Wyprawa nad Bajkał – Magdalena Świder

Magdalena Świder

Termin
Sierpień 2002
Trasa

Terespol – Moskwa – Irkuck (Irkutsk) – Sludlianka – Mondy – Orlik – Sludlianka – Ułan Ude – Ust- Baguzin – Ułan Ude – Sludlianka – Listwianka – Irkuck – Moskwa – Terespol

Uczestnicy

2 osoby

Podróż na wschód wymyśliliśmy sobie z Adasiem rok temu, wracając z wakacji w Szwecji. Właściwie wymyślił ją Adaś – bo zawsze marzył o tym, żeby przejechać się Koleją Transsyberyjską. Wtedy brzmiało to dla mnie bardzo egzotycznie.
Pierwszym pomysłem była Mongolia, ale potem któreś z nas rzuciło hasło: Bajkał. Nie ukrywam, że inspiracją był przewodnik: „Bajkał – morze Syberii”… W każdym razie chwyciło. To był magnes, który przyciągnął nas w ten rejon. Koniec końców większość czasu spędziliśmy w górach i właśnie ten górski etap najbardziej zapadł mi w pamięć, ale „Bajkał” pozostał słowem- kluczem.
Jeszcze wsiadając do pociągu, nie mieliśmy do końca sprecyzowanych planów. Szczegóły dopracowywaliśmy „na gorąco”, bo niektórych rzeczy nie da przewidzieć. Zresztą, oboje jesteśmy przeciwnikami sztywnego planowania – przewodniki są cennym źródłem informacji, ale czasami na miejscu dopiero okazuje się, co tak naprawdę jest dla nas warte zobaczenia i jakie są realia podróżowania.

Kilka słów o regionie

Bajkał to ogromne jezioro w Syberii Wschodniej, nazywane też Świętym Morzem. Jego linia brzegowa jest bardzo zróżnicowana i często trudno dostępna, bezpośrednio do jego brzegów przylegają bowiem łańcuchy górskie o wysokości do 2000 m n.p.m.
O Bajkale trzeba myśleć w kontekście otoczenia: otaczających go gór i bezkresnej tajgi, miasteczek, wiosek rybackich i zamieszkujących je ludzi, ich życia i kultury. Trzeba myśleć w kontekście pór roku: dość ciepłego lata i mroźnej zimy, kiedy cała powierzchnia jeziora skuta jest lodem. Żeby go poznać, potrzeba wielu miesięcy. Przyjeżdżając na tak krótko jak my, można Bajkał co najwyżej zobaczyć.
Prawie cały czas przebywaliśmy na terenie Republiki Buriacji, będącej częścią Federacji Rosyjskiej. Stolicą Republiki jest Ułan Ude, tutaj mieszczą się też siedziby władz i główny ośrodek kulturalny. Buriacja obejmuje swym zasięgiem obszar 351,3 tys. km2 i dzieli się administracyjnie na 18 regionów. Należy do niej wschodni i północny brzeg Bajkału, od południa graniczy z Mongolią, a od zachodu z Republiką Tuwy. Zajmuje w przeważającej części obszary górzyste i wyżynne, trudnodostępne i niezaludnione. Republika ta ma ponad 1 000 000 mieszkańców, głównie Rosjan (70%) Tylko ok. 24% ludności stanowią Buriaci, naród wywodzący się z plemion mongolskich i tureckich, mający własny język, tradycję i kulturę.

Czas nad Bajkałem postanowiliśmy spędzić na największym półwyspie jeziora – Świętym Nosie, który znajduje się na jego wschodnim brzegu, u ujścia rzeki Barguzin. A w góry udaliśmy się ok. 200 km na zachód od południowego krańca Bajkału, w pasmo Sajanu Wschodniego. Sajan Wschodni to rozległy system górski o charakterze alpejskim. Grzbiet główny zbudowany jest z granitów, rogowców kontaktowych lub łupków krystalicznych, natomiast dolne partie i doliny porasta tajga. Charakterystyczne dla tego rejonu górskiego są również pola ruchomych głazów (tzw. kurumy).
Najwyższym szczytem jest Munku Sardyk (3491 m n.p.m.) co znaczy w języku buriackim „Wieczna góra”. Roztacza się z niego piękna panorama pasma Sajanu Wschodniego z jednej strony, a bezkresnego mongolskiego stepu i jeziora Chubsugul z drugiej. Ten widok miał być ukłonem w stronę naszych pierwotnych planów…
Dla Buriatów jest to święte miejsce, podobno starzy ludzie uważają, że nigdy nie zostało jeszcze zdobyte, gdyż nie jest możliwe, aby stanęła tam stopa człowieka. Natomiast według źródeł historycznych pierwsze wejście na szczyt miało miejsce w 1868 roku, od łatwiejszej i łagodniejszej strony mongolskiej, i dokonał go rosyjski geograf G. Radde. Od strony rosyjskiej zdobycie szczytu drogą normalną również nie przedstawia większych trudności technicznych, należy jednak pamiętać o tym, że obszar ten jest zupełnie dziki. Fakt ten może stanowić potencjalną trudność w poruszaniu się w tym terenie dla mniej doświadczonych turystów.
W masywie Munku Sardyk znajdują się też jedne z ostatnich zlodowaceń w Sajanach Wschodnich.

Tak zwane informacje praktyczne

Całkowity koszt podróży wyniósł około 400 USD. Nie jest to wygórowana suma, ale można jeszcze taniej, jeżeli ma się dużo czasu… Właściwie większość tej sumy wydaliśmy na transport.
Po długich pertraktacjach odnośnie wyboru środka komunikacji, postanowiliśmy pójść na kompromis: do Irkucka Koleją Transsyberyjską, bo ciekawie, a z powrotem samolotem do Moskwy bo duuuuużo szybciej…
Bilet z Moskwy do Irkucka (5000 km) na kolej transsyberyjską kosztował nas 43 USD. Wybraliśmy wariant najtańszy czyli wagony plackartnych, w których każdy ma swoje łóżko, ale nie ma wydzielonych przedziałów. Samolot powrotny natomiast kosztował 120 USD (wariant bez zniżek, bo takie nam nie przysługiwały). Bilety kupowaliśmy z 4 tygodniowy wyprzedzeniem, więc mogliśmy przebierać w ofertach i wybrać najtańszą.
Rosja nie jest już niestety krajem, w którym za grosze można przejechać setki kilometrów (przynajmniej nie w tym rejonie, w którym byliśmy). Ceny transportu publicznego są dość umiarkowane – na tracie długości 400 km bilet na autobus kosztuje 7–8 USD. Ale koszty podróży minibusem są już całkiem spore – często dwukrotnie wyższe, niż cena biletu autobusowego na danej trasie. Jednak do niektórych miejsc, oddalonych od głównych ciągów komunikacyjnych, autobus jeździ raz w tygodniu lub nie jeździ w ogóle… Rosjanie wyczuli już, że na turystach można świetnie zarobić i skwapliwie z tego korzystają.
Pewną alternatywę stanowi jeszcze metoda „płatnego stopa”. Cena wynosi zwyczajowo tyle, ile cena autobusu na danej trasie (jeżeli taki jeździ) lub tyle, ile uda nam się wynegocjować. Kierowcy zatrzymują się chętnie, gdyż jest to dla nich dodatkowy zarobek.
Większe problemy pojawiły się dla nas, kiedy chcieliśmy wyjechać w teren. Jeżeli podróżuje się w kilka – kilkanaście osób, sprawa jest stosunkowo prosta: można wynająć sobie całego busa lub ciężarówkę, która zawiezie nas w wybrane miejsce, a suma rozkłada się wtedy proporcjonalnie na ilość osób. Kilkadziesiąt kilometrów przez tajgę można wtedy przejechać za ok. 6–8 USD na głowę.
Podróżując w dwójkę najlepiej próbować dołączyć się do jakiejś większej grupy i z jej członkami pertraktować kwestię podziału kosztów. Tylko nie zawsze jest się do kogo dołączyć…
Za noclegi nie płaciliśmy nigdy, bo nocowaliśmy zawsze „na dziko”. Przez większość czasu nasza podróż wiodła przez dość dzikie i bezludne rejony, gdzie namiot można było rozbić dosłownie wszędzie. Jednak kilka razu zdarzyło nam się rozbijać namiot w wioskach i nie spotkaliśmy się tam z żadnymi zaczepkami.
Jedzenie przeznaczone na czas, który chcieliśmy spędzić w górach, przygotowaliśmy jeszcze w domu, bo tak było nam wygodniej. Ale w Rosji z zakupem produktów żywnościowych nie ma problemu: zaopatrzenie sklepów w miastach nie odbiega od tego, co znamy z Polski. W odległych wioskach trochę gorzej, ale w podstawowe artykuły żywnościowe można się zawsze zaopatrzyć (należy się jednak upewnić, czy w danej wiosce w ogóle JEST sklep) Nie można też zapomnieć o rosyjskich specjałach: pierożkach, blinach, wędzonych bajkalskich rybach… Te przysmaki można kupić wszędzie wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej, a czasami też w wiejskich sklepach. Stanowi to miłe urozmaicenie po diecie złożonej z kaszki Nestle i kaszy kus-kus…
W rejonie w który pojechaliśmy, panuje klimat kontynentalny. Charakteryzuje się upalnym latem, podczas którego temperatury niejednokrotnie przewyższają te, które spotkamy w Polsce. A Syberia kojarzy się większości ludzi przede wszystkim z zimą…
Najlepszym miesiącami na górskie wycieczki są lipiec i sierpień – zwykle słoneczne i ciepłe. Pomimo tych optymistycznych statystyk przygotowaliśmy się jednak duchowo na walkę z przeciwnościami losu i rozmaite kaprysy pogody, łącznie z ciągłymi opadami śniegu (góry przecież wysokie – może się zdarzyć). Tymczasem pogoda nas rozpieszczała. Oprócz jednego mglistego i deszczowego dnia pojawiały się co najwyżej przelotne opady i burze po których i tak zaraz wychodziło słońce, susząc wszystko, co zostało zmoczone. Może jestem trochę przesądna, ale boję się, że następnym razem, kiedy pojadę na Syberię, ta dopiero wtedy pokaże mi, na co ją stać.

