Armenia – Gruzja – Azerbejdżan – Zbigniew Hauser

Zbigniew Hauser

Przelot

Liniami „Belavia” z Warszawy przez Mińsk do Erewania (powrót z Baku) 491 USD (z opłatami).

Uwagi ogólne

O podróży do krajów zakaukaskich, zwłaszcza do Gruzji, marzyłem od wielu lat. W roku 1970 miałem wykupiony wyjazd grupowy (Almatur) do Gruzji i Armenii. Jednak na kilkanaście dni przed planowanym wylotem, w Gruzji wybuchła epidemia cholery i kraj ten skreślono z programu imprezy. Była tylko rozszerzona Armenia.
Później wyjazd w tamtym kierunku stawał się coraz trudniejszy. W 1991 wybuchła wojna gruzińsko-abchaska a jej wynikiem był podział kraju i przecięcie wszelkich kontaktów między Gruzją i Abchazją. Granica między nimi stała się nieprzejezdna podczas gdy za czasów sowieckich można było dojechać z Polski do Tbilisi koleją przez Lwów, Kijów i Soczi. Teraz można dojechać tylko do Soczi ewentualnie Adleru. Dalszy teoretycznie możliwy, przejazd lądem przez Abchazję jest jedynym z najniebezpieczniejszych w tej części świata. Liczne kontrole mundurowych i nie mundurowych służb granicznych, napady rabunkowe i porwania, wymuszanie haraczu za przejazd, to tutaj codzienność. Piękne plaże w Gagrze, Picundzie i Suchami, niegdyś tak tłumnie odwiedzane, świecą pustkami a opalają się na nich głównie żołnierze rosyjscy stacjonujący tam i wspierający Abchazów. Strzelanina w biały dzień na ulicach miasta Abchazji, w większości zrujnowanych, jest czymś normalnym.
W 1988 wybuchła równie krwawa wojna o Nagorny Karabach między Armenią i Azerbejdżanem. W wyniku walk Armenia (zawieszenie broni zawarto w 1994) zawładnęła Karabachem, który etnicznie jest w większości ormiański, ale geograficznie jednak otoczony jest ze wszystkich stron przez terytorium Azerbejdżanu. Setki tysięcy azerskich uchodźców z Karabachu i Ormian wypędzonych zaraz potem z Azerbejdżanu koczują dotąd w obozach po obu stronach linii demarkacyjnej. Teoretycznie turysta może wjechać do Republiki Nagornego Karabachu, państwa uznawanego tylko przez Armenię, po otrzymaniu w przedstawicielstwie tego „państwa” w Erewaniu specjalnej wizy. Jest to jednak równoznaczne z zakazem wjazdu do Azerbejdżanu. Ambasada tego kraju w Tbilisi i służby graniczne z wielką niechęcią oglądają nawet wizę samej Armenii, wystawioną w Warszawie. Ostatecznie jednak wpuszczają, chociaż zależy to od nastawienia pograniczników.
I wreszcie bliskość Czeczeni, której bojownicy szukają schronienia w Gruzji a ostatnio wspólnie z partyzantami gruzińskimi przenikają do Abchazji, by nękać tam wojska rosyjskie.
Wszystko to sprawia, że w ten od lat zapalny rejon świata żadne biuro turystyczne w Polsce nie organizuje wyjazdów (a tyle ich kiedyś było). MSZ systematycznie zniechęca do wyjazdów podróżników indywidualnych, zwłaszcza po perypetiach związanych z porwaniem w górach Dagastanu dwóch Polek. Ostrzega nawet, że w podobnym przypadku może już nie udzielić pomocy.
Toteż wszyscy dookoła, przez lata, niezmiennie odradzali mi ten wyjazd i mówili, bym jeszcze kilka lat poczekał. Na co jednak czekać, kiedy w wydającej się przewidzieć przyszłości sytuacja na omawianym terenie nie poprawi się (o ile nie pogorszy). Ponieważ czekałem dość długo, bo 30 lat, zdecydowałem się wyruszyć tym bardziej, że znalazłem kompana.
W Polsce obserwuje się dość irracjonalną psychozę związaną z tym rejonem i nikt tam się nie wybiera. Na naszej trasie spotkałem dość licznych turystów z krajów zachodnich, a jedynymi podróżnikami z Polski była para spotkana przed ambasadą azerską w Tbilisi.
Co okazało się na miejscu? Ano to, że przy zachowaniu podstawowych środków ostrożności oraz ominięciu Abchazji i Karabachu (stan wojenny), górskiej Swanetii (bandytyzm) i Chewsuretii (infiltrowanej przez bojowników czeczeńskich), można w tym rejonie podróżować w miarę przyjemnie i bezpiecznie. Przy tym wymienione wyżej niebezpieczne rejony choć niewątpliwie atrakcyjne (piaszczyste plaże Abchazji oraz ośnieżone szczyty i górskie zamki w Swanetii) nie wyczerpują listy wspaniałych miejsc. Przykry jest tylko widok tamtejszej biedy spowodowanej kryzysem ekonomicznym i bezrobociem – watahy żebraków na ulicach Tbilia. W Erewaniu i Baku biedy jest mniej.
Zaraz po przylocie do Erewania odwiedziliśmy tamtejszą polską ambasadę. Młody konsul, który dobrze znał całe Zakaukazie, zaprowadził nas do mapy i wskazał na niej miejsca, które zdecydowanie musimy ominąć i inne, do których spokojnie możemy pojechać.
Ze względu na wprowadzone niedawno utrudnienia wizowe polecam następującą kolejność wjazdu: najpierw Armenia, później Gruzja i na końcu Azerbejdżan.

Armenia 6 – 17 lipca 2001

Wiza

Załatwia się ja w ambasadzie Republiki Armenii w Warszawie przy ul. Woziwody 15 (jeden formularz, 2 zdjęcia, opłata 50 USD, odbiór po 2 dniach, ambasada czynna w poniedziałki, środy i piątki). Na lotnisku w Erewaniu wizy nie wydaję się. W 2000 straciły ważność pieczątki służbowe AB, które odtąd uznawano przy wjeździe do krajów zakaukaskich.

Waluta

1 USD = 900 dram (lato 2001), kurs podlega wahaniom. Wymienia się (bezpiecznie) w prywatnych kantorach, które jednak nie są oznaczone i trzeba pytać o nie napotkanych ludzi.

Transport wewnętrzny

Wbrew złym przewidywaniom, okazał się dość sprawny. Między głównymi miastami kursują, niezbyt liczne, ale w miarę punktualne i dość tanie autobusy. W Erewaniu i okolicach (Eczmiadzin, Garni) kursują też „marszrutki” (są to mikrobusy, dla 6–8 osób, kursujące na stałych trasach).

Wyżywienie

W małych restauracyjkach (nie jest ich wiele) można dobrze zjeść za ok. 2–3 USD.

Zalecany termin podróży

Byliśmy tam w okresie największych upałów (VII-VIII) co bardzo dało się nam we znaki. Optymalny czas wyjazdu to wiosna (soczysta zieleń) lub wczesna jesień (owoce).

Przewodniki

Wydany w 2000 pierwszy przewodnik Lonely Planet Georgia, Armenia, Azerbejdżan nie bardzo udał się autorom, jak wszystkie zresztą przewodniki tego wydawnictwa po krajach postsowieckich. Autorzy w wielu opisywanych miejscach nie byli. Książka zawiera mnóstwo nieścisłości, podaje tylko droższe hotele. Jest jednak jedynym praktycznym przewodnikiem po tym terenie. Bardzo cenną pozycją jest (bez informacji praktycznych) wydany w latach 70 Kaukaz w serii „Wiedzy Powszechnej” (twardej) autorstwa małżeństwa Miłoszów. Jest zwięzłym, dobrze napisanym kompendium wiedzy o historii, kulturze i zabytkach krajów zakaukazkich i północnego Kaukazu.

