UAZ-em przez step – wyprawa na Daleki Wschód – Henryk Wiszowaty

Henryk Wiszowaty

Termin wyprawy: 29.06.2004 – 23.08.2004

Trasa wyprawy: okolice Jez. Bajkał – Mongolia (objazd) – Chiny (objazd)

Uczestnicy: Henryk Wiszowaty & brygada, zapalonych Wschodem, internautów

Całkowity koszt: 2495,89 zł

Wyjazd do Chin, z międzylądowaniem nad Bajkałem i w Mongolii, rodził się w bólach przez ostatnie kilka lat. Plany dojrzewały, a ustalane terminy i kolejne ekipy, sypały się jak domki z kart. W końcu nadszedł czas decyzji – mojej decyzji. Jadę. Od tej chwili już nic się nie liczyło i nic nie było tak ważne, jak wyjazd nad Bajkał, do Mongolii i Chin. Nagle przeszkody przestały istnieć a problemy stały się tak malutkie i błahe, jak problemy sześciolatka. W międzyczasie, w trakcie przygotowań dołączyła Justyna, od kilku lat intensywnie zgłębiająca tajniki Wschodu. No i… stało się. Zdecydowaliśmy jechać we dwójkę.

Gdzieś po drodze znaleźli się także inni, którzy, podobnie jak my, mieli już dość czekania. Tak powstała ekipa ośmiu śmiałków, którzy przez dwa miesiące chcieli razem eksplorować wschodnie tereny Azji.

Gorąco polecam takie wyjazdy. Warto spróbować.

29.06.2004

Białystok – Sokółka – Kuźnica Białostocka – Grodno – …

No i nastał dzień wyjazdu. Na peronie ostatnie uściski znajomych, płacz i lament “a jak wy tam sobie poradzicie, a jedzenie, a gdzie spać będziecie, przecież to aż dwa miesiące, no i tak daleko… :(” . Wszyscy to znacie. W końcu wsiadam z Justyną do pociągu relacji Białystok – Sokółka, by dalej przez Kuźnicę Białostocką (15,10 zł) i Grodno (4,72 zł) do Moskwy dotrzeć. Tam czeka na nas czwórka wspaniałych, poznanych przez Internet, kompanów podróży. Dwie pozostałe osoby dolecą do Irkucka samolotem. I nie przeszkadza nam, że nikogo z nich nigdy w życiu nie widzieliśmy, a kontakt nasz ograniczył się jedynie do kilkukrotnej wymiany mejli. Tuż przed samym wejściem do wagonu zostaję zobowiązany do złożenia przysięgi, że opiekować się będę piękniejszą częścią naszej dwuosobowej ekipy. Równiutko o 10:06 ruszamy. Czas więc imprezę i relację zacząć…

Człek pół świata zjechał, a takich dziwów to jeszcze nie widział. Rzecz jasna o Białorusinach tu mowa. Naród to utalentowany i do najbardziej jednoznacznej sytuacji kłopoty wymyślić potrafi. Już na granicy paszporty nam zabrano, bo to przecież inne prawo od dziś obowiązuje. A my wielkie oczy zrobiwszy próbujemy wytłumaczyć panu, co czapę ma większą niż tysiąc mózgów ichnich pograniczników, że wpuścić nas musi i kropka. Takie prawo. Po dłuższej, niż krótszej, pogawędce z panem mądrym, paszporty nam oddano i to nawet bez sugestii łapówki. Zmuszono nas jedynie do wypełnienia papierków, które świadczyć miały, że na Białoruś to z miłości do tutejszych klimatów jedziemy. Potem to już tylko szybki slalom do kasy po bilety do Moskwy (70400 byr).

Trzy godziny później, dokładnie o 16:47, ruszyliśmy w kierunku stolicy Rosji, gdzie baćkę Lenina plastikiem w mauzoleum wypełnili. Standard plackarty wart był swej ceny, bo to i dywan był, czysty jak nigdy, i kwiatki plastikowe na każdym stoliku, a okna made in “zakryto na zimu”, o dziwo, otwierały się i to bez żadnego kłopotu. Tylko Internetu i prysznica nie dowieźli, z powodu święta długiego białoruskiego weekendu.

Dzień zakończyliśmy lekturą nadbajkalskich przewodników, przy dźwiękach słodkich rosyjskich czastuszek z wagonowej toczki.