Dzień 1–5 • Podróż przez Rosję

Po wielu dniach ciągłych konsultacji telefonicznych i mailowych na linii Katowice – Poznań nadszedł wreszcie dzień wyjazdu, na który już z taką niecierpliwością oczekiwałam, pełna obaw, że szef odmówi mi w ostatniej chwili urlopu. Z radością ale i lekkim niepokojem odjeżdżałam w kierunku Warszawy, patrząc na znikające na peronie, pełne obaw twarze rodziców.
Z Adamem spotkaliśmy się w Terespolu. Bez większych problemów pokonaliśmy granicę z Białorusią i już po kilku godzinach od spotkania zmierzaliśmy pociągiem w kierunku Moskwy. Tam w ostatniej chwili udało nam się kupić bilety do Irkucka na ten sam jeszcze dzień.
Początkowo nie byłam zadowolona z tego, że jedziemy Koleją Transsyberyjską. Perspektywa spędzenia czterech dni w pociągu jawiła mi się w jak najbardziej czarnych barwach. Jednak wraz z upływem czasu (można by nawet napisać: dni) podróż ta zaczynała mi się coraz bardziej podobać. Do tego stopnia, że w Irkucku z żalem opuszczałam pociąg. Bo wtedy zdałam sobie sprawę, że rzadko zdarza się czas, który człowiek może spędzić tak beztrosko.
Dni w pociągu dzieliły się na spanie (właściwie niezależnie od pory), jedzenie (w wagonie jest samowar z wrzątkiem, więc przygotowanie posiłku nie wymaga większego wysiłku), wyglądanie przez okno w celu sporządzenia dokumentacji fotograficznej (widoki były jednak mało urozmaicone, co zaowocowało kilkunastoma niemal identycznymi zdjęciami z serii „pociąg na zakręcie”) oraz niekończące się dyskusje. Rytm życia wyznaczały przystanki pociągu, na których można było wysiąść na peron i rozprostować kości.
Jeżeli miałam jakiekolwiek obawy co do bezpieczeństwa, to zostały one stłumione w zarodku zaraz po znalezieniu miejsca w wagonie. Rosjanie zachowywali się tak, jakby weszli do domu: przebierali się w dres i kapcie i wieszali ręcznik na wieszaku. Wiadomo, nie należy zostawiać wypchanego portfela na stoliku i wychodzić z pociągu. Ale zachowując minimum ostrożności i zdrowego rozsądku, podróż przebiega całkiem spokojnie.

Dzień 6 • Irkuck

Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy na dworzec kolejowy i tu spotkało nas duże zaskoczenie: budynek był czysty i schludny, a w poczekalni, oglądając film na ogromnym telebimie, spokojnie siedział tłum podróżnych. Czułam się tu bezpieczniej niż na dworcu w Katowicach.
Samo miasto nie wywarło na nas jednak pozytywnego wrażenia. W upalny dzień po zakurzonych ulicach przejeżdżały tysiące samochodów, zostawiając za sobą kłęby spalin a walące się domy sprawiały dość smętne wrażenie. Faktem jest też jednak, że było widać jeszcze ślady dawnej świetności, że ozdobne drewniane okiennice, precyzyjnie wykonane z drewna i górujące nad domami kopuły cerkwi robiły wrażenie. To było coś nowego dla nas, jednocześnie typowe dla tego regionu.
Ale ja byłam już jedną nogą w górach, więc od początku myślałam tylko o tym, żeby się stąd wydostać.
Jedną rzeczą, która rzuciła mi się w oczy były niesamowite kontrasty: obok rozlatujących się autobusów z silnikami na wierzchu, przemykały małe busiki o jak najbardziej nowoczesnej linii. Zresztą, podobne wrażenia miałam potem często: tak jakby Rosja istniała dwutorowo: jedna jej część jeszcze na starych zasadach, nieco już zdezelowana i bez perspektyw rozwoju, a druga, nowoczesna, na modłę zachodnią, ze wszystkimi korzyściami, ale przede wszystkim mankamentami komercjalizacji.
Dokładniejsze zwiedzanie miasta zostawiliśmy sobie jednak na drogę powrotną, teraz nasze cele były prozaiczne: kupić mapę i wymienić pieniądze… O ile bank znaleźliśmy bez problemu o tyle plany zakupu mapy zakończyły się fiaskiem. Wizyta w kilku kolejnych księgarniach szybko sprowadziła nas na ziemię. Atlas Doliny Tukińskiej, który obejmuje również szczyt Munku Sardyk nie był aktualnie dostępny, a mapy Sajanu Wschodniego nie było w ogóle…
Stwierdziliśmy, że będziemy się tym martwić „jutro”, bo na razie najbardziej zależało nam na tym, żeby jeszcze tego samego dnia dojechać nad Bajkał. Co do jednego byliśmy zgodni: jakoś sobie bez tej mapy poradzimy.
Późnym wieczorem byliśmy już w Sludlaiance, nad Bajkałem. Autobus, który jechał do doliny Tunkińskiej, do Kyrenu, miał odjazd o 5:20 rano. My chcieliśmy dojechać aż do Mondów więc kilkadziesiąt kilometrów, które dzieli je od Kyrenu, planowaliśmy pokonać stopem. Zadowoleni, bo na razie wszystko układało się po naszej myśli, udaliśmy się na krótki spoczynek nad brzegiem Bajkału, żeby skoro świt, a właściwie jeszcze przed świtem, wyruszyć dalej.

Dzień 7 • Dolina Tunkińska czyli droga w góry

Następny dzień zaczął się kiepsko. Hmm… czekaliśmy w swojej naiwności na autobus na dworcu autobusowym a okazało się, że on odjeżdżał spod dworca kolejowego… Ludzie, pytani przez nas o inny środek transportu, wyrzucali z siebie szereg niezrozumiałych dla nas zdań, z których udało się wyłowić jedynie nazwę miejscowości Kułtuk. Ponieważ smak porażki był gorzki, postanowiliśmy za wszelką cenę dojechać do tego Kułtuka, żeby ruszyć chociaż trochę do przodu… Cena za taxi wynosiła 150 rubli. Z perspektywy czasu stwierdziliśmy, że dużo, ale wtedy byliśmy szczęśliwi.
Taksówkarz proponował nam kurs do Mondów za 1500 rubli prorokując, że jeżeli nie skorzystamy z jego propozycji, zapuścimy korzenie, czekając na inny transport… Okazaliśmy się jednak odporni na namowy, i całe szczęście.
Nie minęło wiele czasu, kiedy zatrzymało się młode małżeństwo. Jechali dokładnie tam, gdzie my i po krótkim namyśle zgodzili się nas zabrać. Za opłatą, oczywiście.
Dolina Tunkińska, ze względu na korzystne warunki rolnicze jest stosunkowo gęsto zaludniona. Jadąc przez nią mija się po drodze kolejne wioski, a w tle, zamykając zieloną równinę, wznosi się pasmo górskie Tunkińskich Golców.
Wioski zamieszkane są przez ludność mieszaną buriacką i rosyjską. Ich wygląd nie odbiega niczym od tego, co widzieliśmy z okien pociągu: ciągnące się rzędami drewniane chaty z błękitnymi okiennicami i dachami krytymi eternitem.
Pomiędzy chatami wyrastają, strasząc powybijanymi szybami i odrapanymi ścianami, budynki po dawnych kołchozach i zakładach usługowych – pozostałość po czasach sowieckiej „świetności”.
Po ok. 200 km dojeżdżamy do Mondów. Tu kończy się asfaltowa droga, tutaj też można odbić w lewo, do przejścia granicznego z Mongolią. Oficjalnie przejście to służy tylko Rosjanom i Mongołom, ale jak zapewnił nas pewien Rosjanin, wystarczy porozmawiać z pogranicznikiem… Mondy to typowa syberyjska wioska, nie różniąca się od tych, które mijaliśmy jadąc przez Dolinę Tunkińską. Dla nas jednak było to miejsce w pewnym sensie szczególne. Takie obrazki, jak ten który roztaczał się przed nami, oglądaliśmy wielokrotnie na zdjęciach, jeszcze w Polsce. Wysiedliśmy wreszcie z samochodu i stojąc pomiędzy drewnianymi chatami z niebieskimi okiennicami, za którymi rysował się już masyw Sajanów, po raz pierwszy poczuliśmy, że jesteśmy już na Syberii, że jesteśmy już tylko o krok od miejsca, do którego zdążamy… .

