Z Szanghaju do Lhasy i jeszcze dalej … – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Liczba uczestników: początkowo 8 osób a następnie 1.

Czas trwania podróży: 28.06.2006 – 31.08.2006 (63 dni)

Całkowity koszt wyprawy: 13.000Y czyli okolo 1625USD

Trasa podróży: Babu – Guilin – Szanghaj – Yichang – Chongqing – Chengdu – Lhasa – Samye – Yamdrok Tso – Gyantse – Shigatse – New Tingri (Shegar) – Mt. EBC – Zhongmu – Shigatse – Kaga – Zhongba – Paryang – Montser – Darchen (Mt. Kailash) – Saga – Shigatse – Lhasa – Zhongdian – Qiaotou (Tiger Leaping Gorge) – Lijiang – Dali – Baoshan – Kunming – Liuzhou – Babu

Od ponad roku pracuję w Chinach i każde wakacje poświęcam na ich zwiedzanie. Tym razem moim celem był Tybet i Yunnan. Na wspólną wyprawę umówiłam się ze znajomymi z Polski. Postanowiliśmy ją zacząć od Szanghaju, gdzie mieliśmy się wszyscy spotkać.

Pierwszy etap to podróż autobusem nocnym z Hezhou (Babu) do Guilin (slow bus-250km). Tu dojeżdżam już o 4ej rano i śpię w trawie przed dworcem. Zresztą nie tylko ja wybieram taką formę noclegu. Jestem tak śpiąca i zmęczona stresem ostatnich dni, że nie mogę już dłużej walczyć ze snem. Miejsce i sposób są dla mnie nieistotne. Pociąg odjeżdża o 10ej, więc nie miałabym rano połączenia z Babu, a z resztą nie chciałabym ryzykować, ze spóźnię się na pociąg. Chciałam pojechać pociągiem wieczornym, ale niestety nie było biletów. Na miejscu o 8ej spotykam się ze znajomym nauczycielem z naszej uczelni, który wcześniej kupił mi bilet. Tam, gdzie mieszkam było to niemożliwe. Była kiedyś jedna agencja, ale ją zlikwidowali. Oczywiście on kupił mi bilet przez agencję, bo rzekomo w kasie już nie było biletów na ten pociąg. Wcale w to nie wierzę, bo jak sie pozniej okazuje w pociągu jest pełno wolnych miejsc, a łóżka górne pozostają wolne aż do samego Szanghaju. Podróż trwa około 30h (około 1500km), a pociąg jedzie przez prowincje: Hunan, Jiangxi i Zhejiang. Za oknem roztacza się płaski, monotonny krajobraz, pocięty gęstą siatka dróg wodnych i kanałów nawadniających. Tu właśnie kończy się Wielki Kanał. Na początku podróży tylko gdzieniegdzie w oddali majacza jakieś pasma gór. Im bliżej Szanghaju tym więcej miast, dróg i rzek. Pociąg wlecze się niemiłosiernie i stoi długo na każdej stacji. W pociągu jak zwykle sprzedają różne rzeczy przydatne i nieprzydatne w podróży oraz oczywiście jedzenie. Po południu jestem na miejscu i metrem nr 1 udaję się do hotelu przy Peopel’s Sq (Mington Shanghai Easytour Youth Hostel, 57, Jiangyian Rd). Hotelik nowy, czysty z darmowym internetem, pralnią itd. Gorąco polecam. Upał tu taki jak na południu Chin, a metro zatłoczone. Bardzo dużo ludzi mówi po angielsku. Ceny w porównaniu z tymi z prowincji są zabójcze. Wczoraj dosyć długo szukałam jakiejś garkuchni na ulicy, aby zjeść tania kolację.

Tempo życia i jego poziom w Szanghaju różni się diametralnie od tego w Guangxi i w Babu. Na każdym kroku Mc Donaldy, KFC i inne fast foody. Mnóstwo cukierni i piekarni z ciastkami, tortami i chlebem. Ale takiego chleba jak u nas w kraju nie da się tu kupić. Sklepy zawalone różnorodnym towarem, ciuchy są przepiękne, tanie i drogie, a dookoła tłumy przechodniów. Żeby kupić bilet na metro trzeba stać w długaśnych kolejkach do kas, a wysiadający z metra musza użyć siły, aby wydostać się na zewnątrz. Na przystankach metra w centrum, specjalne służby porządkowe za pomocą gwizdka regulują ruch. Wszędzie tu jest tak silna klimatyzacja, ze bardzo łatwo o przeziębienie. Trzeba również uważać na kieszonkowców.

Przed przyjazdem moich znajomych z Polski jade na dworzec kolejowy kupić bilety na pociąg do Yichang. W kasie nr 10 facet mówi po angielsku i można bez pomocy żadnej agencji i płacenia prowizji kupić bilet. W Yichang (Hubei) chcemy wsiąść na statek i pojechać do Chongquing. Na wielu skrzyżowaniach policjanci kierują ruchem pieszych pomimo świateł i blokują przejścia żółtą odblaskowa taśmą, gdy jest czerwone światło. Gdyby nie te zabiegi ludzie przechodziliby ciągle. W niedzielę rano jadę na miedzynarodowe lotnisko Pudong, aby odebrać znajomych. Można się przejechać najszybszą kolejka na świecie Meglev (pokonuje 30 km w 8 minut). Kiedy pokaże się bilet lotniczy jest nieco taniej. Podróż trwa tylko 10 minut i pociąg rozwija prędkość prawie 430 km/h… (odjazd ze stacji metra Longyang linia metra nr 2-zielona). Tańsza opcja to autobus nr 2, który jedzie około 40 minut. Odjazd z stacji metra Jing’an Temple-metro nr 2, linia zielona. Należy wyjść z peronu wyjściem nr 2 i na górze skrecic w lewo i po około 100 m pod budynkiem stoją autobusy na lotnisko. Odjezdzaja co 20 minut.

Wreszcie przylatują znajomi. Jest nas w sumie 8 osób. Zwiedzamy Szanghaj w pośpiechu. Zresztą upał i duchota nie bardzo pozwalają na szybkie tempo. Moi znajomi mają mało czasu, a naszym głównym celem jest Tybet. Opuszczmy Szanghaj trzeciego dnia po południu z Shanghai South Railway Station (dojazd metrem, linia czerwona z Peopels Sq). Dworzec jest nowoczesny, chyba XXII wiek. Podróż pociągiem trwa 28h. Jedziemy nowym składem, czystym i bardzo nowoczesnym. Cały czas rozwożą jedzenie, napoje i drobne przekąski. Oczywiście jest też wagon restauracyjny i wózki z jedzeniem na każdej stacji. Kiedy robię zdjęcia zjawia się nagle jakiś tajniak i zaczyna wypytywać o cel podroży, wiek, pracę – wszystkie odpowiedzi skrzętnie notując. Zażyczył sobie z nami kilka zdjęć. Na szczęście na tym się skończyło. Nie podaliśmy mu oczywiście prawdziwego celu podróży. Cały czas przejeżdżamy przez prowincje Hubei, przecinając kilka razy Jangcy (Chang Jiang) i inne duże rzeki.

Ta prowincja jest bardzo rozwinięta pod względem ekonomicznym, a więc i widoki za oknem nie są takie ciekawe jak w innych rejonach Chin: trochę pól uprawnych, duże miasta, fabryki i nowoczesne domy.

Noc spędzamy w hotelu tuż koło dworca kolejowego. Dostajemy dwa pokoje 4 osobowe. Łazienki i toaleta na korytarzu. Wcześnie rano kupujemy bilety na statek w Ferry Terminal. Wypływamy o 16ej. Rejs będzie trwał tylko 40h. Dziś płynie tylko ten jeden statek, a że bardzo się śpieszymy to musimy się zaokrętować. Miasto Yichang jest znane jako brama prowadząca do Trzech Przełomów. Właściwie jest to wielki plac budowy, 3 ulice na krzyż i kompletny brak turystów, w związku z czym wzbudzamy tu sensację. Można sobie podjechać taksówką, autobusem lub pójść na piechotę – około 3-4 km.

Przyjeżdżamy do portu trzema taksówkami już przed 4.00. Okazuje się, że musimy czekać na autobus, który ma nas zawieść do przystani w Maoping. Dopiero tutaj zorientowaliśmy się, że jest kilka agencji i, że mamy bilety na normalny statek, którym jadą tylko Chińczycy z dziećmi i tobołami. Dojazd autobusem na miejsce zajmuje nam godzinę. Statki przypływają i odpływają, a nasz przybył dopiero po 2 godzinach, płynął z Wuhan. Podczas oczekiwania jesteśmy nagabywani przez nachalnych sprzedawców map, książek, papierosów, napojów. Ok 19.30 przypływa nasz statek, który okazuje się być zwykłym, tanim stateczkiem pasażerskim przypominającym XIX wiek. Dostaliśmy obskurną 6 os. kabinę z umywalką i oknem. Dwie osoby śpią w kabinie na przeciwko. Łóżka piętrowe, a pościel bardzo nieświeża. Na cztery pokłady przypada jeden prysznic. Chyba tylko my i załoga korzysta z tego przybytku. Większość pasażerów śpi na pokładzie na porozkładanych szmatach i foliach. Wszystkie kabiny są do siebie podobne, więc nie rozumiem podziału na klasy. Czas wypełniamy sobie bieganiem po pokładach i fotografowaniem reszty pasażerów. Najpierw się boją i wstydzą, odwracają się i odchodzą, ale szybko pokonują barierę nieśmiałości. Płyniemy przez prowincje Hubei (640 km), a końcówka to Syczuan.

Trasa rejsu wiedzie przez góry – mijamy wsie, miasteczka i wielkie miasta, niekiedy całkiem wyludnione. Woda w rzece brudna i zaśmiecona, ludzie wyrzucają do niej wszystko czego już nie potrzebują. W którymś momencie zauważamy płynącego trupa(!) i martwą świnię… Na brzegach rybacy łowią ryby. Leje jak z cebra, a nad wodą unosi się gęsta mgła. Czasem cumujemy w jakimś porcie, gdzie jedni wsiadają a drudzy wysiadają.

Ruch na rzece jest bardzo duży – mijamy duże, luskusowe statki wycieczkowe. Niestety nie dane jest nam zwiedzić wszystkich zabytków opisanych w przewodniku. Za to klimaty, które panują na statku są niepowtarzalne i czuję się jak bym płynęła na Titanicu, na dolnym pokładzie. Po ponad 40 h przypływamy do Chongquing. Wszyscy pchają się do wyjścia, tłocząc się niesamowicie. Na nabrzeżu łapie nas od razu naganiacz i oferuje autobus do Chengdu. Trzeba sie trochę potargować o rozsądną cenę. Takich agencji oferujących przejazdy autobusami do różnych miast i rejsami po Jangcy jest tutaj wiele. Oczywiście jak to zwykle bywa czekamy dłużej na odjazd autobusu niż nam obiecano. Przejazd do Chengdu trwa ponad 5h (330km), cały czas jedziemy autostradą, a pomimo tego stoimy w korkach – szczególnie przed tunelami. Na miejsce przybywamy o bardzo późnej porze. Instalujemy się w hotelu Holly’s. Jest w miarę czysty i godny polecenia. Oferuje wszystkie możliwe wycieczki, lot do Lhasy i darmowy internet.

