Wakacje u Ajatollaha – Rafał W. Zarębski

Rafał W. Zarębski

Termin

12 lipca – 4 sierpnia 2002 roku (24 dni)

Trasa

Lublin – Warszawa – Stambuł – Bazargan – Teheran – Jazd – Bam – Kerman – Sziraz – (Buszer) – Persepolis – Pasargada – Nash–e–Rostam – Sziraz – Ispahan – Teheran – Raszt – Fuman – Masule – Bandar Anzali – Tabriz – Hamadan – Tabriz – Stambuł – Warszawa – Lublin

Uczestnicy

Kris – organizator, koordynator, negocjator; jako jedyny uczestnik odwiedził Iran już wcześniej – podczas podróży drogą lądową do Nepalu.
Kuba M. (QM) – wilk morski, pływał między innymi na Spitsbergen, tym razem jednak wybrał stały ląd i nieco cieplejsze rejony naszej planety.
Kuba B. (QB) – weteran licznych trampingów po Europie środkowo–wschodniej, zwłaszcza upodobał sobie Ukrainę.
Rafał, czyli Autor – romanista, któremu pomieszały się strony świata i znowu obrał cel podróży niezgodny ze swoim wykształceniem.

Islamska Republika Iranu zaczyna być coraz bardziej modnym kierunkiem wypraw wszelkiej maści trampów i „plecakowców”. Nie bez powodu. Kraj ten oferuje cały szereg atrakcji, jest przyjazny dla gości i wciąż jeszcze nieskażony przez masową turystykę. Wizyta w Iranie daje możliwość jednoczesnego obcowania z historią, pięknem natury oraz egzotyczną kulturą, łączącą islamskie wzorce z przywiązaniem do starożytnej perskiej tradycji.

Normy obyczajowe

Jadąc do Iranu należy zaopatrzyć się w lekkie długie spodnie – krótkie nie mają tam prawa bytu. To mężczyźni. Kobiety powinny nosić nakrycie głowy (najlepiej chustę) przykrywające włosy i ubiór zakrywający ciało do kostek. Należy zapomnieć o obcisłych kostiumach i ramiączkach. Jeżeli nie chcemy popaść w konflikt z prawem, nie próbujmy przewozić przez granicę nie tylko broni czy narkotyków, ale także zakazanego w Iranie alkoholu i zdjęć nagich, względnie skąpo odzianych osób płci obojga.
Gdy poznajemy lub pozdrawiamy kobietę/dziewczynę nie wyrywajmy się od razu z podawaniem jej ręki, a już broń Boże nie całujmy jej. Wystarczy ukłon, no chyba że niewiasta jest na tyle liberalna, że sama wyciąga do nas dłoń.

Kiedy się wybrać do Iranu?

Jak twierdzą przewodniki i mądrzy podróżnicy najlepiej wiosną lub jesienią. My odwiedziliśmy ten kraj w lipcu, czyli z definicji porze niesprzyjającej aktywnej turystyce, kiedy normą jest temperatura 4°C w cieniu.
Warto się jednak było czasem przemęczyć. A do upału można przywyknąć. W końcu tam też żyją ludzie.

Jak tam dotrzeć i nie zbankrutować?

Najdogodniej będzie autobusem ze Stambułu. Najpierw jednak trzeba się dostać do Turcji. Ja i jeden z kolegów, ponieważ zależało nam na czasie, skorzystaliśmy z połączenia lotniczego z Warszawą proponowanego przez LOT i Turkish Airlines. Z taksami zapłaciłem około 1200 PLN. Tak naprawdę jednak da się dużo taniej: rok wcześniej leciałem z Warszawy do Stambułu i z powrotem za 175 USD! Warto też przeszukać oferty przewoźników, którzy latają bezpośrednio do Teheranu oraz zainteresować się czarterowymi przelotami z Polski do takich tureckich miast jak Antalya czy Dalaman.
Pozostała dwójka naszych kompanów udała się do Stambułu parę dni wcześniej, 8 lipca, klasyczną drogą lądową przez Lwów, Czerniowce, Suczawę i Bukareszt. Trasa ta pozwala dotrzeć do Stambułu za kwotę 50 USD.
Istnieje także regularne autobusowe połączenie Warszawa–Stambuł. Jest to rozwiązanie cenowo pośrednie między samolotem, a przejazdem kombinowanym. Przejazd kosztuje około 155 USD (bilet powrotny).
Rozsądna cena biletu na trasie Stambuł–Tabriz–Teheran powinna oscylować koło 30 USD (niezależnie, czy wysiadamy w Tabrizie, czy Teheranie). Lepiej płacić w tureckich lirach, a nie dolarach, aby uniknąć prowizji. Jeśli chodzi o bilet z Tabrizu do Stambułu, to rzecz jasna, był tańszy, kosztował 22 USD.
Bilety do Iranu (i nie tylko) można kupić w biurach rozsianych w historycznym centrum Stambułu: na Sultanhmet i w Aksaray. Warto przy okazji zwrócić uwagę na dostępne tam tanie przeloty, także do Teheranu. Można też udać się na stambulski Otogar (dworzec autobusowy), gdzie powinniśmy mieć większe możliwości negocjowania cen.
Nasza podróż ze Stambułu do Teheranu trwała 47 godzin. Do Tabriz jedzie się kilkanaście godzin krócej, ale nie chcieliśmy wysiadać w środku nocy.
Inna opcja to przelot z Moskwy do Baku, skąd kursują autobusy do Tabrizu i Teheranu. Przejazd odwrotną trasą, z Tabrizu do Baku, kosztuje około 20 USD.

Wizy

Wiza turystyczna jest wydawana w Ambasadzie Islamskiej Republiki Iranu w Warszawie, ul. Królowej Aldony 22, tel. 22/ 617 42 93, a kosztuje prawie 100 USD. Zwykle uprawnia do miesięcznego pobytu od momentu wjazdu na terytorium kraju. Czas oczekiwania na wizę wynosi około 2 tygodni (w sezonie czasem dłużej). Wiza tranzytowa kosztuje około 50 USD – można ją przedłużyć bez większych problemów już przebywając Iranie. Dysponując większą ilością czasu możemy starać się też o wizę w irańskich placówkach dyplomatycznych na terenie Turcji: w Ankarze, Stambule i Erzurum. Wówczas jednak należy się nastawić na przynajmniej kilkudniowe czekanie w Turcji.
Wizę turecką w cenie 10 USD lub 10 EUR otrzymamy na tureckiej granicy. Traci ona ważność po opuszczeniu kraju, zatem podróżując do Iranu i z powrotem przez Turcję musimy zakupić dwie wizy po 10 EUR/ USD.