Trasa

W Erewaniu znaleźliśmy gościnę w siedzibie tamtejszego Związku Polaków „Polonia”, dzięki wielkiej życzliwości jego przewodniczącej, pani Ałły Kuźmińskiej. Pani Ałła, urodzona w Mołdawii i mieszkająca w Erewaniu od lat niestety nie mówi po polsku. Związek Polaków w Armenii liczy 250 członków, choć osób polskiego pochodzenia jest tam więcej. Gościliśmy siedem dni zwiedzając miasto i okolice. Mogliśmy korzystać z kuchenki i lodówki.
W hotelach i w ogóle budynkach mieszkalnych całej Armenii istnieje problem wody, dostępnej tylko w określonych godzinach, najczęściej nocnych. Musieliśmy więc wstawać w nocy i gromadzić wodę w zbiornikach. Kraj, objęty jest blokadą energetyczną ze strony Azerbejdżanu i sprzymierzonej z nim Turcji pozostającej także w nie najlepszych stosunkach z Gruzją. Dlatego do niedawna cierpiał także na brak prądu. Wieczorem miasta tonęły w ciemnościach a zimą nie było ogrzewania. Od czasu ponownego uruchomienia elektrowni atomowej w Metzamor sytuacja uległa pewnej poprawie choć do normalności jest jeszcze daleko. Obecnie wieczorny Erewań prezentuje się dobrze, ulice są oświetlone, panuje na nich ożywiony ruch.
Podstawowe produkty spożywcze są w sklepach dostępne. Dla turysty nie są one zbyt drogie. Przeciętnego „tubylca” nie bardzo jednak na nie stać. Spotkaliśmy Ormian, których emerytury – po 40 latach pracy – sięgały… .13 USD miesięcznie!
Armenia jest krajem bezpiecznym. W Erewaniu spacerowaliśmy wieczorami, obwieszeni naszymi torbami i nikt nas nie zaczepiał. Inaczej jest w Tbilisi – tam trzeba uważać! Współczesny Erewań, choć pięknie położony w kotlinie górskiej (na wysokości 900 metrów) nie urzeka architekturą. Obecny swój kształt otrzymał już po rewolucji bolszewickiej, w latach 20. XX w.

Koniecznie trzeba zobaczyć

Twierdza Erebuni, dominująca nad miastem od południa. Założona przez króla urartyjskiego Argiszti I w VIII w. p.n.e. Urartyjczycy byli starożytnymi przodkami dzisiejszych Ormian (sami Ormianie nazywają siebie Hajami a swój kraj Hajastanem). Z urartyjskiej twierdzy przetrwały mury cyklopowe i fragmenty fresków pałacowych (chronionych zadaszeniem). Większość obiektów to rekonstrukcje. U stóp fortecy wzniesiono muzeum z ekspozycją nielicznych ale bardzo ciekawych zabytków urartyjskich. Do fortecy prowadzą schody zdobione uskrzydlonymi gryfami i smokami.
Matenadaran to okazała budowla mieszcząca zbiór 12 tysięcy średniowiecznych iluminowanych manuskryptów ormiańskich (najstarsze pochodzą z IV-V w.). W ekspozycji jest tylko kilkanaście rękopisów. Ormianie mają swoje pismo którego twórcą był Mesrop Masztoc (IV-V w.). Jego to właśnie pomnik wita przybysza u stóp Matenadaranu.
Muzeum Historyczne ukazuje dramatyczną historię narodu, który przetrwał we wrogim otoczeniu (islamskim a później carskim i sowieckim) dzięki swej przedsiębiorczości a także językowi i literaturze. Wspomniane rękopisy przechowywano najpierw w górskich klasztorach. Później, także na emigracji, przekazywane były z pokolenia na pokolenie i ostatecznie – w testamencie – Matenadaranowi.
Muzeum Sztuki zawiera między innymi kolekcję Martyriosa Sariana, narodowego artysty Armenii.
Oba muzea mieszczą się przy Pl. Republiki (d. Lenina), wstęp za grosze.
Wzgórze Tsitsenakabera, z pełnym ekspresji pomnikiem Genocidu upamiętniającym wymordowanie kilki milionów Ormian przez Turków na początku XX w. (był to największy akt ludobójstwa do czasów Hitlera). Na wzgórzu tym modlił się w czasie swej pielgrzymki do Armenii papież Jan Paweł II. Warto tam wejść choćby ze względu na piękną panoramę miasta.
pomniki w mieście – liczne i udane. Najbardziej znany z nich to konny pomnik legendarnego bohatera Dawida Sasuńskiego przed dworcem kolejowym.

Warto odwiedzić erewańską operę. Przy odrobinie szczęścia można tam trafić na balet Chaczaturiana „Gajane”, ze słynnym tańcem z szablami. Pomnik tego kompozytora stoi przed operą.
Podmiejskim autobusem pojechaliśmy najpierw (za grosze) do Eczmiadzinu – kościelnej stolicy i siedziby „Pasterza Wszechormian” – katolikosa Karekina II. Jest tam katedra wzniesiona na fundamentach świątyni pogańskiej i później wielokrotnie przebudowana. Bardzo interesujący jest skarbiec, w którym przechowuje się relikwie – fragmenty Arki Noego i relikwie świętych. Po prawej stronie alei prowadzącej z katedry do pałacu katolikosa stoją najpiękniejsze w kraju haczkary. Są to płyty kamienne (najczęściej nagrobne), z wyrzeźbionymi na nich stylizowanymi krzyżami w otoczce orientalnego ornamentu. Od wielu wieków zdobią ormiańskie kościoły i są znakami rozpoznawczymi (podobnie jak w Etiopii) sakralnej sztuki Ormian.
Prawie niezmieniony od VII w. kształt zachowały dwie eczmiadzińskie bazyliki – Gajane i Ripsime. Noszą imiona dwóch pierwszych świętych Armenii, zamęczonych przez pogańskiego jeszcze władcę.
Armenia jest jednym z najstarszych w świecie (IV w) krajów chrześcijańskich, w których wyznanie to otrzymało rangę religii państwowej. W uroczystościach 1700-lecia chrztu Armenii uczestniczył papież Jan Paweł II.
Po drodze do Eczmiadzinu zatrzymaliśmy się przy ruinach pochodzącej z VII w. katedry Zwartnoc, wzniesionej na planie koła i uważanej wówczas za jeden z cudów świata (zniszczona w czasie trzęsienia ziemi w 930 r.). Nazwę tej świątyni nadano międzynarodowemu lotnisku w Erewaniu.
Z Eczmiadzianu autostopem (10 km) a następnie pieszo (5 km) przez pola dotarliśmy do megalitycznych ruin Metzamor, w których osobliwością są trzy metrowe kamienie falliczne.