Następnego dnia rano postanawiamy przenieść się do hotelu Sim’s Cozy Guesthouse, w którym spałam w zeszłym roku latem, jadąc do Guilin/Hezhou. Są w nim tańsze miejsca i jest przytulniejszy. Pakujemy się w dwie taryfy i po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Przezornie poprzedniego dnia robie rezerwacje lozek przez telefon, żeby się nie okazało, że nie ma miejs dla tak licznej grupy. Dostaliśmy wspólny pokój. Mamy łazienkę i WC. Niewiele się tu zmieniło od zeszłego roku. Korzystanie z pralki jest płatne, a za 10Y można wypożyczyć rower na jeden dzień. Wykupujemy sobie wycieczkę do Centrum Hodowli i Rozmnażania Pandy Wielkiej (18 km). Wyjazd nie z naszej winy opoznia się o godzinę, wskutek czego trafiamy na rozespane zwierzęta. Tłumy zwiedzających utrudniają wykonanie dobrych fotografii. Za jedno zdjęcie z pandą żądają tu 400Y lub, 1200Y. Nie wiem, skąd taka rozpiętość cen. Natomiast zdjęcie z pandą czerwoną kosztuje “tylko” 50Y. Oglądamy film o ośrodku, o badaniach nad życiem i rozmnażaniem pand, oraz zwiedzamy muzeum. W Chengdu upał dochodzi do 35C – panuje duchota i przelotnie pada deszcz. Miasto zachowało swój stary urok, pomimo, że liczy ponad 5 mln mieszkańców, gwałtownie się rozwija i modernizuje. Można go zwiedzać na piechotę lub na rowerze. Mnóstwo tu restauracji, straganów, garkuchni i herbaciarni (chadian), a wszystko pootwierane do późna w nocy.

Wieczorem idziemy na “hotpot” (Huoguo), czyli coś w rodzaju fondeu. Wiele restauracji oferuje tę ostrą potrawę. Każdy stolik posiada palnik z gazem, na którym ustawia się garnek z pikantną zupą. Na stelażu obok podają mnóstwo mięs, skrzydełek, nóżek, podrobów wołowych i wieprzowych, warzyw, grzybów, różnego rodzaju tofu, ryb i frutti di mare. Wszystko to nadziane na patyczki wyjmuje się na tackę i wrzuca do gotującej się zupy. Po ugotowaniu je się z miseczek wypełnionych olejem z orzeszków ziemnych z czosnkiem. Wszystko jest bardzo ostre, doprawione solidnie chili. Do tego piwo butelkowe lub beczkowe. Przy płaceniu rachunku kelner zlicza patyczki wrzucone do pustego wiaderka stojącego obok stolika. Płacimy 60Y za 5 osób, ale mam wrażenie, że zostajemy trochę oszukani.

Następnego dnia mamy już wykupiony bilet (w hotelu) na lot do Lhasy – China Airways. Odlot jest o 11.50 i odpowiednio wcześnie 2 hotelowe minibusy zawożą nas na lotnisko. Jedziemy jakimiś bocznymi drogami, po wertepach – prawdopodobnie, aby uniknąć opłat za autostradę. Towarzyszy nam przedstawiciel biura podróży, które wystawiło nam bilety lotnicze i jest z nami do końca – dobrze się składa, bo przy odprawie są jakieś problemy. Podaje całą teczkę z naszymi dokumentami i wydaje nam się, że podkłada jakąś łapówkę i nagle problemy się kończą. Lotnisko jest duże i nowoczesne, a ceny odpowiednie do miejsca. W sali odlotów okazuje się, że samolot jest opóźniony o 2h. Pytam o jakiś posiłek w ramach rekompensaty, bo jesteśmy bardzo głodni i o dziwo… nie mija pół godziny a wszyscy pasażerowie dostają obiad i wodę mineralną oraz herbatę jaśminową.

Lot do Lhasy trwa tylko 1h 45minut (rzekomo 1300 km). Samolot jest prawie pusty – mamy więc pełną swobodę jeżeli chodzi o robienie zdjęć z okien. Odbiór bagaży przebiega bardzo sprawnie. Przed lotniskiem w Gonggar stoją autobusy i co chwilkę odjeżdżają do Lhasy (65km). Droga jest doskonała, prawie jak autostrada.

Przyjeżdżamy do Lhasy około piątej po południu. Autobus zatrzymuje się blisko Potali przy Bejing Road. Idziemy na poszukiwanie hotelu, których jest tu zatrzęsienie. W tych polecanych w LP nie ma wolnych miejsc, a w hotelu Kirey właścicielka w ogóle nie zwraca na nas uwagi (żuje kluski i rozmawia z jakąś kobietą) i nawet nie chce zrobić rezerwacji na następny dzień. Chyba ma tylu gości, że wcale jej na tym nie zależy.

Znajdujemy miejsce w hotelu Dongcuo Internacional Youth Hostel i dostajemy tzw. koreański pokój, czyli materace na ziemi z łazienką i wc. Budynek hotelowy jest ogromny. Są tu nawet dormitoria z ponad 20 łóżkami. Łazienki są brudne, a w wc jest jeszcze gorzej. W naszej łazience nie działa spłuczka i nie ma światła. Na dole jest agencja podróży, jakieś restauracje i parking dla jeepów tuż pod oknami pokojów. Wszyscy trochę źle się czujemy, aplikujemy sobie aspirynę i staramy odpocząć. Nikogo to nie dziwi, bo jesteśmy na wysokości 3700 m. n.p.m. i w ten sposób organizm znosi aklimatyzację. Na zewnątrz jest ok 25 stopni. Miasto jest bardzo chińskie i tylko pielgrzymi obracający młynkami, zabytki, ryksiarze i tubylcy przypominają mi, że jestem w Tybecie. Mnóstwo tu tybetańskich i chińskich garkuchni, straganów z owocami, pamiątkami, mięsem i masłem jaka.

Wieczorem idziemy na kolację do reklamowanej w przewodniku restauracji Tashi II. Drożyzna, a tak naprawdę nie ma nic szczególnego do zjedzenia. Następnego dnia rano postanawiamy zmienić hotel i przenosimy się do Guesthouse Pentoc. Łazienki i toalety pozostawiają wiele do życzenia, ale za to jesteśmy blisko świątyni Jokhang i możemy obserwować procesje pielgrzymów (tzw. kora). Po południu udaje się nam zdobyć bilety do Pałacu Potala na następny dzień. W tym celu trzeba stanąć w kolejce między godziną 13.00 a 14.00, a jeszcze lepiej około południa i należy mieć ze sobą paszport. Dostaje się tylko permit, a dopiero następnego dnia przy wejściu bilet. Każda osoba może kupić tylko 4 bilety. Niestety o wejściu na “lewo” nie ma mowy. Wewnątrz pałacu nie można fotografować i wiele pomieszczeń jest zamkniętych. Warta odwiedzenia jest letnia rezydencja Dalaj Lamy tzw. Narbulinka, do której można dojechać autobusem miejskim. Tu też się słono płaci za wstęp i żadna zniżka nie jest respektowana. Usytuowany tuż obok park jest bardzo zaniedbany, a w ZOO panują tragiczne warunki i trzeba zaplacic dodatkowo 30Y. Najładniejszy jest Nowy Pałac Letni.

Przedpołudnie spędzamy na zwiedzaniu Klasztoru Drepung. Dojazd autobusem 301 lub 302. Był to swego czasu najstarszy i największy tego typu obiekt w Tybecie. Tym razem udaje się nam wejść bez płacenia (idąc niejako za pielgrzymami). Robi na nas dużo większe wrażenie niż Pałac Potala, tym bardziej, że mozemy się tam swobodnie poruszać i fotografować I nikt sie nami nie interesuje.

Nastepnego dnia rano udajemy sie na wykupioną w biurze podróży wycieczkę nad jezioro Namtso, leżące 195 km na północ od Lhasy. Jezioro położone jest na 4718 m n.p.m. Jedziemy minibusem i jeszcze w Lhasie samochód odmawia posłuszeństwa, ponieważ kierowca zapomniał zatankować. Na szczęście zdaza się to w pobliżu stacji benzynowej. Wyruszamy więc z półgodzinnym opóźnieniem. Droga, którą jedziemy jest tą samą, która prowadzi do Golmud. Jest bardzo dobra. Wzdłuż niej biegnie nowa linia kolejowa Lhasa-Pekin i nawet w pewnym momencie udaje mi się zobaczyć pociąg. Mknie jak strzała i ledwo zdążam zrobić zdjęcia. Przejeżdżamy przez małe wioski tybetańskie i góry porośnięte turzycami. Szczyty gór wydają się być łyse, a kiedy odsłonią się chmury widać śnieg i lodowce. 60 km przed końcem podróży za miastem Damxung jest wjazd do parku i tu kupujemy bilety. Każdy dostaje czerwony woreczek na śmieci. Kasjerka notuje ilość osób i kraj pochodzenia. Do samego jeziora prowadzi asfaltowa droga, która pnie się ostro w górę. Na zboczach gór pasa się jaki, kozy i owce. Z przełęczy Kong-la-pass położonej na wysokości 5150 m n.p.m. rozciąga się wspaniała panorama na całe jezioro. Mnóstwo tu tubylców z małymi kozami i końmi, którzy odpłatnie wypożyczają zwierzęta do zdjęć. Miejsce jest chętnie odwiedzane przez chińskich turystów, którzy źle znoszą wysokość (mdleją, wymiotują).

Nagle zaczyna lać i robi się zimno. Zjeżdżamy serpentynami w dół. Po 15 minutach dojeżdżamy do nasady półwyspu i tu kończy się droga. Rozstawiono w tym miejscu kilkadziesiąt namiotów dla turystów, a jeden największy to hotel. Dla wszystkich jest tylko jedna śmierdząca, wspólna toaleta (płatna 0.5Y i pilnie strzeżona przez babcię klozetową). W niektórych namiotach oraz jurtach mieszkają tubylcy i prowadzą “restauracje” i sklepiki. Można w nich kupić słodycze, piwo, papierosy, wino ryżowe, zupki błyskawiczne, naturalny jogurt z jaka i inne proste, ciepłe potrawy itp. Nad brzegiem jeziora można pojeździć konno. Panuje tu pełna komercja. Za każde zdjęcia kobiety i dzieci wyciągają ręce po pieniądze. Mężczyźni chętniej pozują i nie żądają za to pieniędzy. Wieczorami grywają w bilarda na wolnym powietrzu lub siedzą w namiotach grając w karty i popijając herbatę z mlekiem i solą. Wchodzimy do jednego z takich namiotów, aby napić się herbaty i chłonąć tutejszą atmosferę. Spotykamy się z dużym zainteresowaniem tubylców, o mały włos nie wyrywają nam aparatów z rąk. Udaje mi się wreszcie napić herbaty z tsampa.