Dzień 7–12 • Jak zdobywaliśmy Munku Sardyk

Plan mieliśmy ambitny. Mając jako takie doświadczenie w pieszych wędrówkach chcieliśmy przebyć przez góry cały dystans albo chociaż część odległości dzielącej szczyt Munku Sardyk od Orlika. Ponieważ jednak jedyna mapa, jaką dysponowaliśmy, była w skali 1:1 250 000, a odległość między masywem Munku Sardyk a Orlikiem w linii prostej to ok. 150 km postanowiliśmy, że zrewidujemy nasze plany, kiedy zobaczymy, jak cały ten obszar wygląda ze szczytu Munku Sardyk… Tam też mielimy skierować nasze pierwsze kroki: według opisu należało dojechać do posterunku Rejonu Okińskiego. Dalsza droga powadziła doliną Białego Irkutu, która łączy się z Irkutem kilkadziesiąt metrów za posterunkiem, a następnie potokiem Muguvek.
Brzmiało to dość enigmatycznie, a ponieważ w tych górach nie ma zupełnie żadnych ścieżek, postanowiliśmy na wszelki wypadek zapytać jeszcze jakiegoś miejscowego.
„W lewo, w lewo” powtarzał, kiwając głową potakująco mężczyzna, z którym przejechaliśmy 22 km dzielące posterunek graniczny od Mondów. Trzy razy, za pomocą gestów i rysunków upewniałam się, czy dobrze zrozumiałam jego słowa. Wszystko wskazywało na to, że tak: kiedy rzeka rozgałęzia się, należy skręcić potokiem w lewo, a ten doprowadzi nas prosto pod szczyt. Wędrówkę w górę rzeki rozpoczęliśmy tego samego dnia. Pełni energii – jak to zwykle na początku wędrówki bywa – prawie nie czuliśmy ciężaru naszych ponad 20 kg. plecaków. Początkowo bardzo szeroka i rozległa dolina zaczęła się z czasem zwężać, chwilami kurcząc się dosłownie do kilkumetrowej szerokości koryta, które śmiało wiło się między wysokimi, pionowymi skałami. Strach pomyśleć, jakim żywiołem jest tu woda w czasie roztopów…
W tych wąskich miejscach trzeba było zdejmować buty i przechodzić rzekę wpław albo (jeżeli tylko się dało), przeskakiwać z kamienia na kamień z nadzieją, że nie wyląduje się w wodzie. Nurt rzeki nie był na tyle rwący, żeby groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo oprócz skąpania się od stóp do głów, ale żadne z nas i tak nie miało ochoty na taką przygodę na samym początku drogi.
Po jakichś dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie do owego rozgałęzienia, o którym, jak nam się wydawało, mówił nasz kierowca. Z lewej strony wyraźnie dochodziło koryto potoku, w którym cienką strużką kapała woda. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, dumni z siebie, że tak świetnie radzimy sobie bez mapy i skręciliśmy w lewo. I wspinaliśmy się do góry metr za metrem, najpierw z radością a potem z konieczności, bo na prawie pionowych zboczach, które ograniczały z obu stron koryto potoku, i tak nie można było rozbić namiotu… Powoli wychodziliśmy z tajgi, drzewa robiły się coraz rzadsze a za każdym wzniesieniem pojawiało się następne i następne i następne, chociaż wydawało się, że lada moment będzie płasko. Wizja noclegu na siedząco przy ognisku i krążącego wokół niedźwiedzia była coraz bliższa, kiedy stał się cud i po jednej stronie potoku pojawiła się rozległa, prawie równa polana. Nie namyślając się wiele zrzuciliśmy plecaki.
Przed nami widzieliśmy nasz cel – szczyt, który wyłaniał się gdzieś w oddali. Było jasne, że potok zaprowadzi nas nad jakieś jeziorko u podnóża góry, skąd podejmiemy „atak szczytowy” Noc była spokojna (chociaż ja spałam czujnie, cały czas nasłuchując, czy niedźwiedź nie krąży w pobliżu) a ranek przywitał nas deszczem i mgłą…
Ponieważ nigdzie nam się nie spieszyło, spaliśmy dalej i dalej i dalej…
Po kilku godzinach widoczność nadal ograniczała się do kilkudziesięciu metrów ale padać przestało, więc chcąc nie chcąc zwinęliśmy namiot i pogrążeni w gęstej mgle zaczęliśmy dalszą wędrówkę w górę. Znaleziony w tym dzikim terenie papierek po cukierku był dal nas potwierdzeniem właściwego kierunku. Krok po kroku nabieraliśmy wysokości.
Po kilku godzinach wędrówki doszliśmy do… grani. Zamiast spodziewanego jeziorka i miękkiej trawki na posłanie, pod nogami urywała nam się przepaść a po obu stronach skalista i poszarpana grań ginęła we mgle. Potwierdziły się przypuszczenia, które nurtowały mnie już od dobrych dwóch godzin, odkąd potok który nam towarzyszył, nagle zapadł się pod ziemię: że droga którą idziemy nie jest chyba taka całkiem dobra. Ale mieliśmy do wyboru wycofać się do punktu wyjścia albo iść dalej. Więc uczepiłam się nadziei, że przecież skoro idziemy cały czas według wskazówek, to w końcu dojdziemy.
Szczęśliwie coś nas tknęło, że nabraliśmy wody do butelek…
Zważywszy na dość późną porę i fakt, że mieliśmy mglistą koncepcję na temat tego, gdzie jesteśmy i gdzie powinniśmy się skierować, postanowiliśmy zostać na noc tu, gdzie staliśmy, decyzję na temat dalszej drogi odkładając do rana. Udało nam się nawet zbudować całkiem miłą acz umiarkowanie równą platformę pod namiot.
Następnego dnia zaparło nam dech z wrażenia, bo przez kłębowisko chmur było wreszcie coś widać!!! Humory od razu nam się poprawiły, kiedy mogliśmy nasze miejsce osadzić w kontekście otoczenia.
Ale najważniejsze, że było widać szczyt Munku Sardyk, to wymarzone jeziorko w głębokim szafirowym kolorze i połacie trawy idealne wprost do rozbicia namiotu.
Czyli miejsce, do którego wczoraj cały dzień zmierzaliśmy, było po prostu w sąsiedniej dolinie… No, to jesteśmy górą! – pomyśleliśmy – najwyraźniej skręciliśmy w lewo o jeden potok za blisko, ale teraz panujemy nad sytuacją.
Zejście do jeziorka nie było ani krótkie ani przyjemne.
Te góry sprawiały wrażenie, jakby były jednym wielki usypiskiem kamiennym – trafiliśmy na kurumy, czyli pola ruchomych głazów. A przed wyjazdem zastanawialiśmy się, jak to może wyglądać…
Teraz, kiedy schodząc oglądałam się za siebie, miałam wrażenie, że całe zbocze zaraz zacznie razem ze mną zsuwać się w dół. Na szczęście obyło się bez większych przygód i wczesnym popołudniem dotarliśmy nad nasze jeziorko. A tu: żadnych śladów ludzkiej bytności.
A przecież przez Munku Sardyk przewija się trochę ludzi… Może nie tłumy, ale kilkanaście osób w miesiącu na pewno. Ale Ci Rosjanie porządni – pomyśleliśmy.
Na nasze upatrzone miejsce dotarliśmy wczesnym popołudniem. W międzyczasie poprawiła się pogoda, więc resztę dnia przeznaczyliśmy na tzw. zajęcia gospodarskie, czyli mycie (się), pranie (ubrań) i drobne naprawy. Korzystając z pięknego słońca, które ciepłymi promieniami kładło się na szczytach, obfotografowaliśmy jak tylko się dało, siebie i namiot na tle szczytu. Jedyny zgrzyt w całej tej sytuacji stanowił fakt, że nigdzie nie było widać spodziewanego lodowca. Ale zgodnie z zasadą, że czego się głośno nie powie, tego nie ma – żadne z nas nie poruszyło tego tematu.
Wieczorem natomiast poszliśmy na spacer na grań, która wznosiła się nad naszym namiotem. Widok, który ukazał się naszym oczom, zapierał dech w piersiach. Być może to określenie jest nieco wyświechtane, ale nie znajduję innych słów. Aż po horyzont, ginąc w lekkiej mgiełce, rozpościerały się szczyty gór, przechodzące następnie w ogromny zielony płaskowyż. Bezkresna przestrzeń bez śladu działalności człowieka. Doliny rzek, które wiły się w nieznanym kierunku, zapraszały do tego, żeby nimi wędrować. Właśnie to chciałam tutaj zobaczyć, właśnie po to przyjechałam. Był to kolejny obraz, który nosiłam w sercu przez cały czas, odkąd postanowiliśmy tu przyjechać. I obiecywałam sobie w duchu, że jeszcze tu wrócę. Tym razem z mapą…
