Cypr –  lato 2014

Piotr Wiland

 

Termin i okres pobytu – druga połowa sierpnia, 10 dni

Liczba uczestników : 2 osoby

Przelot samolotami linii LOT: Wrocław – Warszawa (LOT): 0,55 h; 14.08.2014 – 17:50- 18:45; Warszawa – Larnaca (LOT):  3 h 20 min ; 14.08.2014 -15.08.2014 22:35 -2:55; Larnaca – Warszawa (LOT) : 3 h 35 min; 24.08.2014, 3:45 – 6:20  Warszawa – Wrocław (LOT): 1 h, 24.08.2014, 7:35 – 8:30.

Bilet na osobę  w obie strony kosztował 1350 PLN (kupione 1.03.2014 )

 

Cypr.  

Podzielony jest na cześć południową grecką i północną zamieszkałą przez ludność turecką. Liczba mieszkańców : 840 tysięcy – w Republice Cypryjskiej (części greckiej) i około 200 – 270 tysięcy zamieszkuje po stronie północnej. Ruch na Cyprze po obu stronach (greckiej i tureckiej) panuje taki jak w Anglii

1 euro = 4,23 – 4, 24 PLN (08.2014)

Ceny dla Cypru po stronie greckiej :

Hotele:

West End Hotel , Agiou Georgiou 214; Peyia, 8560 Cypr – 70 euro za noc, śniadanie wliczone w cenę pokoju, wifi w pomieszczeniach ogólnodostępnych, w przypadku nie pojawienie się 100% obciążenia za cały pobyt, parking bezpłatny; Themis House Lemithou Village, Trodoos, www.themishouse.com , info@themishouse.com; nocleg – 1 noc – 50 euro,  Cleopatra City Centre , Nicosia, 8 Florinis Str – 95 euro – pokój dwuosobowy; Eleonora Hotel Apartments , 55 Hermes Street , Larnaca (info@eleonorahotelapts.com) – apartament typu Studio – 55 euro; wifi dostępny, bezpłatny, śniadanie dodatkowo 5 euro

 

Transport:

Benzyna – 1,475 euro /litr

Wynajęcie samochodu :

Avis  – cena za wynajęcie – 879,60 PLN – pożyczony w dniu 15.08.2014 o godzinie 3:30 na lotnisku Larnaca i oddany w tym samym miejscu 24.08.2014 – o godzinie 2:30 . Klasa Compact , KIA. Ponadto dopłaciłem  77,34 euro – dodatkowe ubezpieczenie za podwozie oraz dodatkowy kierowca  + 20 euro – opłata manipulacyjna za uzupełnienie paliwa

Miejsca do zwiedzania

Ruiny Nea Paphos – 4,50 euro; Grobowce Królewskie – Paphos – 2,50 euro; Kykkos Monastery – 5 euro; zamek w Kolossi – 2,50 euro; wstęp do jaskini Neophytosa – 2  euro; ruiny Kourion – 4,50 euro

 

Ceny w sklepach

6 butelek wody mineralnej a 1,5 litra – 2,95 euro (0,5 euro/butelkę); piwo Keo Beer – 630 ml – 2,15 euro; Schweppes Tonic – 1,5 l – 3,00 euro

 

Ceny w restauracjach 

Themis House Lemithou Village, Trodoos, – kolacja dla 1 osoby: 13 euro, śniadanie dla  1 osoby : 5 euro; mała butelka wina (190 ml): 3 euro; sałata – 6,50 euro; starter: 3,50 euro; okra – 8,50 euro; świeży pstrąg – 14 euro;

 

Napoje i desery :

0,5 l smoothie mangowe – 3,50 euro, frappe Kaffee – 3,10 euro, sok świeżo wyciskany 3 euro; woda 1 litr – 1,50  – 2,50 euro; cyprus coffee – 2,25 euro; baklava – 3,40 euro

.

Północna część Cypru (tereny okupowane przez Turcję wg nomenklatury Greków cypryjskich )

Turecka wiza na osobnej kartce – można się legitymować dowodem osobistym (wg pieczątki ważna 90 dni). Turecka część wyspy stara się bardziej o turystów niż ich greccy sąsiedzi, którzy spoczęli na laurach. W wielu miejscach można spotkać szereg prospektów dokładnie opisujących zabytki, zaś liczba imprez w ciągu całego roku przeznaczona dla turystów wydaje się być imponująca. (www.welcometonorthcyprus.co.uk)

1 euro = 2,87 lira tureckiego (TL)

Ceny :

1 litr benzyny – 3,76 – 3,94 TL

Ceny w restauracjach :

Yalanci Dolma (gołąbki w liściach z winogron) – 15 TL; kawa po turecku – 3 TL

Wstęp:

Zamek w Girne (Kyrenia) Castle – 12 TL; kościół św. Mikołaja – Bedestan Cultural Centre – 5 TL; opactwo Bellapais – 9 TL; wejście na występ tańcu derwiszów – 7 euro (20 TL)

 

 

Pierwszy dzień na Cyprze – Paphos  

Z Warszawy wystartowaliśmy chwilę przed północą. Samolot leciał niecałe trzy godziny i był na miejscu przed trzecią rano miejscowego czasu. Na lotnisku w Larnace mieliśmy dylemat. Gdzie czeka na nas samochód. Jakieś 3 tygodnie wcześniej zarezerwowałem auto w Avis. Cena była całkiem umiarkowana.   Avis jednak nie miał swojego stoiska w budynku lotniska. Mieliśmy ustawić się przy sklepiku Express i czekać na człowieka z tabliczką. W końcu cierpliwość nasza została nagrodzona, człowiek z tabliczką „Avis” się ujawnił i niedługo dojechaliśmy do położonego poza lotniskiem biurem Avisu. Dostaliśmy w użytkowanie samochód marki KIA, z bagażnikiem , który pozwalał na umieszczenie obu naszych walizek