Wieczorem obserwujemy przepiękny zachód słońca. Tafla jeziora mieni się różnymi barwami. W odblaskach zachodzącego słońca widać ośnieżone siedmiotysięczniki. Wieczór i noc jest bardzo zimna. Niektórym z nas przeszkadza w zasypianiu swąd palącego się łajna jaków (podstawowy opał), praca generatorów (nie ma tu elektryczności), ujadanie psów, których jest mnóestwo. Tubylcy są bardzo głośni i urzędują do rana. Wschód słońca nie jest tak imponujący jak obserwowany przez nas wcześniej jego zachód.

Rano postanawiamy wyjechać wcześniej ze względu na złe samopoczucie niektórych uczestników (pojechała z nami chińska turystka, która źle znosiła wysokość) zwłaszcza, że mamy jeszcze w planie zwiedzenie gorących źródeł. Są one położone blisko głównej drogi, ale jest to zupełny niewypał. Wstęp w celu obejrzenia obiektu za darmo, ale kąpiel w basenie już 50 Y. Pełno tu handlarzy i żebrzących tubylców. Po 10 minutach odechciewa nam się “gorących źródeł”. Wracamy więc do Lhasy i zatrzymujemy się w tym samym hotelu. Jutro następna wycieczka do klasztoru Samye i nad Brahmaputre.

Autobus do Samye (dolina Yarlung) mamy o 6:30 spod Jokhangu. Wstajemy więc o 5:30. Bilety kupujemy dnia poprzedniego w budce naprzeciwko Snowland Restaurant (podróż ma trwać 4 godziny, 180 km). W autobusie oprócz nas są sami pielgrzymi. Wyjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem. Początkowo jedziemy tą samą drogą, która prowadzi na lotnisko. Większość pasażerów śpi. Cały czas podążamy wzdłuż Brahmaputry. Na brzegach wielkie wydmy. Rzeka jest bardzo szeroka. Przejeżdżamy przez małe wioski, jakieś chińskie miasteczko i przez most na druga stronę rzeki. Około 10-tej wjeżdżamy na teren klasztoru. Stoi tu już mnóstwo autobusów, które przywiozły pielgrzymów.

Kiedy wchodzimy do klasztornego hotelu zatrzymuje nas policjant. Wypytuje o zezwolenie, a my udajemy “Greka” i pokazujemy bilety lotnicze. Zaprasza nas na górę do swojego biura, w którym jest jeszcze jeden policjant (roznegliżowany Tybetańczyk) – jak się później okazuje jego zwierzchnik. Sprawdzają nasze paszporty i powtarzają ciągle słowo “permit”. Jedno z okien pokoju wychodzi na dziedziniec, na którym parkują autobusy, a na parapecie leży lornetka. Drugie okno wychodzi na wejście do klasztoru. Jednym słowem jest to wieża obserwacyjna i bez zezwolenia nie przemknie się tu nawet mysz. Policjanci pytają, kto jest naszym przewodnikiem i w jaki sposób dostaliśmy się do Tybetu, a także kto nas odebrał z lotniska. Cały czas udajemy, że nie wiemy o co chodzi, a jedna z koleżanek szykuje się już do płaczu. Policjant pokazuje nam ksero zezwoleń, mandaty innych turystów z czerwonymi odciskami palców i cytuje prawo. Grozi nam skasowaniem wizy i natychmiastowym powrotem do Chengdu. Wszyscy mamy poważnie miny i czekamy na rozwój wydarzeń. Policjanci spisują nasze dane i każą napisać “wypracowanie” po angielsku na temat: Jak tu trafiliśmy? W treści zawieramy słowa pełne skruchy i obiecujemy informować innych podróżnych o obowiązku posiadania permitu. W międzyczasie część z nas wypala papierosa z szefem, zachwala piękno Chin. Ja oddaję mu swoją lornetkę (wątpliwej jakości), która zresztą bardzo mu się podoba, a Kasia daje mu kilka polskich monet. Chiński policjant jeszcze raz nas poucza, stwierdza, że mamy bardzo dobre maniery i w związku z tym obciąża nas opłatą w wysokości tylko 50Y za osobę (w zasadzie tyle kosztuje zezwolenie, ale jego załatwienie ponoć trwa 2 dni). Przesłuchanie przeradza się w koleżeńską rozmowę i na koniec zostajemy zaproszeni na tsampe (prażona mąka z masłem jaka i cukrem, wrzucona do herbaty z mlekiem), a mnie nawet zapraszają na tybetańskie piwo.

Wynajmujemy pokój 6-osobowy i dostawiają nam siódme łóżko (1 osoba została w Lhasie). Pokoje znajdują się na parterze, a okna wychodza na dziedziniec, na którym znajduje się pompa z wodą do mycia. Ściany brudne i obdrapane, posmarowane masłem jaka, a pościel mocno “przechodzona”. Toaleta – typowo tybetańska – znajduje się na zewnątrz. Brudna, śmierdząca i pełna much. Zresztą much jest tu wszędzie pełno. Zwiedzamy klasztor, najstarszy w Tybecie (a nie ten w Drepungu). Wcześniej spotykamy trzech Niemców (jedna osoba jest pochodzenia polskiego), którzy też są bez permitów, dają nam bilety wstępu do klasztoru, w zamian za nasze info dotyczące Drepungu i wejścia za darmo. Kupujemy 2 bilety dla niepoznaki i dzielimy się kosztami. Zniżek nie ma.

Klasztor jest cały czas w renowacji, a cała wioska to plac budowy. Tubylcy są szczęśliwi, że mają pracę i pracują po kilkanaście godzin dziennie (14-16 h). Za rok lub dwa będzie tu już niesamowita komercja. Wszystko na pokaz w związku z olimpiadą. Jest bardzo cicho, a atmosfera sielska. Za murami klasztoru znajdują się Friedship Snowland Restaurant i hotel. Jemy tam pyszne pierogi i pijemy tybetańskie piwo. Poznajemy Kanadyjczyka-buddystę, który ukrywa się w tym hotelu i opowiada o wycieczce pod Mt. Kailash.

Rano budzą nas odchrząkiwania i poranna toaleta pielgrzymów na dziedzińcu “hotelu”, przygotowujących się do mszy w klasztorze. Szybko biegniemy do autobusu, aby zająć jak najlepsze miejsca. Tym razem jedziemy 40 minut po wertepach i drodze szutrowej, która biegnie wzdłuż rzeki. Na “przystani” czeka na nas duża barka. Przeprawa trwa następne 40 minut, a widoki robią na nas olbrzymie wrażenie. Pod koniec przeprawy dostajemy kapoki. Podpływa druga łódź i część pasażerów przesiada się do niej. Chyba ze względu na przeciążenia lub przepisy. Na drugim brzegu czeka już autobus do Lhasy – 110 km, 2,5h. Nie ma już żadnych niespodzianek (poprosiliśmy policjantów, aby ewentualnie powiadomili tutejszy posterunek o naszym przybyciu). Tę część drogi odbyliśmy już dnia poprzedniego. Tym razem kierowca jedzie bardzo pewnie i przestrzega przepisów. Przyjeżdżamy na dworzec autobusowy, skąd miejskim autobusem wracamy do naszego hotelu. Tu spotyka nas niemiła niespodzianka – podczas naszej nieobecności noclegi nieco podrożały i przybyło mnóstwo turystów.

Następnego dnia rano jade z Kasią na dworzec kolejowy. Znajduje się około 10 km od centrum, dojeżdża tam autobus nr 91. Trzeba przejechać rzekę Lhase i jechać wzdłuż niej na zachód. Dworzec jest imponujący, ale wewnątrz nie ma żadnych info po angielsku. Jest tylko kilka kas biletowych i mało widoczna informacja, w której zresztą nikogo nie ma. Dowiedziałam się w agencji turystycznej, że codziennie o 8 rano odjeżdża pociąg do Pekinu, nie ma w nim miejsc siedzących, a podróż trwa 48 godzin. Na najbliższe dni bilety są już wykupione (sądze, że jadąc w odwrotna stronę ma się już permit w bilecie). Obok dworca znajduje się ogromny plac autobusowy, ale na razie jeździ tylko jeden autobus. Z placu przed dworcem widać po przeciwnej stronie na zboczach gór klasztor Drepung, a z autobusu Potale.

W środę rano wyruszamy w 5-dniową podróż jeepami. Trasa: Lhasa, jezioro Yamdrok-Tso, Gyantse, Shigatse, Lhatse, New Tingri (Shegar), Klasztor Rongphu (+ baza pod Mt. Everestem) i Zhangmu (granica z Nepalem). Permit potrzebny jest tylko na część trasy, na przejazd do granicy od Lhatse autostradą przyjaźni (Friendship Highway). Cena wycieczki nie obejmuje noclegów, posiłków i wstępów do klasztorów oraz do bazy Mt. Everestu. W agencji (tej w podwórzu hotelu Kirey) powiedziano nam, że dostajemy nowe jeepy. Chcieli nam wcisnąć mini busa, ale się nie daliśmy, zwłaszcza, że mieliśmy jeździć też po bezdrożach, więc bus nie dałby rady. Kierowcy przyjechali bardzo punktualnie, a wraz z nimi pracownik agencji. Pokazał nam permit (ale bez nazwisk, a powinny być) i jeszcze raz objaśnił trasę. Kierowcy znają tylko parę słów po angielsku, co strasznie utrudnia komunikację z nimi.

Pierwszym celem jest jezioro Yamdrok-Tso położone na wysokości 4488m. Kierowca jedzie tak szybko, że musimy go przywołać do porządku. Jedziemy serpentynami pod górę aż do przełęczy Kamba La (4990 m). Panuje na niej taki tłok, że nie ma gdzie zaparkować. Za to widok na jezioro rekompensuje to całe zamieszanie. Biegnie stąd droga prowadząca do Gyantse, ale jest jeszcze w budowie i trzeba niestety wracać do drogi głównej. Kierowcy zaczynaja się stawiać kiedy zadamy zjazdu nad jezioro – co było zresztą ustalone wcześniej z agencją – ale w końcu dopinamy swego i po 10 minutach znajdujemy się nad jego brzegiem. Jezioro co chwila zmienia barwę, mieniąc się różnymi odcieniami turkusu.