Następnego dnia obudziło nas słońce. W świetnych humorach ruszyliśmy na szczyt, ciesząc się na osławione widoki, które czekają nas na górze. Nasza droga prowadziła najpierw płytkim żlebem do grani a potem już granią aż na szczyt. Byliśmy już psychicznie przygotowani na to, że znowu wszystko będzie się nam obsuwać spod nóg i niecierpliwie wyczekiwaliśmy chwili, kiedy dotrzemy wreszcie do litej, jak nam się wydawało, skały. Niestety okazało się, że wspinaczka po skale jest jeszcze mniej przyjemna bo wszystko, czego próbowaliśmy się uchwycić, zostawało w rękach. Szczęśliwie dotarliśmy jednak w końcu do grani a ta okazało się dosyć szeroka, wygodna i zadziwiająco lita.
Pogoda była nadal piękna, kiedy po niecałych dwóch godzinach uradowani dotarliśmy wreszcie na szczyt. Zaraz po pamiątkowej fotografii nastąpiła jednak chwila konsternacji: po pierwsze, wcale nie było widać jeziora Chubsugul… a po drugie jakiś wierzchołek kilka kilometrów dalej był wyraźnie wyższy od tego, na którym znajdowaliśmy się my i wyraźnie najwyższy w okolicy… Po krótkiej konsultacji zgodziliśmy się co do tego, że szczyt na którym stoimy TO NIE JEST MUNKU SARDYK!!! Właściwie nie wiedziałam, czy się śmiać czy płakać – znów trafiliśmy nie tam, gdzie chcieliśmy… Tym samym wyjaśniła się jednak sprawa nieistniejącego lodowca: to nie wina efektu cieplarnianego ani zmyślonego opisu. To wina naszych kłopotów z topografią. Całe szczęście, że była ładna pogoda, bo gdybyśmy zdobyli szczyt w gęstej mgle, żylibyśmy pewnie w przekonaniu, że to BYŁ Munku Sardyk.
Nie pozostało nam nic innego, jak ustalić strategię działania: przejście granią do tamtego wyższego wierzchołka, co było naszym pierwotnym pomysłem, nie wchodziło w grę z powodu zbyt późnej pory i zbyt dużej odległości. Zdecydowaliśmy się więc zejść na dół i jeszcze tego samego dnia przenieść namiot do miejsca, które wypatrzyliśmy ze szczytu, a z którego jutro moglibyśmy wejść na to „drugie”, właściwe Munku Sardyk…
Przyjęliśmy jednak porażkę z podniesioną głową. Humory poprawił nam też liścik i cukierki zostawione jako poczęstunek na szczycie w woreczku przez jakichś wcześniejszych zdobywców. Liściku nie udało nam się odcyfrować ale zjedliśmy po cukierku. Uznaliśmy, że to bardzo miły zwyczaj i postanowiliśmy, że jutro zrobimy tak samo.
Po zejściu na dół zjedliśmy obiad, spakowaliśmy bagaż i z ciężkim sercem (i ciężkimi plecakami) ruszyliśmy po raz drugi tego dnia w górę. Człap, człap – znowu trzeba było się wspiąć po osuwających się kamieniach aż do przełęczy…
Mimo naszych czarnych myśli drogę udało nam się pokonać zadziwiająco szybko i już po niecałych czterech godzinach rozbijaliśmy namiot nad małym jeziorkiem. Stąd do miejsca, które widzieliśmy ze szczytu i w myślach nazywaliśmy „bazą” była godzina, najwyżej półtorej, więc spokojnie mogliśmy sobie ten dystans zostawić na jutro.
Dolinka, w której znaleźliśmy się następnego dnia rano, była z trzech stron zamknięta górami, a od reszty doliny oddzielona potężnym wysokim progiem skalnym. Północne zbocze zalegał pokaźnych rozmiarów lodowiec (sic!), a nad nim górował niepozorny szczyt. Tym razem zgadzały się wszystkie szczegóły znanego nam opisu: to był Munku Sardyk.
Pogoda była nadal piękna (przynajmniej w tym względzie los nam sprzyjał) więc rozbiliśmy namiot i jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy na górę. Droga nasza wiodła, podobnie jak poprzednio, żlebem, a później granią.
Lodowiec oglądany z bliska robił wrażenie. Równomiernie nachylony, ciągnie się gładko od podnóża góry prawie aż po sam szczyt. W miarę jak mijały godzina za godziną, po wpływem operującego słońca lód topił się, a z góry w szaleńczym pędzie spadały małe kamienne lawinki… Gdyby ktoś chciał zdobyć szczyt drogą przez lodowiec, musiałby to zrobić w nocy, ale my na grani byliśmy bezpieczni. W jednym tylko miejscu lodowiec podchodził niebezpiecznie blisko, dosłownie pod samą grań, tak że jeden nieuważny krok mógłby spowodować upadek.
A wtedy nie byłoby już szans na zatrzymanie się… Po krótkiej naradzie postanowiliśmy ominąć ten fragment po przeciwnej stronie grani.
Widoki z góry były rzeczywiście piękne chociaż mongolskie stepy i jezioro Chubsugul z powodu dość słabej widoczności rozmywały się w nicość już po jakichś 30 km… Nie czuło się tej przestrzeni, która ciągnie się aż po horyzont. Podobno powodem tego był wielki pożar tajgi w graniczącej z Buriacją od zachodu Republice Tuwy.
Natomiast Sajan Wschodni dopiero teraz zaprezentował nam się w pełni. Ukazały się skaliste granie w ciepłych kolorach, na północ przechodzące w rozległe zielone doliny, a nad nimi unosiły się lekko białe chmurki rzucając gdzie niegdzie fantazyjne cienie.
Sam szczyt wzbudził jednak w nas niesmak. Bo o ile święte buriackie chorągiewki i pamiątkowe tablice są elementami akceptowalnymi o tyle śmieci poutykane pod każdym kamieniem już nie. W ramach naszego prywatnego buntu postanowiliśmy, że nie zostawimy tutaj naszych cukierków. Zejście odbyło się bez większych przygód i resztę wieczoru spędziliśmy siedząc przed namiotem i podziwiając widok. Jeszcze długo po 22 na szczytach kładły się promienia słońca, a po zmroku ciągle towarzyszył nam huk spadających kamieni. Za każdym razem wyglądaliśmy wtedy z namiotu w obawie, że coś spadnie nam zaraz na głowę, chociaż w naszym miejscu byliśmy zupełnie bezpieczni.
Teraz też podjęliśmy decyzję, co do naszych dalszych planów. Po „wielu dniach trudów” osiągnęliśmy nasz pierwszy cel czyli Munku Sardyk. Ale ponieważ widoki, które roztaczały się ze szczytu, nie wróżyły wielkiego sukcesu naszym planom dotarcia do Orlika, lub przebycia przynajmniej części drogi przez góry, zdecydowaliśmy się zejść do drogi i pojechać do Orlika samochodem… Powrót do drogi, do miejsca z którego zaczęliśmy wędrówkę, zajmuje przy dobrym tempie kilka godzin. Początkowo dnem szerokiej zielonej doliny, miękką ścieżką po mchu. Potem, kiedy pojawiają się już pierwsze drzewa, dolina zawęża się w koryto potoku, prowadząc stromo w dół po olbrzymich głazach, pomiędzy stromymi zboczami, na których wyraźnie widać zniszczenia jakie spowodowała woda. Wędrówka tutaj jest dość męcząca, bo cały czas trzeba wyszukiwać drogę między kamieniami i wodą. Tak doszliśmy do miejsca, z którego kilka dni temu odbiliśmy w lewo…
Stąd droga powrotna minęła już szybko, w znajomych miejscach czuliśmy się jak u siebie. Zniknął zupełnie lekki strach połączony z szacunkiem dla potęgi przyrody, który towarzyszył mi w drodze w góry. Ale to chyba dlatego, że mieliśmy już świadomość bliskości cywilizacji… Resztę wieczoru spędziliśmy na posterunku Rejonu Okińskiego, zawierając znajomość z trzema panami posterunkowymi i trzema paniami sklepowymi. W zamian za dowód wdzięczności w postaci wódki zostaliśmy przez posterunkowych zaproszeni na gotowane ryby i mięso z kozicy. Było bardzo sympatycznie (na początku) ale sytuacja stała się dość męcząca w momencie, kiedy jeden z nich postanowił, że się ze mną ożeni. Szczęśliwie nie nalegał za bardzo, ale zdecydowaliśmy, że na wszelki wypadek od tego momentu będziemy się przedstawiać jako mąż i żona…
Właściwie do końca nie udało nam się wyjaśnić, jaką rolę spełniał ten posterunek, bo o ile było nam wiadomo, „policjanci” nie mogli nikogo zatrzymać. Zresztą w nocy szlaban i tak był otwarty…