Info dla osób, które decydują się na wyjazd do Rosji: Najlepszym rozwiązaniem jest wyrobić wizę turystyczną jednokrotną, o ile planujecie pobyt w Rosji nie dłuższy niż jeden miesiąc. Wizę wyrabiałem u pośrednika, w biurze podróży “Rusopol” (Warszawa, al. Niepodległości 210 lok. 19, tel. (022) 8251055). Razem z kosztami pośrednictwa kosztowała mnie 100 zł. Takie wyrabianie ma same zalety: kosztuje niewiele, pozwala na pobyt w Rosji przez cały miesiąc, odchodzą zmartwienia o voucher czy zaproszenie w Rosji, a w przypadku wyjazdu do Mongolii lub Chin, wracać można bez wizy tranzytem przez Rosję (max liczba dni na przejazd, to 10 dni). Sprawdziłem tę możliwość osobiście. Działa. Więcej informacji na stronie [15.08.2004] tej relacji. * toczka – radiowęzeł w pociągu

30.06.2004

… – Moskwa – Jarosław – …

Do Moskwy docieramy o czasie. No, prawie, jak na tysiąckilometrową trasę, 4 minuty to jeszcze nie spóźnienie. Pierwsze, co uderza, to żar lejący się z nieba. Upał, ogrom ludzi i wszędobylskie wykopy i budowy. Do odjazdu pociągu do Irkucka jeszcze trzy godziny. Tak więc plecaki do przechowalni (55 rubli) i do metra, kierunek Plac Czerwony. Dziś niestety zamknięty. Podobno ma być jakaś defilada. Pozostaje więc szwędanie się po okolicznych uliczkach.

Na placu dostajemy SMSa od współtowarzyszy naszej podróży, że czekają już na nas z biletami (1617 rubli). Spotkanie na peronie, godzinę przed odjazdem. Po drodze tylko ostatnie zakupy, ostatnia degustacja czeburieków i do pociągu. Nasza kompania: Arek, Gosia, Ola i Asia jadą w trzecim wagonie, nasze miejsca w pierwszym: obie górne plackarty. Szybko zapoznajemy współlokatorki: Tamarę i Aleksandrę, niedługo potem dochodzi też Siergiej i dwaj Mongołowie. Prawie wszyscy towarzyszyć nam będą do samego Irkucka.Próby przeniesienia do trzeciego wagonu spełzają na niczym, gdyż nasza “sympatyczna” prowadnik żąda “dodatkowej opłaty”. W końcu dajemy sobie luz.

* prowadnik – kierownik wagonu w pociągach dalekobieżnych w Rosji

01.07.2004

… – Kirow – Perm – Pierwouralsk (granica Europa/Azja) – Swierdłowsk – …

Pierwszy poranek w kolei transsyberyjskiej. Upał. Na szczęście w naszym przedziale udaje się otworzyć okno. Za to już do końca podróży nie pozbędziemy się zapachu jajek i wędzonej ryby. Większość jadących wcina ogromne ilości gotowanych jaj i krymskiego sudaka, zapijając najdziwniejszymi trunkami.

Wszystko zaczyna mnie drażnić: gryzący w oczy dym rosyjskich papierosów, kilkudniowy pot jadących za ścianą Kirgizów, duchota i upał, a najgorsze, do czego najdłużej nie mogę się przyzwyczaić, to brak możliwości umycia się. Niespodziewanym, ale bardzo skutecznym lekarstwem na wszystkie niewygody okazuje się wódka, rozpita razem ze współtowarzyszami naszej niedoli.

Pod wieczór, z trzygodzinnym opóźnieniem, przekraczamy Ural i umowną granicę Europy z Azją. Za oknem znak: Ural 1777 kilometr, a nasze współtowarzyszki Tamara i Aleksandra opuszczają już nas na dobre.

* sudak – gatunek ryby

02.07.2004

… – Tiumień – Omsk – Nowosybirsk – …

Śpię przy otwartym oknie. Wieje. Tutejsze noce to niezwykłe zjawisko, o ile o północy było zimno, to już z rana wiatr jest ciepły i “miły w dotyku”.

4:20 rano. Pobudka. Z radia leci ruskie disco polo, a ja wpadam w lekturę o Bajkale. Co kilka godzin pociąg zatrzymuje się na 20-30 minut. Dzisiaj jednak babuszek z piwem, bieliaszami czy minerałką jak na lekarstwo. Kolejne godziny i dni zlewają się w jedną całość. Jedynym wyznacznikiem postępu naszej podróży są słupki z oznaczeniem liczby przejechanych kilometrów od Moskwy.