Po półgodzinnym postoju udajemy się w dalszą drogę do Gyantse wzdłuż Brahmaputry. Góry są częściowo zwietrzałe i pokryte piachem. Miejscami przypominają wyglądem pustynię. Po południu zatrzymujemy się na posiłek w przydrożnej knajpce. Zamawiamy kilka drobnych dań, a właściciel wystawia nam wysoki rachunek. Oczywiście kierowcy jedzą obok i pewnie ich obiad jest wliczony do naszego rachunku. Ale nie dajemy się i zostawiamy tyle ile uważamy (i tak za dużo). Od tej chwili nie będziemy jadać ani sypiać tam, gdzie zawiozą nas kierowcy. Zresztą jak się potem okaże, wszyscy, wszędzie chcą oszukiwać.

Nagle zjeżdżamy z głównej drogi i wjeżdżamy na bezdroża. Droga prowadzi przez wertepy i prawdziwą pustynię. Samochody wzbijają tumany kurzu, jest upał, a nie udaje nam się otworzyć okien. Kiedy spoglądamy na mapę, okazuje się, że w ten sposób oszczedzamy 40 km… Co chwilę zatrzymujemy się żeby fotografować. Przejeżdżamy przez wioski zagubione na płaskowyżu, odcięte od świata. Wreszcie miasteczko Gyantse – 3950m n.p.m., w którym nie specjalnie widać chińskich wpływów. Kierowcy podwożą nas pod klasztor Pelikhor. Rezygnujemy z wejścia do środka i wspinamy się na pobliskie wzgórze, skąd roztacza się wspaniały widok na klasztor, fort i miasteczko.

Nocujemy w Factory Hotel. Jest dość prymitywny, ale względnie czysty, urządzony meblami tybetańskimi. Pokoje są 2 osobowe z TV i angielskim kanałem CCTV 9. Brakuje tylko prysznica – kiedyś jakiś był, ale teraz łazienki są pozamykane. Najczęściej nocują tu kierowcy ciężarówek.

W miasteczku jest kilka restauracji dla turystów, ale ceny są dla nas zbyt wysokie i posilamy się w ujgurskiej garkuchni. Wieczorem zrywa się potężna burza. Wieje wiatr i zaczyna tak lać, że ulicami płyną potoki zbierające wszystkie śmieci. Sklepikarze i straganiarze zwijają się w zawrotnym tempie, a my stoimy w jakiejś bramie i czekamy aż aura się uspokoi. Szukamy internetu. Ulice pustoszeją i tylko bezpańskie psy przemykają w pośpiechu, aby znaleźć jakieś schronienie.

Następnego dnia mamy do przejechania tylko 90 km (do Shigatse), umówiliśmy się więc z kierowcami dopiero na 10-tą. Z samego rana biegniemy zwiedzić fortecę (dzong). Znowu wstęp płatny 40Y. Forteca jest imponująca, a widok na całą okolicę. Pochodzi z X w i jest to jedyny tego typu obiekt w całym Tybecie. Przypadkiem dowiadujemy się, że dziś jest święto tybetańskie, wyścigi koni i jaków więc postanawiamy zostać trochę dłużej.

Na hipodrom ludzie idą z całymi rodzinami, tobołami pełnymi jedzenia i całymi kanistrami piwa. Niektórzy jadą półciężarówkami, taksówkami, traktorkami, na motorach lub koniach. Część przyjeżdża z odległych wiosek autokarami. Są odświętnie ubrani, w szczególności małe dzieci. Przed wejściem na hipodrom mnóstwo straganów z pamiątkami, jedzeniem, słodyczami, lodami, balonami. Mnóstwo restauracji w kolorowych namiotach i herbaciarni. Rodziny rozkładają się pod parasolami na trawie. Wszyscy z niecierpliwością czekają na rozpoczęcie zawodów. Ponoć wstęp na zawody jest płatny, my jednak nie widzimy żadnych bileterów i wchodzimy za darmo. Impreza strzeżona jest przez zastępy policji. Żar leje się z nieba, a zawody wciąż się nie rozpoczynają. Po jakimś czasie rezygnujemy i boczną bramą opuszczamy to barwne widowisko. Trochę szkoda, ale mamy mało czasu.

Do Shigatse jedziemy świetną, asfaltową drogą, a wzdłuż ciągną się pola obsiane rzepakiem, pszenicą, jęczmieniem, gryką i ziemniakami. Zatrzymujemy się w hotelu Shambala. Śmierdzi niesamowicie, pościel cuchnąca i brudna, brak prysznicy (robimy mandi). Po południu idziemy zobaczyć klasztor Tashilumpo – 55Y. Dookoła klasztoru prowadzi kora z młynkami. Trochę tu żebraków i wróżbitów. Po mieście kręci sie mnóstwo Ujgurów. Dużo się tu ostatnio buduje, a fort też niestety cały w rusztowaniach. Ciekawy jest bazar, który znajduje się koło hotelu Tenzin, ale w zw. z tym, w hotelu jest cala masa much.

Następnego dnia rano wyruszamy do New Tingri (Shegar) przez Lhatse – 241 km. Zaraz za miastem kierowcy zjezdzaja z drogi i wjezdzaja w jakieś bezdroża, aby uniknąć kontroli policyjnej, obawiając się kar za stan techniczny samochodów. Droga miejscami poprzerywana. Pracują przy niej zarówno mężczyźni jak i kobiety. Większość robotników to Tybetańczycy (większość z nich ma 16-19 lat), a tylko szefostwo to Chińczycy. Nagle musimy się zatrzymać, bo nie ma przejazdu i jakiś chiński bos nie chce nas puścić. Kierowcy próbują negocjować i trwa to dosć długo, bowiem jak się potem okazało, chcieli łapówki po 200Y od samochodu, a najechało ich się już sporo z obydwu kierunków. Wreszcie nas puszczają.

Wjeżdżamy na przełęcz Langpa La (5220 m). Pod wieczór dojeżdżamy do Shegar, małej wioski, położonej na wysokości 4050m. Jest tu może 20 domów, kilka sklepów i kilka syczuańskich i tybetańskich restauracji. Wszędzie to samo i ceny trochę zawyżone. Zatrzymujemy się w hotelu Mt. Everest Home Inn. Są prysznice z ciepłą wodą i termosy z wrzątkiem. Do brudnej pościeli już się przyzwyczailiśmy. Na kolację wybieramy się do tybetańskiej knajpy. Zamawiamy wspólnie kilka dań: smażone ziemniaki (na wpół surowe, b.drobno poszatkowane); makaron ryżowy z papryką; coś, co przypomina cukinię z mięsem na ostro, z ostrą zieloną papryką; jajecznicę z pomidorami (ulubione danie Tybetańczyków) i piwo. Porcje są bardzo duże, a jedzenie smaczne. Potem udajemy się z kierowcą po bilety na wjazd do E.B.C. Biuro i małe muzeum znajduje się po drugiej stronie rzeki.

Następnego dnia mamy do przejechania tylko 120 km, ale zabiera nam to 4h. Celem jest klasztor Rongphu oddalony 8 km od bazy pod Mt. Everestem. Wstajemy wcześniej, aby spokojnie zjeść śniadanie. Przy wyjeździe z miasta kontroluje nas policja (PSB), a po 17 km jest checkpoint, gdzie są sprawdzane bilety na wjazd do Mt. Everest National Park. Jedziemy serpentynami przez kamieniste góry. Tu juz nie rosnie nic. W południe dojeżdżamy na miejsce, gdzie zastajemy bardzo prymitywny hotel należący do klasztoru. Brakuje kontaktów (nie można naładować baterii ani użyć grzałki) i termosów z wrzątkiem. Nie ma nawet wiadra z zimną wodą. Niedaleko jest hotel “rządowy”, ale widać, że mają mało gości.

W podwórzu znajduje się jedyna “restauracja” z niewielkim sklepikiem wewnątrz. Obok toaleta, ale nawet nie da sie do niej wejsc. Można tu zjeść tylko 3 dania: zupę z makaronem i warzywami, naleśniki i ryż z jajkiem. Wszystko po 10Y i kozie pod ogon – zupelnie bez smaku. Po południu wyruszamy do bazy. Na szczęście trafiamy na piękną pogodę i Najwyższa Góra odsłania nam się kilkakrotnie. Droga jest łatwa, zajmuje 2h, można iść skrótami lub podjechać bryczką konną. W bazie znajduje się kilkanaście namiotów, które oferują odpoczynek i coś do zjedzenia. Jest też mały urząd pocztowy i kilka straganów z pamiątkami. Pogoda zmienia się co chwila, a słońce tak mocno grzeje, że można iść w podkoszulku. Wieczorem wszyscy turyści siedzą w knajpie. Obsługa gotuje godzinami wodę, paląc kartonem i łajnem jaka. W bazie można tez rozbić swój namiot. Istnieje również możliwość przenocowania w klasztorze, należałoby jednak mieć swój śpiwór. Tam nie ma w ogóle światła, dobrze jest więc zabrać ze sobą świece i latarki. W nocy pada śnieg, a rano jest zimno, mokro i nieprzyjemnie.

Dzień następny to już ostatni dzień naszej wspólnej wyprawy. Jedziemy do granicy nepalskiej i tu się rozstajemy. Ja zostaję w Tybecie, a moi współtowarzysze jadą dalej do Katmandu i do Indii, skąd wrócą do kraju. Wyruszamy zziębnięci, brudni i głodni. Cały czas jedziemy bezdrożami, mijając namioty Nomadów. Pokonujemy dwie przełęcze: Lalung La 5050m i Thong La 5120m. Tu juz nie ma nahalnych sprzedawcy pamiatek. Zjeżdżamy do Old Tingri – 4390m. Miejscowość podobna do poprzednich – kilka domów, hoteli i restauracji. Przy dobrej pogodzie widać stad Mt. Everest i Cho Oyu. “Autostrada przyjaźni” do granicy z Nepalem to droga szutrowa, prowadząca przez łąki, pola i małe wioski. Czasem można dostrzec ruiny fortów zburzone przez Nepalczyków w XVIII w.