Co kraj to obyczaj w pożyczaniu auta. Aby podreperować finance Avis miał dziwaczny zwyczaj przy oddawaniu auta. Można było wybrać opcję oddania auta z pustym bakiem i ta okoliczność kosztowała wtedy około 100 euro, lub oddać z pełnym bakiem, ale tylko wtedy gdy jednocześnie dostarczy się rachunek ze stacji benzynowej oddalonej  nie więcej niż 10 kilometrów od lotniska, gdzie mieliśmy samochód zwrócić. I nawet wtedy za ten pełny bak obowiązywała jeszcze opłata manipulacyjna za sprawdzenie tych papierków i stanu paliwa za około 20 euro . A cena benzyny wynosi 1,45 euro  czyli licząc to wszystko warte było około 50 litrów paliwa.

Do Pafos prowadzi autostrada ciągnąca się około 130 kilometrów, co jak na Cypr stanowi sporą odległość. Rankiem w Kato Paphos czyli tzw. dolnym Paphos życie się rozkręcało bardzo wolno. Był 15 sierpnia – dzień wolny od pracy i tylko na pobliskim placyku zasiadali na swoich krzesełkach w cieniu starych drzew miejscowi bywalcy pogadać lub pograć w karty. Zaglądaliśmy  do każdej knajpy i po dłuższym wałęsaniu się około godziny ósmej znaleźliśmy w końcu lokal, gdzie można było dostać śniadanie. Przyszła potem pora na zwiedzanie. Weszliśmy do znajdującego się w pobliżu rozległego pola ruin dawnego miasta Nea Paphos, które kwitło od czasów Aleksandra Wielkiego aż do połowy IV wieku naszej ery. Mieszkańcy się z tego miejsca wynieśli , kiedy to w odstępie dziesięcioletnim miały miejsce dwa trzęsienia ziemi (332 i 342 roku n.e.), które zniszczyły miasto.

Zaczęliśmy zwiedzanie od jedynego miejsca, gdzie można było znaleźć nie tylko cień, ale również i klimatyzację. W małym budynku muzeum można było obejrzeć film o tym miejscu. Nea Paphos położone jest na płaskim terenie, dookoła którego rozciąga się z jednej strony nowoczesne miasto, a z drugiej strony morze. Najbardziej kompletne mozaiki można było odnaleźć w Domie Ajona (greckiego boga z IV wieku). Dom Ajona był zadaszony , a z pomostów można się było dokładnie przyjrzeć kilku scenom z mitologii, w tym m.in. okrutnemu losowi satyra Marsjasza.

Nad nami zwycięzcą okazało się palące słońce. Obeszliśmy tylko te miejsca, które dawały rękojmię jakiegoś cienia, jak przykładowo sporej wielkości  Dom Dionizosa i pojechaliśmy w samo południe do naszego West End Hotelu położonego kilkanaście kilometrów na północ. Pokój już na nas czekał, można było włączyć klimatyzację i nie trzeba było nawet oglądać jakiegokolwiek filmu aby zapaść w kilkugodzinny sen. Spaliśmy z przerwami całe popołudnie, ale pod wieczór można było wyjść się rozejrzeć.

Pokój mieliśmy z wyjściem na dziedziniec z niewielkim basenem, w którym kąpiel dawała ochłodę na przynajmniej kilkanaście minut.

Drugi dzień – Paphos – Latsi

W tym dniu zatrzymaliśmy się po raz kolejny w Paphos. W pobliżu plaży znajduje się tam rozległy teren zwany Grobowcami Królewskimi. Nie chowano tam żadnych królów, ale ludzi majętnych, którzy potrafili zapewnić sobie i swojej rodzinie dom nie tylko za życia ale i po śmierci. Grobowce wykuwano w skale. Do ich wnętrza schodzi się dromosem czyli korytarzem prowadzącym do atrium . Do dziedzińca zaś przylegały komnaty, które stopniowo zapełniały się lokatorami na wieczny spoczynek. Żywi członkowie rodziny mogli się spotykać w rocznicę śmierci swoich bliskich w grobowcu na specjalnej biesiadzie.

Opuściliśmy Paphos, aby wspinając się górskimi serpentynami dotrzeć do położonej na wysokości 400 metrów nad poziomem morza pustelni świętego  Neophytosa. Grota, w której modlił się, pisał jak też i malował Neophytos, składa się z dwóch małych pomieszczeń:  kaplicy Krzyża Świętego oraz malutkiej celi mieszkalnej, gdzie on pisał swoje dzieła. Tak jak w większości kaplic czy kościółków zdjęć nie można było robić, więc został mi w pamięci jedynie postać Pantokratora wymalowana na zakrzywionej skale.

Droga na północ do miasteczka Polis położonego w zatoce Chrysochou wije się przez pagórkowaty teren, wśród winnic i sadów owocowych. W sierpniu krajobraz nie ma w sobie nic z soczystości, sucha ziemia dopiero za miesiąc czy dwa może oczekiwać na opady deszczu. Po drodze czasem kupić można hodowane tutaj pyszne mango, banany czy arbuzy. Zmierzaliśmy do Latsi, opisywanej jako spokojna , rybacka wioska i jednocześnie jako brama do odludnego półwyspu Akamas.

