Pierwszym punktem grupy autokarowej pod nazwą „Bałkańskie Skarby” było Sarajewo. Przyjechaliśmy tutaj w niedzielę rano, piątego września 2010 roku, po prawie trzydziestogodzinnej podróży z Gdańska. Zatrzymaliśmy się nad rzeką Miljacka, nieopodal remontowanego po zniszczeniach wojennych gmachu biblioteki. Tutaj Karolina Brusic, pilotka z Rainbow Tours, przekazała naszą grupę lokalnej przewodniczce Małgorzacie.
Oficjalne zwiedzanie stolicy Bośni i Hercegowiny trwało około półtorej godziny. Zobaczyliśmy między innymi miejsce, w którym Gawrilo Princip dokonał zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Przeszliśmy przez bazar, na którym w 1994 roku w wyniku ostrzału artyleryjskiego zginęło 68 osób cywilnych. Obejrzeliśmy sarajewskie sukiennice, katedrę Serca Jezusowego i meczet Gazi Husrev-beja.
W czasie wolnym spacerowaliśmy po wąskich uliczkach Starego Miasta. Pełno tu różnego typu kramów i straganów z pamiątkami. Nie brak też żebraków. W Sarajewie bezrobocie siega 40 procent, więc siłą rzeczy istnieją tu duże obszary ubóstwa. Na wielu budynkach wciąż widać ślady wojny sprzed 15 lat. Na chodnikach czerwone plamy farby przypominają o ofiarach snajperów.
Postanawiamy spróbować lokalnego jedzenia. W jednej z restauracji zamawiamy cevapi, czyli tłuste kiełbaski zapiekane w cieście pita. Danie to jest bardzo pożywne i stosunkowo tanie. Porcja kosztuje 7 marek bośniackich, czyli około 14 złotych. Niedrogie są tu również owoce, np. za kilogram winogron zapłaciliśmy równowartość jednego euro.
Po południu pojechaliśmy do hotelu „Sunce”. Zlokalizowany jest on na przedmieściach Sarajewa (około 20 minut jazdy od centrum). Zbudowano go niedawno, bo w 2002 roku, ale jeszcze nowszy jest cmentarz muzułmański, na który rozpościera się widok z okien połowy pokoi, w tym również z naszego. Nie przeszkadza mi to zbytnio, gdyż białe nagrobki są swoistym urozmaiceniem porośniętego suchą trawą wzgórza, a leżący po nimi zmarli nie stanowią przecież żadnego zagrożenia. Pokój jest obszerny i czysty. W łazience zamontowana suszarka do włosów.
W okolicy sporo nowych budynków. Na niemal każdym balkonie widać wywieszone pranie. Tutejszą specyfiką są także sągi porąbanego drewna, ustawione przy ścianach bloków.
Kolacja jest serwowana przez kelnerów. Na początek otrzymujemy małą porcję rosołu, a następnie trochę spaghetti z mieloną wołowiną. Do tego nieco surówki z kapusty i cienki plasterek arbuza na deser. Aha, jest też woda do popicia…
Zupełnie inaczej wygląda śniadanie. W ramach szwedzkiego bufetu można do woli najeść się smacznym chlebem, twarogiem i nieco mniej smaczną wędliną.
W poniedziałek rano opuszczamy Sarajewo i udajemy się w kierunku Mostaru. Pani Karolina, osoba tyleż elokwentna co i korpulentna, opowiada nam ze szczegółami o historii i zwyczajach ludów bałkańskich. Trzeba przyznać, że jest świetnie zorientowana w temacie i sprawnie porusza się w problematyce zagmatwanych dziejów tego regionu. O ile dobrze zrozumiałem, spędziła tutaj dzieciństwo, stąd znajomość języka i łatwość rozróżniania narodowościowo-religijnych niuansów.
Około dziesiątej zatrzymujemy się w Jablanicy nad rzeką Neretwą. Tutaj w 1943 roku odbyła się wielka bitwa, w trakcie której partyzanci pod wodzą Josipa Broz Tito wysadzili most. Teraz znajduje się tutaj muzeum oraz szczątki tego mostu, częściowo leżące w Neretwie. Nad samym brzegiem rzeki stoi także na pamiątkę tamtych czasów lokomotywa parowa z jednym wagonem.
