Zimowa rowerowa przeprawa przez Himalaje – Piotr Strzeżysz

Piotr Strzeżysz

Termin realizacji: 17.01.2007-15.02.2007

Trasa:

Lhasa-Shigatze-Lhatse-Tingri-Nyalam-Katmandu, czyli tzw. Szosa Przyjaźni

Koszty:

Cena biletu lotniczego na odcinku: Warszawa-Helsinki-Pekin (FinnAir), Pekin-Chongquing (Air China), Katmandu-Delhi (Indian Airlines) oraz Delhi-Helsinki-Warszawa (FinnAir): 2850 zł

Bilet kolejowy z Chongquing do Lhasy przez Golmud (Kermo) – 300 zł

Dzienne wyżywienie w Tybecie – ok. 20 zł dziennie. Często korzystałem z gościnności Tybetańczyków i jadłem w wioskach, w których nocowałem. W Chongquing nie wydałem prawie żadnych pieniędzy, bowiem mieszkałem u znajomej Chinki Song Lee.

Noclegi – dosłownie cztery razy płaciłem za nocleg w hotelu – razem 100 złotych. Nocowałem w wioskach z Tybetańczykami, albo w zadaszonych miejscach, chroniących przed wiatrem (jechałem bez namiotu). Zdarzały się też dziury w ziemi albo śnieżne zaspy.

Przewodniki

Dla rowerzystów nieoceniony jest ‘Tibet Overland’ autorstwa Kym MccConnell’a (Wyd. Trailblazer), zawierający mnóstwo praktycznych informacji, łącznie z profilami tras i bardzo dokładnymi opisami kilkunastu szlaków.

Pomysł wyjazdu do Tybetu w styczniu i przejechania pasma Himalajów na rowerze w środku zimy nie zrodził się we mnie, aby odreagować nieznośne, letnie upały, doskwierające podczas wakacji na śródziemnomorskiej plaży. Nie wziął się również z jakichś masochistycznych pobudek, ani z tego, że jazdę po bezdrożach w trzydziestostopniowym mrozie i silnie wiejącym, lodowatym wietrze przedkładam nad letnią przejażdżkę po urokliwych polach i lasach. Poza trudem, zmęczeniem i przejmującym zimnem, czekały mnie przecież przepiękne krajobrazy, spotkania z ludźmi i nowe, bogate doświadczenia. Ale to nie tylko tęsknota za przyrodą i chęć przeżycia porywających przygód pchnęła mnie do rozpoczęcia tej karkołomnej wyprawy. To pozostawiony nieumyślnie w Tybecie rower stał się spiritus movens całego wyjazdu.

Otóż rok wcześniej przez dwa miesiące podróżowałem rowerem po Chinach i Tybecie, przejechawszy z górą trzy tysiące kilometrów. Z Lhasy zamierzałem udać się do Pekinu, dopiero co oddaną do użytku, najwyżej położoną na świecie linią kolejową. Na dworcu kolejowym zapewniono mnie, że nie będzie żadnych problemów z przewiezieniem roweru pociągiem. Jakież więc było moje zdziwienie w dniu odjazdu, kiedy to nie tylko nie pozwolono mi wejść do pociągu, ale nawet nie mogłem wnieść bagażu na teren dworca. Na nic zdawały się tłumaczenia i prośby i byłbym pewnie zostawił rower pod ścianą, a sam wsiadł do pociągu z odczepionymi sakwami, gdybym w porę nie spostrzegł poznanej kilka dni wcześniej Chinki Song Lee. Jednak nawet jej nie udało się przekonać upartych służbistów, szybko więc postanowiłem, że zostawię rower w Lhasie, a sam wrócę po niego w następnym roku. Song Lee obiecała, że się nim zaopiekuje. Dotrzymała słowa.

To przecież mój rower!

Pierwszą rzeczą, jaka zdziwiła mnie po przybyciu do Lhasy był, pomimo siarczystego mrozu, prawie zupełny brak śniegu. Drugą, ogromne tłumy Tybetańczyków na ulicach i zaledwie kilkoro spotkanych turystów. Niektórzy przybyli już zapewne na mające się wkrótce odbyć uroczystości, związane z rozpoczęciem nowego tybetańskiego roku.