Nie ma już takiego miejsca. Latsi przestała być już dziewiczym miejscem i stała się kurortem, gdzie nie sposób prawie przejść przez jezdnię. Spacerując  wzdłuż portu jest się co chwilę nagabywanym:  a to o rejs stateczkiem ze szklanym dnem czy na wycieczkę z nurkowaniem. Można też wybrać się śladami Afrodyty, do położonego parę kilometrów dalej źródełka, gdzie bogini zażywała kąpieli przed i po licznych randkach. Gdy wróciliśmy ze spacerku i wizycie w kawiarni w samochodzie zostawionym w słońcu o godzinie 17 mieliśmy 43 stopni.

Po tych wszystkich wojażach nasz West End Hotel z drugiej strony półwyspu okazał się być oazą samotności. Mieliśmy do swej dyspozycji basen, zaś co wieczór uroczy gospodarz przygotowywał nam cypryjskie frykasy na kolację.

 

Trzeci dzień – Limassol               

Do Limassol prowadzi z Paphos autostrada. Znacznie trudniej było dojechać z naszej wioski do Paphos, szczególnie iż wybraliśmy drogę na skróty. Nie ominęły nas typowe garby, jakich w wioseczkach czy miasteczkach pojawia się co najmniej raz na 200 do 500 metrów

Była niedziela. W pobliżu nadmorskiej promenady na ulicy Jerusalem 2 w Limassol znajdował się kościół katolicki pod wezwaniem św. Katarzyny (St Catherine). W okolicy było gwarno. Rej tu wodziły mniejsze czy większe kręgi filipińskich służących domowych, które w niedzielę , gdy dostają wolne czasem wpadną do kościoła, ale przede wszystkim spotykają się w różnie licznych grupkach między sobą i wymieniają miedzy sobą plotki jak i różne dobra materialne. Strzec się należy na Cyprze muzeów w samo południe lub wczesnym popołudniem w miesiącach letnich. Przypominają one raczej łaźnie parowe . Tak się przedstawiało zlokalizowane w zamku , w centrum Limassol, Cypryjskie Muzeum Średniowiecza. W niedzielę otwarte było tylko przez 3 godziny – do godziny 13. Mieliśmy zaledwie 20 minut na zwiedzanie, z czego połowę czasu spędziliśmy owiewani ożywczym zimnym powietrzem wentylatora. W naszym przewodniku był opisany prawie każdy eksponat, który tam się znajdował , co świadczy o dużej dokładności autora, który przetłumaczył jota w jotę prospekt o muzeum.

Tuż obok zamku kusiły nas liczne kawiarnie i lodziarnie, gdzie również popularne były wielkie klimatyzatory, a dla stałych klientów , szczególnie tych co zamówili mangowe smoothie polewano dla ochłody  wodą płócienny dach. Wszystko na nic. W końcu odnaleźliśmy w pobliżu coś wyjątkowego : lokal klimatyzowany Ousia Lounge Cafe Bar. Klimatyzacja w lokalu to nie takie częste w tym mieście, gdzie wszystkie knajpy otwarte są na zewnątrz. Miejsce jest godne polecenia: wymyślne potrawy, dobra , lekka muzyka zatracająca o sambę i ten miły chłód. Aż żal było w końcu wychodzić na te 35 stopni.  Najważniejsze było wtedy dobiec do rozgrzanej puszki naszego KIA, gdzie termometr pokazywał około 40 stopni w słońcu, otworzyć okna, i szybko ruszyć, aby poczuć powiew powietrza i po chwili włączyć klimatyzację. I robiło się wtedy coraz bardziej przyjemniej.

Jechaliśmy wzdłuż brzegu morza i resztek słonego jeziora, w kierunku półwyspu Akrotiri. Na mapie wygląda, iż nie ma tam czego szukać , bo był to teren brytyjskiej bazy wojskowej z lotniskiem. I rzeczywiście od czasu do czasu na horyzoncie lądowały tam jakieś samoloty. Droga szybko przeszła w gruntową, choć ruch był spory. Wszyscy bowiem ruszyli na piaszczystą plażę, o nazwie Lady’s Mile, gdzie poza kilkoma restauracjami nie było już hoteli. W końcu to teren wojskowy, choć patrząc po liczbie aut cywilnych zaparkowanych nad samym brzegiem morza, można by pomyśleć iż co drugi obywatel pobliskiej metropolii smaży się na plaży korzystając z gościnności angielskiej bazy wojskowej. Wprawdzie plany mieliśmy ambitne, bo chcieliśmy odnaleźć drogę do klasztoru znanego jako św. Mikołaja od kotów, ale znaków żadnych nie było i woleliśmy nie wjechać przypadkiem na pas startowy. A morze kusiło, szczególnie, iż ani razu nie mieliśmy jeszcze okazji się w nim wykąpać.

Kręcąc się po okolicy mieliśmy jeszcze w planie odwiedzenie zamku Kolossi. Okolica obfituje w plantacje winogron i sady, szczególnie pomarańczowe. Na obrzeżach wioski z daleka można było dojrzeć sporych rozmiarów wieżę, którą wybudowali joannici, zwani później Zakonem Kawalerów Maltańskich. Wnętrza zamku były zupełnie puste. Można było sobie pochodzić , a nawet pobiegać i wspiąć się na płaski szczyt wieży, skąd widać rysujące się na horyzoncie coraz wyższe wzniesienia masywu górskiego Trodoos.