Do granicy mamy jeszcze około 130 km, checkpont jest w Nyalam – 3750 m. Stąd zaczyna się już jazda w dół, bujna roślinność i wodospady. Miasteczko graniczne Zhangmu (Dram, 2300m) jest już ostatnim punktem w Tybecie. Położone jest na zboczach góry i znajduje się tu tylko jedna ulica. Jest kilka hoteli i mnóstwo restauracji. Brak natomiast dworca autobusowego i oficjalnie nie ma wjazdu z Nepalu dla turystów indywidualnych. W Katmandu należy załatwić sobie transport i zezwolenie na wjazd do Tybetu/Chin przez agencje. W pośpiechu żegnam się z moimi przyjaciółmi. Wsiadają do busa, który podwiezie ich do budynku celnego, poczeka aż załatwią formalności i przewiezie 8 km do granicy nepalskiej. Ja natomiast załatwiam z kierowcą, by oddał mi permit, który będzie mi potrzebny na powrót do Shigatse. Nie bardzo mu się to podoba, twierdzi, że nie może mi go oddać. W końcu idziemy do sklepikarza, który mówi po angielsku. Tam piszę mu oswiadczenie, że zabieram permit i sprawa załatwiona.

Rozglądam się za jakimś transportem do Shigatse. Spotykam naganiaczy, którzy prowadzą mnie do kierowcy jeepa jadącego do Lhasy. Po 8h szybkiej jazdy przybywam na miejsce. Jest trzecia w nocy. Tym razem zatrzymuję się w hotelu Tenzin. Chce się umyć, lecz nie ma ciepłej wody. A miała być 24h na dobę…

Rano odsypiam zaległości, robię pranie, a potem udaję się na pocztę aby odesłać część rzeczy, które są mi już zbędne. Próbuje załatwić zezwolenie na wjazd do Zachodniego Tybetu, ale bezskutecznie. Słyszę, że sama nie mogę podróżować, bo to niebezpieczne i że muszę się udać do Lhasy by wykupić wycieczkę organizowaną przez agencję (okolo 500USD za miejsce w jeepie, ale spotkalam turystow, ktorzy placili tylko po 200USD). Chce również wypalić zdjęcia na CD. Są problemy, ale wreszcie się udaje. Jutro udam się chyba w drogę do Lathse.

Nazajutrz wyruszam z dwoma poznanymi Amerykanami. Kawałek drogi mieliśmy odbyć wspólnie. Dosyć długo czekamy na stopa, bo biletu na autobus nie udaje się kupić bez permitu. Amerykanie tak się nudza czekaniem na samochód, że zaczynaja grać we frisbee razem z funkcjonariuszami policji przy check-poincie. Dzięki temu nie poddaja nas już procederowi legitymowania. W końcu podjezdza samochód i zabiera nas za jedyne 60Y od łebka. Jestesmy tak zmęczeni czekaniem, że nawet nie targujemy się o cenę. Podróż trwa aż 3h bo utykamy w błocie. Zresztą takie atrakcje są tu na porządku dziennym.

W Lhatse idziemy na wspólny obiad. Po mieście kręci się dużo żebrzących kobiet z dziećmi. Za miastem droga rozwidla się. Jedna prowadzi do N. Tingri (Amerykanie jada do bazy pod Mt. Everestem), a druga do Zachodniego Tybetu (A 219). I tu sie rozstajemy, bo mnie zaraz udaje sie zlapac ciezarowke. Mam nadzieje, ze choc kawalek podjade i omine pierwszy punkt kontrolny za miastem, kiedy kierowca po 2 km podjezdza na zwirowisko. Smiac mi sie chce, ale mam okazje przynajmniej zobaczyc jak sie odbywa taki zaladunek. Zabiera zwir (wszedzie kurz) a nastepnie podwozi mnie do rozwidlenia drog. Okazuje sie, ze wcale nie jedzie w moim kierunku. Szybko wysiadam i znikam za zakrętem z pola widzenia funkcjonariuszy policji, ktorzy akurat maja tu check-point. Teraz jestem na właściwej drodze. Czekam już 2 godziny, robi się wieczór, a mnie nikt nie chce zabrać. Dużego ruchu nie ma. Dookoła same dzieci i psy. W końcu zatrzymuje się półciężarówka i podwozi mnie do Kagi (50km). Jadę ściśnięta pomiędzy śpiewającymi Tybetańczykami. Droga wiedzie wzdłuż Brahmaputry (Jarlung), która prawie zupełnie wyschła. Podróż trwa 2h, robi się coraz zimniej, aż w końcu zaczyna padać. Muszę zanocować w Kaga, przy drodze w zupełnie pustym hotelu na przeciwko stacji benzynowej. Na tyłach roztacza się widok na piękne turkusowe jezioro. Wiatr szaleje po korytarzu. Mam stracha, ale jest tu na szczęście TV, co pomaga mi usnąć.

Następnego dnia wcześnie rano opuszczam hotel, przechodzę pod jakimś sznurkiem (może to check-point), ale nikt mnie nie zaczepia, więc opuszczam Kagę. Tym razem na transport czekam tylko 45 min. Zabiera mnie jakaś sfatygowana ciężarówka z dwoma Chińczykami w kabinie. Jedziemy bardzo wolno, jakieś 20 km/h. Droga jest w fatalnym stanie i cały czas w budowie. Zjeżdżamy do Sangsang – jest to typowa tybetańska wioska – mała, pełno tu brudu, śmieci i psów. Z przeciwka jadą autobusy, jak się potem okaże do Shigatse. Okazuję się więc, że istnieją jakieś połączenia komunikcyjne.

Zatrzymujemy się przed posterunkiem – jest nawet szlaban wykonany ze sznurka. Nikt nie zauważa, że jestem w ciężarówce – nakrywam się kapeluszem, a szoferka jest wysoko. Jedziemy dalej górami, pokonujemy liczne przełęcze, przejeżdżamy przez rzeki i potoki. Pada deszcz i śnieg, a mój plecak niestety leży na pace, więc pewnie cały przemókł. Wyprzedza nas autobus do Ali i jeepy wypełnione chińskimi turystami. Wieczorem, podczas zjazdu z kolejnej przełęczy, przebijamy oponę. Kierowca próbuje naprawić awarię, ale w pojedynkę nic nie udaje mu się wskórać, więc idzie po pomoc do robotników drogowych. Nie ma go ponad godzinę. Ja przykryta półmokrą kołdrą i drugi kierowca zostajemy w szoferce. Marzniemy oboje, a o gorącej herbacie można jedynie pomarzyć. Za oknem zupełnie biało. Znajdujemy się na wys. 4600-4700 m. Po chwili przychodzi kierowca i oznajmia, że musimy tu przenocować. Już sobie wyobrażam, że to będzie najgorsza noc w moim życiu. Jest mi zimno, jestem głodna i przemoknięta od tej mokrej kołdry. Wiercę się i nie mogę zmrużyć oka. Nagle o 23-ej przyjeżdżają Tybetańczycy na mini traktorku, zabierają zepsute koło i po 2 godzinach wracają z już naprawionym. Potem zapraszają nas do swojego namiotu na gorący posiłek i herbatę. Cały namiot jest poruszony nasza wizytą, a szczególnie moim widokiem. Nad ranem dojeżdżamy do jakiejś maleńkiej wioski i tu wysiadam. Usadawiam się w przydrożnej knajpce, ogrzewam przy piecyku i czekam na dalszy transport.

Jestem około 20-30 km od Raga, w jakiejś wiosce, w której jedyną zabudowę stanowi 10 domów. Pogoda się nie zmienia, nadal jest zimno i dżdżysto. Wchodzę do chińskiej knajpy, gdzie właśnie rozpalają ogień w piecyku. Przebieram się, a plecak stawiam blisko ognia.

Mieszkańcy budzą się późno, swoje potrzeby fizjologiczne załatwiają wszędzie, nawet na drodze. Kobiety noszą wodę z jedynej w tym miejscu studni, psy rozgrzebują śmieci, a kozy wpychają się do knajpy (pewnie też im zimno). Właścicielka patrzy na mnie z niechęcią, płacę jej więc za wrzątek i robię sobie kawę. Ciągle wyglądam na drogę i wydaje mi się, że ruch w przeciwną stronę jest dużo większy, ale to pewnie złudzenie. Koło 13ej zatrzymuje się mini bus i zabiera mnie do Sagi, oddalonej od tego miejsca o około 50-60 km. Samochód jest pełen Tybetańczyków i jest tylko jedno wolne miejsce – akurat dla mnie.

Jedziemy wzdłuż Brahmaputry (Yarlung). Kilometr przed Saga znajduje się check-point. Tutaj kontrolują wszystkich i wszystko bez wyjątku (Tybetańczycy mają coś w rodzaju dowodów osobistych). Zabierają moje dokumenty do kontroli. Najpierw podaję swój Foreign Experts Certificate (dowód, że pracuję w Chinach jako nauczyciel), a dopiero potem paszport i wmawiam oficerom, że nie potrzebuję zezwolenia na podróżowanie po Tybecie skoro pracuję w Chinach. Kierowca się denerwuje, że odprawa się przedłuża. Żołnierze wykonują kilka telefonów i oświadczają mi, że nie mogę jechać dalej – muszę czekać aż przyjedzie tłumacz i policjanci z Sagi. Płacę kierowcy umówioną sumę, aby mógł już odjechać. Po godzinie przyjeżdżają trzej policjanci i tłumaczka-Tybetanka. Od razu jej opowiadam, o co chodzi, a ona mnie informuje, że muszę wrócić do Lhasy. Odpowiadam, że nie mam na to ani czasu, ani pieniędzy i proszę, aby mi wystawiła permit. Przystaje na moją prozpozycję i zabiera mnie do Sagi. Budynek policyjny jest w tragicznym stanie – na ścianach grzyb, a z sufitów woda leje się prosto na biurka. Czekam godzinę na wystawienie dokumentu. W międzyczasie częstują mnie papierosami i herbatą. Dostaje jakiś papier w języku chińsko–tybetańskim do podpisania i pobierają ode mnie odciski palców, używając do tego czerwonego tuszu. Cieszę się, że w końcu mam permit (tak przynajmniej mi się zdaje). Tłumaczka oświadcza, że mogę to pokazywać na każdym posterunku i jechać z tym aż do Ali. Nie tracę już więcej czasu i od razu idę na drogę łapać okazję. Wsiadam do tego samego mini busa. Kierowca narzeka, że przeze mnie zapłacił karę i żąda zadośćuczynienia finansowego. Patrze na niego zdumiona i daje mu do zrozumienia, ze nic ode mnie nie dostanie a z reszta wcale mu nie wierze. Żąda odemnie 150Y ale inni placa tez sporo bo 130Y. Droga jak pralka, auto podskakuje, zagrzebujemy sie w piachu, przekraczamy rzeki, pomocnik kierowcy czesto wysiada i sprawdza glebokosc wody. Mijamy wioski, namioty nomadow, stada owiec, krow i na miejsce do Zhongba docieramy nocą . Wraz z poznaną nauczycielką nocuję na zapleczu apteki w pokoju gościnnym, bez WC, wody itd. Mogę się w końcu porządnie wyspać, bo jest koc elektryczny i jest mi ciepło. Za ścianą urządzili sobie salon gier skąd dobiega nieustanny hałas.