Sprzęt

Nasza wyprawa nie miała charakteru ekstremalnego. Sprzęt ograniczył się do sznurków do suszenia bielizny, scyzoryka, grzałek i tym podobnych drobiazgów. W kwestii butów: jeżeli nie nastawiamy się na długie łażenie po górach, to na podróż po Iranie wystarczą mocne sandały (niekoniecznie zaraz trekkingowe, choć takie będą najlepsze) i jakieś sportowe buty. Nie ma sensu zabierać śpiwora: lepiej poprzestać na poszwie od kołdry albo zszytym prześcieradle. Plecak dobrze jest zabezpieczyć pokrowcem. Zmniejsza to nieco szanse na opróżnienie go przez złodzieja np. w przechowalni, albo zabrudzenie w bagażniku pojazdu.

Przewodniki

Dopuściliśmy się „straszliwej herezji” – ruszyliśmy w podróż bez przewodnika Lonely Planet, który tak w Iranie, jak i w każdym innym miejscu na świecie powinien posiadać każdy prawdziwy obieżyświat. Zadowoliliśmy się hiszpańskim przewodnikiem Irán wydawnictwa Laetres, zakupionym przeze mnie w czasie pobytu w Madrycie. Mimo kilku braków stwierdzam, że przewodnik ten sprawdził się bardzo dobrze. Oprócz tego mieliśmy kserokopię fragmentu książki Ediego Pyrka Niech wszyscy myślą, że jesteś szalony, czyli do Indii za 30 USD (wyd. Pusty Obłok, W-wa 1992). Mimo, ze jest to pozycja mocno nieaktualna, warto się z nią zapoznać: jest to chyba jedyna istniejąca namiastka przewodnika po Iranie dostępna w języku polskim. W dodatku książka ta zawiera kilka mapek takich miast jak Teheran, Isfahan czy Sziraz.

Mapy

Mapy, które kupiliśmy jeszcze w Polsce, były bardzo ogólne, ale dla naszych potrzeb okazały się wystarczające. Mowa o Naher Osten (Wyd. Freytage & Berndt, Wiedeń) w skali 1:2 000 000, mapie obejmującej zachodni Iran oraz o Middle East (Wyd. Cartographia, Budapeszt 1997/ 98), skala 1:4 000 000.

Noclegi

Z tym nie ma większego problemu. Dużo tanich hoteli i noclegowni od 2–3 USD wzwyż. Można też np. zainstalować się w 4 osoby do nieco lepszego hotelu biorąc pokój dwuosobowy. Robiliśmy tak i nikt nie widział w tym nic niestosownego. Bywało też, że nocowaliśmy pod chmurką. Raz w Jazdzie nie wystawiliśmy straży, przez co łupem złodzieja padła para cuchnących sandałów. Przy tym wariancie warto też zrobić rozpoznanie dotyczące insektów.

Wyżywienie

Jedzenie jest tanie. W knajpce przy placu Chomeiniego w Hamadanie potężny posiłek złożony z zupy, kebabu, kwaśnego jogurtu, sałatki warzywnej i dwóch zam zamów kosztował 1,25 USD. Następnego dnia za podobne zamówienie zapłaciliśmy taniej – chyba uznano już nas za stałych klientów.
Podstawą diety podróżujących po Iranie turystów są kebaby, które, choć bardzo dobre, mogą się po jakimś czasie znudzić. W takim przypadku można sobie kupić tradycyjnego pieczonego kurczaka z frytkami, zupę, jajecznicę, albo móżdżki (trochę żałuję, bo tych ostatnich nie próbowaliśmy). Do popicia nieśmiertelny zam zam (irańska odpowiedź na Coca Colę; cena od 500 do 1000 riali), a po posiłku słodki czaj, którego substytut nazywa się w Polsce herbatą.
Radzę też spróbować pysznych irańskich ciasteczek kupowanych przez Irańczyków w cukierniach na prezenty. Nie są tanie i ciężko jest wytłumaczyć sprzedawcy, żeby zapakował różne ich rodzaje, a nie tylko jeden. Mimo to warto wydać te parę tysięcy riali, aby ich skosztować. Paczka ciastek przyda się także, gdy udamy się do irańskiego domu z wizytą.

Transport lokalny

Ze względu na tanią ropę transport lokalny jest szalenie tani. Na przykład przejazd z Teheranu do Jazdu (677 km) nieklimatyzowanym autobusem (zwykle Mercedesem) kosztuje równowartość 2,5 USD. Z całym przekonaniem polecam nocną jazdę autobusami bez klimatyzacji (tzw. de lux): moim zdaniem są wygodniejsze od tych klimatyzowanych (tzw. super saloon) i w dodatku mniejsza jest szansa, że się w nich przeziębimy (wyjątkiem może być podróżowanie po chłodnym irańskim Azerbejdżanie). Irański dworzec to bus terminal.
W Iranie istnieje także rachityczna sieć kolejowa oraz bardzo dobra i tania komunikacja lotnicza, ale z tych środków transportu nie korzystaliśmy.
Poruszając się po miastach oraz w ich okolicy, najprawdopodobniej będziemy korzystać z taksówek. W taksówkarza przeobraża się każdy kierowca z chwilą, gdy uda nam się zatrzymać jego samochód (nie trzeba długo czekać). Irańczycy zwykle płacą za przejazd taksówką mniej niż cudzoziemcy, należy zatem ostro się targować pokazując banknoty, który chcemy dać jeszcze przed wejściem do pojazdu (zwykle 2000–4000 riali, ale czasem przyda się odrobina uporu).

Waluta

8000 riali równa się w przybliżeniu 1 USD (w praktyce parę groszy mniej). Mylący może być fakt, że Irańczycy podają często ceny w innej, nieoficjalnej jednostce, czyli w tomanach. 10 000 riali to 1000 toman. Dla wygody możemy się posługiwać jeszcze inną jednostką tzn. liczyć w „chomeinich”. Jeden „chomeini” to banknot o wartości 10 000 riali, na którym widnieje wizerunek słynnego ajatollaha.
Do Iranu zabraliśmy dolary. Jak podkreśla wielu turystów, najlepiej mieć pieniądze wydrukowane po 1995 roku, choć ja osobiście nie spotkałem się z niechęcią do starszych banknotów. Oczywiście nie ma problemu z wymianą EUR, ale co dolar to dolar. Jak wiadomo, w Iranie ciężko uświadczyć bankomaty obsługujące nasze karty płatnicze, ale, o dziwo, w Teheranie, napotkaliśmy jeden czy dwa (nie korzystaliśmy jednak z żadnego; był tam znaczek VISA Classic). W większych miastach są kantory. Wymiana w bankach trwa dłużej, a nie wszystkie zajmują się tego rodzaju działalnością.