Na sam koniec czyli w najpiękniejszej porze dla fotografii wybraliśmy się do położonego na wysokim wzgórzu górującego te dwieście a może nawet więcej metrów ruin miasta Kourion. Można sobie to było zostawić na deser, gdyż zamykano antyczne miasto o godzinie 19.30. Choć większość stanowią ruiny, to trzeba uznać, iż sporo zostało zrobione zarówno dla właściwej konserwacji tego co zostało do obecnych czasów jak i dla samych turystów, którzy mogą bardzo blisko podejść pomostami do najciekawszych fragmentów. Po wjeździe na teren ruin, gdzie uiszcza się opłatę, auto zostawia się na parkingu i stamtąd dużą część dawnego Kurion można obejść na piechotę. Tylko świątynia Apolla Hylatesa mieści się w sporej odległości, i lepiej tam się wybrać autem, ale na to nam już nie starczyło czasu.

Na parkingu spore zamieszanie. Byli strażnicy i policjanci. Okazało się, że ktoś zostawił kluczyk w samochodzie wynajętym przez Avis i gorączkowo poszukiwał kontaktów , w tym numeru telefonu do firmy, czy są mu w stanie pomóc bezkosztowo. Ale nadaremnie, za takie coś trzeba dodatkowo płacić.

Czwarty dzień na Cyprze- góry Trodoos

Nasz gospodarz zasiał w nas spory niepokój mówiąc, iż góry Trodoos nawiedziła fala upałów. Nie było jednak wyjścia. Hotel w górach był już zarezerwowany, a nad morzem czekał na nas ten sam upał. Wstąpiliśmy po raz kolejny do Paphos. Jazda poprzedniego dnia wieczorem pokazała nam  miasto w zupełnie różnych  odsłonach. Po zmroku tłum ludzi wylewa się dosłownie wszędzie, a do tego sznur samochodów wlekących się w korku w kierunku centrum. Neony restauracji świeciły na przestrzeni kilku kilometrów prawie bez przerwy, aż zadziwić się można, iż w dużej części są pełne. A w ciągu dnia zupełnie inaczej. Piesi na chodnikach w południe to wyjątkowa rzadkość, zaś restauracje o tej porze nie są jeszcze otwarte.

W pobliżu katakumb znajduje się drzewo terpentynowe, które stało sie “drzewem życzeń”. Niezależnie od wyznania, chrześcijanie czy muzułmanie zawiązują tam tasiemki czy białe chusteczki , znalazł się tam nawet i adidas.

Do naszego hotelu w Lemithou, w górach Trodoos mieliśmy około 80 kilometrów. Oddalaliśmy sie powoli od wybrzeża; im wyżej tym droga stawała się bardziej kręta i wąska. Szczególnie trzeba było zwracać uwagę podczas przejazdu przez małe wioski i miasteczka. Tam regularnie jeden pas jezdni był stale zajęty zaparkowanymi samochodami. Nieraz zdarzało się, iż ktoś z kierowców musiał się cofnąć do wolnego miejsca , czasem wypadało to i na mnie, aby dać przejazd  z drugiej strony. A jak z jednej strony był duży samochód dostawczy a z drugiej autobus, to wtedy dopiero można było zobaczyć jak sobie miejscowi doskonale radzą.

Im było wyżej tym temperatura spadała wbrew zapowiedziom iż w górach panują niemiłosierne upały. Wreszcie dotarliśmy do klasztoru Trooditissa na wysokości 1380 metrów n.p.m. Napisy przed wejściem na teren zabudowań wyjaśniały, iż wejść mogą tam jedynie wierni kościoła ortodoksyjnego. Nie mieliśmy tego wypisanego na twarzach, a aparat dyskretnie włożyłem do plecaczka. W samym kościółku odprawiano mszę, więc można było tylko zerknąć przez próg świątyni.

Po kilku kilometrach w późnych godzinach popołudniowych dotarliśmy do pensjonatu w wiosce Lemithou, który miał być naszą bazą na następne dwa dni.  Wieczorem zasiedliśmy na tarasie naszego hotelu, gdzie nasi gospodarze zaoferowali nam prawdziwa ucztę. Na stół wjechało nie mniej niż siedemnaście mniejszych i większych porcji różnych potraw czyli tzw. mezé. Czego tam nie było : kawałki słonego sera halloumi z mleka koziego, placek chlebowy (pita), houmos (puree z ciecierzycy, oliwy, pietruszki i czosnku), dolamdes (ryż z mielonym mięsem w liściach winogron),  tahini czy taramosalata (ikra ryb łososiowatych z ziemniakami i jogurtem). Trzeba się więc dobrze przygotować na taką kolację i powstrzymać się od posiłków na wiele godzin wcześniej.

 

Piąty dzień – Kykkos – kościółki Trodoos

W pokoju było duszno, ale już na zewnątrz panował przyjemny chłód. Temperatura rano, zanim słońce nie wynurzyło się zza gór, spadała poniżej 20 stopni. Do klasztoru w Kykkos mieliśmy nie więcej niż około 20 kilometrów, ale dojazd do głównej szosy pozwolił nam poznać czym są wąskie, górskie drogi na Cyprze. Czasem była to droga szutrowa z ostrymi kamykami  wyskakującymi spod opon, i złapanie gumy na tych spadkach byłoby czarnym scenariuszem. Dopiero ostatnie kilometry szosy wiodącej już w kierunku największego i najbogatszego klasztoru na Cyprze były prawie już sielanką. Klasztor położony jest na wysokości 1350 metrach n.p.m. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, może dziesiąta rano i ruch turystyczny nie osiągnął o tej godzinie swojego apogeum.