O jedenastej dojeżdżamy do Mostaru. To kolejne miasto bardzo mocno doświadczone w czasie ostatniej wojny bałkańskiej. Tym razem naszą przewodniczką jest Nadina. Prowadzi nas najpierw pod kamienny Stary Most. Został on zbudowany w XVI wieku i przez szereg lat służył pojednaniu chrześcijan i muzułmanów. Jednakże w 1993 roku Chorwaci celowo go zniszczyli (historię ostrzelania i odbudowy mostu oglądaliśmy na specjalnym pokazie filmowym). Dzięki pomocy UNESCO i Banku Światowego most został zrekonstruowany i ponownie oddany do użytku w 2004 roku. Miejscowi często skaczą z jego najwyższego punktu (ponad 20 metrów) do Neretwy. Za przyjemność popatrzenia na taki skok trzeba zapłacić 1 euro od osoby, ale nasza grupa jakoś nie skorzystała z zachęcających gestów oczekujących skoczków. Może dlatego, że właśnie popsuła się pogoda i w drodze do meczetu Koski-Mehmed- Paszy dopadł nas deszcz.
We wnętrzu meczetu byłem właściwie po raz pierwszy (dawniej zdarzało mi się jedynie zaglądać do środka z przedsionka). Przewodniczka zdjęła buty i weszła za linę przegradzającą meczet na dwie połowy. My zostaliśmy w obuwiu po drugiej stronie, słuchając opowieści o obrzędach muzułmańskich.
W tzw. domu tureckim dwoje z uczestników naszej wycieczki miało okazję przebrać się w lokalne stroje. Szczególnie mocno spodobało się to pewnej pani, która pozowała do zdjęć niczym zawodowa modelka, choć wcześniej powinna raczej spojrzeć w lustro, bo kalendarz nie stoi, niestety, w miejscu…
Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy do Medjugorie. Po drodze minęliśmy kilka malowniczych serpentyn. Na miejscu zobaczyliśmy przede wszystkim masę sklepów i kramów z dewocjonaliami. Można kupić tu nie tylko figurki, obrazki czy różańce, ale też znicze i laski z podobizną matki Jezusa. Rzekome objawienia Matki Boskiej w tym miejscu są na pewno cudem, ale dla producentów tandetnych pamiątek i handlujących nimi sklepikarzy. Dzięki rzeszy pielgrzymów mała niegdyś wioska przeistoczyła się w całkiem dobrze prosperujące miasteczko.
Skoro już tutaj przyjechaliśmy, to wspinamy się po skalistym i błotnistym zboczu tzw. Góry Objawień. Po drodze mijamy stacje drogi krzyżowej. Z założenia służą one modlitwie, ale są też doskonałą okazją do odpoczynku, bo marsz pod górę jest dość forsowny i wymaga niezłej kondycji.
Docieramy wreszcie na miejsce. Za metalowym ogrodzeniem stoi biała figura Matki Boskiej, zwanej tutaj Gospą. Pod nią wiele karteczek przyciśniętych małymi kamykami. Znajdują się tam modlitwy i prośby o wstawiennictwo w różnych życiowych sprawach. Wokół wiele osób pogrążonych w modłach. Niektóre z nich klęczą na rdzawych kamieniach, nie zważając na brud. Jest ciepło i słonecznie. Ze zbocza góry widać rozrastające się Medjugorie.
Na dole, nieopodal kościoła pw. Św. Jakuba, oglądamy rzeźbę przedstawiającą Jezusa z rozłożonymi ramionami. Wykonana ona została według zdjęcia, na których układ chmur przypomina sylwetkę Chrystusa. Z kolana rzeźby podobno wydobywa się jakaś ciecz. Ludzie bez przerwy pocierają więc to miejsce, licząc na zbawienne skutki. Podczas naszego pobytu nikomu nie udało się jednak wymacać ani kropelki wilgoci.
Jak wiadomo – Kościół nie uznaje oficjalnie objawień w Medjugorie. Mimo to wielu księży organizuje na własną rękę pielgrzymki do tego miejsca. Również Tadeusz Rydzyk głośno popiera ten kult.