Bezpieczeństwo i zdrowie

Irańczycy są bardzo przyjaźnie nastawieni do przybyszów z Zachodu. Są tak życzliwi, że czasami bywa to nawet męczące (wyjątkiem są niektórzy taksówkarze). W konsekwencji Iran jest krajem bezpiecznym dla turystów. Przyznaję jednak, że zdarzyło się nam słyszeć dwie nieprzyjemne historie: o samotnym Japończyku „oskubanym” przez rozbójników w taksówce bladym świtem oraz o próbie wyłamania okna i drzwi w hotelu pod nieobecność znajomych Słowenek. Mimo to mogę z przekonaniem zarekomendować Iran jako kraj naprawdę bezpieczny, a wielu jego mieszkańcom bardzo zależy na tym, by przedstawić siebie i swą ojczyznę w jak najlepszym świetle. Tak jak w wielu miejscach na świecie do podróżowania po Iranie wystarczy minimum zdrowego rozsądku – nie obnoszenie się z nadmiernie grubymi plikami banknotów, ignorowanie agresywnych taksówkarzy żądających zbyt dużej opłaty za przejazd, nie wałęsanie się w nocy po afgańskiej dzielnicy w Szirazie, nie wchodzenie w środek antyrządowej demonstracji… Realnym niebezpieczeństwem jest natomiast możliwość przypadkowego dostania się pod koła samochodu lub motoru. Zwłaszcza w Teheranie mamy do czynienia z „wolnoiranką” w tej dziedzinie. Trzeba naprawdę uważać przy przechodzeniu przez ulicę i pamiętać, że w krajach Orientu bardzo rzadko obowiązuje znany nam kodeks ruchu drogowego. Niech nie dziwią nas pojazdy poruszające się to prawą, to lewą stroną jezdni…
Zwiedzając Iran warto też pamiętać, że występują tam takie stworzenia jak skorpiony, węże, itp. Bez popadania w obsesję należy zachowywać ogólnie przyjęte normy postępowania dotyczące tych zwierzaczków.
O ile nasz organizm już przyzwyczaił się do tamtejszej flory bakteryjnej, darmowa woda dostępna w automatach na ulicach miast oraz ta podawana w autobusach powinna być raczej bezpieczna. Niektórzy jednak pewniej czują się kupując wodę butelkowaną. Jako ochronę przed zatruciem, oprócz cebuli, czosnku i chili możemy stosować tanią i dobrą zam zam colę. Tak czy siak, kosztuje to grosze, a w upale uzależnia bardziej niż papierosy.
Przy wjeździe do Iranu nie wymaga się książeczki szczepień, ale nie zaszkodzi zaszczepić się przeciw tężcowi oraz wirusowym zapaleniom wątroby.
Malaria występuje w rejonie Zatoki Perskiej; przed udaniem się w tamte okolice przydałaby się konsultacja z lekarzem w Polsce.

Podróż do Iranu

14 lipca 2002 • Bazargan

Przekraczanie granicy turecko–irańskiej jest niewątpliwie ciekawym doświadczeniem. Formalności trwają parę godzin – i nic dziwnego: na tej trasie często przemyca się pornografię i alkohol, nielegalne w państwie wyznaniowym jakim jest Iran, a dostępne w świeckiej Turcji. Kiedy więc po wszystkich kontrolach i oczekiwaniach ponownie zasiadamy w autobusie, stwierdzamy, że ktoś wydarł kawałek zdjęcia z polskiego tygodnika, który zostawiliśmy na fotelu. Najwidoczniej komuś przeszkadzał naprawdę niewielki dekolt pani przedstawionej na fotografii.
O dziwo, mniejsze, ale o wiele odważniejsze zdjęcie Marylin Monroe ocalało.
Po opuszczeniu przejścia granicznego docieramy do Bazarganu, raju koników i przemytników. Poznany w autobusie Uzbek z Afganistanu pomaga nam wymienić parę dolarów na riale. Omal nie kończy się to bójką, bo koniki chcą nam sprzedać irańska walutę po nieco gorszym kursie niż jemu. Po naszej stronie są Irańczycy z autobusu, ale żeby załagodzić sytuację Kris decyduje się wymienić pieniądze u innego „przedsiębiorcy”. Dzięki wolnej konkurencji udaje się to zrobić po ludzkim przeliczniku. Potem, już bez żadnych perypetii spożywamy pierwsze irańskie śniadanie.