Dzień 13–14 • Orlik

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt „bo przecież może coś jechać” i czekaliśmy… Auta przejeżdżały z częstotliwością jednego na godzinę a w większości były to ciężarówki z materiałami budowlanymi, które nie jechały do Orlika. Zresztą, i tak nie chcieli nas zabrać. Jak to zwykle w takiej sytuacji bywa, nasze morale zaczęło upadać. Po kilku godzinach takiego siedzenia wydaje się człowiekowi, że już nigdy, nigdy nie uda się stąd wyjechać. A ja zaczęłam oczywiście żałować, że nie zostaliśmy w górach…
Udało się wreszcie około 14. Mały bus wypchany z tyłu stertą rozmaitych wyrobów tekstylnych i butów. Własność Mongołów, którzy jechali handlować do Orlika. Dla większości mieszkańców jest to jedyna możliwość zakupu nowych ubrań. Przecież na dotarcie do najbliższego miasta czyli Sludlianki trzeba liczyć dzień podróży w jedną stronę…
Nasi towarzysze nie byli zbyt rozmowni, ale dowiedzieliśmy się, że mąż jednej z kobiet mieszka w Warszawie…
Żwirowa droga do Orlika wyremontowana przed paru laty, składa się w większości z dziur. Wiedzie w znacznej części przez zielony płaskowyż a później doliną rzeki Oki. Wszystkie mosty są stosunkowo niedawno zbudowane, żelbetowe. Po drodze można jednak jeszcze spotkać stare drewniane mosty, które kiedyś zapewniały mieszkańcom wiosek łączność ze światem. Ich masywne podpory są swego rodzaju drewnianymi „sarkofagami” wypełnionymi kamieniami. Takich podpór na całej szerokości rzeki jest kilka, a podciągi rozpięte między nimi są również drewnianymi belkami. Być może taki most nie wytrzymałby ciężkich ciężarówek, które mijały nas, gdy czekaliśmy na stopa, ale na pewno przez wiele lat doskonale spełniały swoją funkcję. Widok taki budzi zawsze we mnie szacunek dla tych ludzi, którzy tak prostymi środkami potrafią pokonywać przyrodę.
Do celu dotarliśmy wieczorem i zaraz rozbiliśmy namiot nad rzeką Oką, zostawiając zwiedzanie miejscowości i decyzję co do dalszej drogi i na dzień następny. Ten wieczór był chyba jedynym, w który dopadła mnie tęsknota za domem… czułam się w tym miejscu jakoś strasznie obco, zupełnie inaczej niż w górach.
Rano udaliśmy się w kierunku tzw. centrum. Sama miejscowość nie wywarła na nas najlepszego wrażenia, może dlatego, że dalece odbiegała od naszego wyobrażenia „wioski na końcu świata”. Mieszka tutaj ponad 4000 mieszkańców. Cała zabudowa składa się z niskich drewnianych chat z niebieskimi okiennicami, rozdzielanymi od siebie dość szerokimi ulicami. Tylko jedna z nich jest asfaltowa (nomen-omen Sowietskaja) nad pozostałymi zaś unosiły się tumany kurzu za każdym razem, kiedy przejechał jakiś samochód. W centralnym punkcie, na placu handlowym, znajduje się kilka sklepików, w których jest całkiem duży wybór produktów spożywczych i wódka dostępna 24 godziny na dobę. Tam też spotkaliśmy naszych znajomych Mongołów, którzy właśnie rozwijali swój sklep.
Praktycznie wszyscy mieszkańcy wioski to skośnoocy Buriaci. Tutaj czuło się już wyraźnie zupełnie inną kulturę.
W klimacie tej miejscowości było jednak coś, co mnie odpychało. Może fakt, że na ulicach prawie nie było widać ludzi. Właściwie oprócz placu handlowego, przez który ciągle ktoś przechodził, ulice sprawiały wrażenie, jakby ludzie się jeszcze nie obudzili. Była to zapewne pora, w której wszyscy pracują bądź w polu bądź we własnych zagrodach, więc stąd ta pustka, niemniej zapragnęliśmy się jak najszybciej stamtąd wyrwać.
Ale żeby w ogóle móc wyruszyć dalej, musieliśmy znaleźć jakąś mapę. Po dłuższym czasie bezowocnych poszukiwań (z komisariatu milicji nas wygonili, bo ich mapa była tajna) dotarliśmy do miejscowej nauczycielki, która była miła i zabrała nas do siebie do domu. Jej mapa, wydana bodajże w 1969 roku, stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, ale przy odrobinie dobrej woli dało się coś z niej odczytać. Na nasze pytania, czy nie można kupić nowszych map, odpowiedziała, że za Sojuza to mapy wydawali, ale teraz już nie…

Dzień 14–19 • Wędrówka Doliną Sciency

Zdecydowaliśmy się zacząć wędrówkę doliną Siency, dojść do ciepłych źródeł Chajta Gol, a stamtąd albo w dolinę wulkanów i z powrotem wzdłuż rzeki XXX albo w dolinę Tissy, zdobywając po drodze Pik Topografów albo powrót tą samą drogą.
Do Chajta Gol można dojechać ciężarówką – przez dolinę prowadzi droga, która od biedy nadaje się do przejechania.
Ale wynajem ciężarówki na dwie osoby to koszty absurdalne, więc postanowiliśmy iść drogą, a kiedy będzie coś jechało-dołączyć się do jakiejś grupy. Rosjanie zapewniali nas, że tu jeździ „mnogo maszyn” i nie będziemy mieć z tym większego problemu.
W rezultacie szliśmy ponad dwa dni pieszo a minęło nas co najwyżej kilka osób na koniach… Nie spodziewaliśmy się takiego stanu rzeczy, a czas przeznaczony na naszą wędrówką dramatycznie nam się skurczył.
Dzięki temu jednak, że pokonaliśmy trasę na własnych nogach, zobaczyliśmy po drodze kilka interesujących rzeczy.
Pierwszego dnia wyruszyliśmy wczesnym popołudniem i po kilku godzinach marszu, wieczorem, doszliśmy do małej pasterskiej wioski Shasnur. Wioska to zaledwie 5 gospodarstw, przycupniętych przy rzece, pod ciągnącą się przez kilka kilometrów ścianą skalną. Rozbiliśmy nasz namiot na brzegu rzeki i w porze wieczornego dojenia krów poszliśmy do jednego z domów kupić sobie mleka. Pogawędziliśmy sobie przy okazji z gospodynią, która była kobietą około 50, otoczoną gromadą wnucząt, spędzających u niej wakacje.
Nie wiem dlaczego, ale dla mnie było to jedno z bardziej uroczych miejsc, jakie napotkaliśmy na swojej drodze. Nie wyróżniało się niczym szczególnym, ale gdybym kiedykolwiek z jakichś powodów chciała uciec przed światem, przyjechałabym tam.

Kiedy w Polsce wodziłam palcem po mapie, Orlik wydawał mi się końcem świata, miejscem tak odległym, że niepodobna tu było prowadzić normalne życie. Tu na mojej mapie kończyła się droga. Ale z każdym przejechanym kilometrem jakby poszerzało się moje pojęcie „końca świata” Przecież za Orlikiem były jeszcze inne wioski, a idąc przez następne dni przez tajgę minęliśmy kilka zagubionych gospodarstw. Były to letnie domy, do których Buriaci co roku spędzali swoje stada na wypas i tam żyli przez kilka miesięcy. Z miejsca w którym znajdowaliśmy się, Orlik był ośrodkiem cywilizacji. Tam przecież jeździli na zakupy ludzie mieszkający w takich wioskach jak Shasnur. Tam są sklepy, poczta, szkoła, tam dojeżdża nawet dwa raz w tygodniu autobus… To jest ogniwo łączące te pasterskie osady w tajdze z resztą świata.

Następnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie (żeby nie minął nas żaden samochód, kiedy jeszcze będziemy w namiocie…) i raźnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Mijała godzina za godziną a my, posuwając się do przodu, ciągle nasłuchiwaliśmy tej „maszyny”… Kiedy człowiek na coś bardzo czeka, każdy dźwięk, szmer wiatru w gałęziach wydaje się być oczekiwanym dźwiękiem. Ale tak naprawdę nic nie jechało i zaczynaliśmy już powoli tracić nadzieję.
Było już po południu, kiedy spotkaliśmy po drodze grupę rosyjskich turystów. Pozwolili nam zerknąć w mapę, a kiedy usłyszeli, że nie mamy wędki, podarowali nam w prezencie ryby, wypatroszone, osolone i gotowe do smażenia, co od razu poprawiło nam humory. Przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy wreszcie w miejscu, o którym marzyliśmy przez ostatnie pół roku. I nie jest takie ważne, czy uda nam się wejść na Pik Topografów, czy nie. Przecież w Polsce nawet nie myśleliśmy, żeby go zdobyć, ten pomysł pojawił się dopiero w Orliku. A to tylko kolejna góra, wcale nie taka niezwykła, więc lepiej cieszyć się z tego, co się dzieje, z rozmów ze spotkanymi ludźmi i pięknej pogody, niż narzekać, że musimy iść pieszo i że tracimy czas.
Kolejny nocleg wypadł na małej leśnej polance, obok obozowiska stacjonujących tam geologów. Tym razem nie musieliśmy rozbijać namiotu, bo znajdowało się tam „zimowie” czyli drewniana chatka, budowana przez traperów, zaopatrzona w piecyk, stół i drewniane prycze. Ale najważniejsze w tym miejscu było to, że kilka minut od polanki, w lesie, płynęło ciepłe źródełko, obudowane małym domkiem z drewnianą „wanną”. Niewiele się namyślając, zrobiliśmy sobie kąpiel. Po całym dniu marszu mogliśmy zanurzyć się w wodzie, która po raz pierwszy od dwóch tygodni była ciepła!!! To przecież zupełnie cos innego, niż nerwowe pluskanie się w polodowcowym jeziorku.
Wieczorem natomiast udaliśmy się do geologów na herbatę i kawę (zależnie od upodobań) Dowiedzieliśmy się, że siedzą tu już blisko dwa miesiące badając metr po metrze górę, która wznosiła się nad polanką.
Rano już tradycyjnie wstaliśmy wcześnie („żeby nie minął nas żaden samochód, kiedy jeszcze będziemy jeszcze spać… ”) i wyjątkowo szybko spakowaliśmy wszystkie rzeczy. Właściwie nie liczyliśmy na cud, ale zrobiliśmy to dla spokoju sumienia. I rzeczywiście, nic nie jechało. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy w końcu do Chajta Gol. Na polance znajdowało się kilkanaście małych chatek, podobnych do tej, która była przy naszym ostatnim noclegu. W każdej chatce biło inne źródełko, którego właściwości opisane były obok, a na okolicznych drzewkach zawieszone było tysiące chorągiewek i wstążeczek, tak charakterystycznych dla Buriackich Świętych Miejsc. Wykąpaliśmy się i jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy dalej, decydując się na Dolinę Wulkanów. Widoczność od paru dni była dość kiepska, więc widoki z Piku Topografów i tak nie byłyby oszałamiające.
Ranek przywitał nas mgłą, zza której bez większego powodzenia próbowało przebić się słońce. Pogoda wyjątkowo nie nadawała się na robienie zdjęć. Do Doliny Wulkanów poszliśmy „na lekko”, zostawiając rozbity jeszcze namiot i wszystkie rzeczy na dole. Zdecydowaliśmy się wracać tą sama drogą, więc nie było sensu brać całego bagażu ze sobą. O ileż przyjemniej wędruje się bez „garbu”… Nasze plecaki, choć dużo lżejsze niż na początku wędrówki, zaczynały już nam ciążyć…
Następnego dnia nadszedł czas powrotu. Było mi naprawdę żal wracać, bo każdy krok przybliżał chwilę wyjazdu z tej odległej części Buriacji. Wiem, ustaliliśmy już przecież wcześniej, że kilka dni spędzimy nad samym Bajkałem, ale Adasiowi zależało na tym chyba bardziej niż mnie. Ja wolałabym zostać tutaj i iść jeszcze dalej w góry. Albo pojechać do którejś z tych wiosek, które przycupnięte gdzieś pod szczytami gór, znajdowały się kilkadziesiąt kilometrów za Orlikiem. Nie, żebym nie chciała zobaczyć Bajkału. Ale gdyby wybór należał do mnie, zostałabym tutaj. Zresztą, Bajkał widziałam już w Sludliance.
W ciągu następnego dnia przeszliśmy 25 km, dzielące nas od Shasnur i tu postanowiliśmy się zatrzymać. Jeszcze ok. 12 km zostało do drogi, wiodącej już bezpośrednio do Orlika. Rozsądek nakazywałby, z uwagi na dość wczesną porę, pokonać ten dystans jeszcze dzisiaj, jednak w nas wszystko buntowało się przeciwko dalszej wędrówce. Może tym razem coś pojedzie? – pocieszaliśmy się.
Czas mijał i powoli zbliżała się pora dojenia krów. My leżeliśmy sobie na trawie, w promieniach zachodzącego słońca i w otoczeniu stada owiec, i czekaliśmy na okazję. Było to chyba najprzyjemniejsze miejsce, w jakim zdarzyło mi się łapać „stopa”. Co prawda przez trzy godziny nic nie jechało, ale za to mieliśmy niemal pewność, że jak już pojedzie to się zatrzyma. W końcu przyjechała ciężarówka z sianem. Miejsce dla nas znalazło się pomiędzy kabiną kierowcy a paką… Jazda była ekscytująca, choć mało wygodna. Ale za to, chociaż wcześniej nic na to nie wskazywało, udało nam się jeszcze tego wieczoru dotrzeć do Orlika. Kierowca, z którym jechaliśmy nazywał się Nikolai, był już mocno pijany i upierał się, że kiedyś mieszkał w Paryżu i miał żonę Polkę. Był z gatunku ludzi, którzy nigdy nie trzeźwieją, więc trudno stwierdzić, ile było prawdy w jego słowach. Ważne, że dojechaliśmy szczęśliwie, choć mało brakowało, a skończylibyśmy na drzewie…
Orlik tym razem wyglądał jeszcze gorzej. Panowały prawie zupełne ciemności – bo nie ma tutaj oświetlenia ulicznego, a okna przepuszczają na zewnątrz niewiele światła. Zresztą, było już po 23 więc część mieszkańców na pewno już spała. Tylko gdzieniegdzie przejeżdżały samochody, wznosząc tumany kurzu i zataczając reflektorami świetlne kręgi.
Byliśmy już bardzo zmęczeni, ale przyzwoitość nakazywała jeszcze udać się z zakupioną w nocnym sklepie wódką z podziękowaniami do naszego kierowcy. Z ulgą stwierdziliśmy, że nie ma go w domu. To znaczyło, że nie będziemy musieli z nim tej wódki konsumować… Chcieliśmy zostawić butelkę jego „druhowi” który czekał na niego pod zamkniętymi drzwiami, ale ten burknął na nas, żebyśmy sobie poszli, bo Nikolai i tak już pewnie nie wróci. Nam było to jak najbardziej na rękę, bo z czystym sumieniem mogliśmy iść spać.
Po nerwowej nocy wstaliśmy wcześnie i udaliśmy się w kierunku drogi wylotowej z zamiarem łapania okazji. Była to jedyna możliwość na wydostanie się stąd, gdyż dzisiaj była niedziela a najbliższy autobus odjeżdżał we wtorek. Zresztą, bilety na niego były już i tak dawno wykupione. Sprawa jednak nie była taka prosta: kiedy nabieraliśmy wodę z rzeki, podszedł do nas, z niezłomnym zamiarem wspólnego napicia się wódki, mocno nietrzeźwy młody Buriat. Nie pomogły nasze wymówki, że nie mamy czasu, że chora wątroba itd. Informacja, że „u nas wódki niet” też nie pomogła. Wymógł na nas obietnicę, że nie uciekniemy i w dwie minuty wykombinował pełną butelkę. W rezultacie długich pertraktacji nasz nowy znajomy przystał na symboliczne umoczenie przez nas ust w cennym trunku.
Humory mieliśmy raczej kiepskie i byliśmy zmęczeni obcowaniem z miejscowym folklorem, ale tym ludziom po prostu nie da się odmówić. Bo on to wszystko robił w dobrej wierze, chciał się z nami podzielić opowieścią o górach i ich bogach, chciał nam przekazać to, w co wierzą Buriaci. Nie było w nim żadnej agresji, bo my byliśmy jego nowymi przyjaciółmi. I chociaż z jednej strony chcieliśmy się go jak najszybciej pozbyć, z drugiej musieliśmy, a właściwie chcieliśmy go uszanować.