Obecny klasztor został postawiony po 1831 roku. W tym czasie bowiem pożar ogarnął budynek klasztoru. Ocalała święta ikona. Wejście do klasztoru i kościoła nie ma ograniczeń , w tym również i turystów, zaś opłata za wstęp obowiązuje tylko przy wejściu do muzeum. Najciekawsza wystawa w tym muzeum, znajdowała się na samym końcu z wystawionymi licznymi ikonami  namalowanymi w XVI i XVII wieku. W samym kościele, wielka kolejka ustawiła się do złożenia czci ikonie, która pozostaje ukryta przed wiernymi już od setek lat.

Do klasztoru w Kykkos przybył w wieku 13 lat Michaelis Mouskos, który w 35 roku życia (1948) został wybrany na arcybiskupa Cypru i przybrał nazwę Makarios III. On też został w roku 1959 wybranym  pierwszym prezydentem Cypru. Zgodnie ze swoim ostatnim życzeniem jego ciało spoczęło w Kykkos. Sarkofag arcybiskupa znajduje się nie w samym klasztorze, ale na wzgórzu Throni. Lepiej tam przejechać samochodem, bo to kolejne 3 kilometry, gdzie znajduje się parking. Tam też znajduje się sporej wielkości posąg stojącego arcybiskupa. Stamtąd trzeba jeszcze przespacerować  się aleją ozdobioną licznymi portretami świętych czy mnichów . Wreszcie byliśmy u celu – ciemnego sarkofagu. Wartę sprawowało na zmianę dwóch żołnierzy.

W planie mieliśmy odwiedzenie jeszcze kilku małych kościółków górskich, które zostały wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Jest ich łącznie dziewięć, ale w ciągu tych kilku godzin udałoby się zobaczyć może z dwie lub trzy świątynie.  Jazda po wąskich i krętych górskich drogach dłużyła się niemiłosiernie. Tylko pogoda była wymarzona. Niebo się zachmurzyło, temperatura nie była większa niż 25 stopni .

Dotarliśmy do miejscowości Kalopanagliotis, gdzie wznoszono przez wieki klasztor Agios Joannis Lampadistis “oświecony”. Dla kogoś kto nie ma dużo czasu i chciałby zobaczyć tylko jedną świątynię, jest to odpowiednie miejsce. W rzeczywistości są tu aż trzy kościoły czy kaplice, które przykryto jednym dachem.  W większości tych kościołów przy wejściu znajduje się tabliczka , iż robienie zdjęć czy filmu jest zabronione.

Miasteczko Kalopanagliotis jest  położone na zboczu wąskiego kanionu rzeczki Setrachos. Spore wrażenie robi szereg kamiennych domów starannie utrzymanych, gdzie zlokalizowano eleganckie hotele, sklepy czy kawiarnie.

Wieczorkiem w naszym pensjonacie Themis House  spróbowałem najpopularniejszego piwa,  Keo Beer. Pomni na poprzedni wieczór już nie staraliśmy się wypróbować wszystkich zakąsek, którymi nasi gospodarze, co chwilę nas raczyli.

 

Szósty dzień – droga do Nikozji

Niełatwo było się pożegnać z naszymi gospodarzami w Themis House. Wpierw dostałem do wypełnienia książkę pamiątkową, gdzie chwaliłem wspaniałe kolacje przygotowane przez właścicieli Janullę , a podane przez Florina. W nagrodę czy w dowód sympatii zostaliśmy poczęstowani wspaniałymi ciastkami, upieczonymi przed chwilą przez mamę właścicielki..

Szlak Artemidy został wytyczony wokół najwyższego szczytu Cypru Olimpu czyli Chionistra, co znaczy “masa zmrożonego śniegu” (1952 m n.p.m.). Na sam szczyt nie zamierzaliśmy się  wybierać. Został on przyozdobiony przez Brytyjczyków  wielkim radarem przypominającym piłkę golfową. Równie piękne widoki na otaczające nas góry i doliny można było ogarnąć podążając siedmiokilometrowym szlakiem górskim biegnącym o sto metrów niżej od samego szczytu. Jego pokonanie miało nam zabrać około 3 godzin, ale poradziliśmy z tym sobie godzinę krócej, wcale się nie spiesząc i pstrykając sobie w różnych miejscach zdjęcia. Dopingowały nas pojawiające się co kilometr znaki pokazujące dystans, jaki żeśmy już przebyli. Na szlaku spotkaliśmy zaledwie kilka osób. Pogoda nam sprzyjała, a ścieżka biegła zwykle na tej samej wysokości. Czasem cień rzucały dwustuletnie czarne sosny, ale bez nakrycia głowy i butelki wody lepiej się tam nie wybierać.

Kakopetria czyli “zły kamień” jest popularnym miejscem turystycznym. Można tam było liczyć na jakiś wybór knajpek. Miasteczko leżało znacznie niżej, bo tylko 670 metrów npm. Różnicę wysokości poczuliśmy od razu, gdy tylko wyszliśmy z klimatyzowanego samochodu. Gdy wróciłem do samochodu, który zostawiliśmy na parkingu,  w środku było prawie 40 stopni. Miejscowość  była z tradycjami i znajdowało się sporo starych chałup.