15–16 lipca • Teheran

Około godziny 15:00 wysiadamy na jednym z trzech dużych dworców autobusowych w Teheranie i żegnamy się z irańsko–uzbecko–tureckimi znajomymi z autobusu. Zrezygnowaliśmy wcześniej z zatrzymania się w Tabrizie, gdyż znaleźlibyśmy się tam w środku nocy. Robimy wypad do toalety i oto nadchodzi czas wziąć taksówkę do centrum. Przeprowadziliśmy wcześniej wywiad odnośnie cen, ale i tak przepłacamy. Tani nocleg znajdujemy w centrum Teheranu niedaleko od Meydan Chomeini (meydan w języku farsi oznacza plac, czyli mniej więcej to, co słowo majdan w dawnej polszczyźnie). Tanich hotelików jest tam multum. Tego dnia starcza nam jeszcze czasu na popołudniowo–wieczorny rekonesans.
Prawdziwe zwiedzanie zaczyna się nazajutrz. Na pierwszy ogień idą znajdujące się w pobliżu Placu Chomeiniego Muzeum Archeologiczne i położony nieco dalej Skarbiec Szacha. Muzeum Archeologiczne jest interesujące, ale ekspozycja, jak na stolicę Iranu, wydaje się nieco skromna. Co ciekawsze eksponaty (m.in. te znalezione w Persepolis) dawno wywieźli sprytni Francuzi i Anglicy – można je podziwiać w British Museum i Luwrze (np. Kodeks Hammurabiego znajduje się w Paryżu, a w Teheranie tylko kopia). Mimo to teherańskie Muzeum Archeologiczne odwiedzić trzeba. Oprócz perskich i medyjskich zabytków uwagę zwracają zmumifikowane szczątki człowieka z Marde Kemaki zachowane wraz z częścią jego ekwipunku (około 1700 lat przed Chrystusem).
Inne wystawy, związane z nowszą, islamską historią znajdują się w sąsiednim budynku – oczywiście zwiedza się je po okazaniu tego samego biletu, co w sekcji starożytnej. Są tam piękne zabytkowe korany, mirhaby, stare ryciny i mnóstwo innych wspaniałych świadectw przeszłości. Skarbiec szacha to osobna bajka. Prawdziwa i olśniewająca bajka z tysiąca i jednej nocy. Jak wiadomo, rewolucja islamska, która wybuchła w 1979 r. pod przywództwem ajatollaha Chomeiniego zmiotła irańską monarchię. Szach Mohammad Pahlavi znalazł schronienie na emigracji, zaś jego bogactwa zostały przejęte przez państwo. Teraz najwspanialsze z tych skarbów możemy oglądać w pilnie strzeżonym podziemnym pomieszczeniu irańskiego banku. Aby dostać się do tego sezamu, należy minąć wielkie, pancerne drzwi. Nie wolno zatrzymywać się w przejściu – w razie realnego zagrożenia dla skarbów, zamykające się drzwi mogłyby zmiażdżyć nieuważnego delikwenta. Warto powiedzieć, że w czasie naszego krótkiego pobytu w skarbcu alarm został uruchomiony przynajmniej trzy razy. To też świadczy o skali zastosowanych środków bezpieczeństwa…
W skarbcu naprawdę jest co oglądać: naczynia, meble, broń, szaty, bibeloty olśnią nas nawet, gdy nie jesteśmy entuzjastami sztuki jubilerskiej. Wszystko kapie od złota i wszystko błyszczy od klejnotów… Tam też znajduje się (zdaniem oprowadzającego nas przewodnika) największy brylant świata. Moją uwagę przykuł między innymi niezwykły kłos zboża sporządzony z czystego złota oraz nieco pretensjonalny, za to ogromny złoty globus. Kontynenty na globusie zostały przedstawione za pomocą kamieni szlachetnych. Leżące luzem (oczywiście za szybą) rubiny, szmaragdy i diamenty można zresztą liczyć na kopy.

17 lipca • Jazd

Jazd, albo jak kto woli Yazd to dawne centrum zoroastryzmu, religii wyznawanej przez Persów przed najazdem arabskim. To właśnie zoroastrian nazywano „czcicielami ognia”. Nam nie udało się obejrzeć „świątyni ognia”, która do dziś stoi w Jazdzie, jednakże zrekompensowały nam to inne historyczne miejsca, w które obfituje to starożytne miasto. Przemierzając w południowym skwarze stare zabudowania Jazdu można poczuć się niczym podróżnik w czasie. Penetrowaliśmy tam różne dziwne zakamarki, jednak z tego typu zwiedzaniem trzeba być ostrożnym, bo niektóre budynki są w bardzo złym stanie.
Imponujący i doskonale zachowany jest gmach Amir Chakhmaq – coś jakby skrzyżowanie bazaru z meczetem. W środku można między innymi wypocząć przy nargili i kilku butelkach zam zama.
Udostępniony dla turystów jest Meczet Piątkowy, jednak o wiele większą atrakcję niż wnętrze, stanowi możliwość wspięcia się na jego dachy. Widok niesamowity!
Dość ciekawym, choć drogim do zwiedzania miejscem (40 tysięcy riali) jest klub sportowy, w którym można zobaczyć na czym polegają tradycyjne perskie sporty siłowe. Drogi jest też wstęp do dawnych cystern i dlatego, zważywszy, ze w Jazd jest mnóstwo innych atrakcji, właściwie i jedno i drugie można sobie darować.

18–19 lipca • Bam

Bam to żelazny punkt w programie. Otoczone palmowymi gajami, starodawne miasto–twierdza zrobi wrażenie nawet na tych, którzy nie przepadają za pamiątkami przeszłości i historią. Potężne mury, labirynt ulic, ruiny domów, cytadela sprzed 2000 lat: wszystko to bardziej niż zabytkowy kompleks przypomina bajkowe miasto nawiedzane przez dżiny. Warto je odwiedzić przed zachodem słońca, a po zakupieniu biletu zaopatrzyć się w zestawy pocztówek z obrazkami z całego Iranu. Na terenie ruin znajduje się automat z pitną wodą, który wskazali nam napotkani Francuzi. Łatwo go ominąć, więc najlepiej jest pytać o drogę (o ile mamy kogo). Współczesne Bam nie jest aż tak ciekawe, jak to historyczne. Oprócz odwiedzenia paru kramów i sklepów z zam zamem, mieliśmy okazję wdepnąć do jednego z okolonych murem palmowych gajów. Osobiście uczestniczyłem też w ulubionej zabawie irańskich motocyklistów. Polega ona na tym, żeby z dużą szybkością przejechać jak najbliżej idącego poboczem pieszego. Niestety, byłem pieszym, a nie motocyklistą.
Z pewnością godne polecenia w Bam jest schronisko, kawał drogi od ruin. Ma przyzwoity irański standard i wszystko to, czego potrzeba do szczęścia: kuchnię z gazową kuchenką, prysznic, orientalny ustęp, mini pralnię, miejsce do suszenia bielizny, jadalnię na świeżym powietrzu… Oprócz tego można tam spotkać trampów z różnych stron świata.