Następnego dnia wybraliśmy się z Erewania w kierunku najwyższego w Armenii masywu górskiego Aragats (ok. 4 tys. m n.p.m.). Widoczna w herbie kraju góra Ararat (święta góra Ormian) o wysokości 5165 m n.p.m., znajduje się dziś na terytorium Turcji. Po drodze zwiedziliśmy „plenerowe” miasteczko malarzy ormiańskich Asztarak, z licznymi świątyniami (częściowo zniszczone w czasie trzęsienia ziemi w 1988 r.). Autostopem dotarliśmy do położonej na wysokości 2 300 m n.p.m. fortecy Ambered (VII-XI w.) a następnie kolejnym autostopem do położonego jeszcze wyżej jeziora górskiego. W drodze powrotnej zobaczyliśmy klasztor Tasher (XI w.), niedawno odkryte, prehistoryczne komory grobowe w Aghtsk oraz kościół – mauzoleum wspomnianego już Mesropa Masztoca, twórcy alfabetu ormiańskiego (w Oszakan).
W kolejnym dniu wyjechaliśmy z Erewania na wschód, najpierw do położonego, w przepięknej scenerii skalnej, zespołu klasztornego Geghard (VII-X w.). W czasie wielkich świąt ko- ścielnych, przyjeżdżający tu pielgrzymi przywożą ze sobą owce i drób, które zabijają, pieką i spożywają na miejscu, zakrapiając to niezbyt mocnym alkoholem. Tańczą i śpiewają. Krew nieszczęsnych baranów tryska na ściany świątyni, a przechodzący obok kapłani nie zwracają na to uwagi, bo jest to pradawny zwyczaj (choć wywodzący się z tradycji pogańskiej). Innym zwyczajem jest zawieszanie przez pielgrzymów, na drzewach przyklasztornych, wstążek z przyczepionymi do nich tekstami intencji. Wierzą oni, że te intencje się spełnią.
Haczkary w Geghard są szczególnie piękne a mroczne sklepione kaplice ze stalaktytowymi sklepieniami, przypominające trochę refektarze w romańskich klasztorach Europy, dekorowane są płaskorzeźbami.
W drodze powrotnej z Geghard zatrzymaliśmy się we wsi Garni. Jest tam jedyna w Armenii świątynia hellenistyczna. Częściowo zrekonstruowana, usytuowana na skalnym cyplu nad przepaścią, ma piękny kolumnowy portyk a u jej stóp, po prawej stronie stoi „kamień smoczy”, służący kiedyś do oznaczania źródeł wody.
Objazd okolic Erewania zakończyliśmy zwiedzaniem klasztoru Khor Virap, gdzie zgodnie z tradycją przez 12 lat więziony był w głębokiej studni Św. Grzegorz Oświeciciel, zwany w Armenii ojcem chrześcijaństwa. Do studni tej można zejść po drabinie sznurowej. Klasztor położony jest we wspaniałej scenerii, niemalże u stóp Małego i Wielkiego Araratu. Tuż za klasztorem zasieki i wieże obserwacyjne wyznaczają granice z Turcją. Przejścia graniczne są obecnie zamknięte.
Do klasztoru (50 km) pojechaliśmy wynajętą w biurze turystycznym taksówką (dość drogo – 15 USD od osoby, ale liczył się czas). Kierowca pokazał nam dodatkowo ruiny Dvinu, pierwszej stolicy chrześcijańskiej Armenii.
Opuszczając Erewań pożegnaliśmy się z panią Ałłą Kuźmińską i pojechaliśmy na północ, nad wielkie jezioro Sewan, w dawnych wiekach święte jezioro Armenii. Ponieważ kraj ten nie ma dostępu do morza, jest to jego „morze wewnętrzne”. Woda jest dość chłodna (wysokość 1900 m n.p.m.) ale kąpać się można. Turyści i pielgrzymi odwiedzają położone na skalistym półwyspie klasztory Sevanavank (IX w.). Bardziej niż same kościoły urzekł nas widok na błękitne i głębokie jezioro, otoczone nagimi górami i daleki drugi brzeg spowity mgiełką. Miasteczko Sewan jest popularnym letniskiem. Można tu przenocować za 5-6 USD w domu prywatnym lub za 10 USD w hoteliku.
My jednak pojechaliśmy dalej do Dilidżanu, gdzie zainstalowaliśmy się na ósmym piętrze postsowieckiego hotelu „Dilidżan”, jedynego w mieście (czynnego tylko w lecie), za 5 USD od osoby. Woda, cieknąca z kranu wąska strużką, tylko w piwnicy i tylko w godzinach wieczornych. Pokoje i korytarze pełne dziur w podłodze, toalety zdewastowane, windy nie działające. W ogromnym budynku byliśmy sami.
Można oczywiście wykąpać się w pobliskim stawie parkowym, ale jego kolor wody nie zachęca. W kafejce nad brzegiem stawu zjedliśmy smaczne szaszłyki za ok. 3 USD. Inaczej niż Erewań i jego płowożółte okolice, Dilidżan położony jest wśród zielonych lasów pokrywających tamtejsze góry. Przyjeżdża się tu jednak głównie po to by obejrzeć dwa sławne zespoły klasztorne – Goszawani i Agarocin. Te wspaniałe świątynie w dawnych wiekach pełniły jednocześnie rolę uniwersytetów i bibliotek, gdzie przechowywano narodowe pamiątki. Zdewastowane i zamknięte w czasach niewoli tureckiej i perskiej, a ostatecznie za czasów sowieckich, obecnie są otwarte i strzeżone, choć ich renowacja (przeważnie za fundusze Ormian z diaspory) postępuje bardzo wolno.
Do tych położonych w górach klasztorów nie dojeżdża autobus. Trzeba wynająć taksówkę (za około 10 USD). Ponieważ turystów jest tu niewielu, na całej naszej trasie byliśmy prawdziwą gratką dla właścicieli taksówek, którzy byli bardzo uprzejmi, służyli informacjami i cierpliwie czekali na nasz powrót ze zwiedzania.
Ostatnim etapem naszej podróży po Armenii był Wanadzor – miasto nieciekawe, będące jednak bazą wypadową do najsłynniejszych klasztorów Sanahin, Achpat i Odzun (VI-XI w.), położonych w górach, w okolicach miasteczka Alwerdi, po obu stronach przepaścistego kanionu Debed. Pierwsze dwa klasztory znajdują się na liście UNESCO (chronionych obiektów).
Dwa razy dziennie z Wanadzoru kursuje do Alwerdi autobus (2 USD). Szczególnie urzekł nas klasztor Sanahin. Długo błądziliśmy (samotnie bo wokół nie było „żywej duszy”, poza klucznicą którą trzeba było sprowadzić ze wsi) po sklepionych salach, arkadowych krużgankach i innych mrocznych pomieszczeniach. Trzeba było jednak wracać, by wynająć taksówkę (15 USD) do pozostałych klasztorów. Achpat był jednym klasztorem, za wstęp do którego żądano od nas opłaty (niewielkiej zresztą). Ostatni z odwiedzanych monasterów – Odzun, mniejszy od poprzednich ale najstarszy z nich (V w.) znany jest ze steli (na dziedzińcu) pokrytych tajemniczymi rytami i znakami, pochodzącymi być może jeszcze z czasów pogańskich.
Wróciliśmy do Wanadzor pociągiem (za grosze), wspaniałą widokową trasą prowadzącą w dół kanionu Debed. Podobnie jak w innych krajach postsowieckich „elektriczka” jest najtańszym środkiem lokomocji.
Na tym zakończyliśmy naszą podróż po Armenii, szlakiem jej klasztorów i pamiątek historycznych. Wiele z tych pamiątek ma związki z Polską. W Matenadaranie widzieliśmy oryginalny przywilej z XVIII w. wystawiony przez Konstancję Potocką dla Ormian mieszkających wówczas w okolicach Stanisławowa.
Nazajutrz wsiedliśmy w Wanadzor do dalekobieżnego autobusu z Erewania do Tbilisi (8 USD do osoby). Z Erewania jedzie się cały dzień, z Wanadzoru ok. 7 godzin, z dość długim postojem na granicy.

Gruzja 17 lipca – 5 sierpnia 2001

Dojazd

Obecnie jest dość skomplikowany. Można lecieć „Aerofłotem” przez Moskwę (ponad 600 USD), gdzie – ze względu na konieczność zmiany lotniska potrzebna jest wiza rosyjska (lub pieczątka AB). Obecnie nie jest możliwy przejazd lądem przez Rosję i północny Kaukaz, bo Rosjanie nie przepuszczają turystów ze względu na „ich bezpieczeństwo” i bliskość Czeczeni. Tradycyjny przejazd przez Lwów i Soczi pociągiem i dalej przez Abchazję jest wykluczony. Już po powrocie z Gruzji dowiedziałem się o wariancie lądowo-morskim, tj. pociągiem do Odessy, a stamtąd do Batumi statkiem pływającym podobno raz na tydzień (przedtem trzeba mieć wizę bo uzyskanie jej w porcie jest niemożliwe). Dojechaliśmy autobusem z armeńskiego Wanadzoru do Tibilisi (8 USD od osoby).

Wymiana pieniędzy

1 USD = 2, 2 lari (kurs w miarę stabilny). Wymiana (bezpieczna) w dość licznych kantorach. Przy przejściu granicznym z Armenią można wymienić dramy na lary (w kioskach po stronie gruzińskiej)

Wiza

Uzyskanie jej jest dość uciążliwe. W Warszawie nie ma przedstawicielstwa Gruzji. Najbliższe jest w Kijowie. Jadąc przez Turcję do Batumi, wizę otrzymuje się w Trabzonie (50 USD). My wizę załatwiliśmy w Erewaniu. Nie było to łatwe. Tamtejsza ambasada (Arami Kucha 42) wydaje tylko wizy służbowe. Turystów odsyła się do biura turystycznego, zakamuflowanego (żadnego szyldu) w jakimś blokowisku na dalekich, północnych peryferiach miasta. Trafiliśmy tam cudem, bowiem taksówkarz o istnieniu takiego biura nie wiedział. Oficjalnie wiza kosztuje 50 USD, właściciel biura pobiera jednak prowizję 10 USD, a dodatkowe 10 USD płaci się przy deklarowaniu liczby dni pobytu większej niż 14 – razem więc 70 USD. Drogo, ale wizę otrzymaliśmy ekspresowo – jeszcze w tym samym dniu.