Kilka kilometrów od tego małego miasteczka znajduje się Kościół św. Mikołaja od Dachu (Agios Nikolaos tis Stéis). Kolejna z tych 10 świątyń wpisanych na listę dziedzictwa UNESCO. Na zewnątrz wygląda jak stodoła ze stromym dachem. To przez śnieg, który zalega tu zimą, czego sobie w żaden sposób nie mogłem sobie wyobrazić w to upalne sierpniowe popołudnie. Wstęp nic nie kosztował, ale przy wejściu jak w większości tych świątyń widniała tabliczka o zakazie fotografowania.

To był już nasz ostatni kościółek w tym dniu. Czas było dojechać do Nikozji, gdzie hotel mieliśmy w pobliżu murów miejskich. Od czasu zburzenia muru berlińskiego Nikozja jest jedyną na świecie podzieloną stolicą, z której grecka (południowa) część  jest stolicą Republiki Cypryjskiej, zaś północna (turecka) część stolicą uznawanego jedynie przez Turcję Cypru Północnego. To może być sporą atrakcją dla osób przybywających, ale dla mieszkańców, szczególnie Greków jest  co najmniej irytujące.

Późnym popołudniem upał nadal nie odpuszczał. Centralny deptak greckiej Nikozji z licznymi sklepami znanych marek nie oszałamiał. Nawet się nie spostrzegliśmy, gdy nagle trafiliśmy pod budkę, przy której stała niewielka kolejka. Okazało się, iż to jest już granica po stronie tureckiej miasta. W tym kiosku wydawano wizy, które przybijano na odrębnej kartce z podaniem naszego nazwiska, numeru dowodu osobistego oraz datą wstępu. Po stronie greckiej nikt nie dba o to, czy ktoś ma ochotę przejść się na stronę turecką. Aby nie popełnić jakiegoś błędu zagadnęliśmy kobietę siedzącą w kiosku, gdzie Grecy sprawdzali tych, co szli na ich stronę. „Nie musicie mieć żadnych paszportów, aby przejść na terytorium okupowane”. Na posterunku Greków cypryjskich przy powrocie obywatele Unii Europejskiej powinni mignąć  swoim dowodem osobistym. Paszport więc nie był zupełnie potrzebny.

Poszwendaliśmy się po uliczkach tureckiej Nikozji, zaglądnęliśmy do Meczetu Selima (Selimiye Camii), i już mocno znużeni dotarliśmy do naszej restauracji, gdzie miała nas czekać muzyka na żywo w restauracji przy basenie. Nic z tego. Okazało się, że muzycy mają urlop i w tym tygodniu nie wystąpią. Dobrze przynajmniej, iż kucharze nie mieli wolnego, bo głód nam już mocno doskwierał

 

 

Siódmy dzień – wycieczka do Kyrenii

Tuż obok „stemplarni”, czyli tam gdzie Turcy wbijali nam kolejną pieczątkę do naszej tymczasowej kartkowej wizy, mieściła się informacja turystyczna z mnóstwem broszur. Panience w okienku zadałem szereg dręczących mnie pytań czym tak naprawdę warto pojechać wygodnie i szybko do Kyrene. Do wyboru mieliśmy autobusy rejsowe niedaleko murów miejskich odchodzące co pół godziny  jak i taksówki zbiorowe, które wyruszały jak się znalazł komplet pasażerów. I jeszcze była  jedna możliwość. Taksówka, która zawiezie nas tam gdzie sobie życzymy, czyli nie tylko do Kyrene (turecka nazwa Girne), ale również i opactwa Bellapais położonego kilka kilometrów dalej.

Wybraliśmy taksówkę za 70 euro. Po krótkiej chwili znajomy naszej pani podjechał swoim wygodnym mercedesem z pełną klimatyzacją. Wkrótce byliśmy na drodze szybkiego ruchu łączącą ze sobą Nikozję z  północnym brzegiem wyspy. Wyspa i po tej stronie zachowała najtrwalszą pamiątkę po Anglikach – ruch lewostronny.  Nie sposób było dostrzec jakiejś wyraźnej różnicy w poziomie życia do greckiej części wyspy, choć w statystykach jest to bardziej widoczne na korzyść Grecji. I tu i tam , szereg nowoczesnych biurowców, całkiem znośnych aut. Tylko flagi nieco inne.

Jechaliśmy do małego miasteczka Bellapais z położonym w jego obrębie ruinami opactwa zbudowanego przez zakon premonstranesów niedługo po upadku Jerozolimy. Gdy wyspę opanowali Turcy, opactwo przekazali we władanie greckiemu kościołowi ortodoksyjnemu. Stąd też zachował się do tej pory kościół , w którym do lat 70-tych XX stulecia odprawiano jeszcze msze, dopóki tutejsi mieszkańcy nie zostali wypędzeni. Obecnie krużganek i refrektarz tworzy malownicze ruiny, które oparły się pomysłom Anglików, aby wykorzystać kamień do budowy drogi. Kamień podbierali również miejscowi do budowy własnych siedzib. “Białe opactwo ” jest przez niektórych traktowane jako najpiękniejsza gotycka budowla   na Bliskim Wschodzie. Nie tylko to skłoniło nas do przyjazdu w to miejsce .