Zameldowałem się w hotelu i włóczyłem po mieście, czekając do wieczora, kiedy to byłem umówiony z tajemniczym Pubu, który miał przyprowadzić mój rower. Chinka Song Lee zostawiła rower na przechowanie jakiemuś swojemu znajomemu i od niego właśnie miałem mój rower odzyskać.

Kwadrans przed siedemnastą zjawiłem się w umówionym miejscu, czekając na Pubu. Spacerując wzdłuż ulicy zobaczyłem nagle pomiędzy innymi jednośladami oparty o murek sklepu mój rower! Nawet nie był przypięty! Nie posiadałem się z radości, widząc go w stanie, jakim zostawiłem go kilka miesięcy wcześniej. Brakowało jedynie bagażnika z przodu i prędkościomierza, ale najważniejsze, że koła były całe i kierownica i rama! Już miałem odjechać, kiedy to z pobliskiego sklepu wyszło kilka osób, wykrzykując coś w moją stronę, mocno przy tym gestykulując. Zacząłem tłumaczyć, że to jest mój rower i przyprowadził go tutaj dla mnie kolega Pubu. Bariera językowa uniemożliwiała jakąkolwiek komunikację. Do tego, jakby spod ziemi, zjawił się policjant i sytuacja mocno się zaogniła. Wpadłem na pomysł, aby zadzwonić do Song Lee i tak też zrobiłem. Za moment wszystko było jasne. Dziewczyna przekonała policjanta, że to ja jestem właścicielem roweru i za moment ruszyłem z powrotem do hotelu. Tajemniczego Pubu niedane mi było poznać, ale najważniejsze, że miałem swój rower i mogłem kontynuować podróż do Katmandu.

Niepotrzebne papierki

Gdyby nie przenikliwe zimno, dające się we znaki podczas jazdy, czy widok szczelnie opatulonych mijanych postaci na drodze, to patrząc na krajobraz można by pomyśleć, że jechałem w środku lata. Ten całkowity brak śniegu przez pierwsze dni jazdy był dla mnie bardzo przyjemną niespodzianką. Problemem pozostawał jednak wiatr, który na otwartych przestrzeniach tchnął lodowatym, przejmującym zimnem.

Ubranie, które zabrałem z Polski, okazało się daleko niewystarczające. Na tybetańskim targu, za równowartość trzydziestu złotych, kupuję grubą, puchową kurtkę i spodnie. W Shigatze, w hotelu Tenzin, natykam się na poznaną rok wcześniej panią Dicki, która załatwia pozwolenia na podróż. Samotna wyprawa rowerem po Tybecie jest bowiem zabroniona i w dodatku nielegalna. Tak więc, aby być z zgodzie z prawem, należy wykupić udział w wycieczce, albo próbować kupić pozwolenie. Ta ostatnia opcja w Lhasie jest teoretycznie niemożliwa, ale bez problemu cenny papierek można dostać w Shigatse. Według informacji z większości przewodników pozwolenia powinny być wydawane przez PBS (Public Security Bureau), ale w praktyce jest to niemożliwe. Pozostają więc prywatne osoby, takie jak pani Dicki z hotelu Tenzin, która załatwia pozwolenie prawie od ręki. Dicki mnie poznała, ale na kupno papierka drugi raz nie dałem się nabrać, choć musiałem wysłuchać jeszcze kilku morałów o konsekwencjach bycia przyłapanym na ‘nielegalnej jeździe’ w drodze do Katmandu.