Z Medjugorie pojechaliśmy nad brzeg Adriatyku do miejscowości Neum. Pilotka zaprowadziła nas najpierw do marketu Jadranpromet, gdzie – jak powiedziała – możemy się taniej zaopatrzyć w niektóre produkty, co nie do końca było prawdą (jak się potem okazało, w Czarnogórze było jeszcze taniej). W dodatku przy płatności w Euro obsługa doliczała swoisty haracz. Mój rachunek wyniósł 61,90 KM, co stanowi równowartość 31 Euro, tymczasem musiałem zapłacić 34 Euro…
Hotel również nazywał się „Neum”. Zbudowano go jeszcze w czasach komunistycznych, czego ślady widać było na każdym kroku. Ogromny, wieloskrzydłowy i wielokondygnacyjny moloch. W pokojach brak klimatyzacji i lodówki, zamiast spłuczki kranik, w łazience nie ma żadnego gniazdka elektrycznego. Za to windą można zjechać kilka pięter pod ziemię, gdzie mieści się bunkier przeciwatomowy z czasów J..B. Tito. Długim korytarzem, który zwieńczają grube pancerne wrota, wychodzi się wprost na brzeg morza.
Stołówka obszerna, ale stoły i krzesła upchane tak gęsto, że konsumenci muszą uważać, żeby nie trącać się łokciami. Szwedzki stół, wybór dań spory. W sumie jak na jedną noc, to nie ma powodów do narzekań.
We wtorek udajemy się do Dubrownika. Docieramy tam już o godzinie dziewiątej. Trochę się tu zmieniło od naszego poprzedniego pobytu. Przede wszystkim uruchomiona została kolejka linowa na górujące nad miastem wzniesienie. Niestety, w programie nie przewidziano przejażdżki (można to uczynić indywidualnie). Nie ma też wejścia na mury obronne, bo podobno znacznie wzrosły ceny biletów. Tu nadmienię, ze na początku wycieczki składaliśmy się po 60 Euro na bilety wstępu i na przewodników. Rozliczenia nigdy jednak nie ujrzeliśmy. Nie było też postoju na punkcie widokowym nad miastem. Do skutku nie doszła również wycieczka wokół wyspy Lokrum, ale to już z powodu małej liczby chętnych. Osobiście niezbyt zależało mi na tych atrakcjach, gdyż dwa lata temu już je zaliczyłem, ale wiele osób było tutaj po raz pierwszy.
Po Stradunie i okolicach oprowadzała nas przewodniczka Paulina Kowaczyn. Byliśmy także w aptece franciszkanów (nie wolno tam robić zdjęć) i w katedrze. W czasie wolnym spacerowaliśmy po parku, z którego pięknie prezentuje się panorama miasta oraz jest doskonały widok na morze. Praktycznie nic nie kupowaliśmy, gdyż Dubrownik – jak przystało na miasto zwane Perłą Adriatyku – jest dość drogi. Na przykład gałka lodów kosztowała 10 kun, czyli 1,5 Euro, natomiast granita (rodzaj sorbetu) dwa razy tyle.
Z Dubrownika pojechaliśmy w kierunku Kotoru. Po drodze przesiadaliśmy się na prom, co znacznie skróciło trasę. Kotor jest niewielkim miasteczkiem czarnogórskim, usytuowanym nad zatoką zwaną Boką Kotorską, u podnóża gór Lovcen. Przypływają tu duże wycieczkowce, gdyż miejsce jest naprawdę bardzo atrakcyjne pod względem turystycznym. Podczas naszego pobytu gościł tu jedenastopokładowy Seabourn Odyssey. Nad miastem, na bardzo stromych zboczach, zachowały się mury obronne oraz resztki dawnej twierdzy. Wśród zabytków wyróżnia się katedra św. Trifona oraz wieża zegarowa z XVI wieku. Jest też tutaj charakterystyczny pręgierz w kształcie piramidy.
Teoretycznie naszą przewodniczką po Kotorze miała być Jelena, ale praktycznie zastąpiła ją pilotka Karolina. Uzasadniła to tym, że wie tyle samo o mieście co Jelena. Nie wiem jak panie porozumiały się w sprawie honorarium, ale werbalny wysiłek Jeleny (notabene ładnej i zgrabnej blondynki) ograniczył się do „dzień dobry” i „dziękuję’.