Jeszcze bardziej intrygował nas pisarz Lawrence Durrell, który zapuścił tu swe korzenie na dobrych kilka lat w latach 50-tych XX wieku. To jego refleksje czyli „Gorzkie cytryny Cypru” czytaliśmy przez kilka kolejnych wieczorów. Zobaczenie niektórych miejsc z nim związanych  nie wymagało znacznego wysiłku. Drzewo Lenistwa usytuowane przy placyku w cieniu opactwa wymagało przejścia kilku kroków od wejścia do opactwa. Nieco dalej już mieliśmy do domu, który kupił Durrell i zamieszkał w nim w czasie swego pobytu na Cyprze w latach 1953-1956. Wieś była zamieszkana w tym czasie głównie przez Greków, ale po 1974 roku wszyscy musieli opuścić swoje domy. Mało kto we wsi może więc pamiętać Durrella, który jako Brytyjczyk stał się osobą niepożądaną zarówno dla Greków jak i Turków. Wąską uliczką wspinającą się stromo pod górę od głównego placyku nie udało się wjechać autem. W samo południe, w tym skwarze posuwaliśmy się krok za krokiem. Wokół prawie żywego ducha w tym skwarze. Ale wreszcie ktoś się pojawił. ” Dom Durrella, to jest właśnie tu, jak już zobaczycie , zapraszam Was do mnie na lemoniadę“. I rzeczywiście nad masywnymi drewnianymi drzwiami   widniała tabliczka , iż mieszkał tutaj Lawrence.. Ocieniony ogródek należał  do małego pensjonatu, którego właścicielką była starsza dystyngowana pani. Tak oto dotarliśmy do osoby, która mieszkała w tym miasteczku z rodzicami w czasach gdy przebywał tu Lawrence Durrell. Zaczęła nam opowiadać o swoich rodzicach. Jej tata był lekarzem, ale jego największą pasją była muzyka. Obecnie wróciła w te strony i prowadzi pensjonat, ale w miesiące letnie mało kto tu przyjeżdża , bo się nie da w tym skwarze długo wytrzymać.

Chlubą Kyrene jest znacznej wielkości zamek, któremu ostateczny kształt obronny nadali w XVI wieku Wenecjanie. Nigdy nie został zdobyty w walce, a gdy przybyli w te strony Turcy, forteca się poddała bez walki. Zamek chlubi się szczególnie posiadaniem wraku greckiego statku towarowego. Zatonął on niedaleko brzegu z ładunkiem amfor pełnych win w 306 r. p.n.e. Aby zachować odpowiednie warunki pomieszczenie, gdzie został on umieszczony jest stale klimatyzowane.

Powrót do Nikozji nie zakończył jeszcze naszego pobytu na tureckiej części. Sama północna Nikozja pełna jest zabytków z czasów dawnej świetności za panowania królów cypryjskich z dynastii Lusignanów. Pod tym względem jest tutaj dużo więcej do zobaczenia niż w greckiej części miasta, która straszy opustoszałymi budynkami i parkingami. To wciąż ta niepewność po obu stronach, gdyż pewnie te place czy domy należały kiedyś do tureckich lub greckich  mieszkańców Nikozji i sprawy nie zostały uregulowane. Stąd w części greckiej Nikozji nie warto inwestować w cudze budynki. Lepiej zburzyć i ściągać po 3 euro za postój od właściciela auta.

Wróćmy do północnej Nikozji. Od razu po przyjeździe kupiliśmy bilet na taniec derwiszów, mocno reklamowany w całym mieście. Odbywał się on pięć razy dziennie, w dawnym budynku ortodoksyjnej katedry pw. św. Mikołaja, tuż przy meczecie Selima. Punktualnie o 17.00 brama do dawnego Kościoła św. Mikołaja (Bedestanu)  została zamknięta. Było nas łącznie pięć osób. Zanim jeszcze zabrzmiała muzyka widownia mogła jeszcze posłuchać krótkiej prelekcji o tańczących sufi. Mieliśmy za chwilę być świadkiem aktywnej medytacji w postaci wirującego ruchu derwisza zwanego też semazen. Głównym celem tańca według sufich  jest zbliżenie się do Boga tak jak to się odbywa z ruchem planet w Układzie Słonecznym dookoła słońca.

Występował tylko jeden tancerz, choć częściej derwisze pojawiają się w grupie kilku osób pod kierownictwem swego przełożonego. Wrażenie wspaniałe. Ruch, muzyka i te gotyckie wnętrza. Warto było przyjść..

Ósmy dzień – Nikozja grecka i turecka

Zostawiliśmy nasze bagaże w hotelu i wspólnie ruszyliśmy na kolejne spotkanie z podzieloną Nikozją. Najlepiej byłoby uczynić to z lotu ptaka. Skrzydeł nie mieliśmy, ale dlaczegóż nie skorzystać z wieży widokowej Shakolas Tower na 11 piętrze, najwyższego budynku w obrębie murów obronnych.  Można się było tam dostać idąc przez dom towarowy, na którego szóstym piętrze znajduje się klimatyzowany bar z klimatem. Tam zatrzymaliśmy się na jakąś chwilę, aby popijając kawę z baklawą można ocenić z właściwej perspektywy to miasto z rysą jaką stanowi Zielona Linia. Jeszcze lepszy widok przedstawia się gdy wjedzie się windą na jedenaste piętro, gdzie znajduje się Ledra Museum Observatory (10-19.00, cena 2 euro; www.ermes.com.cy) ). Na horyzoncie Góry Kyreńskie przesłaniały błękit Morza  Śródziemnego, zaś znacznie bliżej dominujące dwa minarety meczetu Selima wyznaczały  turecką część miasta.