Praktyka (nie) czyni mistrza

Monotonny, bezśnieżny krajobraz, urozmaicany wizytami w przydrożnych wioskach, towarzyszył mi przez następne dni podróży. Czas płynął miękko, spokojnie, bezgłośnie, od zimnego poranka, poprzez bardzo wietrzne popołudnia, do pogłębiającego się, przeszywającego zimna nocy. Jadąc uparcie na zachód, pokonywałem kolejne kilometry, dzielące mnie od granicy i cieplejszego Nepalu. Noclegi zazwyczaj spędzałem u tubylców, będąc bardzo serdecznie przyjmowany. Częstowano mnie prostym, ale sycącym i pożywnym jedzeniem, do którego obowiązkowo podawano całe litry słonej i tłustej herbaty. Jakże przyjemnie było zasiąść w ciepłej izbie po wyczerpującej jeździe w zacinającym wietrze i przenikliwym zimnie. Kiedy wieczorem dogasał ogień w piecu, zaczynało się znów robić zimno. Pozostawiana na noc woda w butelce zamarzała, zanim zdążyłem zasnąć… Problemem było również nocne odcedzanie pęcherza, bowiem znaczyło to kilkakrotne wygrzebanie się z ciepłego śpiwora i wyjście na zewnątrz na przenikliwy mróz. Próbowałem z plastykową butelką w śpiworze, ale po kolejnym zalaniu cennego puchu zarzuciłem tą praktykę. A szkoda, bo jak prawdziwie pisał Marek Kamiński we wspomnieniach ze spaceru na biegun, ‘miło się w nocy przytulić do czegoś ciepłego’.

W Baipie robię sobie dzień przerwy w znajomym już hotelu u poznanych rok wcześniej Tybetańczyków. Wyprane wieczorem ubrania znajduję rankiem zupełnie zamarznięte. Skarpetkami można byłoby gwoździe wbijać. Maleńki ręcznik, który dostałem razem z miską poprzedniego dnia, też zamarzł. Na zewnątrz rankiem minus trzydzieści stopni Celsjusza, wewnątrz niewiele cieplej. Cały dzień prawie spędzam przy piecu w izdebce gospodarzy, wypijając kilka litrów słonej herbaty. Pocieszam się, że zostały jeszcze dwie duże przełęcze i potem czeka mnie jeden z najdłuższych zjazdów na świecie – prawie sto siedemdziesiąt kilometrów w dół do Nepalu.

Pomocni tubylcy

Im bliżej do granicy, tym więcej śniegu. Z każdym dniem jechało się coraz trudniej, ale świadomość, że prawie dotarłem do celu, dodawała sił. Najgorzej było na przełęczach, gdzie wiatr smagał po twarzy, tamował oddech, na wskroś przejmował zimnem i często musiałem pchać przed sobą rower, chwiejąc się i uginając jak żagiel pod uderzeniami nielitościwych podmuchów, ciskających we mnie drobinki szczypiącego w policzki, zmrożonego śniegu. Za wioską Tingri biały całun zimy pokrył drogę aż po rozległy horyzont.

Przed Nesar zrywam łańcuch. Tragedia. Nie zabrałem ze sobą spinki, nie mam odpowiednich narzędzi, zakładałem, że te tysiąc kilometrów z Lhasy do Katmandu łańcuch powinien wytrzymać. Próbuję za pomocą kamieni i wąskiego klucza. Bez rezultatu. Z opresji ratują mnie przejeżdżający w ciągniku Tybetańczycy. Wrzucamy rower na przyczepkę i jedziemy do wioski. Tam, z pomocą gwoździa i młotka udaje się spiąć łańcuch i mogę jechać dalej. Z radości w chałupie zostawiam kurtkę puchową. Do granicy zostało kilkadziesiąt kilometrów, nie sądziłem, że jeszcze mogłaby mi się przydać…