Noclegi

Ze względu na przepełnienie hoteli niższych kategorii uchodźcami z Abchazji i wysoki stopień ich dewastacji, obcokrajowiec ma do dyspozycji tylko hotele droższe (od 20 USD wzwyż od osoby). Na szczęcie są jeszcze kwatery prywatne, w których za 5-6 USD (czasem za mniejszą sumę) można, na ogół bez wygód, przenocować. Tak się złożyło, że w kwaterach tych nocowaliśmy tylko w trzech miejscowościach: Batumi, Kobuleti i Kazbegi. W pozostałych miastach mieliśmy adresy parafii katolickich (Tbilisi, Gori) oraz potomków polskich zesłańców na Kaukazie (Achaltsiche). Tam rewanżowaliśmy się przywiezioną z kraju wódką. Kwatery prywatne dostępne są tylko w Gruzji. W Armenii i Azejberdżanie dla turystów nie ma zbyt dużo hoteli. W Azerbejdżanie najtańszym wariantem noclegowym jest wynajęcie prywatnej kwatery (szczególnie w Baku).

Podróżowanie po kraju

W Gruzji istnieje dość dobrze zorganizowana komunikacja autobusowa, wspomagana przez liczne „marszrutki”. Niewiele od „marszrutek” droższe są „zbiorowe taksówki”, zabierające 4 osoby. Podróżowanie przy ich pomocy ma tę dodatkową zaletę, że kierowca zatrzymuje się dość chętnie przy turystycznych atrakcjach i punktach widokowych. Przejazd taką taksówką z Tbilisi do Kazbegi trwał 5 godzin (z postojami) i kosztował ok. 8 USD (250 km). W Tibilisi autobusy i „marszrutki” kierujące się na zachód i północ odjeżdżają z dworca autobusowego Didube, a na południe i wschód – z dworca Ortachala we wschodniej części miasta (dojazd z centrum marszrutką 181). Na zachód (do Kutaisi i Batumi) i na wschód do Baku można też pojechać pociągiem ale są one wolne i często się spóźniają. Z pociągu (nocnego) korzystaliśmy tylko raz, przy powrocie z Kutaisi do Tbilisi (dość wygodne kuszetki, z pościelą, za ok. 8 USD; przejazd trwał 8 godzin).

Przewodniki

Z trzech części przewodnika Lonely Planet z 2000 – część dotycząca Gruzji jest najbardziej kompetentna, choć i tu są liczne nieścisłości, a autorzy nie wszędzie byli. Polecam niemiecka mapę samochodową „Kaukasus” obejmującą wszystkie trzy kraje oraz mapę polską obejmującą tylko Gruzję. Obie są w sklepach „Podróżnika”.

Wyżywienie

Jest dość tanie. W restauracyjkach (za 2 USD) można zjeść słynne gruzińskie khaczapuri (placki nadziewane mięsem) oraz chinkali (rodzaj ostro przyprawionych pierogów).

Bezpieczeństwo

Gruzja nie jest krajem bezpiecznym. W Tbilisi zdarzają się rabunkowe napady na turystów. Należy unikać nocnych spacerów. Inne miasta są bardziej bezpieczne. Policja rzadko kiedy pomaga, a raczej może zaszkodzić. Zaraz po przekroczeniu granicy armeńsko – gruzińskiej zauważyliśmy paskudne zachowanie się tamtejszych policjantów, którzy co chwila zatrzymywali autobus (ormiański) i pobierali haracze od kierowcy, który za każdym razem potulnie płacił.
Nam udało się przejechać Gruzję bezpiecznie, bez większych przygód. Raz tylko na dworcu kolejowym w Tbilisi zatrzymał nas umundurowany policjant, niby to żądając okazania paszportu. Zaprowadził nas do jakiegoś pustego pomieszczenia (wcale nie na posterunek) i kazał… opróżnić kieszenie. Na szczęście mieliśmy przy sobie tylko drobne bo całość gotówki zostawiliśmy w domu. Zatrzymanie tłumaczono poszukiwaniami terrorystów czeczeńskich, ale to nas nie przekonało. Takie sytuacje w Armenii (i chyba w Azerbejdżanie) nie występują.
Wszyscy inni napotkani Gruzini okazywali nam życzliwość a czasem nawet serdeczność. Gruzja jest najmniej stabilnym z trzech omawianych krajów, ze względu na kryzys ekonomiczny i wysokie bezrobocie. Najwięcej widzi się tam biedy. Przed wejściem do kościoła widać bardzo licznych żebraków.
Jest przy tym krajem najbardziej zróżnicowanym, zarówno pod względem ukształtowania terenu, etnicznym, jak również kultury i zabytków, a więc krajem najbardziej interesującym w omawianym regionie.

Trasa

W Tbilisi przygarnął nas tamtejszy polski proboszcz, ks. Adam Ochał. Sam mieszka, wraz z towarzyszącymi mu księżmi polskimi i gruzińskimi w spartańskich warunkach w których spaliśmy na materacach, wieczory spędzając przy gruzińskim winie i śpiewaniu pieśni gruzińskich, wśród których wciąż króluje znana nam wszystkim z dzieciństwa pieśń „Suliko”, autorstwa znanego poety Akaki Tsereteli.

W stolicy trzeba obejrzeć:

Nadbrzeże rzeki Kury (Mktwari), gdzie na skalistym brzegu dominuje świątynia Metechi i pomnik króla Wachtanga Gorgasali (założyciel miasta), od którego to miejsca rozpoczyna się zazwyczaj zwiedzanie stolicy. Po przeciwnej stronie rzeki wznosi się twierdza Narikala, obok której stoi olbrzymi posąg Kartlis Deda (Matki Gruzji), trzymającej w jednym ręku czarę wina dla gości a w drugiej miecz przeznaczony dla wrogów. Poniżej twierdzy widać kopuły zabytkowych łaźni Abanotubani, gdzie po całodziennym, znojnym zwiedzaniu miasta bierze się kąpiel termiczną. Po tej samej stronie Kury znajdują się najsłynniejsze kościoły miasta: katedra Sioni (z relikwiarzem Św. Nino – patronki Gruzji) i Anchiskhati – najsłynniejszy kościół Tbilisi (VI w.). Przylega do nich malownicza tbiliska starówka z domami o drewnianych wykuszach.
Centralną arterią XIX-wiecznego miasta jest Aleja Rustawelego. Wznosi się przy niej, wzniesiony w stylu mauretańskim gmach opery. Trafiliśmy tam na zamykający sezon spektakl narodowej opery gruzińskiej, we wspaniałym wykonaniu znanych artystów.
Przy tej samej alei (lub w jej pobliżu) znajdują się najciekawsze muzea: Dżanaszija (skarbiec) i Gruzińskie Muzeum Sztuki, eksponujące w podziemnych komnatach – sejfach bezcenne klejnoty średniowiecznej sztuki gruzińskiej (przechowywane kiedyś w górskich klasztorach). Obejrzenie ich jest obowiązkiem każdego szanującego się turysty, choć wstęp (5 USD w obowiązkowym towarzystwie przewodnika) obwarowany jest różnymi restrykcjami. I tak np. jedno z tych muzeów było zamknięte przez długi czas z powodu… nie zapłacenia przez jego dyrekcją rachunków za prąd elektryczny, drugie zaś otwarte tylko w niektóre dni tygodnia. Jedną z atrakcji Galerii Obrazów są płótna znanego prymitywisty gruzińskiego Niko Pirasmaniego. Nasze przytulisko znajdowało się po drugiej stronie Kury, na plebani kościoła katolickiego św. Piotra i Pawła wzniesionego w XIX w. ze składek tamtejszych katolików (głównie Polaków). Wewnątrz polskie tablice pamiątkowe.
Na pobliskim Cmentarzu Kukijskim obok kilku polskich inżynierów – górników, zatrudnionych tam w XIX w., pochowana jest muza młodej Polski, Dagny Juel Przybyszewska, którą po rozstaniu z mężem złe losy zagnały na Kaukaz (zastrzelił ją w tbiliskim Grand Hotelu zazdrosny o nią młody arystokrata Emeryk). Szukałem po mieście tego hotelu, ale bezskutecznie. Prawdopodobnie już nie istnieje. Ostatnio szczątki Dagny, staraniem tamtejszego Związku Polaków, przeniesiono do alei zasłużonych na tym cmentarzu.
Innym cmentarzem, który warto odwiedzić, jest pięknie utrzymany Panteon Narodowy, przyczepiony niczym jaskółcze gniazdo do wzgórza Mtatsminda, z pomnikami luminarzy kultury gruzińskiej. Spoczywają tam najwięksi poeci, pisarze, muzycy i ludzie teatru. Warto tam wspiąć się choćby tylko po to aby obejrzeć urokliwą panoramę miasta.
W okolicach Parku Vake (Zwycięstwa) obejrzeć można ciekawy skansen drewnianego budownictwa gruzińskiego (Kus Tba), z różnych regionów kraju, którego obecnie już się w głębi kraju nie zobaczy.
Najważniejszym miejscem w okolicach Tbilisi jest droga sercu każdego Gruzina Mccheta, dawna stolica państwowa i kościelna, a obecnie duchowe sanktuarium kraju. Z wielu znajdujących się tam kościołów nie można ominąć otoczonej murem katedry Sweti-Mcchoweli (z wewnętrznymi kaplicami, grobami królewskimi, średniowiecznymi freskami. Niestety, obowiązuje zakaz fotografowania! Górującej nad Mcchetą kościoła Św. Krzyża (Dżwari), z VI w. (cenne płaskorzeźby), przyjeżdżają długie kawalkady samochodów z młodymi parami, które biorą tam ślub (pan młody obowiązkowo w narodowym stroju gruzińskim).
Z Tbilisi wybraliśmy się do trudno dostępnych monasterów skalnych Dawid Gareja (Garedza), położonych wśród bezdroży na południowym wschodzie kraju, w pobliżu granicy z Azerbejdżanem. Autobusem dojechaliśmy do Sagarejo, zatrzymując się 2 km przed tą miejscowością, by obejrzeć otoczony wysokim murem klasztor Ninotsmioa, ze średniowieczną dzwonnicą dekorowaną koronkowymi ornamentami.
Do Dawid Gareja jedzie się taksówką (dość drogo, 30 USD) przez stepowe wertepy, mijając po drodze słone jezioro i oglądając szybujące nad płaskowyżem orły. Do monasteru docierają bardzo nieliczni turyści. A miejsce jest nastrojowe. Zamieszkujący klasztor mnisi są dość uprzejmi. Zabudowania Monasteru, otoczone murami z blankami i wieżami, pną się po skalistym zboczu. Do klasztorów górnych trzeba podejść 2 km, ale nagrodą za trud jest widok wykutych w skale cel mnichów (obecnie nie zamieszkałych) z pięknymi freskami. Widok z grani sięga daleko w głąb Azerbejdżanu. Uwaga – przewodniki ostrzegają przed licznymi żmijami. Wyjechaliśmy z Tibilisi najpierw na zachód, zatrzymując się w Gori, gdzie nocowaliśmy na materacach przy budującej się kaplicy katolickiej. Gori słynie z pięknie położonego zamku, przede wszystkim jednak z miejsc związanych ze Stalinem. Chata, w której przyszło na świat „słoneczko narodów” utrzymywana jest bardzo starannie (obudowano ją specjalna konstrukcją nośną). Obok wielki „orientalny” pałac mieści muzeum wodza Kraju Rad. W kolumnowych salach ogląda się maskę pośmiertna wodza oraz rzadko publikowane fotografie, pokazujące go na różnych etapach życia i działalności, w otoczeniu innych dostojników państwowych. Przy głównym placu stoi, jedyny zachowany w krajach byłego ZSRR, pomnik wodza, jednak bez inskrypcji. Kult Stalina przetrwał w Gruzji do dziś. Ze zdumieniem oglądaliśmy jego portrety w niektórych restauracjach, na stacjach kolejowych i autobusowych. Zachowałem na pamiątkę podniesione z ziemi pudełko po papierosach o nazwie „Stalin Nostalgia”.
Będąc w Gori wybraliśmy się do pobliskich świątyń skalnych Uplistsiche (dojazd rzadko kursującym autobusem do jakiejś wsi, a następnie pieszo trzy kilometry). Świątynie pochodzą z VII-I w. p.n.e. i połączone były podziemnym tunelem z nabrzeżem płynącej dołem Kury. Na południe od Gori wznosi się kościół Ateni Sioni (VII w.), z pięknymi freskami, położony wśród górskich winnic (łatwy dojazd autobusem).
Następnie pojechaliśmy taksówką do położonej wśród lasów świątyni Kintswisi, słynnej ze średniowiecznych fresków utrzymanych w tonacji błękitnej. Po powrocie do głównej szosy okazyjnymi, strasznie zatłoczonymi autobusami dojechaliśmy do znanego uzdrowiska Bordżomi. Pochodząca stamtąd woda mineralna (wcale nie taka tania) gasiła nasze pragnienie na całej trasie zakaukaskiej. Dziś Bordżomi nie jest już tak dobrze utrzymane jak za czasów sowieckich, kiedy było „wizytówką” Kraju Rad. Przetrwał jednak piękny park Likani z „florentyńskimi” pałacami rodziny carskiej, dostępny tylko za przepustkami (nam udało się wejść). Gorzej utrzymany jest główny park zdrojowy z pijalnią wód. Przy głównej alei, w jednym z pałacyków, mieści się muzeum regionalne, po którym oprowadza uprzejmy personel.
Warto pojechać do końca wąwozu do miejscowości Bakuriani. W czasach Związku Radzieckiego był to najbardziej znany ośrodek narciarski.
Z Bordżomi już niedaleko do położonego w górach miasteczka Achaltsiche. W Związku Polaków w Tbilisi udało się nam dostać adres tamtejszego Polaka, czy raczej Gruzina polskiego pochodzenia, Nadira Poniatowskiego. Z trudem, dzięki taksówkarzowi, odnaleźliśmy jego dom i byliśmy gościnnie przyjęci. Nadir poznał nas z innymi mieszkającymi w Achaltsiche osobami polskiego pochodzenia. Jest ich sporo, ale nie wszyscy mówią po polsku a swe związki z krajem opierają tylko na przekazach rodzinnych i strzępach pożółkłych dokumentów. Chętnie osiedliby w Polsce, ale wiedzą, że nie jest to łatwe.