Dzień 20 • Droga nad Bajkał

Już siedząc przy drodze zjedliśmy śniadanie i wzajemnie przygotowywaliśmy się na to, że czekając na jakiś transport możemy tu spędzić cały dzień, bez skutku. W niedzielę mało kto wybierał się w taką daleką drogę jak podróż do Sludlianki. To prawie 400 km.
Ale szczęście się do nas uśmiechnęło. Już około 10 zatrzymał się biały Nissan, którym kierował poznany przez nas wczoraj u Nicolaia mężczyzna. Żenia – przedstawił się.
W pierwszym momencie nie bardzo mi się to podobało, bo poprzedniego wieczoru sprawił na mnie wrażenie strasznego gbura, ale po krótkim czasie okazał się fantastycznym towarzyszem podróży. Był właścicielem Turbazy w górach Chmar Raban i pracownikiem służb ochrony przyrody w Dolinie Tunkińskiej, mającym naprawdę dużą wiedzę na temat przyrody i życia w regionie. On wreszcie odpowiedział nam na te wszystkie pytanie, która nasuwały się nam podczas podróży do Orlika, a na które odpowiedzi nie znajdzie się w przewodniku.
W pewnym momencie, kiedy przejeżdżaliśmy obok jednego ze Świętych miejsc, Żenia zapytał, czy mamy jeszcze tę wódkę, którą wczoraj kupiliśmy. Zaproponowaliśmy mu myśląc, że chce się napić. Ale on nie przyjął poczęstunku – okazało się, że po prostu nie należy wieźć zamkniętej butelki wódki, bo bogowie mogą się obrazić a wtedy „maszyna budiet płocho jechat” Trzeba złożyć bogom ofiarę… Żenia przestrzegał tego buriackiego zwyczaju, chociaż sam przecież był Rosjaninem.
Podróż zabrała nam cały dzień – ponad 10 godzin jazdy. Ale paradoksalnie byłam mniej zmęczona niż po podróży z Katowic nad morze… Fakt, że przez kilkaset kilometrów minęliśmy zaledwie kilka wiosek sprawia wrażenie, jakby pokonany dystans był kilkakrotnie krótszy… A poza tym: w miłym towarzystwie czas szybko upływa!

Dzień 21–26 • Bajkał – wakacje nad jeziorem

Spędziliśmy kilka godzin w Sludliance i jeszcze tej nocy dojechaliśmy pociągiem do Ułan-Ude, skąd chcieliśmy pojechać autobusem do Ust-Barguzina. Ponieważ jednak na autobus nie udało nam się zdążyć, to nie chcąc tracić dnia zmuszeni byliśmy do skorzystania z usług prywatnych przewoźników.
Podróż była dużo dłuższa, niż się spodziewaliśmy i niż obiecywał nam nasz kierowca. Wypakowany do granic możliwości Moskwicz ledwo zipiał a asfalt skończył się po jakichś 30 kilometrach od wyjazdu z Ułan-Ude. A do pokonania było 260 km…
W samochodzie minął nam cały dzień. Towarzyszący od połowy drogi widok Bajkału rekompensował nieznośny upał i tumany kurzu wzbijające się na drodze. Po raz pierwszy widzieliśmy jezioro za dnia.
Następnego dnia rano chcieliśmy jechać dalej, więc namiot rozbiliśmy już przy przystani. Wieczorem zaprosili nas do swojego ogniska młodzi rosyjscy studenci z Irkucka, którzy tak jak my chcieli zdążyć na pierwszy poranny prom przepływający przez rzekę Barguzin.

Półwysep Święty Nos oddziela od lądu przesmyk szerokości ok. 25 km. Ten dystans można przejechać samochodem, co zajmuje 1.5 h lub pokonać pieszo, drogą biegnącą wzdłuż brzegu Bajkału, co zajmuje cały dzień… Tym razem, może w ramach zadośćuczynienia za nasze niepowodzenia w dolinie Sciency, los nam sprzyjał. Wsiedliśmy na samochód jadący na półwysep jeszcze na promie. Właściwie udało nam się to głównie dzięki poznanym wczorajszego wieczoru studentom… Ciężarówka podskakiwał niemiłosiernie na wszystkich dziurach i wybojach, pokonując kilometr za kilometrem. Z lewej strony towarzyszył nam Bajkał a przed nami wyrastały szczyty gór z najwyższą górą Markową, zajmujące cały środek półwyspu. W połowie ich wysokości unosiły się jeszcze poranne mgiełki.
Właśnie na górę Markową chcieliśmy wejść, skuszeni poetyckimi opisami widoków, jakie się z niej roztaczają.
Po drodze nie obyło się bez rytualnego picia wódki przy kolejnym z buriackich Świętych Miejsc. Nie brakowało nawet ogórków na zagryzkę… Po wychyleniu kilku kieliszków wszystkim poprawiły się humory, a my zostaliśmy zaproszeni na obiad! Umówiliśmy się z Ludą na sobotę – bo wtedy musieliśmy wrócić do Ust-Barguzina, żeby zdążyć na autobus do Ułan-Ude.
Wędrując kilka godzin wzdłuż zalesionych brzegów Bajkału, co wbrew pozorom nie jest sprawą prostą, dotarliśmy do rybackiej wioski Kurbulik. Przycupnięta nad brzegiem z obu stron ograniczona cyplami o stromych i niedostępnych brzegach, składała się z kilkunastu zaledwie chat.
W planie na wieczór mieliśmy wielką rybną ucztę ale sprawa okazała się dużo bardziej skomplikowana niż nam się wydawało. W rybackiej wiosce nie udało nam się niestety tego dnia kupić ryb… Wszyscy odsyłali nas do jakiegoś tajemniczego rybnego punktu, który zamknięty był na kilka solidnych kłódek.
Następnego dnia, z całym dobytkiem, wyruszyliśmy w kierunku góry Markowej. Po drodze zostaliśmy jeszcze obdarowani dość sporą ilością świeżych ryb… Punkt rybny był wreszcie otwarty a pracujące tam panie nie chciały wziąć od nas pieniędzy. Spakowaliśmy ryby do plecaka i postanowiliśmy usmażyć je wieczorem kiedy będziemy nocować na grani.
Góry Markowej nie udał nam się jednak zdobyć. Zemściły się na nas nasze głupie pomysły: wyznaczyliśmy sobie drogę „na nosa” przez tajgę. Nasze nosy nie były jednak całkiem w porządku. Zaopatrzeni w solidny zapas wody i parę kilo świeżych ryb przedzieraliśmy się aż do wieczora przez powalone drzewa, zagajniki młodych sosen i stare pogorzeliska, a szczyt nie wydawał się wcale przybliżać. Nasza „droga” wiodła to w górę, to w dół, pokonując jeden za drugim zarośnięte pagórki. Nocowaliśmy w lesie (całe szczęście trafiliśmy na potok) i następnego dnia, po wczesnej pobudce, ruszyliśmy dalej. Ale było już dla nas jasne, że zaczęliśmy się wspinać w górę co najmniej o kilka kilometrów za wcześnie i że jeżeli w ogóle uda nam się dojść na szczyt, to zajmie to na pewno bardzo dużo czasu…
Więc kiedy, paręset metrów od nas, w jednej z mijanych dolinek dojrzeliśmy jakąś starą i zarośniętą leśną drogę, postanowiliśmy się ewakuować.
Popołudnie spędziliśmy nad Bajkałem, wylegując się na plaży i przesypując piasek przez palce. Gdybyśmy się uparli, weszlibyśmy jeszcze tego dni na szczyt znakowaną ścieżką, która zaczynała się kilkaset metrów od miejsca, w którym mieliśmy namiot. Ale ku obopólnej uldze, żadne z nas nie miało na to już ochoty. Zresztą, spotkani po drodze Polacy (!) mówili nam, że jest bardzo słaba widoczność.
Po koszmarnej nocy, podczas której przeżyliśmy zmasowany atak meszek i długim dniu, w którym całą drogę powrotną z półwyspu do Ust Barguzina pokonaliśmy pieszo, nadszedł wreszcie ten wieczór, kiedy byliśmy zaproszeni na obiad.
Po 18:00 skierowaliśmy nasze kroki w kierunku domu Ludy, licząc w duchu na to, że zaproszenie jest nadal aktualne. Już od pierwszej chwili widać było, że Luda bardzo ucieszyła się z naszego przybycia. W kilka minut nakryła do stołu i postawiła przed nami wielki talerz pełen dymiących póz. Zaraz poszła też w ruch wódka, którą przynieśliśmy ze sobą – chwilami miałam wrażenie, że picie wódki jest dla Rosjan tak naturalne, jak picie herbaty. Konwersacja przebiegała w miarę sprawnie. Zdarzyła nam się tylko jedna mała wpadka – nie pamiętam już, co powiedziałam, ale Luda jest święcie przekonana, że u nas w Polsce nie ma ogórków. W związku z tym zostaliśmy zaopatrzeni w worek pokaźnych ogórków, wyhodowanych własnoręcznie przez naszą gospodynię, z przykazaniem, że mamy je sobie zasadzić na balkonie, to w przyszłym roku wyrosną nam takie same… Obdarowywaliśmy potem tymi plonami natury wszystkich napotkanych po drodze Polaków.
Ta wizyta dała nam okazję do lepszego przyjrzenia się od środka życiu tych ludzi na dalekiej przecież Syberii. Warunki, w których mieszkała Luda, były jak na nasze standardy dość surowe: brak kanalizacji i bieżącej wody w połączeniu z mrozami, dochodzącymi zimą do – 40 stopni raczej nie dają poczucia komfortu.
Ale jednak nasza gospodyni była osobą bardzo pogodną, potrafiącą zaakceptować sytuację i miejsce, w którym żyje i czerpać radość z tego, co ma. W jej głosie przebijało jedynie poczucie żalu, że my przyjeżdżając z tak daleka oglądaliśmy miejsca leżące w ich górach, w których ona jeszcze nigdy nie była…