Następnym razem wezmę narty

W miasteczku Nyalam dowiaduję się, że z powodu zasp droga na południe została zablokowana i nie wiadomo, kiedy będzie odśnieżona. Trochę trudu kosztowało mnie przekonanie żołnierzy, że dam radę przejechać rowerem po śniegu, który był już trochę rozjechany przez wojskowe ciężarówki i pług. Pierwsze dziesięć kilometrów rzeczywiście jakoś sobie radziłem, choć było bardzo ślisko, więc co jakiś czas zaliczałem niegroźną wywrotkę na białym puchu. Jeszcze kilka kilometrów zjazdu i oczom moim ukazała się wielka góra śniegu, z którą nie mógł poradzić sobie napierający pług. Prawdopodobnie z pobliskiego zbocza zeszła potężna lawina i w poprzek przecięła drogę. Zsiadłem więc z roweru i chcąc nie chcąc, musiałem przypatrywać się, ciekawemu skądinąd, spektaklowi bezkrwawej walki techniki z żywiołem, od której odstąpili w końcu panowie z pługa. Maszyna napierała, prychała, dyszała, aż w końcu wydała z siebie jakby ostatnie tchnienie, zakończone wielkim ‘łup’ i stanęła pod niebezpiecznie wyglądającym kątem pośrodku białej góry. Łudziłem się jeszcze przez chwilę, że może to tylko tak na przerwę obiadową pług wyłączono, ale niestety, trzej panowie wyraźnie dali mi do zrozumienia, że na dzisiaj rezygnują z kolejnej próby podjęcia nierównej rozgrywki.

Z rowerem jako pługiem

Decyduję się na dalszą jazdę, a raczej spacer do granicy, po nieodśnieżonej drodze. Do Nepalu zostało dwadzieścia kilka kilometrów. Marsz był o wiele cięższy, niż się spodziewałem. Śnieg oblepiał rower i nie było mowy o jakiejkolwiek jeździe. Z trudem pchałem rower po zaspach. Co kilkaset metrów musiałem się zatrzymywać na porządny odpoczynek. Śnieg oblepiał rower, koła z trudem się obracały. Chwilami myślałem, aby zostawić rower pod skałą i dalej iść z samymi sakwami i plecakiem. Wreszcie za którymś zakrętem dostrzegłem hotel, gdzie przez kilkunastoosobową rodzinę zostałem bardzo ciepło przyjęty. Usiadłem obok pieca, zmieniłem ubranie na suche, a mokre rozłożyłem obok pieca. Pani domu tłumaczyła mi coś wylewnie, zapewne o zasypanej drodze, wtórując sobie rękoma i kwitując co jakiś czas swój monolog siarczystym splunięciem, a kiedy wreszcie zmęczyła się wymachiwaniem, z piersi wyrwał jej się podsumowujący wszystko głęboki bek. Poczęstowano mnie campą, czyli mąką z prażonego jęczmienia i słoną herbatą. Szkoda, że nie mówiłem po tybetańsku. Za każdym razem, kiedy napotykam barierę językową, czuję, że coś tracę, że nie mogę poznać ludzkich myśli, marzeń, słów. Choć z drugiej strony, nie potrzebowałem słów, aby poczuć, że ludzie ci są szczerzy, mili, przyjaźni i gościnni.

Wreszcie Nepal

Wieczorem pług odgarnął drogę i następnego ranka mogłem ruszyć dalej. Było bardzo stromo, ślisko i niebezpiecznie, do tego prawie zupełnie starłem ostatnią parę klocków hamulcowych. Kiedy śnieg się skończył, rozpocząłem brawurowy, szaleńczy zjazd do granicznego Zhangmu (Dram). Na granicy nie miałem żadnych problemów z załatwieniem wizy, wydano mi ją właściwie od ręki. Wreszcie Nepal, gdzie straciłem już resztę pozostawionej odrobiny rozsądku i pędziłem na złamanie karku po muldach, kamieniach i wybojach, za hamulec mając grube podeszwy od trekingowych butów. Kiedy wreszcie postanowiłem zwracać baczniejszą uwagę na doły, psy, krowy, świnie oraz inne przeszkody pojawiające się coraz liczniej na drodze, oczom moim ukazał się wielki głaz, dokładnie na trajektorii mojego szaleńczego zjazdu i nie zdążyłem już nic więcej zrobić, jak tylko pochylić się lekko i skręcić w ostatnim ułamku sekundy, ale było już za późno – zawadziłem nieznacznie pedałem i wyskoczyłem do góry jak kamfora, spadając po pięknym locie, jak kot na cztery łapy, wycierając przy tym ziemię z brudu i kurzu na odcinku kilku metrów, ścierając sobie przy okazji skórę z dłoni i kolan.