W Achaltsiche zwiedziliśmy tamtejszą twierdzę (z wewnętrznym meczetem i karawanserajem). Jest to obecnie muzeum. Następnie Nadir wyszukał dla nas taksówkę (20 USD za cały dzień zwiedzania do osoby), którą w pierwszym dniu dojechaliśmy do okolicznych klasztorów Saparskiego i Zarzme. Oba a zwłaszcza drugi z nich (zamieszkały przez mniszki), słynną z przepięknych fresków, dokumentujących historie tego regionu. W dniu następnym pojechaliśmy do drogiej sercu każdego Gruzina górskiej twierdzy Wardzia, pełnej grot, w których chronili się władcy gruzińscy przed nadciągającą nawałą turecką lub perską. W jednej z grot znajdują się freski przedstawiające królową Tamarę i jej ojca Jerzego III. Bardem czasów Tamary (szczyt potęgi średniowiecznego państwa gruzińskiego) był poeta Szota Rustaweli, autor znanego eposu Witeź w tygrysiej skórze.
Po drodze do Wardzii mijaliśmy majestatyczny, dobrze zachowany zamek Khertvisi, usytuowany na skrzyżowaniu trzech wąwozów broniących dostępu do Wardzii. Groty zwiedza się z przewodnikiem (wstęp 5 USD).
Z Achaltsiche pojechaliśmy autobusem (prawie całodzienna podróż wertepami górskimi) do Batumi na zasłużony wypoczynek na Morzem Czarnym. Niestety tamtejsza plaża, oblężona przez tłum Gruzinów, jest kamienista, co przy wysokiej fali czyni kąpiel niezbyt przyjemną. Promenada nadmorska utrzymana jest jednak wzorowo, a centrum miasta (secesyjne kamienice) projektowali polscy architekci mieszkający tam przed I wojną światową.
Z Batumi podmiejskim autobusem dojeżdża się do twierdzy bizantyjskiej w Gonio (była jedną z największych w Cesarstwie Bizantyjskim), położonej tuż przy granicy tureckiej. Granicę tę można obecnie dość łatwo przyjechać i jest to dodatkowa brama do Gruzji dla turystów jadących przez Turcją (wizę załatwia się w Trabzonie).
Główną atrakcją Batumi jest słynny Ogród Botaniczny, położony malowniczo na wzgórzach, bardzo rozległy ale dość zaniedbany. Kiedyś był jedyną imperium komunistycznego. Ale i dziś prezentuje się imponująco. Podzielony jest na geograficzne „dzielnice”- wszystkie rejony świata a widok z jego tarasów na turkusowe morze są urzekające. Za ogrodem botanicznym rozciągają się (także dziś zaniedbane), znane ze starej piosenki herbaciane pola Batumi. Uprawa herbaty w Gruzji zamiera bo stała się dla plantatorów nieopłacalna. Część plantacji dzierżawili Niemcy.
Z Batumi pojechaliśmy „marszrutką” na pobliską plażę w Kobuleti, niestety również kamienistą i tłumnie obleganą przez Gruzinów. Trzeba pamiętać, że po utracie słonecznej Abchazji, są to obecnie jedynie plaże Gruzji. Podobnie jak w Batumi tak i Kobuleti nocowaliśmy tuż przy plaży w kwaterach prywatnych (z prysznicem na zewnątrz, za ok. 4 USD od osoby).
Z Kobuleti, dalekobieżnym autobusem, omijając szerokim łukiem Abchazją, dotarliśmy do Kutaisi, drugiego w kraju co do wielkości i głównego miasta zachodniej Gruzji. Poza starą, malowniczą zabudową nadbrzeża rzeki Rion ogląda się tu górujące nad miastem, monumentalne ruiny katedry królewskiej Bagratydów (XI w.). W najbliższej okolicy znajduje się zespół klasztorny Gelati (chyba najpiękniejszy z klasztorów gruzińskich, w jego murach w czasach zagrożenia bytu państwowego przechowywano skarby kultury narodowej) oraz ruiny pałacu królewskiego w Geguti. W mieście są też dwie synagogi 9po jednej z nich, czynnej, oprowadzał nas życzliwy przewodnik). Na przełomie XIX i XX w. w Kutaisi osiedlali się zesłańcy bądź dobrowolnie przebywający tu w poszukiwaniu pracy Polacy.
Z Kutaisi nocnym pociągiem wróciliśmy do Tbilisi, gdzie na dworcu Didube przesiedliśmy się do „zbiorowej taksówki” (8 USD) jadącej do Kazbegi, miejscowości położonej już w górach Kaukazu. Jest to również najdalsza miejscowość na północy, do której można dojechać. Do granicy z Rosją jest tam 30 km.
Stosunki gruzińsko-rosyjskie są obecnie złe, ze względu na problem Abchazji, o wspieranie secesji której Gruzini oskarżają Moskwę. Obie strony wprowadziły obowiązek wizowy. Pasażerowie autobusów jadących z Tbilisi do Rosji są zatrzymywani na trasie i systematycznie okradani przez umundurowanych bądź cywilnych (prawdziwych lub fałszywych) funkcjonariuszy granicznych po stronie rosyjskiej. Często nie są to Rosjanie a członkowie plemion północno-kaukaskich. Towarzyszą temu rewizje pasażerów z rękami podniesionymi do góry.
Miasteczko Kazbegi jest bazą dla wypraw na szczyt Kazbeku. Na to jednak trzeba mieć dużo czasu i siły, a przed wszystkim pieniędzy, bo pozwolenie na wejście sporo kosztuje (informacje co do wysokości kosztów były sprzeczne). Musieliśmy zadowolić się mniej spektakularną wyprawą na górę Tsminda Sameba (2170 m n.p.m.) na której znajduje się najwyżej położony w Gruzji zabytkowy kościół. Wejście trwa około trzech godzin, zejście dwie. Są dwie drogi – jedna dłuższa ale ciekawsza, druga krótsza ale trudniejsza.
W drodze powrotnej do Tbilisi zatrzymaliśmy się przy klasztorze Ananuri, fantazyjnie z zewnątrz ornamentowanym. Wnętrze tego, nie tak starego jak na Gruzję bo pochodzącego z XVII wieku kościoła zawiera unikatowe w tym regionie freski przedstawiające Sąd Ostateczny. Klasztor dominuje nad wielkim, sztucznym jeziorem (możliwość kąpieli).
Po powrocie do Tbilisi i odebraniu wizy Azerbejdżanu, przerzuciliśmy się szybką, dalekobieżną „marszrutką” na wschodni kraniec Gruzji – Do Kachetii, krainy wina i poetów.
Jej głównym miastem jest Telawi, z fortecą króla Herakliusza II, ostatniego władcy niepodległej Gruzji, który w 1801 r. Przyjął zwierzchnictwo rosyjskie. Obecnie jest tam muzeum. Nocowaliśmy w położonej w pięknym ogrodzie eleganckiej willi. Za 6 USD od osoby mieliśmy wszelkie wygody.
Autostopem (15 km) dojechaliśmy do Tsinandali, by obejrzeć pałac książąt Czawczawadze, w pięknie utrzymanym parku (obecnie muzeum). Książe Aleksander Czawczawadze, spokrewniony z carami rosyjskimi, był jednym z pierwszych poetów romantycznych Gruzji. Wstęp do muzeum, jak prawie wszędzie w Gruzji, symboliczny (1 USD). Inna atrakcją parku w Tsinandali są tamtejsze winne piwnice. Choć zjawiliśmy się w nich już po zamknięciu, nie tylko nas po tym przybytku oprowadzono ale i zorganizowano degustację, choć w sposób niezbyt wyszukany. Piliśmy bowiem ze słoika, który przewodnik zanurzył w jednej z beczek.
Ostatni dzień pobytu w Gruzji, limitowanego kończącą się wizą, był dla nas bardzo intensywny. W dniu tym objechaliśmy właściwie całą Kachetię, rozpoczynając trasę od bardzo „fotogenicznej: fortecy klasztornej Gremi, uwiecznianej często na widokówkach. Dalej były tajemnicze leśne monastery Nekresi (VII w.). Jest to obecnie rezerwat historyczny: dojście od parkingu 3 km przez las. Przedpołudniowy objazd taksówką (20 USD od osoby za cały dzień) zakończyło zwiedzanie miasteczka Kwareli, z domem rodzinnym największego pisarza i patrioty XIX-wiecznej Gruzji Ilii Czawczawadzego (jest uważany za swiętego!) oraz z kolejnymi piwnicami winnymi Kindzmarauli. To najsłynniejsze winnice Gruzji, produkujące na eksport. Smak tego wina nie da się porównać z żadnym innym.
Po południu odwiedziliśmy klasztory Akhali Shuamta (czynny monaster żeński, jedyny w którym nie pozwolono nam robić zdjęć) i Dzweli Shumata (VI w. zrujnowany, funkcjonuje jako muzeum”.