O godzinie dziewiętnastej przyjechaliśmy do hotelu „Mediteran Resort” w Ulcinj. Mieliśmy spędzić tutaj najbliższe 4 noce. Hotel składa się z kilku oddzielnych pawilonów. Nam przypadł w udziale ten najwyżej usytuowany, w dodatku otrzymaliśmy pokój na ostatnim piętrze. Od parkingu należało więc pokonać 90 schodków, co dawało w kość zwłaszcza przy wnoszeniu bagaży. A jeśli mowa o schodkach, to do stołówki było ich 56. Schodów w zejściach na plażę już nie liczyłem…
Pokoje były stosunkowo nieźle wyposażone, klimatyzowane, z balkonami i widokiem na morze. Stołówka obszerna z dużym tarasem. Wyżywienie dość urozmaicone, szwedzki stół. Jeśli już miałbym na coś narzekać, to na brak dobrej kawy.
W środę pojechaliśmy na wycieczkę fakultatywną (39 Euro) pod nazwą „Perły Czarnogóry”. Przewodnikiem jest Brajan, który towarzyszy nam przez cały dzień. Jedziemy przez Kotor, okrążając zatokę okoloną wysokimi górami. Zatrzymujemy się w miasteczku Perast, skąd widać dwie urokliwe wysepki. Jedna z nich nazywa się Wyspą św. Jerzego, a druga – będąca celem naszego przyjazdu – Wyspą Matki Bożej na Skale. Dopływamy do niej jedną z wielu krążących tu łodzi.
Po drodze dowiadujemy się, że jest to sztuczna wyspa (jedyna na Adriatyku). Podobno przed wiekami na wystającej z morza skale ukazała się dwóm rybakom ikona Matki Boskiej. Chcieli ją przenieść do kościoła na stały ląd, ale ona ciągle wracała na wodę. Postanowiono więc zbudować jej tam świątynię. Najpierw z kamieni i wraków okrętów usypano więc wyspę, na której później zbudowano kościół. Jego wnętrze jest pokryte 64 obrazami i wyposażone w piękny ołtarz, wykonany z trzech rodzajów marmuru, w tym z zielonego, który dość rzadko występuje w przyrodzie.
Kolejny punkt naszej wycieczki to Njegusi. Aby dostać się do tej położonej wysoko w górach wioski trzeba pokonać kilkadziesiąt serpentyn. Dotychczas sądziłem, że Drabina Trolli w Norwegii jest najbardziej wąską i krętą drogą. Byłem w błędzie! Takich agrafek jak na trasie z Kotoru do Cetinj nie ma chyba w całej Europie. Nasz autokar (krótszy od innych) ledwo mieścił się na ostrych zakrętach, a widok przepaści za oknami – aczkolwiek bardzo piękny – niejednego turystę przyprawiał o szybsze bicie serca.
Njegusi słynie z sera i suszonej szynki zwanej pršut. Szynkę tę suszy się przez kilka miesięcy na wietrze, a później kroi w cieniutkie paseczki. W smaku przypomina szynkę parmeńską. Kupiliśmy niewielkie opakowanie tego przysmaku za 4 Euro. W ramach poczęstunku spróbowaliśmy też miodówki (1 Euro za szklankę).
W Njegusi dogoniły nas chmury, które zbierały się już podczas naszego pobytu w Peraście. Na szczęście tylko trochę pokropiło deszczem i mogliśmy jechać dalej. Tym razem do Budvy. Po drodze mijaliśmy tzw. Kamienne Morze i dawną stolicę Czarnogóry Cetynię.
Budva jest typowo turystycznym miastem nad Adriatykiem, usytuowanym przy Jadranskiej Magistrali. Zawija tu wiele ekskluzywnych jachtów, a tym samym miasto rozwija się dzięki bogatym turystom. W Budvie nie ma wielu prawdziwych zabytków, mimo iż jest to miasto bardzo stare. Wiele zniszczeń dokonało trzęsienie ziemi sprzed ponad trzydziestu lat.
W czwartek jedziemy do Albanii. To też jest wycieczka fakultatywna. W programie mamy dwa miasta: Kruja i Szkodra. Do granicy zmierzamy wąską drogą, na której co rusz pojawiają się owce, krowy lub osiołki. Jak na ironię droga ta nosi miano międzynarodowej.