(Nie)szczęśliwy wypadek

Decyduję się na podjechanie do Katmandu autobusem, co mogło skończyć się tragicznie, gdyż po drodze kierowca spowodował wypadek, zjeżdżając nagle na lewo do przydrożnego rowu. Całe szczęście, że wybrał właściwą stronę. Gdyby skręcił w prawo, autobus stoczyłby się zapewne kilkaset metrów po bardzo stromym zboczu do głębokiego na kilkaset metrów wąwozu. Byłem w takim szoku po wypadku, że prawie zapomniałem o rowerze przypiętym na dachu pojazdu. Na szczęście i mnie i jemu nic się nie stało.

W Katmandu kolejna niespodzianka. Rankiem następnego dnia spadł śnieg, pierwszy od sześćdziesięciu dwóch lat w całej kotlinie! Co prawda promienie słoneczne roztopiły go do południa, ale nadal było bardzo zimno i pogoda nie zachęcała do spacerów. Miałem jednak jeszcze kilka rzeczy do załatwienia, między innymi pudło na rower. Owszem, pudła były, ale pieniędzy za nie żądano ode mnie astronomicznych. Na nic się zdały tłumaczenia, że w moim kraju takie pudło mogę dostać za darmo, więc tutaj jeszcze im robię przysługę, chcąc za nie zapłacić. Cóż, w Nepalu pudło jest towarem deficytowym i można na nim, jak widać, nieźle zarobić.

Z rowerem do krawca

Znalazł się wreszcie jakiś uczynny Nepalczyk, który zaproponował, że zaprowadzi mnie do krawca, który w kilka godzin, za niewielką opłatą, uszyje mi wspaniały pokrowiec. Naiwnie poszedłem za ‘wybawcą’. Podejrzenie moje powinno wzbudzić już to, że krawiec okazał się być pracownikiem sklepu z biżuterią a podobnych sklepów odwiedziliśmy kilka. Każdy z właścicieli był kolejnym ‘kuzynem’ mojego nowego znajomego. Przez każdego byłem bardzo gorąco i wylewnie przyjmowany, przy okazji częstowany koniaczkiem i pysznymi słodyczami. Kiedy wreszcie przejrzałem na oczy i domyśliłem się, że oni w ten pokrowiec chcą wszyć jakieś kamienie, było już mi bardzo niezręcznie się wycofać. A kiedy i oni zorientowali się, że ja wiem, to już bezpardonowo, otwarcie zaproponowali przewóz kamieni, dzięki czemu miałem zarobić, bagatela, pięćdziesiąt tysięcy euro. W szczegóły nie wnikałem. Koniaczek pomógł dyplomatycznie się wycofać. Zgrabnie udałem zainteresowanie i umówiłem się na wieczorne spotkanie u jednego z kuzynów. Wszyscy wydawali się zadowoleni. Kiedy znalazłem się z powrotem na ulicy, pomknąłem do hotelu, mając nadzieję, że szukać mnie tam nie będą. Na szczęście Katmandu jest duże, a ja nie powiedziałem, w którym hotelu się zatrzymałem. Koniaczek wyostrzył zmysły, przez co miałem wieczorem trochę kiepski nastrój.

I znów się udało

Rankiem za astronomiczną sumę kupiłem pudło, a raczej karton i włożywszy go pod pachę, ruszyłem na lotnisko. Przyzwyczajony do problemów w przewozem roweru samolotem i tym razem oczekiwałem jakichś nowych kłopotów. Ku mojemu zdziwieniu, tym razem wszystko odbyło się bez żadnych niemiłych niespodzianek. Odprawa przebiegła wyjątkowo sprawnie i szybko. Ponieważ najpierw leciałem do Delhi, musiałem jeszcze zatroszczyć się o przełożenie bagażu na indyjskim lotnisku do odpowiedniego samolotu, gdyż, z niewiadomych mi przyczyn, nie mogłem nadać pakunków od razu z Katmandu do Polski. A kiedy odbierałem w Warszawie rower owinięty w oblepione nalepkami ‘security checked’ strzępy kartonu, wydawało mi się, że białą rysą na tle zakurzonego lakieru, uśmiecha się on o wiele szerzej ode mnie.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u