Azerbejdżan

Dojazd

Można liniami Belavia do Baku lub Aerofłotem prze Moskwę (ok. 600 USD). Można też próbować pociągiem z Moskwy do Baku przez Dagestan, co jednak nie jest bezpieczne. My jechaliśmy lądem z Gruzji.

Wiza

Dość trudna do uzyskania i droga. W Warszawie nie ma przedstawicielstwa tego kraju. Najbliższe jest w Kijowie, ale trzeba tam jeździć lub wysłać paszport, co jest ryzykowne. Podobno można ją uzyskać na miejscu, ale tylko na lotnisku w Baku (obecnie bez problemu – 2 zdjęcia i 40 USD; w planach jest wydawanie wiz na granicach lądowych). Na granicach lądowych i morskich nie jest to możliwe. Służbowe pieczątki AB już nie działają. Ponieważ Azerdejdżan znajduje się w stanie wojny z Armenią i w Erewaniu nie ma jego ambasady, jedyną dla nas szansę na miejscu dawała ambasada w Tbilisi (Mukhadzis Kucha 4). Uliczkę tę trudno znaleźć, nie znają jej taksówkarze – trzeba pytać o Park Vake a stamtąd po schodach na lewo w dół około 10 minut marszu. W ambasadzie nie przejmują się klientami, długo czeka się na zewnątrz aż urzędnik łaskawie wychyli się z okna. Postawiono nam warunek: przymusowy wykup trzech noclegów w hotelu w Baku (minimum 15 USD za noc), za pośrednictwem biura Caucasus Travel (trudno je znaleźć, trzeba pytać o kościół Anchiskhati, na starówce – biuro znajduje się na jego zapleczu) oraz okazyjnie biletu powrotnego z Baku. Tak więc wiza kosztowała nas zamiast 65 USD – 110 USD! Była to najdroższa w moim życiu wiza, ale rady nie było. Dostaliśmy ją zresztą tylko dzięki zarezerwowanemu biletowi powrotnemu. Tak więc kraj do niedawna łatwo dostępny stał się trudno dostępnym. Można przechytrzyć biurokratów pokazując im przesłaną faxem rezerwację hotelu – lepszej klasy hotele w Baku taką rezerwacje potwierdzą. Rezerwację powrotną z Baku uzyskaliśmy dzięki przypadkowi. W kraju mieliśmy wykupiony bilet w obie strony do Erewani, bo urzędnik biura przy ul. Brackiej twierdził, że Belavia nie lata do Baku. W biurze tych linii w Erewaniu uprzejma urzędniczka zmieniła wylot powrotny na Baku (za niewielką dopłatą). Inaczej musielibyśmy wracać z Baku do Erewania i załatwić w każdym kraju wizy powrotne, co graniczyłoby z koszmarem, nie mówiąc już o stracie czasu.

Waluta

1 USD = 4500 manat (lato 2001, kurs w miarę stabilny). Wszystkie banknoty w Azerbejdżanie mają swoje nazwy miejscowe: 500 manatów (Nizami), 1000 manatów (Mamied albo Memmed), 10000 manatów (Szirwan), 50000 manatów (Nachczywan). Wszystkie ceny podawane są w „szyrwanach” a jeżeli są mniejsze od szirwana to w mamiedach. Wymiana pieniędzy (bezpieczna) w kantorach. Jeżeli nie ma w pobliżu kantoru można pytać o możliwość wymiany w sklepach, budkach lub barach. W wielu miejscach można płacić w dolarach.

Noclegi

Na prowincji możliwe są tylko w nielicznych, zdewastowanych, wielopiętrowych hotelach postsowieckich. Tak się złożyło, że musieliśmy korzystać z tych hoteli tylko w trzech miastach. Płaciliśmy tam 4-6 USD od osoby, w pokojach na wysokich piętrach, na ogół bez wody, która dostępna była tylko na parterze. Windy nie działały. Ściany i podłogi w całym hotelu pełne dziur, ale robactwa na szczęście nie było. Ostatnio jednak na prowincji rośnie liczba małych hotelików.

Wyżywienie

Ceny posiłków znacznie wyższe niż w innych krajach regionu – ok. 4 – 5 USD za obiad w skromnej restauracji. Najczęściej serwowanym daniem był znany z innych krajów muzułmańskich lule-kebab (miękki szaszłyk) w odróżnieniu od zwykłego kebabu (twardego), z dodatkiem jarzyn i przypraw. W większości lokali nie ma zwyczaju podawania menu z cenami, które ustalane są przez obsługę „na wygląd” klienta. Trzeba się targować i porównywać ceny w różnych miejscach. W Baku za kwotę 4-5 USD mogą zjeść posiłek trzy osoby (duża porcja szaszłyku, chleb, ser, pomidory, gatych). Godny polecenia jest szaszłyk z jesiotra serwowany z sosem z granatów narszerab.

Podróżowanie po kraju

Między większymi miastami transport publiczny jest dość sprawny, kursują zarówno autobusy jak i „marszrutki”. Gorzej z dotarciem do ciekawych miejsc położonych na uboczu jak np. Lahidż czy Kalaybugurt. Tam trzeba wynajmować taksówki (droższe niż w Armenii i Gruzji).

Przewodniki

Część przewodnika Lonely Planet (wydanego 2000) dotycząca Azerbejdżanu zawiera liczne nieścisłości. Podano tylko drogie hotele, zwłaszcza w okolicach Baku. Trzeba korzystać z informacji na miejscu.