Ponownie w tym dniu przeszliśmy na turecką część miasta. Zachęceni występem z poprzedniego dnia chcieliśmy przyjrzeć się muzeum poświęconym tańczącym derwiszom. Muzeum Mevlana czy Mevleni Tekke znajduje się w pobliżu Bramy Kyreńskiej. Zakon Tańczących Derwiszy, czy też mewlewitów przetrwał na Cyprze pomimo jego kasacji przez Atatürka w 1925 roku w Turcji. Cypr był w tym czasie brytyjski i nie obowiązywały tu prawa ustanowione w obcym państwie.

To był nasz ostatni wypad poza Zieloną Linię. Nie opuszczaliśmy jeszcze Nikozji. Tym razem już więcej nie wałęsaliśmy się na piechotę, bo upał dawał się nam we znaki. Ruszyliśmy samochodem wzdłuż linii weneckich murów obronnych, aby dotrzeć do ślicznej małej świątyni Panagia Chrysaliniotissa  poświęconej Maryi Naszej Pani od Złotego Lnu. Wnętrze ładnego kościółka było pełne ikon i w odróżnieniu od zabytkowych kościółków w górach Trodoos nie było tabliczek zakazujących robienia zdjęć. Kościół szczyci się tym, iż jego budowę rozpoczęła królowa Cypru Helena z rodu cesarzy bizantyńskich Paleologów w 1450 roku.

W tym dniu mieliśmy spać w Agia Napa, klasycznym kurorcie, który został pospiesznie budowany od połowy lat siedemdziesiątych, gdy Turcy zajęli okolice Famagusty. Wiodła tam z Nikozji wygodna autostrada. D przejechania mieliśmy niecałe 85 kilometrów. Wystarczyła godzina i byliśmy na miejscu. Nasz hotel w większości był zamieszkały przez rosyjskich turystów i był to prawie urzędowy język tej miejscowości. Kurort nie wzbudzał w nas zbytniego entuzjazmu.  Nastawiony na masowego turystę oferował głośne bary pełne wałęsających się rosyjskich turystów z domieszką przebywających na urlopach żołnierzy sił ONZ czy brytyjskiej armii.

 

Dziewiąty dzień – Ayia Napa – Larnaca

Agia Napa nie przypadła nam do gustu i wczesnym popołudniem ruszyliśmy do Larnaki. Strefa buforowa zbliża się bardzo blisko południowego wybrzeża, zaś autostrada nawet przez krótki odcinek przecina ją. Skręciliśmy w bok, aby wstąpić do małego miasteczka Pyla, które leży na granicy strefy buforowej. Mieszkają tam wyjątkowo jak na Cypr obie społeczności. Wątpliwą atrakcją tej miejscowości jest posterunek sił tureckich usytuowany na wzgórzu. Przez teleobiektyw można było pooglądać żołnierzy gotowych w każdej chwili do odparcia ataku, jeśli by komuś coś takiego przyszło do głowy po 40 latach zamrożonego konfliktu.

Larnakę polubiliśmy. Tutaj przylecieliśmy i stąd mieliśmy odlecieć w środku nocy. Mieliśmy wykupiony – na tą pierwszą część nocy – swój pokój hotelowy  w centrum miasta, gdzie złożyliśmy wszystkie swoje bagaże. Zdecydowanie  Larnaka jest warta polecenia zamiast blichtru i nowobogactwa Agios Nikolaos. Była tam i promenada z dziesiątkami barów i restauracji, które starały się zedrzeć jak najwięcej z turystów skuszonych spacerami po promenadzie wysadzanej palmami i powiewem morskiej bryzy. Po posiłku można nawet wskoczyć do wody czy przynajmniej legnąć na plaży.

Larnaka śmiało może się szczycić mianem jednego z najstarszych miast na świecie. W czasach kolonizacji fenickiej znana była pod nazwą Kition czy Kittim. Na końcu plaży ponownie kawał historii czyli fort pamiętający czasów dynastii Lusignanów. O tej porze około godziny 18  znajdujące się w jego wnętrzach Muzeum Średniowiecza było już pozamykane.

Około 21 weszliśmy do knajpki na jednej z bocznych uliczek. Byliśmy jednymi z pierwszych gości, bo lokal dopiero zaczął się zapełniać grubo po 22. Nie było wprawdzie żywej muzyki, ale zamówione małe porcyjki mezé dla dwóch osób stanowiło godne zakończenie naszego pobytu na wyspie.

Dwie godziny wcześniej na lotnisku ustawił się już długi ogon kolejki przy stanowisku LOT-u. Polskie linie mają najbardziej stresującą godzinę przylotu i odlotu, przebijając w tym samolot z Kijowa o pierwszej w nocy i odlatujący samolot do Belgradu kwadrans później. Na tablicy odlotów wśród 24 lotów od północy do drugiej popołudniu 1/3 (8) leciała do Rosji, trzy-czterokrotnie  więcej niż do Aten czy Tel Avivu. Zamiast Enosis (zjednoczenia z Grecją) mamy teraz most powietrzny ze Świętą Matką Rosją, Trzecim Rzymem. Nad Warszawą było  sporo chmur, które otuliły miasto na tyle szczelnie, iż przez te obłoki przedzieraliśmy się dłuższą chwilę. Niestety Cypr nie jest w strefie Schengen i ponownie wzięto nas do skrupulatnego przetrząśnięcia naszych bagaży.   Starczyło nam jednak czasu, jakąś dobrą godzinę, aby zdążyć jeszcze na samolot do Wrocławia.

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u