Od rana łażę po mieście, a napotkani piesi za każdym razem wskazują mi inny kierunek drogi na Paryang. Okazuje się jednak, że zaczyna się ona dopiero kawałek za miastem. Poznani wczoraj Tybetańczycy z mini busa jadą traktorem na skrzyżowanie i zabierają mnie ze sobą, bo jadą w tym samym kierunku. Kiedy docieramy na skrzyżowanie rozkładają koce, kołdry, bo wszystko jest mokre, a zza chmur w końcu wychodzi słońce. Wyciągają garki, żeby ugotować herbatę i wodę na zupę. Ogień rozpalają z zebranych w okolicy śmieci. Po niedługim czasie herbata z masłem jaka i tsampa jest już gotowa. Niektórzy piją ją ze znalezionych po napojach puszek i częstują mnie zupą z torebki. Po południu mężczyźni oddają się zabiegom kosmetycznym: ściągają koszule, iskają się, sprawdzają czy coś się nie zalęgło w ubraniu. Jest z nami mniszka, która czesze każdego po kolei i zaplata warkocze. Są wyraźnie zadowoleni, kiedy robię im zdjęcia i z ciekawością zaglądają mi w aparat.

Dopiero po 16ej zabiera mnie jeep. Oprócz kierowcy jedzie turysta niemieckiego pochodzenia, mieszkający od 26 lat w Kanadzie i jego tłumacz, który uświadamia mi, że papier, który dostałam w Sadze to nie permit tylko kara. Niemiec wynajął cały jeep. Mógłby mnie zabrać ze sobą, zwłaszcza, że cel podróży mamy ten sam, jednak przepisy zabraniają zabierać pasażerów bez pozwolenia i tłumacz z kierowcą się boją. Podwożą mnie tylko do Paryang (107 km). Ten odcinek drogi jest chyba najbardziej urokliwy. Jedziemy wzdłuż nepalskiej granicy, w dali lśnią ośnieżone szczyty, a my brniemy przez piachy i wydmy niczym przez pustynię. Po 2h docieramy na miejsce. Zatrzymujemy się w nowym hotelu bez nazwy. Paryang, tak jak inne tybetańskie miejscowości, jest bardzo zaśmiecony, pełen wałęsających się psów. W tych śmieciach bawią się dzieci…

Następnego dnia postanawiam wcześnie rano złapać stopa i w tym celu usadawiam się w tybetańskiej knajpie przy drodze. Znowu pada i wieje przenikliwy wiatr. Chińscy nowobogaccy turyści zatrzymują się na śniadanie i wydają się być wyjątkowo rozbawieni, kiedy zwracam się do nich z prośbą o podwiezienie. Zachowują się skandalicznie. Wydaje im się, że mając pieniądze wszystko im wolno i świat należy tylko do nich. Jest mi tak zimno, że dla rozgrzewki i częściowo z nudów pomagam właścicielce lokalu zamiatać i sprzątać stoliki. Moja cierpliwość wystawiona jest na najwyższą jak do tej pory próbę. Przyjdzie mi tak czekać aż 7 godzin. W międzyczasie spotykam parę rowerzystów ze Szwajcarii, jadących do Lhasy (szukają transportu, bo rowerzystka się rozchorowała). Zamieniamy kilka zdań.

W końcu nadjeżdża półciężarówka z 4 mężczyznami – kierowca Tybetańczyk i trzech Chińczyków. Są gotowi mnie zabrać, z resztą właścicielka lokalu też ich o to prosi. Siadam z tyłu pomiędzy nimi. Jeden z nich cały czas pije wódkę ryżową i pali fajki, a od drugiego unosi się niemiła woń niemytego ciała. Jest mi to już jednak całkiem obojętne, byleby tylko jechać do przodu, zwłaszcza, że jadą aż do Ali, co oznacza, że nie będę musiała się przesiadać i sterczeć po drogach.

W samochodzie pootwierane są wszystkie okna i ziąb w środku panuje przez to okrutny. Po kilku godzinach nie wytrzymuję i proszę kierowcę, aby włączył ogrzewanie. Nie bardzo wie jak to zrobić, więc go instruuję. Kierowca doskonale sobie za to daje radę z przeprawami przez rzeki i ani razu nie zdarzyło nam się utknąć na środku którejś z nich. Niekiedy przy pokonywaniu rzeki jeden z facetow, ten juz dobrze wstawiony, wchodzi w polbutach do lodowatej wody (wys. 4500 m) i sprawdza, czy da sie przejechac. Po 100 km jest znowu kontrola (chcek-point), żołnierz oglada moje dokumenty, „permit” i przepuszcza mnie bez slowa. A wiec “dokument” zadziałał – kamien spadl mi z serca!

Jedziemy dalej. Przez drogę przeskakują sarny, dzikie konie, lisy, zające, a z nor wyglądają świstaki. Przez 300 km nie ma nic, a miejsca zaznaczone na mapie to “lipa” i kilometry też się nie zgadzają. Najczęściej osady składają się z kilku domów lub namiotów. Po 300 km (sprawdzam na słupkach) widać już ośnieżone szczyty i jakąś miejscowość – to pewnie Darchen. Proszę kierowcę, żeby się zatrzymał i mnie wypuścił. On jednak mnie nie słucha – z resztą jak okiem sięgnął ciemność, żadnego drogowskazu. Zdarza nam się zgubić czasem drogę bo caly czas jest budowana. Góry nikną i nagle o północy lądujemy w Montser o 40 km dalej na zachod niż to miałam w planach. Wysiadam wściekła, ale z drugiej strony jestem zadowolona, że w ciągu 9 h udało mi się dotrzeć prawie do celu. Nocuje w jakiejś ohydnej budzie. Nawet nie ma warunków, żeby umyć ręce. Jestem prawie pod Mt. Kailashem.

Następnego dnia po południu ktoś podwozi mnie pod Darchen, bo z “drogi” zalanej woda trzeba jeszcze isc jakies 3 km pod górę. Tam spotyka mnie miła niespodzianka. Wcześniej słyszałam od Szwajcarów, że jacyś Polacy są w drodze. Bardzo chciałam ich spotkać i udało się. Natknęłam się na nich w jednej z knajp, kiedy dotarł do mnie kawałek jakiegoś polskiego słowa. Zresztą okazało się, że z jednym z nich poznaliśmy się kiedyś na Ukrainie. Oni już od 3 dni czekają na jakiś transport w kierunku Sagi/Nepalu.

Nazajutrz wybieram się wraz z poznanym Niemcem, Haraldem (przyjechał do Chin na rowerze z Niemiec) na Kore wokół Kailasha. Pogoda zapowiada się świetnie. Pierwszy odcinek prowadzi z Darchen 6 km do pierwszego klasztoru. Tu rozbite są namioty, w których można przenocować, coś zjeść lub napić się herbaty. Oczywiście nocleg można znaleźć też w klasztorze, znajdującym się na skałach. Trzeba się do niego wspinać, a mozna tez skorzystac z koni oferowanych przez tubylcow. Drogę przecinają liczne potoki, więc żeby nie zamoczyć butów, zakładałam je na przemian z sandałami do trekingu. Potem stwierdzam, że to strata czasu. Pielgrzymi, których spotykamy na drodze wcale się nie przejmują mokrymi butami. Niektórzy z nich padają na ziemię co 3 kroki (taki rytuał), a podróż dookoła Kailasha zajmuje im aż 2 tygodnie. Mają specjalne fartuchy i osłony na kolana i ręce. Większość z nich pielgrzymuje bez bagażu i pokonuje trasę w jeden dzień (53 km).

Postanawiamy tego dnia dojść do drugiego klasztoru, choć droga jest długa i uciążliwa, a do tego wydaje się nie mieć końca. Pogoda załamuje się, zaczyna lać potem pada śnieg i wieje przenikliwy wiatr. Kiedy prawie docieramy do celu okazuje się, że klasztor stoi po drugiej stronie potężnej rzeki i trzeba nadłożyć drogi by dojść do mostu, potem znowu wspinać się pod górę, a następnego dnia wracać na szlak. Decydujemy się na nocleg w prymitywnym schronisku. Są też namioty. Jest to baza przygotowana dla pielgrzymów i turystów (jest ich tu niewielu). “Hotel” po targach kosztuje 30Y od osoby, okna są dziurawe, łóżka krzywe. Dobrze, że mamy śpiwory, bo stan pościeli pozostawia wiele do życzenia, no a poza tym w nocy jest bardzo zimno. W namiotach można kupić coś do zjedzenia i picia. Wszędzie leżą śmieci.

Następnego dnia rano czeka nas podejście na przełęcz Drolma La 5630 m n.p.m. Wietrzysko się uspokoiło i robi się ciepło. Momentami słońce chowa się i kropi deszczyk, ale to nic w porównaniu z tym, co działo się wczoraj wieczorem. Spotykamy sporo Hindusów i Nepalczyków. Ci wynajmują sobie tragarzy do niesienia bagażu, idą wolno i często się zatrzymują. Jakaś kobieta pomaga mi nieść plecak za co jestem jej bardzo wdzięczna. Harald daje jej w prezencie zdjęcie Dalaj Lamy. Kobiecina nie posiada się z radości. Spotykam tu grupę Tybetańczyków, z którymi dwa razy podróżowałam mini busem i spędziłam czas na krzyżówce w Zhongba. Dziwią się widząc mnie tutaj.

Przełęcz zdobywamy o 14ej. Harald zawiesza chorągiewki modlitewne i rozrzuca papierowe pieniądze (jest Buddystą), po czym robimy sobie krótką przerwę. Słońce grzeje coraz mocniej, a z miejsca, w którym się znajdujemy roztacza się wspaniały widok na góry. Ścieżka prowadzi już tylko w dół. Kiedy myślę, że to koniec drogi, zaczyna się najlepsze: przeprawy przez rzeki i skakanie po głazach rozmiarów większych niż ja. Zyskujemy nowego towarzysza – bezpańskiego psa, który będzie nam wiernie towarzyszył do końca drogi.

Pogoda znowu sie załamuje, błyska i grzmi, aż w końcu zaczyna padać. Wokół żywej duszy. Wszyscy pielgrzymi pobiegli do przodu. Pies przebiega rzeki i za każdym razem czeka na nas po drugiej stronie. Harald daje mi jakiś tajemniczy kamień, obmyty w Gangesie, który ma mi rzekomo dodać energii. Plecak ciąży mi niesamowicie. Nie mam nawet siły jeść, ale mam coca-colę i to mnie stawia na nogi. Czuję jak wstępują we mnie nowe siły – nie wiem czy spowodował to kamień, czy cola. Przyśpieszamy tempo, bo zaczyna się ściemniać i pojawiają się psy.