Trasa
Logodekhi – Balakan – Zakatala – Szeki – Gjandżi i okolice

Ponieważ nie było sensu wracać z Telawi do Tbilisi i tłuc się stamtąd nocnym pociągiem do Gjandżi, zdecydowaliśmy się na przekroczenie granicy w Lagodekhi (Kachetia). Przejechaliśmy ją, ku naszemu zaskoczeniu, szybko i sprawnie. Po stronie azerskiej, już po odprawie paszportowo- celnej, w jakiejś budce zażądano od nas książeczek zdrowia i szczepień. Wiedzieliśmy, że nie są one konieczne przy wjeździe do Azerbejdżanu. Wręczono nam jednak… termometr i kazano zmierzyć temperaturę. Wydało się to nam komiczne, że parsknęlismy śmiechem. Graniczni wydrwigrosze spuścili wtedy z tonu i wymienili jakąś niewielką kwotę, którą chcieli z nas wydusić. Gdy odmówiliśmy, dali nam spokój.
Od granicy do miasteczka Balakan zabraliśmy się taksówką (2 USD). Po wymianie pieniędzy przejechaliśmy „marszrutką” do Zakatali, gdzie mieliśmy pierwszy nocleg, w zdezelowanym hotelu „Azerbejdżan” (4 USD od osoby; wody nie było), wypełnionym uchodźcami z Karabachu (okazało się, że w sąsiedniej miejscowości Tala znajduje się przyzwoity hotelik). W XIX wieku Zakatala pełna była polskich kolonistów. Miasto zachowała starą, kamienna zabudowę. Górne piętra niektórych domów mają drewniane wykusze. Za głównym placem, ocienionym wiekowymi drzewami, znajduje się zabytkowa forteca (niedostępna – obiekt wojskowy). Przy placu, schowany za domostwami (przy drodze zjazdowej z twierdzy), znajduje się kościół katolicki, zwany „polskim”.
O wiele ciekawszym miastem jest Szeki, dawna stolica chanatu szekijskiego. Główna ulica, zabudowana jest okazałymi karawanserajami (największy z nich zamieniono na luksusowy hotel). Ulicę tę zamyka twierdza chanów, wewnątrz której stoi okazały pałac, dekorowany od podłogi do sufitu malowidłami przedstawiającymi sceny bitewne i dworskie oraz ornamenty roślinno-geometryczne. Podobnych pałaców widziałem wiele w Iranie.
Tu jednak, w Azerbejdżanie jest on jako jedyny, niemalże świętością narodową. Wstęp jest dość drogi – 6 USD (tyle od nas ściągnęli – podobno zwykle biorą 4-5 mamiedów od głowy). Po drodze do pałacu mija się dwa muzea, w tym jedno etnograficzne (w dawnym meczecie). Trzeba tu zaznaczyć, że inaczej niż w Armenii i Gruzji, gdzie kościoły i klasztory przetrwały, choć zdewastowane, w Azerbejdżanie czasy sowieckie przyniosły wielkie szkody dla większości zabytków. Meczety niszczono z o wiele większą zaciekłością niż świątynie chrześcijańskie. Przepadły wtedy zabytki m.in. starej stolicy Szemachy.
Kolejne miasto na naszej trasie – Gjandżi (za czasów sowieckich Kirowabad) jest rodzinnym miastem największego poety Azerów Nizamiego (1141-1209). Na peryferiach wznosi się okazałe mauzoleum poety (wielokrotnie w przeszłości niszczone) a obok ogląda się wyrzeźbione w kamieniu sceny z jego eposów. W centrum miasta stoi stary Meczet Piątkowy a na dalekich peryferiach mauzoleum Imam-zade. W Gjandżi nocowaliśmy u poznanej w jednym z gruzińskich kurortów starszej już Azerki. Była gościnna, ale zakazała nam noszenia szortów i koszul z krótkimi rękawami!
Mając trochę wolnego czasu pojechaliśmy podmiejską „marszrutką” do pobliskiego Chanlaru (oryginalna nazwa Hellendorf), by obejrzeć tam ciekawą zabudowę ( domy z podcieniami i kościoły) wzniesioną przez osadników niemieckich na początku XIX w. Do I wojny światowej było to centrum winiarstwa. Tu mieliśmy przygodę. Chanlar położony jest dość blisko Karabachu, ale jeszcze nie w strefie przygranicznej i z przewodnika wiedzieliśmy, że można tam jechać. Zatrzymał nas jednak policjant i zaprowadził na komisariat. Tam „naczelnik”, sympatyczny zresztą, wyraził swą troskę o nasze bezpieczeństwo, stwierdził, że w strefie przygranicznej, możemy być zastrzeleni przez „terrorystów ormiańskich”, grasujących po okolicy. Po godzinnej rozmowie wypuścił nas, po zapewnieniu, że nie pojedziemy dalej w tym kierunku.
Następnie zwiedzaliśmy Barde, z licznymi niegdyś, a dziś bardzo zdewastowanymi meczetami – grobowcami dawnych imamów. Są ozdobione zewnętrzna dekoracją majolikową. Senne miasteczko było ongiś stolicą Kaukaskiej Albanii.
Z Bardy dojechaliśmy autobusem do skrzyżowania w Jewlach a następnie szybką „marszrutką”, karkołomnymi serpentynami, pojechaliśmy do dość odległej Szemachy, dawnej stolicy Azerbejdżanu. Jedyną starą budowlą, która przetrwała czasy sowieckie, jest Meczet Piątkowy, odbudowany w XIX w. po trzęsieniu ziemi przez Polaka Józefa Płoszkę.
Na północnych obrzeżach miasta (3 km), na wzniosłej górze, wznoszą się ruiny twierdzy Gulistan (była to główna siedziba szirwanszachów), a na obrzeżach południowych znajduje się stary cmentarz muzułmański, z interesującymi grobowcami dawnych władców – Jedi Gumbet (Siedem Grobowców).
Po południu wybraliśmy się do rezerwatu – kompleksu zamkowego Kalaybugurt (20 km.). Przez bezdroża dowiozła nas kursująca raz dziennie „marszrutka”. Były jednak duże problemy z powrotem. Trzeba było szukać owej „marszrutki”, która specjalnie dla nas wróciła do Szemachy. Najciekawszym miejscem w okolicach Szemachy, jest odległe od niej 80 km miasteczko Lahidż, położone na półce skalnej i będące „żywym skansenem” dawnej architektury kamiennej. Są tam liczne meczety – w jednym z nich jest muzeum etnograficzne. Są też warsztaty rzemieślnicze – blacharzy i garncarzy. Ludność chętnie pozuje do zdjęć. Po kamiennym bruku głównej uliczki cwałują jeźdźcy na koniach, wcale nie dla turystów, bo ich tam nie ma. Wyboista droga do Lahidż wiedzie wąskim kanionem, z zapierającymi dech widokami na niezwykłe formacje skalne, przypominające świątynie egipskie.
Z Szemachy pojechaliśmy już prosto do Baku, gdzie znaleźliśmy życzliwe przytulisko u tamtejszej Polki, pani Ewy, która wyszła za mąż za Azera. Dysponują dwoma mieszkaniami, z których jedno udostępnili nam na kilka dni. Ostatnie noce musieliśmy jednak spędzić w wykupionym w Tbilisi za ciężkie pieniądze hotelu Apszeron (15 USD za noc). Tu na szczęście woda była, a standard pokoju niezły. W Baku można wynająć kwaterę (jest wiele biur pośrednictwa) i jest to najtańszy wariant noclegu.
W Baku oglądaliśmy przede wszystkim starówkę, wypatrując gdzie by tu mógł mieszkać… Czarek Baryka z „Przedwiośnia”, a gdzie jego koledzy. Przed rokiem na starówce tej kręcono filmową adaptację „Przedwiośnia”. Chyba starówka nie zmieniła się od tamtych czasów. Są tam liczne meczety i karawanseraje (najstarszy z XII w.). Jest też bardzo zaniedbany Pałac Szyrwanszahów, który mógłby stać się „perełką” po starannej restauracji (wstęp 4 USD). Jest też słynna Wieża Dziewicza, symbol tego miasta, z której ogląda się jego panoramę.
Najbardziej jednak interesowały nas budowle wzniesione na przełomie XIX i II w. przez Polaków. Głównymi architektami miasta byli wtedy kolejno: Józef Gosławski, Kazimierz Skórewicz, Eugeniusz Skibiński i Józef Płoszko. Ich dziełem są najokazalsze budynki XIX wiecznego centrum, z pięknymi wnętrzami utrzymanymi w duchu epoki (styl ten określa się jako bakijską secesję), wzniesionej dla użytku publicznego (gmach Dumy Państwowej – J. Gosławski) lub też na zamówienie tamtejszych potentatów naftowych.
Dziełem Józefa Płoszki są: monumentalny pałac Towarzystwa Dobroczynności „Ismalia” (obecnie Akademia Nauk) oraz pałac Muchtarowa (ozdobiony rzeźbą polskiego rycerza w zbroi) – obecnie Pałac Ślubów. Wspomniani Polacy wznieśli też w Baku dworzec kolejowy, meczet, pasaż handlowy i teatr muzyczny. Najbardziej okazałym dziełem jest pałac Tagijewa (obecnie muzeum historyczne).
Najważniejszymi dla turysty miejscami w okolicach Baku jest świątynia Ognia w Surachanach (która jednak nie dorównuje podobnym obiektom w Iranie) oraz rezerwat skalny w Kobystanie (ok. 60 km na południe; dojazd „marszrutką” 101 z Bulwaru Nafciarzy). Główną atrakcją rezerwatu są tamtejsze rysunki naskalne, podobno nie ustępujące petroglifom saharyjskim w Algerii (wstęp 5 USD), zwiedza się z przewodnikiem” dojazd do rezerwatu taksówką lub 4 km pieszo).
Prawie nad samym Morzem Kaspijskim ogląda się średniowieczne zamki w Nardaranie i Mardakanie. W tym ostatnim mieście są także Ogród Botaniczny i pałace dawnych milionerów naftowych, które jednak nie są udostępnione do zwiedzania. Ku naszemu zaskoczeniu, plaże nadkaspijskie okazały się o wiele przyjemniejsze niż czarnomorskie w Gruzji. Są piaszczyste a fale nie są zbyt strome. Woda jest czysta i w ogóle nie odczuwa się bliskiego sąsiedztwa naftowych wież wiertniczych, którymi usiane jest wybrzeże na Półwyspie Apszerońskim.
Obecnie nie urządza się już wycieczek statkiem do Nafcianych Kamieni (wieże wiertnicze i miasto na palach w głębi zatoki), które były dość popularne w czasach sowieckich. Chociaż… jak się da to się zrobi!
Najpiękniejsza panorama Baku, zwanego przez niektórych „nadkaspijskim Neapolem” rozciąga się ze wzgórza Szehidler Hiyabani, na którym wznosi się pełne ekspresji mauzoleum Azerów poległych w wojnie o Karabach. Nieco mniejsze pomniki poświęcone poległym w tej krwawej wojnie znajdują się też w innych miastach.
W Baku mieszka duża grupa Polaków lub osób polskiego pochodzenia. Po spotkaniu w Gruzji pana Poniatowskiego wcale już nie zdziwiło nas spotkanie w Baku pani Potockiej. Obie wspomniane osoby nie mają jednak nic wspólnego z dawną arystokracją, żyją bardzo skromnie, a o swych przodkach wiedzą niewiele. Po prostu tak się nazywają.
I na koniec dwa najważniejsze miejsca w Kachetii: klasztor Ikalto, w którym w średniowieczu funkcjonowała sławna Akademia (VIII-XVII w.) – wykładano tam m.in. filozofię w duchu neoplatońskim, oraz monumentalny, największy na Zakaukaziu klasztor Alwaerdi (wysokość głównego kościoła sięga 50 metrów). Miejsce to odwiedzają licznie pielgrzymki z całej Gruzji. Tak zakończyła się nasza wyprawa szlakiem historii i sztuki gruzińskiej. Na wysokie góry nie było już czasu. Są one zresztą teraz trudno dostępne. Prawie wszystkie schroniska są zrujnowane (jest już kilka hoteli z których można robić wypady w góry). A o bezpieczeństwie na górskich szlakach zdania są podzielone..
Rankiem następnego dnia w kachatyjskim miasteczku Logodechi przekroczyliśmy granicę Azerbejdżanu.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u