19–20 lipca • Kerman

Po wizycie w bajkowych ruinach Bam, Kerman nie robi już takiego wrażenia. Oczywiście tam też jest co oglądać: zabytkowych meczetów i innych, naprawdę wspaniałych budowli znajdzie się tam mnóstwo. My jednak zapamiętamy Kerman z zupełnie innych powodów. Pierwszy, to długa konwersacja z bardzo sympatycznym Persem Nażidem, który opowiadał nam o zaletach islamu i subtelnościach doktryny szyickiej, a na koniec zaproponował zmianę religii, do załatwienia jeszcze tego samego dnia. Szczególne zainteresowanie słuchaczy wzbudziła dostępna irańskim muzułmanom instytucja tymczasowej żony.
Drugim powodem była nocna podróż autobusem z Kermanu do Szirazu. Aby zaoszczędzić na czasie, skorzystaliśmy z nocnego połączenia autobusowego na trasie Kerman–Sziraz. Zainstalowaliśmy się w pojeździe, coś tam zjedliśmy, pogadaliśmy, po czym poszliśmy spać ufni, że przewoźnik rano dotransportuje nas do Szirazu. Jakież było nasze zdumienie, kiedy nazajutrz, po kilkunastu godzinach jazdy, obudziliśmy się na dobrze nam znanym dworcu w Kermanie. Kierowcy usiłowali stworzyć wrażenie, że chodziło o zepsuty autobus, okazało się jednak, że wieźli kontrabandę z Pakistanu i spanikowali przed punktem kontrolnym w połowie drogi do Szirazu. Podobno żołnierze ściągnęli szkolone w Niemczech psy, które mogły narobić panom kierowcom kłopotów. Kierowcy woleli więc zawrócić. O dziwo, większość pasażerów taki obrót sprawy przyjęła ze stoickim spokojem. Całe szczęście, że pomógł nam znający angielski Irańczyk, który przez cały incydent nie mógł podpisać w Szirazie kontraktu. Załatwił nam zastępczy autobus, o niebo lepszy od pierwszego (oczywiście nic za niego nie zapłaciliśmy, co początkowo nie było takie ewidentne). Oprócz tego napisał nam list polecający do oddziału Ministerstwa Turystyki w Szirazie. Dzięki temu uzyskaliśmy potem znaczne ulgi studenckie przy zwiedzaniu prowincji Fars, a w dodatku otrzymaliśmy gratis stos prospektów, pocztówek oraz CD prezentujące uroki regionu. Jeden z ważnych ludzi pracujących w owym oddziale studiował w Kijowie i świetnie mówił po rosyjsku.

21–23 lipca • Sziraz

Sziraz jest jednym z piękniejszych miast Iranu i sam w sobie stanowi nie mniejszą atrakcję niż położone niedaleko sławne Persepolis. Zwiedzanie można zacząć od cytadeli Arg–e Karim Khan z XVIII wieku, obok której mieści się informacja turystyczna. W informacji można pogawędzić z paniami z obsługi i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Darmowe foldery informacyjne są dostępne w kilku językach. Z zewnątrz cytadela prezentuje się imponująco (zwłaszcza krzywa wieża), podobno jednak nie opłaca się płacić za wstęp. Należy za to się przyjrzeć diabelskiej mozaice umieszczonej nad wejściem. Koniecznie trzeba pochodzić po świątynnym kompleksie Boghe–ye Szach–e Czeragh, najlepiej wieczorem, kiedy kopuła jest wspaniale oświetlona, a w środku przebywają tłumy pielgrzymów. Trzeba też zapalić fajkę wodną w mauzoleum Hafeza (prawdziwie niesamowita atmosfera). Palarnia jest w ogrodzie, za podium, gdzie odbywają się występy różnych artystów.
Warta odwiedzenia jest też starodawna łaźnia, w której wnętrzach znajduje się całkiem dobra restauracja, gdzie godzinami sączyliśmy herbatę i pykaliśmy nargilę. Zakątka tego należy szukać idąc od cytadeli w stronę bazaru, który również jest ciekawym miejscem. Zresztą co tu się dłużej rozpisywać. W tym mieście po prostu trzeba pobyć i wchłonąć co nieco z jego niezwykłego klimatu.

22 lipca • Buszer

Nie byłem i nie żałuję. Do Buszer nad Zatoką Perską udali się Kris i QM wynajętą taksówką. Oprócz tego, że jest tam wilgotno i piekielnie gorąco oraz, że można potem opowiadać, że się było nad Zatoką Perską, o Buszer nie da się powiedzieć wiele dobrego. Nieco wynagradzają to podobno piękne widoki na trasie z i do Szirazu.
Pod koniec wycieczki nie obyło się bez pyskówki i przepychanki z taryfiarzem, który zamiast umówionych 20 USD, zażądał 20 tysięcy tomanów. Rzecz jasna dostał tyle, na ile zgodził się przed wyjazdem.
W tym czasie ja i QB włóczyliśmy się po różnych zakątkach Szirazu, po których oprowadzał nas poznany na bazarze niejaki Aszkane.

22 lipca • Persepolis

Kolejne niezapomniane miejsce. Jeżeli zdecydujemy się na zwiedzanie Persepolis bez przewodnika, to dużo stracimy. Samo łażenie po ruinach, robienie zdjęć i przeczytanie paru opisów w Lonely Planet zajmie nam jakieś 20–30 minut, ale za to na pewno umknie wiele detali, które tworzyły niezwykłą atmosferę zrujnowanego pałacu. Zdecydowanie rekomenduję zwiedzanie z przewodnikiem. Wynajęcie na cały dzień nissana z kierowcą i przewodnikiem kosztowało nas czterech łącznie 30 USD. W cenie było także zwiedzanie Pasargady i Nash–e–Rostam. Tak się złożyło, że wstęp do Persepolis i nie tylko mieliśmy gratis, więc można było zaszaleć. Za darmo weszliśmy też do mieszczącego się na terenie ruin muzeum archeologicznego. Gdybyśmy za nie zapłacili, to nieźle byśmy sobie pluli w brody – jeśli nie jest się fanatycznym zwolennikiem kilku starożytnych garnków i jednej trąby, to można sobie ten obiekt darować. Eksponaty w owym muzeum można policzyć na palcach obu rąk.

22 lipca • Pasargada

Wobec splendoru Persepolis ruiny Pasargady wypadają blado. To co zostało z obiektów zainteresuje przede wszystkim archeologów i historyków.
W tym miejscu mieliśmy okazję porozmawiać z mułłą, zwiedzającym ruiny w towarzystwie kilku cywili. Oprócz zwykłych pytań, skąd jesteśmy i jak nam się podoba w Iranie, ciekawił go nasz stosunek do islamu i kilku kwestii politycznych. W naszym imieniu bardzo ładnie wypowiedział się Kris – grzecznie i zarazem dyplomatycznie.

23 lipca • Nash–e–Rostam

Monumentalne płaskorzeźby i grobowce w Nash–e–Rostam to jeszcze jeden wspaniały zabytek perskiej cywilizacji. Według legendy płaskorzeźby przedstawiają czyny perskiego Herkulesa – Rostama, którego opiewa „Szahname” – wielka epopeja stworzona przez Ferdusiego, jednego z najsłynniejszych perskich poetów. Naprawdę jednak czczą pamięć czterech władców achemenidzkich: Dariusza I, Kserksesa I, Artakserksesa I i Dariusza II, dla których zbudowano grobowce. Niestety, do Nash–e–Rostam dotarliśmy niedługo przed zmierzchem, toteż trzeba było zrezygnować z robienia zdjęć.
Obok znajdują się pozostałości budynku, który zdaniem niektórych badaczy był zoroastriańską „świątynią ognia”.