Odprawa graniczna przebiega dość sprawnie jak na ten kraj (godzina oczekiwania), a tuż za granicą dostrzegamy pierwszy z licznych w tym kraju bunkrów. Podobno było ich 700 tysięcy, po jednym dla każdej rodziny. Rządzący tym krajem przez długie lata komunistyczny przywódca Enwer Hodża bardzo „dbał” o bezpieczeństwo obywateli. Nie tylko budował im bunkry, ale też skutecznie izolował ich i całe państwo od jakichkolwiek kontaktów ze światem.
Naszym przewodnikiem po Albanii jest Adrian. Na początku częstuje napojem z kukurydzy o nazwie Bozë. Trochę to mętne, słodkawo-kwaśne, ale dość orzeźwiające.
Po albańskiej stronie droga trochę się poprawia, a im bliżej Tirany tym jest lepsza, chwilami przechodzi nawet w autostradę. Dużo nowych domów. Są budowane dzięki pieniądzom Albańczyków pracujących na zachodzie Europy. Na wielu budynkach widać charakterystyczne beczki. Przechowuje się w nich wodę.
W Kruji zwiedzamy twierdzę Skanderbega – bohatera narodowego Albanii. Natomiast na pobliskim bazarze nabywamy koniak Skanderbeg. Dwa Euro za pół litra. Pilotka ostrzegała nas wcześniej, że można trafić na zabarwioną wodę lub herbatę, więc przed podaniem pieniędzy sprzedawcy, odkręcam nakrętkę i próbuję „z gwinta” jej zawartości. Jest OK! Potem kupuję jeszcze od przewodnika za 4 Euro butelkę tegoż trunku o pojemności 0,7 litra.
Szkodra to dawna stolica królestwa Zety. Miasto pełne kontrastów. Z jednej strony piękne domy, a z drugiej cygańskie slumsy. Jednocześnie jest to ważny ośrodek przemysłowy i kulturalny północnej Albanii. Leży nad Jeziorem Szkoderskim.
Z zewnątrz oglądamy katedrę i meczet, spacerujemy po uliczce, na której zachowały się stare domy. Następnie wchodzimy do jednego z nich. Jest on oczywiście odrestaurowany i mieści się w nim teraz restauracja i muzeum. Otrzymujemy po szklaneczce śliwowicy – podobno prezent od pilotki i kierowców. Napój ten nie pachnie może najlepiej, ale przyjemnie rozgrzewa i pobudza. Niektórych nawet do tego stopnia, że dopominają się od pilotki rozszerzenia planu dnia o Jezioro Szkoderskie. Po krótkiej dyskusji pani Karolina zgadza się na niewielkie zboczenie z trasy i podjeżdża z nami na punkt widokowy. Pstrykamy po kilka fotek i zawracamy w stronę granicy.
Tuż przed przejściem granicznym ktoś zrobił zdjęcie przez szybę autokaru. Błysk flesza zauważył funkcjonariusz straży granicznej. Natychmiast wszedł do środka i zapytał, kto zrobił zdjęcie. Oczywiście nikt się nie przyznał. Wówczas on powiedział, że ma czas do rana i poczeka, aż sprawca się ujawni. Zapanowała nieco nerwowa atmosfera. Pilotka straszyła, że możemy stać na granicy nawet 72 godziny. Zaczęła też sprawdzać aparaty. Była to czynność całkowicie bezsensowna, gdyż osoba, która wykonała owo zdjęcie, zapewne skasowała je natychmiast po ukazaniu się policjanta w autokarze. Ostatecznie wszystko rozeszło się po kościach i po niespełna godzinie wjechaliśmy do Czarnogóry.
Piątek był dniem wolnym, gdyż nie doszła do skutku żadna zorganizowana wycieczka. Spacerowaliśmy więc z żoną po promenadzie wzdłuż tzw. małej plaży i zwiedzaliśmy Ulincj. Miasto to, jak wiele podobnych nad Adriatykiem, było kiedyś siedzibą piratów i ma dość dobrze zachowaną twierdzę z tamtych czasów.
Po południu nadciągnęły ciemne chmury i nad miastem przeszła burza. W tym czasie my siedzieliśmy na hotelowym balkonie i delektowaliśmy się winem Vranac.
W sobotę rano opuściliśmy Ulincj i wyruszyliśmy w stronę Serbii. Po drodze do Podgoricy zatrzymaliśmy się przy ulicznym stoisku, aby kupić granaty (2 duże sztuki za 1,90 Euro). Na czarnogórskich drogach zauważyłem sporo patroli drogówki z „suszarkami”, ale naszego autokaru nigdy nie zatrzymali.