Przed 20tą docieramy do trzeciego klasztoru. Harald stwierdza, że ma pęcherze na nogach i musi jeszcze dziś dotrzec do Darchen, aby je opatrzeć. Dociera tam po 22ej. Warunki w klasztorze są spartańskie. Przez dziurawy sufit leje się woda.

Następnego dnia w 3 godziny docieram do Darchen. Jestem głodna i brudna. Przynoszę sobie resztę bagażu, który zostawiłam w innym hotelu i postanawiam najpierw wziąć prysznic. Jest tu “salon”, gdzie za 20Y można się umyć (obok biura PSB). Kupuję sobie porządny posiłek, bo od kilku dni nie miałam nic konkretnego w ustach. Zamawiam smażone warzywa w jednej z chińskich restauracji. Właścicielka proponuje mi transport do Lhasy jeepem, ale jak się okazuje chce za to bardzo dużo pieniędzy bo aż 900Y! Odpowiadam, że nie jestem zainteresowana.

W drodze powrotnej do hotelu zaczepia mnie urzędnik PSB (miałam przeczucie, że wcześniej, czy później mnie dorwie). Po okazaniu dokumentów i kary robi się dla mnie bardzo uprzejmy i każe mi się zameldować w hotelu. Harald po spotkaniu z nim musiał zapłacić karę 300Y. Taki los spotyka większość turystów.

Darchen jest małym miasteczkiem (5000 mieszkanców) z kilkoma hotelami i restauracjami. Po południu udaje się z młodym Tybetańczykiem, mówiącym po angielsku, do Gompy, w której mieści się szkoła medycyny tybetańskiej, aby się przebadać. Lekarz zapisuje mi ziołowe tabletki. Większość pielgrzymów przychodzi tu po odbyciu Kory. Mam trochę odwodniony organizm, więc postanowiłam skorzystać z usług tutejszych znachorów.

Dużo się tu buduje nowych domów. Jest też normalny szpital i szkoła. Ulice są rozkopane, światło jest włączane tylko wieczorem, ale większość ludzi posiada generatory. Nigdzie nie ma internetu, ale jest na szczęście telefon i można dzwonić dokąd dusza zapragnie. Miasto jest odwiedzane przez dużą rzeszę Hindusów i Nepalczyków. Najcześciej podróżują ciężarówkami, bo i dla nich Kailash to święta góra.

Następnego dnia szykuje sie na powrot już w stronę Lhasy. Muszę znowu udać się w kierunku głównej drogi, bo w Darchen nie udaje się znaleźć żadnego transportu. Nawet dość szybko zatrzymuję ciężarówkę, którą podróżuje dwojka Polaków. Spotkałam ich już wcześniej pod Kailashem. Jedziemy razem do Barki, niestety tylko 20 km. Bardzo miło jest spotkać rodaków i porozmawiać sobie, ale niestety musimy się rozdzielić, bo szanse na znalezienie wspólnego transportu dla 3 osób są raczej nikłe. Mam szczęście, po niedługim czasie zatrzymuje się jeep, którym podróżują z HK trzy kobiety, buddystki i kierowca Tybetańczyk. Pozwalają mi nawet zająć miejsce z przodu. Moja radość okazuje się przedwczesna. Kierowca jest fatalny, niedoświadczony i o mały włos nie powoduje wypadku. Do samochodu wlewa sie woda przez podloge, mam więc mokre buty i maly plecak. Zaczynam mieć dosyć tego towarzystwa. Występuję z propozycją, że poprowadzę auto, bo mam zawodowe prawo jazdy, ale nie chcą skorzystać z mojej pomocy. Kolejny check-point przejeżdzamy bez przeszkód.

Wieczorem docieramy do Paryang i tu nocuję w tym samym hotelu co przedtem. Chcę spać w osobnym pokoju, ale kobiety zapraszają mnie do siebie. Nie mogę usnąć, ponieważ one bardzo długo szykują się do snu, a potem jedna z nich o 2ej w nocy włącza latarkę i zaczyna coś pisać, obie też chrapią….

Dojeżdżamy wreszcie do Sagi. Jemy wspólny obiad, a samochód trafia do mechanika. Kobiety oświadczają, że zostają tu na noc, a ja odczuwam ulgę, bo w końcu mogę się z nimi rozstać i dalej jechać sama. Żegnam się i udaję za miasto na check-point.

Tu kolejna niespodzianka, zostaję zatrzymana na 2h. Poznają mnie oczywiście, ale zaczynają telefonować do zwierzchników, bo nie wiedzą co ze mną zrobić. W międzyczasie widzę jeepa, który miał rzekomo zostać na noc w naprawie, a w nim znajome buddystki. O 18ej naczelnik posterunku oświadcza, że wszystko jest w porządku, ale nakazuje mi wrócić do miasta, bo o tej porze już nie uda mi się złapać żadnego transportu. Żołnierze są bardzo mili, częstują mnie herbatą.

Czekam do 20ej i zrezygnowana wracam do Sagi. Znajduję tu kawiarenkę internetową (1h-5Y) ale polaczenie jest fatalne. Wieczorem zmęczona zalegam w łóżku w dormitorium hotelu Saga. Nie dane jest mi się jednak wyspać. Jeden z Hindusów (jadacych pod Kailash na pielgrzymke), nocujących w tym samym pomieszczeniu oświadczył, że ma problemy ze zdrowiem i musi spać przy zapalonym świetle. Grzebie w plecaku, szeleści workami i cały czas łyka jakieś lekarstwa. Ciągle wzdycha, pluje i puszcza bąki. Kiedy mu zaproponowałam, żeby siedział przy świecy, niby przystaje, ale jak tylko przysypiam, znowu zapala światło. Wydaje mi się, że oszaleję. Usypiam nad ranem, kiedy właściwie już muszę wstawać.

Dowiaduję się, że o 7.30 odjeżdża autobus do Shigatse. Niestety nie zabiera mnie, bo jest przepełniony. Za chwilę pojawia się inny, nieco mniejszy, ale też nie chceł mnie wziąć. Kierowca argumentuje to tym, że jest on przeznaczony tylko dla Chińczyków. Na szczęście udaje mi się go uprosić, żeby mnie podwiózł chociaż do posterunku. Tłumacze, że chcę jechać do Shigatse, ale on się upiera, że nie, bo obowiązuje zakaz. Żołnierz nawet nie sprawdza moich dokumentów i nakazuje kierowcy mnie zabrać. Ten się trochę buntuje, ale ostatecznie wyraza zgodę. Jak tylko oddalamy się od żołnierzy oświadcza, że dowiezie mnie tylko do Sangsang, a dalej muszę radzić sobie sama. Nie bardzo moge zrozumieć, o co mu chodzi. Droga jest rozkopana, rozmyta i wąska, co znacznie spowalnia podróż. Przed Sangsang prawie zawala się most…

Zaczynam się obawiać, że jak kierowca będzie kazał mi wysiąść to utknę tu na dobre. Kiedy tak stoimy i czekamy, aż odblokują drogę, nadjezdza jeep pełen Chińczyków i zabiera mnie z saobą. Jest nam ciasno, ale jade szybko do celu. Wysadzaja mnie nocą w Shigatse, gdzie nocuje w hotelu Tenzin, a nazajutrz wracam autobusem do Lhasy (200 km).

Jestem już w Yunnanie w Zhongdian (Shangri La). Dostałam się tu z Lhasy autobusem sypialnym po 82 godzinach podróży. Autobus wyjezdza z Dworca Północnego w Lhasie, a z kupnem biletu nie ma najmniejszego problemu. Podróżuje w towarzystwie Chińczyków, Tybetańczyków, jednej Koreanki i młodej pary z Japonii. 1700 km droga prowadzi przez góry i liczne przełęcze (Tibet Sichuan Highway South). Jest to jedna z najpiękniejszych widokowo, a zarazem najniebezpieczniejszych dróg w Chinach. Po drodze mijamy liczne bazy wojskowe i check-pointy, ale nikt nie sprawdza naszych dokumentów. Miejscami jest asfalt, a miejscami droga pokryta dziurami i koleinami. Niekiedy musimy wysiadać z autobusu, bo droga jest tak wąska i niebezpieczna, że kierowca przejeżdża na pusto. Most też pokonujemy pieszo, bo mógłby nie wytrzymać takiego obciążenia. Autobus zatrzymuje się co kilka godzin na posiłki i toaletę.

Trzecią noc spędzamy w Markam. Okazuje się, że przed nami najniebezpieczniejszy odcinek drogi i dlatego musimy go pokonać w ciągu dnia. Trasa biegnie na wysokości 4000-5000 m nad przepaściami. Pokonujemy liczne przełęcze i przejeżdżamy przez maleńkie wioski. 50 km przed Dege jest przymusowy postoj, ktory trwa 20 godzin z powodu ciężarówki, która zawisła nad przepaścią i zablokowała drogę w obu kierunkach. Kierowcy wszystkich oczekujących pojazdów debatuja jak ją wyciągnąć. Było to niezaplanowane opóźnienie, ale w tych warunkach nie sposób wszystkiego przewidzieć. W końcu przyjeżdża ciężki sprzęt i kończy sprawę.

Ostatnią noc podróżujemy w mało komfortowych warunkach. Dosiadło się trochę pasażerów, chrapia, a w całym autobusie unosi się mało przyjemny zapach starych skarpet i potu. Nie mogę się już doczekać końca podróży. Kiedy docieram do Shangri La, jest wieczór. Okazuje się, że nie jest to żadna tybetańska wioska (poza mała dzielnicą), lecz normalne chińskie miasto. Na szczęście hotel, w którym się zatrzymuje znajduje się w części tybetańskiej. Mnóstwo tu turystów, straganów z pamiątkami, a ceny dużo niższe niż w Tybecie. Jutro wybieram się do Wąwozu Skaczącego Tygrysa (Tiger Leaping Gorge), a dalej do Lijang i Dali.

Do Wąwozu Qiao Tou dostaje się autobusem (96km) z Shangri La. Podróż nie stanowi już takiej atrakcji jak wojaże po Tybecie. Droga jest równa, prawie jak autostrada, góry trochę podobne do Beskidów, tylko dużo wyższe. W autobusie jadą sami Chińczycy i nikogo już nie dziwi widok białego turysty. Z Qiao Tou można iść na piechotę. Właściwie już tutaj zaczyna się wąwóz. Nie obowiązują żadne zniżki na wstęp, chyba. Od razu zatrzymuje się półciężarówka, która jedzie przez wąwóz. Autobusy z turystami (chińskimi) dojeżdżają tylko 9 km do tunelu i punktu widokowego, a dalej panuje już cisza i spokój. Kręci się tu niewielu turystów, przeważnie tych, którzy wybrali się pieszo.