24 lipca • Isfahan

Sercem Isfahanu (Espahanu… istnieją różne pisownie) jest gigantyczny plac, który, jak większość głównych placów w Iranie, nosi imię imama Chomeiniego. Plac ustępuje rozmiarom słynnemu Tien–An–Men w Pekinie, ale to nie wielkość decyduje o jego wspaniałości, ale położone przy nim ogromne meczety – prawdziwe perły architektury islamskiej. Ceny wstępów dla cudzoziemców są wysokie. Dysponując niewielkim budżetem ograniczyliśmy się do tzw. Meczetu Kobiet oraz Meczetu Piątkowego. W tym ostatnim wrażenie psuły nieco poustawiane tu i ówdzie rusztowania. Wstęp do każdego kosztował 30 tysięcy riali. Odwiedziliśmy też na bazarze sklep z dywanami, w którym Kris był dwa lata wcześniej w drodze do Nepalu. Właściciel „Alladin Carpet”, mimo że zdawał sobie sprawę, iż raczej nie dokonamy u niego zakupu, przez półtorej godziny opowiadał nam o różnych rodzajach dywanów, demonstrowanych przez zręcznych pracowników. Oczywiście nie obyło się bez poczęstowania nas pyszną herbatą z szafranem. Po wizycie w sklepie udaliśmy się na najlepszy w Iranie kebab…

25 lipca • Przez Raszt i Fuman

Do Raszt docieramy via Teheran, w którym spędzamy czas głównie na dworcu. Z powodu mojej chwilowej dezorientacji omal nie ucieka nam autobus. Po dotarciu do Raszt próbuję sprzedać trochę dolarów i znowu grupa musi na mnie czekać, bo pobliski bank nie dokonuje wymiany. Na szczęście jeden z jego klientów podwozi mnie gratis do centrum. Niestety, wskazany przez niego bank także nie przyjmuje waluty. Miotam się po okolicy, bo oto zbliża się godzina pierwsza, gdy wiele tego typu instytucji jest zamykanych na trzy spusty. Wreszcie decydują się mi pomóc w jakimś banku. Nie dostaję żadnego kwitka, ale za to sprzedaję dolary po dobrym kursie, poznaję dyrektora placówki, a jeden z pracowników przeprasza mnie wylewnie, że Iran nie ma infrastruktury dostosowanej do przyjmowania turystów. Wypytuje również, czy Iran jest postrzegany w Europie jako kraj terrorystów.
W końcu udaje mi się wydostać z banku. Dopadam taksówki i choć kierowca zaprasza mnie do domu na obiad, dołączam do kolegów. Wreszcie możemy ruszać do Fuman, które stanowi następny punkt naszej wyprawy w drodze do Masule…
Busik z Fuman do Masule jest ciasny, ale spać w nim można. Sądzimy, że to w nim przeskoczyły na mnie jakieś bestie, które pokąsały mi biodra i nogi. Dobrze, że poprzestały na tych częściach ciała. Ślady po ugryzieniach nosiłem jeszcze przez wiele tygodni.
Krążymy po Fuman w poszukiwaniu dodatkowych pasażerów, którzy by mogli zapełnić pojazd. Kris, który zapadł w drzemkę, budzi się po godzinie i omal nie dostaje zawału serca widząc, że godzinę po wejściu do busa ciągle kołujemy po Fuman…
Raszt jest jednym z większych miast w regionie Morza Kaspijskiego i jeżeli ktoś wybiera się stamtąd do Masule, albo innych górskich miejscowości, warto właśnie w Raszcie zrobić zakupy i wymienić pieniądze. Tym samym zaoszczędzimy parę groszy.

25–26 lipca • Masule

Droga z Raszt przez Fuman do Masule nie przypomina pustynnych traktów, które widzi się w głębi Iranu. Pogoda, roślinność, a także zabudowania przynależą raczej do strefy klimatu umiarkowanego. Gdyby nie pojawiające się od czasu do czasu napisy w arabskim alfabecie, można by uznać, że przejeżdżamy przez któryś z krajów Europy Środkowej. Mijane krajobrazy są naprawdę piękne.
Masule jest jednym z miejsc, w którym chętnie spędzają wolny czas teherańczycy. Jeśli chodzi o turystów z zagranicy, to spotkaliśmy tam tylko jednego Anglika. Atrakcją owego zakątka są domy „przyklejone” do zbocza dość stromej góry. Kiedy poruszamy się po miasteczku, depczemy po dachach domów, które znajdują się o poziom niżej. Są tam i sklepy, i tradycyjne piekarnie, i owocowo–warzywny targ, i pamiątki, i herbaciarnie, i lokalne słodycze – mieszkańcy doskonale zdają sobie sprawę z atrakcyjności tego miejsca i potrafią czerpać z tego korzyści. Nie dajmy sobie wmówić, że drogi hotel położony w najniższej części wzgórza stanowi jedyną możliwość noclegu. My spaliśmy w czterech w dwuosobowym pokoju, z łazienką, kuchnią i zepsutym telewizorem. Kosztowało nas to 20 tysięcy riali. Hostel znajdował się naprzeciw skalnego tarasu, z którego można obserwować posępny pejzaż Masule i okolic.
Z Masule można robić dłuższe lub krótsze wycieczki po okolicy. My, ze względu na goniący czas, ograniczyliśmy się do tych krótszych – w miasteczku spędziliśmy jedną noc.