Dzień 27–29 • Szybki powrót do domu

Od wjazdu z Ust-Barguzina rozpoczął się nasz powrót do domu – najpierw długa podróż do Irkucka, a potem lot do Moskwy.
Rosja, którą przez 4 dni oglądaliśmy z okien pociągu, tym razem jak zielona mozaika w parę godzin przemknęła gdzieś kilka tysięcy metrów pod naszymi stopami. Takie porównanie pozwala lepiej poczuć skalę przestrzeni, którą przebyliśmy…

Kilka słów refleksji

Po tej podróży świat stał się dla mnie jakby mniejszy – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Mniejszy czyli bardziej dostępny. Bo chociaż wiedziałam, że wiele osób podróżuje na wschód, dla mnie samej jeszcze rok temu było to tylko marzeniem. Powoli marzenia zmieniały się w plany, aż w końcu wyjazd doszedł do skutku. Być może podróżnicy – weterani popatrzyliby na mnie z pobłażaniem, bo w końcu taki wyjazd to nic niezwykłego, ale było to dla mnie przełamanie pewnej wewnętrznej bariery.
Przygotowania do wyjazdu były chyba jednak nie dość staranne. Poszukiwania odpowiedniej mapy w internecie nie dały rezultatu, nie martwiło nas to jednak specjalnie, bo z wrodzonym optymizmem stwierdziliśmy, że odpowiednią mapę z całą pewnością uda nam się zakupić w Irkucku. Niestety, przeliczyliśmy się…
Później spotkaliśmy w górach Rosjan, którzy posługiwali się konturowymi mapami w skali 1:200 000, ściągniętymi z Internetu, inna grupa miała natomiast świetne ozalitowe kopie wojskowych map w skali 1:20 000, gdzie rozrysowana była każda ścieżka w Tajdze.
Ja sama, dzień po powrocie do domu, znalazłam w sieci skany mapy, którą oglądaliśmy w Orliku. Rozdzielczość plików jest bardzo dobra i pozwala na wydruk, którego jakość nie odbiega od oryginału. A najgorsze jest to, że przed wjazdem byłam tylko o krok od sukcesu… tylko nie umiałam rozszyfrować rosyjskich liter.
Obiecuję sobie teraz, że przed następną podróżą nie odpuszczę, dopóki potrzebnych mi map nie będę miała w ręku.

W naszej podróży, szczególnie wzdłuż linii Kolei Transsyberyjskiej spotykaliśmy wielu Polaków. Jechali do Mongolii, Chin lub po prostu wędrowali w okolicach Bajkału. W górach i na terenie Rejonu Okińskiego było już inaczej, tam dociera stosunkowo niewielu turystów. Ale i tak na Munku Sardyk, w okolicy w której przez tydzień nie spotkaliśmy żywej duszy, ostatni wpis na szczycie był polski. Zresztą wielu Buriatów z którymi rozmawialiśmy wspominała spotkania z innymi Polakami.
Najbardziej rozbawiła nas rozmowa z trójką rosyjskich turystów. Było to jeszcze w Monadach, na samym początku naszej podróży. Oni wracali właśnie z gór i podeszli do nas, pytając skąd jesteśmy. Na wieść, że z Polski, zgodnie westchnęli „O Boże!!!”
Pewnie dziwią się, że chciało nam się tutaj przyjechać z tak daleka – pomyśleliśmy. Nasza próżność była mile połechtana, gdy nagle oni po przerwie skończyli zdanie „O Boże, tu ciągle przyjeżdżają jacyś polscy turyści. Czy u was nie ma gór???”

Po powrocie wszyscy oczekiwali ode mnie mrożących krew w żyłach opowieści o zmaganiach z żywiołami przyrody, niedźwiedziami i policją. I jeszcze o groźnych Buriatach i samolotach, którym odpadają skrzydła. A nam cały wyjazd minął spokojnie, bez tego typu sensacji. (Proszę tylko nie mylić spokoju z nudą!!!) Emocji było oczywiście wiele – na przykład w pierwszych dniach w Rosji, kiedy jeszcze zupełnie nie znaliśmy języka a tu trzeba było dogadać się z niecierpliwą panią w kasie i jeszcze znaleźć peron, z którego odjeżdża pociąg… Języki niby podobne, ale ona zdawała się nas kompletnie nie rozumieć! Ale tego typu przeżycia szybko bledną, a po tygodniu opanowaliśmy już słownictwo w stopniu wystarczającym, żeby uzyskać podstawowe informacje.
Praktycznie cały czas przebywaliśmy na terenie Republiki Buriacji, ale tak naprawdę tylko w górskich miejscowościach, w Orliku czy Shasnur, czuło się odmienność kulturową i etniczną. Dlatego najbardziej w pamięć zapadł mi ten czas, który spędziliśmy kilkaset kilometrów na zachód od Bajkału. Nie do końca udało nam się zrealizować wszystkich planów dotyczących trasy, jesteśmy mimo to bardzo zadowoleni z tego, co zobaczyliśmy. W sumie: nie ma tego złego, co by na dobę nie wyszło. Spędziliśmy w wysokich górach mniej czasu, niż przewidywa- liśmy, ale dzięki temu mieliśmy okazję więcej przebywać z ludźmi i choć w niewielkim stopniu zapoznać się z ich stylem życia.
Jednak, jak chyba po każdej podróży, czuję ciągle niedosyt. Bo przecież zawsze można zobaczyć jeszcze więcej, pójść jeszcze dalej… Więc, jak po każdej podróży, obiecuję sobie, że któregoś dnia tu wrócę. Chociaż jednocześnie kuszą mnie swoją tajemnicą wszystkie te miejsca, w których jeszcze nigdy nie byłam…

Rozmaitości ze świata

Bezludna hiszpańska wyspa Perejil (pietruszka) leżąca u wybrzeży Maroka stała się przedmiotem sporu między tymi dwoma krajami. 13 lipca 2002 roku wylądowało na niej 12 marokańskich żołnierzy, rozbiło dwa namioty i wywiesiło marokańską flagę. 17 lipca żołnierze hiszpańskich sił specjalnych, wsparci przez bojowe śmigłowce, wyparli Marokańczyków. W trwającej cztery dni „wojnie” nie było ofiar. Wyspa Perejil leży 4 km od hiszpańskiej Ceuty a 200 metrów od wybrzeży Maroka. Ma wymiary 300 x 500 metrów, a zamieszkują ją kozy, które od lat tam wypasa Marokanka Rajma Lachili.

Zostać adoptowanym przez Austriaka to dla nielegalnych imigrantów najlepszy sposób na uzyskanie prawa do zamieszkania w tym kraju – twierdzi generalny inspektor policji austriackiej ds. imigracji. Do niedawna do austriackich władz imigracyjnych wpływały rocznie 3 lub 4 wnioski o adopcję dorosłych a ostatnio do 20 tygodniowo. Adoptowanie dorosłych cudzoziemców stało się najpopularniejszym sposobem omijania restrykcyjnych austriackich ustaw, ograniczających imigrację zarobkową.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u