Muszę się dostać do górnego szlaku – z moim bagażem piesza wyprawa nie wchodzi w grę – czekam więc na jakiś transport. Zabiera mnie stara zdezelowana ciężarówka i nią dojeżdżam prawie pod Half Way Lodge. To chyba najczystsze lokum, jakie spotkałam na swojej trasie tego roku za tak przystępną cenę. Z tarasu mam widok na góry, rzekę Jangcy i wąwóz. Mam szczęście, bo właśnie się rozpogodziło i mogę podziwiać te piękne widoki, które przez ostatni tydzień skrywały się za chmurami.

Nazajutrz schodzę szosą w dół do Tina’s GH, bagaż zostawiając w hotelu. Idę w dół w kierunku Seans’s GH (Walnut GH). Zejście trwa 40 minut. Spotykam grupę Francuzów, z którymi zamówioną taksówką wracam po południu do Qiao Tou, a stąd mini vanem do Lijiangu. Podróż trwa ponad 2 godziny.

Jestem w Lijiang w Mama’s Naxi Guesthouse w starej części miasta. Polecam każdemu, kto zawita w te strony, nocleg w tym właśnie przybytku. Hotelik jest bardzo mały i panuje w nim wspaniała, rodzinna atmosfera. Sami dowożą z dworca czy też innego punktu miasta. MAMA serwuje kolacje z 8 dań za jedyne 8Y, a śniadania są równie obfite – 3Y. Organizuje też transport do Tigers Leaping Gorge (Wąwozu Skaczącego Tygrysa) i pierze gosciom ubrania za drobna oplata, w pralce. Ma też w zanadrzu drugi hotelik, więc w przypadku braku miejsc nikogo nie odsyła z kwitkiem. Starowka w Lijiangu robi niesamowite wrazenie, tylko niestety te dzikie tlumy chinskich turystow… Wszedzie ich pelno, w ciagu dnia trudno przejsc swobodnie po ulicach. U MAMY mozna tez wypozyczyc sobie rower na caly dzien (10Y) i zwiedzic okolice.

W Lijiangu zostaję o jeden dzień dłużej niż planowałam na początku, ze względu na MAME, właścicielkę hotelu. Kiedy jej mówię, że bardzo lubię gotować i chętnie się czegoś od niej nauczę, bardzo mnie namawia żebym została. Bierzemy wielkie kosze na plecy i idziemy na targ, tak jak to robią miejscowe kobiety. Jestem chyba niezłym widowiskiem. Bazar jest olbrzymi. Stragany uginają się pod ciężarem owoców, warzyw i mięsa. Kosze pełne jedzenia zaczynają nam porządnie ciążyć. Po południu obieramy i myjemy warzywa, potem kroimy i smażymy. Wszystko ma swoją kolejność z uwagi na tylko jeden znajdujący sie w kuchni palnik. Podpatrzyłam kilka ciekawych trików kulinarnych. Niestety w calych Chinach nadużywa się wegety i innych przypraw z glutaminianem sodu, więc wszystko niekiedy smakuje podobnie.

Następnego dnia jadę już do Dali, mimo że MAMA nie chce mnie puścić. Miało nie być problemu z kupnem biletu (autobus co pół godziny), a kiedy dotarłam na dworzec okazało się, że bilety będą dopiero za 3h. Musze wiec jeszcze troche polazic po miescie.

Znów trafiam na niedzielnego kierowcę i podróż przeradza się w koszmar. Do Dali dojeżdżamy po 4h godzinach (175km). Tu zatrzymuję się w hotelu GH No 5, polecanym we wszystkich hostelach i przewodnikach. Spotykam mnóstwo znajomych z Lijiangu. Jest też darmowy internet, pralka, gorąca woda przez cały czas, restauracja, wypożyczalnia rowerów, a wieczorem pokaz filmów na dużym ekranie w jezyku angielskim.

Starówka w Dali nie robi na mnie juz dużego wrażenia. Wieczorem zjadam prawdziwą pizzę z pieca, bo dosyć mam już chińskiego jedzenia. Restauracja prowadzona jest przez Włocha. Turystów, zarówno białych jak i Chińczyków kręci się po mieście dużo. Zwiedzają, kupują pamiątki i jedzą. Lokale na każdym kroku: chińskie, europejskie, koreańskie itd. Jest też sporo sklepów oferujących sprzęt turystyczny po bardzo niskich cenach. Nie jestem zachwycona tym miastem.

Jadę nad jezioro Erhai (autobus Nr 2), ale niewiele udaje mi się zobaczyć. Najlepiej wypożyczyć rower (10-25Y za dzien) i objechać jezioro dookoła. Trzeba na to poświęcić 2, 3 dni. Przy molo miejscowe kobiety uganiają się za turystami i namawiają na wyprawę łodzią.

Popołudniowa Podróż do Baoshan jest bajeczna: po nowej drodze, nowoczesnym autopusem, 186 km pokonujemy w 2 godziny 15 minut. Byłam zaskoczona, że dysponują tu taką infrastrukturą drogową – można powiedzieć, że lepszą niż w Europie. Samo miasto nie robi szczególnego wrażenia. Położone jest na zboczach gór Gaoligong. Trudno tu znaleźć tani nocleg, ponieważ nie jest to miasto typowo turystyczne.

Zatrzymuję się więc w hotelu blisko dworca autobusowego. Niestety nie ma prysznica, są tylko miski i zimna woda. Przywykłam jednak do spartańskich warunków zwiedzając Zachodni Tybet.

Jest muzeum (wstęp darmowy), teatr i kilka świątyń buddyjskich. Wszędzie cisza i spokój, nie ma naganiaczy, żebraków i straganów z pamiątkami. Jeśli się tu ktoś zatrzymuje to raczej tylko w drodze do Birmy. Klimat jest bardzo przyjemny, nie jest upalnie i duszno, a zimą średnia temperatura to 18 stopni. Funduję sobie masaż i kąpiel nóg połączony z masażem ciała i okładami z gorącego piasku trwający aż 100 minut, a do tego jeszcze zimny napój cytrynowy i Guilin Gao (specjał z Guilin podobny do galaretki koloru czarnego).

Nastepnego dnia zwiedzam okolice Baoshan gdzie znajduje się mnóstwo stawów z kwiatami lotosu, a w miejscowych restauracjach (bardziej to podobne do garkuchni) można zjeść różne specjały przyrządzane z tej właśnie rośliny. I tak właśnie mam okazję jeść: smażone kwiaty lotosu z jajkami, sałatkę z korzenia lotosu z mięsem i pietruszką w sosie sojowym, smażone liście lotosu na oleju obtoczone w mące, zielone warzywa z papryczką chili, ostrą zupę z ryby. Do tego podaja jeszcze placki ziemniaczane z zieloną cebulą, a do picia herbatę z młodych liści lotosu w kolorze żółtym, która ponoć obniża ciśnienie i zbija cholesterol. W ogóle jedzenie w Yunnanie bardzo różni się od tego w Guangxi. Jest smaczniejsze i bardziej roznorodne, a ludzie przychylni i bardziej otwarci.

Dziś wyjeżdżam już do Kunmingu – 530 km z Baoshan. Jadę przez Dali tzn. przesiadam się w Xiguan (Nowe Dali). Drogę z Baoshan do Kunmingu przebywam w dwóch etapach. Jest mi to bardziej na rękę. Najpierw jadę do Dali, tu czekam godzinę i wsiadam w autobus do Kunmingu (z Dali do Kunmingu autobusy odjeżdżają co godzinę, a z Baoshan są tylko 3 kursy). Cały czas jedziemy autostradą, a podróż trwa około 5 godzin, wliczając postój w korku przed wjazdem do Kunmingu. Dworzec autobusowy znajduje się obok dworca kolejowego na południu miasta. Ponieważ jest już późno, zatrzymuję się w Kunhu Hotel oddalonym tylko 1 km od dworca. Hotel jest wielki, natomiast pokoje małe – 4 osobowe. Na korytarzu znajdują się łazienki z gorącą wodą.

Nazajutrz przenoszę się jednak do Camellia Hotel, w którym spałam już w 2001 roku. Jest bardzo czysto, świeża pościel, prysznice, kuchnia z możliwością gotowania, sala telewizyjna itd. Samo miasto również utrzymane w czystości, ciągle się rozbudowuje. Komunikacja jest świetna i tania. Sporo tu turystów i nauczycieli. Na ulicach zaczepiają białych i proponują pracę. Oferują niezłe pensje dla nauczycieli języka angielskiego: 5000-5600Y miesięcznie z mieszkaniem lub bez.

Następnego dnia wieczorem wsiadam do pociągu Kunming-Liuzhou i przenoszę się go Guangxi. Moje wakacje powoli mają się ku końcowi. Tu w Liuzhou mam zaprzyjaźnioną studentkę, która mnie do siebie zaprosiła. Odwiedzę ją i razem wrócimy do collegu. Pociąg jest przepełniony (jedzie aż do Szanghaju). Ludzie śpią wszędzie: na korytarzu, pod ławkami, a nawet na umywalkach. Slysze tylko charkot i plucie, i nawet w nocy nie ma spokoju a do WC trzeba odstac nawet i pol godziny. Przyjezdzamy punktualnie co do minuty i jestem szczesliwa, ze moge opuscic wreszcie ten pociag. Na zewnątrz od razu we znaki daje się upał i duchota. Panuje tu zupełnie inny klimat niż w Yunnanie i Tybecie. Czeka mnie powtórna aklimatyzacja.

Przed dworcem czeka na mnie Selena wraz z koleżanką. Od razu jedziemy do jej do domu autobusem miejskim. Komunikacja w Liuzhou jest nieco drozsza niz w Kunmingu co mnie nieco dziwi, bo miast o jest przeciez mniejsze. Selena gotuje jakiś obiad, a ja wskakuję pod prysznic. Wieczorem odwiedzamy jej rodzinę i różnych znajomych. Wszędzie częstują nas jakimś posiłkiem, na który składają się przeważnie potrawy mięsne.

Kolejne dni są do siebie podobne. Włóczymy się po sklepach, oglądamy telewizję, uczę Selenę przygotowywania kilku polskich potraw. Ale właściwie to marzę by już wrócić do siebie. W czwartek rano po 6h podróży autobusem docieram do Hezhou. Selena zostaje jeszcze w domu.

I tak zakonczyla sie moja 63 dniowa podroz po Chinach. Teraz czeka mnie jeszcze segregowanie zdjęć, a nazbieralo sie tego sporo…

KOSZTY (przy kursie 1USD = ok. 8 Rmb)

Transport – 6259 Rmb (w tym samolot na trasie Chengu-Lhasa 1900 RMB)

Noclegi – 1353 Rmb (od 15 do 50 Rmb/os)

Wstępy – 647 Rmb


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u