26–27 lipca •Bandar Anzali

Kiedy tylko wysiedliśmy z taksówki, która przywiozła nas do Bandar Anzali, ni stąd ni zowąd pojawił się mały Irańczyk, który zaproponował nam zakup haszyszu. Nie chcąc mieć do czynienia z miejscowym wymiarem sprawiedliwości, czym prędzej spławiliśmy natręta. Cóż, Bandar Anzali jest miastem portowym, nie dziwi więc łatwiejsza dostępność tego, co zakazane… Nie dziwi też, że z niektórymi mieszkańcami można dogadać się po rosyjsku.
Właściwie jedynym powodem dla którego przyjechaliśmy do tej miejscowości było Morze Kaspijskie. Oczywiście jeżeli mielibyśmy więcej czasu udalibyśmy się dalej na zachód, gdzie plaże są dużo bardziej malownicze. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, to w Bandar Anzali znajduje się muzeum marynistyczne, którego nie zdołaliśmy odwiedzić.
Bura plaża w Bandar Anzali, oddzielona od miasta wałem wielkich głazów, nie wygląda zachęcająco. Brak doznań estetycznych wynagrodziła nam woda o idealnej do kąpieli temperaturze oraz wspaniałe fale. Ciekawe, że plaża wydawała się być koedukacyjna (co wydawało się dziwne w wyznaniowym Iranie) – niedaleko mężczyzn pławiła dziecko kobieta w czadorze. Inne niewiasty siedziały spokojnie na potężnych głazach. Niżej, na piasku, znajduje się coś w rodzaju baru na świeżym powietrzu. Można tam zapalić fajkę, o ile nie będzie się demoralizować otoczenia kąpielowym strojem.
Idąc w ślady QB kupuję sobie słomkowy kapelusz, taki jak noszą podczas upału miejscowi robotnicy. Zgodnie z miejscowym zwyczajem, mam ochotę się potargować, ale w końcu idę za przykładem QB i płacę proponowaną przez handlarza cenę. W końcu kapelusz kosztuje tylko równowartość 1,50 PLN.
27 lipca w południe rozdzielamy się: ja i QM (od tego momentu będę go nazywać po prostu Kubą) zostajemy jeszcze w Bandar Anzali, Kris i QB wyruszają w powrotną drogę przez Turcję. Po opuszczeniu hotelu, razem z Kubą bezskutecznie próbuję znaleźć kawiarnię internetową. Kupujemy też bilet do Tabriz za 16 tysięcy riali.
Wieczorem, śladem naszych kolegów, wsiadamy w taksówkę, która zawozi nas na dworzec. I tu ostrzeżenie: w Bandar Anzali, choć nie wydaje się wielką metropolią, łatwo utknąć w korku (zwłaszcza na drodze na bus terminal, wiodącej przez wąski most), trzeba więc przewidzieć odpowiedni zapas czasu na dojazd.
Autobus do Tabrizu odjeżdża od godzinie 19:00. Jeszcze nie wiemy, ze czeka nas piekielnie długa noc.

28–29 lipca • Tabriz

Już wcześniej wiedzieliśmy, że Tabriz, stolica irańskiego Azerbejdżanu, charakteryzuje się dość surowym klimatem. Co innego jednak wiedzieć, a co innego poczuć to na własnej skórze. Nauczony doświadczeniem w innych, uważanych za ciepłe, krajach, jak zwykle zabieram na pokład autobusu bluzę z długimi rękawami. Spodziewałem się chłodu, ale nie zimna przenikającego do szpiku kości. Ze względu na straszliwy ziąb, muszę włożyć stopy do podręcznego plecaczka, a na głowę wsuwam słomkowy kapelusz. Niewiele to pomaga. Do końca jazdy przechodzimy z Kubą prawdziwą szkołę przetrwania. Pierwszą rzeczą, którą robimy po dotarciu do Tabriz, jest włożenie na siebie wszystkich możliwych ubrań. Do jakiejś ósmej, cieplutko odziani i przykryci, drzemiemy przy dworcowym skwerku. Spięte plecaki leżą ukryte w krzakach u naszego wezgłowia. Góra ubrań, którą mam na sobie pozwala mi osiągnąć jaki taki komfort snu. Cóż z tego, skoro budzę się potem pogryziony przez mrówki. Kiedy wstaję, Kuba jest już po śniadaniu, którym poczęstowali go przebywający na przepustce żołnierze. Uważam, że bezpieczniej zjeść śniadanie na dworcu, mimo to, na parę minut, dołączam się do towarzystwa i zjadam parę ciastek. Sami mamy do zaoferowania tylko paczkę herbatników. Zabytki Tabrizu nie oszałamiają. Są tam i stare meczety, i ruiny cytadeli, i Muzeum Azerbejdżańskie… Tym jednak, co zdaje się przyciągać zachodnich turystów jest dosyć rozrywkowa atmosfera tego miasta. Ktoś, kto zdecyduje się spędzić trochę czasu w Tabrizie, na pewno będzie miał do czynienia z Nasserem. Nasser, mówiący ponoć w ośmiu językach kierownik lokalnej informacji turystycznej i postać znana z Lonely Planet chętnie zarekomenduje dobry i niedrogi hotel, pomoże w zakupie biletu, wskaże bar, w którym można zjeść tanie, irańskie śniadanie. Ale to nie wszystko: Nasser także po godzinach pracy zaprowadzi do kawiarni internetowej oraz do odświeżającej sauny, zorganizuje w górach młodzieżowy piknik, poprzechadza się z turystami po deptaku Valyas (zwanym przez niego Champs–Elysées), gdzie wieczorami spaceruje irańska młodzież płci obojga, a także zapozna przybyszów z jakąś setką swoich znajomych… Prędzej, czy później, wszyscy obcokrajowcy przybywający do Tabrizu trafiają pod opiekuńcze skrzydła Nassera. Dzięki niemu poznajemy między innymi młode polskie małżeństwo. Mąż studiuje iranistykę. Są w Iranie nie pierwszy raz, tym razem jednak jest to ich podróż poślubna…
Przyznam, że w pewnym momencie poczułem się nieco zmęczony towarzyskim życiem w Tabrizie. Rezygnując z udania się do sauny, postanowiłem pozwiedzać trochę na własną rękę. W końcu był to tramping. Moim celem był ormiański kościół, który miał znajdować się dość niedaleko od hotelu Selmes, w którym nocowaliśmy. Przyznaję bez bicia, że miałem trochę problemów ze znalezieniem tego obiektu, a znajdował się dużo dalej niż wynikało z opisów. Wałęsając się po ulicach Tabrizu dotarłem wreszcie do ormiańskiej diaspory. Ormianie zadali mi parę zdawkowych pytań, po czym załadowali mnie wraz z innymi ludźmi do furgonetki i wraz z nimi dowieźli do świątyni. Kościół, wraz z przylegającym do niego budynkiem dawnej szkoły, był odgrodzony od reszty miasta i z zewnątrz niespecjalnie widoczny. Nie jest zbyt stary (początek XX wieku), ale znajdujące się tam malowidła zasługują na uwagę.
Wyglądało na to, że wziąłem udział w czymś w rodzaju wycieczki, czy pielgrzymki, bo Ormianie robili sobie zdjęcia przy ołtarzu. Niektórzy całowali księgę położoną na podeście. W końcu przyszedł czas, żeby opuścić świątynię. Poza terenem kościoła jeden z mężczyzn zapytał mnie, czy jestem dziennikarzem i przedstawił członków swojej rodziny. Mówił, że coraz mniej jest Ormian w Iranie. Ze względów ekonomicznych emigrują do USA i Niemiec, ale też do Armenii. Potem Ormianie poinstruowali mnie jak dojść do głównej ulicy.

