli. Tutaj zatrzymuje się zmęczony kierowca tira. A my…?

Postanawiamy zostać kilka dni w Bieszczadach, a potem pojechać w Tatry. To były udane wakacje.

Relacja dostępna również na www.wyprawa.boleslawiec.org

Przykładowe ceny w Rumunii:

1 lej = 1,15 zł (stan na 31.01.2007 r.)

ARTYKUŁY SPOŻYWCZE (zakupione w sklepie spożywczym)

Woda mineralna 2 l 2,3 lei

Czekolada 100g 2,2 lei

Chleb 1,5 lei

Bułka słodka 1 lei

piwo SOKOL 0,5 l 1,5 lei

piwo SOKOL 2 l 5,5 lei

GOTOWE POSIŁKI

Zupa Ciobra z pieczywem na stacji benzynowej 5,1 lei

Obiad w restauracji „PAPAYA” typu Fast Food w Braszowie (udko z kurczaka, frytki, sałatka) 9 lei

Obiad na stacji benzynowej (frytki, kotlety mielone, fasolka) 11,5 lei

Posiłek w budce z hamburgerami w Oradei (2 x hamburger, frytki) 10 lei

CENY NOCLEGU W MIEJSCOWOŚCI ORADEA

PENSIUN „CASA MOV” pok. 2-os.50 lei (adres: Rogerius, Str. Flamarion)

PENSIUN “LAN” pok. 1-os. 75 lei

pok. 2-os. 85 lei

HOTEL “MELODY” pok. 1-os. 170 lei

pok. 2-os. 210 lei

INNE

Mapa Rumunii 12 lei

Znaczek pocztowy do Polski 1,6 lei

Kartka pocztowa 1 lei

Bilet wstępu do zamku w Branie:

– normalny 12 lei

– ulgowy (studencki) 6 lei

Opłata za busa kursującego na trasie Sinaia – Busteni 1,5 lei

Przewodnik Lonely Planet (Rumunia, Mołdawia) 89 lei

Posted in |

  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u