Trasa naszego przejazdu wiodła wzdłuż kanionu rzeki Moraca. Piękne widoki rozciągające się za oknami autokaru sprawiały, że podróż upływała przyjemnie i szybko.
Około południu przyjechaliśmy do monastyru Moraca. Znajduje się tutaj bazylika Wniebowzięcia NMP z XIII wieku oraz starsza o sto lat cerkiew św. Mikołaja. W obu świątyniach obejrzeć można fragmenty oryginalnych fresków i sporo starych ikon.
Kolejnym miejscem postoju, około piętnastej, był most nad kanionem rzeki Tara. Niektórzy twierdzą, że jest to drugi po Colorado największy kanion na świecie. Przyjmijmy jednak, że na pewno jest on największy i zapewne najpiękniejszy w Europie.
Po osiemnastej dotarliśmy do miasta Priboj w Serbii. Tutaj, w hotelu „Lim”, mieliśmy spędzić noc. Hotel ten okazał się być najgorszym ze wszystkich dotychczasowych. Pomijam już koszmarną architekturę i czarną niczym komin kotłowni elewację budynku. Na siedem pięter przewidziano tylko jedną windę, która w dodatku często się zacinała. W pokoju 701, który nam przydzielono, już od drzwi uderzał w nozdrza smród dymu papierosowego, który wżarł się w wykładziny podłogowe i obicia ścian. Pościel, choć w czystych powłoczkach, śmierdziała zgnilizną. Zamiast telewizora stało jakieś pudło imitujące radio. Rzecz jasna, nie działało. Telefon był, ale bez możliwości dzwonienia. O lodówce można było tylko pomarzyć. Ze ściany straszyło gołymi przewodami wyrwane gniazdko. Sfatygowane meble raziły oczy przetartymi i dziurawymi obiciami. Z kolei po wyjściu na balkon zauważyłem okazałą hodowlę chwastów, które wybujały na wysokość około metra. O łazience nie chcę już przynudzać, więc wspomnę tylko, że zamiast spłuczki był kran nad sedesem.
Obiektywnie muszę przyznać, że na tle całego hotelu całkiem nieźle prezentowała się restauracja. Było czysto, obsługa miła i sprawna. Nie wiem czy tak jest codziennie, czy to tylko z okazji naszego przybycia, ale przy kolacji asystowali nam dyrektor i menadżerka hotelu. Zdobyli się nawet na gest i jednej z uczestniczek naszej wycieczki zafundowali butelkę wina z okazji urodzin. Co do menu, to przy śniadaniu brakowało mi normalnej herbaty. Musiałem więc wypić rumiankową…
W niedzielę już o siódmej rano opuściliśmy Priboj i pojechaliśmy do Belgradu. W stolicy Serbii byliśmy o 12.40. Miasto obejrzeliśmy najpierw od strony wody, płynąc statkiem po Sawie i Dunaju. W trakcie godzinnego rejsu podano nam środki wzmacniające w postaci śliwowicy, co wydatnie wpłynęło na pozytywne interakcje w grupie.
Po zejściu na ląd poznaliśmy miejscową przewodniczkę Swietlanę. Bardzo dobrze mówiła po polsku, choć nigdy nie była jeszcze w naszym kraju. Zwiedziliśmy z nią twierdzę Kalemegdan oraz cerkiew św. Sawy.
W czasie wolnym chcieliśmy spróbować bałkańskiego specjału o nazwie burek. Jednak w niedzielne popołudnie okazało się to niemożliwe, bo w kilku kolejnych punktach burka po prostu zabrakło. Zadowoliliśmy się więc kolbami kukurydzy po 0,50 Euro sztuka. Ja wybrałem pieczoną, a żona gotowaną…
Belgrad był ostatnim punktem naszej podróży po bałkańskim tyglu narodowościowym, religijnym i kulturowym. Przez z górą tydzień oglądaliśmy zarówno piękne krajobrazy, jak i podziwialiśmy dzieła rąk ludzkich, wykonane przez wiele pokoleń zamieszkujących te bardzo niespokojne tereny. Nie ma się bowiem co łudzić, że w bałkańskim kotle kiedykolwiek przestanie wrzeć. Może co najwyżej okresowo przygasać…