29 lipca • Kandovan

Kandovan, zwany też Małą Kapadocją jest niewątpliwie jedną z większych atrakcji regionu. Wycieczkę, rzecz jasna, organizuje nam niezastąpiony Nasser. Wraz z Kubą płacimy po 35 tysięcy riali. Oprócz kierowcy zabiera się z nami brat Nassera, który służy gratis za przewodnika. To tylko utwierdza mnie w przeświadczeniu, że trochę przepłacamy.

Nad rzeczką wypoczywa irańska wielopokoleniowa rodzina z Tabrizu. Zapraszają mnie i Kubę na poczęstunek. Schłodzony w potoku arbuz jest wyśmienity. Niestety, nie możemy zostać dłużej z gościnną familią – jesteśmy umówieni z bratem Nassera. Kiedy się z nim spotykamy, pokazuje nam jeszcze źródło, z którego miejscowi i przyjezdni nabierają wodę. Podobno pomaga leczyć schorzenia żołądka. Jest to jedyna woda w Iranie, którą piłem bezpośrednio z cieku. Obyło się bez późniejszych sensacji.
Już poza granicami miasteczka znajdują się podziemne paropoziomowe pomieszczenia, w których zimą pasterze przetrzymują owce. Warto tam zajrzeć, trzeba tylko uważać, by nie zamoczyć butów. Niemniej interesujące są widoki na drodze Kandovan – Tabriz, która wiedzie wzdłuż rzecznej doliny.

30–31 lipca • Hamadan

Do Hamadan jedzie się przede wszystkim ze względu na względnie bliskie położenie słynnych jaskiń Ali Sadr. Niestety, na miejscu uznaliśmy z Kubą, że wyprawa do jaskiń przekracza możliwości naszego budżetu.
Turystyczne miejsca samego Hamadanu można obejść bez problemów w ciągu jednego dnia. Ci, którzy odwiedzili Sziraz, czy Isfahan, nie znajdą tam jednak wielkich rewelacji. Wstępy do obiektów tradycyjnie okazują się bardzo drogie: bilet do niewielkiego mauzoleum sławnego lekarza Avicenny kosztował mnie aż 20 tysięcy riali. Gdyby kosztował o jedno zero mniej, mógłbym je szczerze polecić. Jednak obejrzenie grobowca, biblioteki, dziwacznego monumentu, garści staroci i zasuszonych ziół, a także faktycznie ładnego ogródka pozostawia silne uczucie niedosytu, pustkę w portfelu i plik niepotrzebnych biletów w ręku. Za darmo można zdrzemnąć się natomiast w parczku obok mauzoleum, o ile pozwolą nam na to chmary natrętnych pucybutów i sprzedawców gumy do żucia.
Hamadan jest ważnym ośrodkiem uniwersyteckim. Wieczór w tym mieście spędzamy w akademiku, rozmawiając z tamtejszymi ciekawymi świata studentami medycyny. Jesteśmy bardzo zmęczeni i choć studenci zapraszają nas do przenocowania u nich na materacach na podłodze wieloosobowego pokoju, wracamy do hotelu. Kuba, który o niebo lepiej ode mnie zna angielski, ledwie żyje od ciągłego odpowiadania na pytania. Jeszcze trochę, a zagadaliby go na śmierć.

31 lipca/1 sierpnia – 4 sierpnia • z Tabrizu do domu

Z Hamadanu udajemy się ponownie do Tabrizu.
Autobus relacji Teheran–Tabriz–Stambuł przyjeżdża o godzinie 00:40, czyli z zaledwie czterdziestominutowym opóźnieniem. Irańczycy, którzy tak jak ja czekają na autobus, fundują mi lody. Są nie gorsze, niż te, które jadłem w cukierni na Valyas.
Czekają mnie dwa dni jazdy. Zanim jednak dotrę do granicznego przejścia, ma jeszcze miejsce wojskowa kontrola w jednym z punktów na drodze do Bazarganu. Żołnierzowi nie podoba się coś w moich dokumentach, a ja nic nie rozumiem. Muszę wyjść z autobusu w ciemną noc. Coś tam sprawdzają na posterunku. Zastanawiam się, co by zrobili gdybym zaczął biec. W końcu puszczają mnie i autobus rusza. Nie mam pojęcia o co chodziło.
I oto wreszcie dojeżdżamy do granicy. Zaczyna się wielogodzinna, męcząca przeprawa z celnikami, po której wkraczam ponownie na obszar Paktu Północnoatlantyckiego. Przy tureckim posterunku widać wielki portret Atatürka na tle góry Ararat. Przede mną wciąż jeszcze długie stanie w słońcu koło autobusu, poczęstunki, sklep z alkoholem, robotnicy budujący nowe pomieszczenia dla pograniczników i cinkciarze oferujący całkiem niezły kurs. Ale to dopiero początek drogi do Stambułu…

Resumé

Wyjazd do Iranu, licząc wizy, kosztował mnie jakieś 2500 PLN, z czego lwią część (około 1200 PLN) pochłonął naturalnie bilet lotniczy. Koszty te oczywiście uległyby radykalnej redukcji, gdybym tak jak Kris i Kuba B. wybrał się w podróż drogą lądową.
Dwa i pół tygodnia to zbyt mało, aby dobrze zwiedzić tak duże państwo jak Iran. Jest to jednak wystarczająca ilość czasu, by obejrzeć dużą część jego najważniejszych atrakcji, poczuć atmosferę orientalnych miast i miasteczek, zobaczyć jak naprawdę żyją tam ludzie i powdychać pył perskich pustyń. Taka podróż z pewnością pozostawi w nas niedosyt. Nie muszę chyba dodawać, że każdy z uczestników tej eskapady zamierza jeszcze kiedyś powrócić do Iranu, po to, by w nieco spokojniejszym rytmie, poddać się jego magicznej sile.

Rozmaitości ze świata

Jedna z głównych stacji telewizyjnych z Hongkongu, Asia Telewision, oferuje jako główną nagrodę w swym teleturnieju – stała pracę.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u