Cały czas myślałem o kolei transsyberyjskiej, jak o czymś magicznym, niesamowitym zjawisku, czymś, co pozostawi trwały ślad w pamięci. Miały być ciągnące się tysiącami kilometrów lasy, długa, ale fascynująca podróż pociągiem, wszechobecny zapach alkoholu, wędzonych ryb, a do tego towarzystwo przedstawicieli miliona albo i więcej, zamieszkujących Rosję, narodowości. Tymczasem nie czuję żadnego zmęczenia, a niekończące się lasy można między bajki włożyć. Najbardziej prawdziwe z wszystkich zasłyszanych opowieści okazały się kibelki w plackarcie, na których mógłbym doliczyć się wielu rodzin kultur bakterii. 🙂

Kolej transsyberyjska jest jednak nie do pobicia w kategorii “czas” i “przestrzeń”. Dzisiejszy dzień, to dopiero trzeci od wyjazdu z Moskwy, a już zdążyliśmy zatracić poczucie czasu. Patrzenie przez okno na mijane słupki z oznaczeniem kilometrów wprawia w stan, w którym cały świat przestaje się liczyć, liczy się tylko to, co tu i teraz. Pociąg staje się nowym domem, w którym zawiązują się relacje niemal jak w rodzinie. Dzięki znajomości rosyjskiego mogę opowiadać bajki, jadącym po sąsiedzku dzieciom. Całymi dniami rozmawiamy, wymieniamy się informacjami, o tym jak żyjemy w Polsce. Kirgizi opowiadają o zwyczajach ludowych, np. o zaślubinach 16-letnich dziewczyn, a po południu udajemy się na tradycyjną partię gry w bierki i szachy.

Kolejne wschody Słońca, co i raz to wcześniej, przypominają nam o przejechanych kilometrach. Pod wieczór integracja z Rosjanami i głównym grupy Siergiejem. Po raz pierwszy spróbowałem rybę sudak. Wędzona, solona, płaska jak tekturka, ale do piwa nadaje się idealnie. Rewelacja. Coś w rodzaju naszych chipsów. Moje kulinarne wybryki mają też skutki: mam dzisiaj spać z dala od Justyny. 🙂

W miarę zbliżania się do Irkucka noc zapada coraz szybciej. To dowód na to, że przekraczamy kolejne strefy czasowe. Dzisiaj “wyprzedziliśmy” zachód Słońca już o 2 godziny. Niesamowite zjawisko.

03.07.2004

– Tajga – Krasnojarsk – Tajszet – Tulun – …

Dzisiaj zdobywamy Krasnojarsk. W końcu jacyś ludzie. Czwarty dzień bez prysznica i możliwości umycia się. Decyduję się zrobić coś szalonego: wpadam do kibelka, ściągam z siebie wszystko, by w małej, metr na metr łazience, zakosztować pseudoprysznica w maciupeńkim zlewie. 20 minut potem czuję się jak nowonarodzony. Mam wrażenie jakbym zrzucił z siebie nie swoją skórę.Beton, ruiny, slumsy, wokół same rudery, a także walące się bloki mieszkalne, nigdy chyba nieremontowane. Takimi widokami wita nas Tulun. Wieczór spędzamy na grze w bierki. Niesamowite, jak ta gra potrafi pochłonąć wszystkich.

04.07.2004

… – Zima – Irkuck

W końcu dojeżdżamy do Irkucka. Mijamy betonowy słupek z oznaczeniem 5193 kilometr od Moskwy. 6:20 rano czasu moskiewskiego, 11:20 lokalnego. Pociąg wtacza się na peron. Włączam telefon, by wysłać SMSa i… nic. Na ekraniku komórki napis: “Poszukiwanie sieci…”. Takimi niespodziankami wita sieć EraGSM we wschodniej Azji. Maksymalna porażka, wiedząc o tym, że zarówno Plus, jak i Idea działają bez problemu. Oddajemy plecaki do przechowalni bagażu (dzięki utargowaniu, za jedyne 25 rubli od głowy), a potem na miasto. Zdobywamy pierwsze zabytki, cerkwie, rynek spożywczy. Okolice dworca kolejowego są zaniedbane. Nikt tu nie inwestuje, nie dba o turystów. Ciężko jest nawet kupić porządny przewodnik czy mapę, a ceny dobrych jakościowo wydawnictw graniczą z absurdem. Irkuck po drugiej stronie Angary, to przeciwieństwo okolic dworca kolejowego: czysto tu, prawie jak w aptece, budynki zadbane, no i turystę więcej atrakcji czeka.Irkuck to połączenie osiedli z betonu i starych, pamiętających czasy carskie, zabudowań. Nie ukrywam, że największe wrażenie wywierają na mnie te ostatnie. To tu zobaczyć można ładnie zdobione XIX-wieczne chatki, z okiennicami jak z bajki. Zwiedzamy dwupiętrową synagogę, kościół katolicki, dziś pełniący funkcję galerii, a potem cerkiew, z wieży której podziwiać można całe miasto (20 rubli). Pod wieczór trafiamy na bazar spożywczy. Wokół mnóstwo wózków z warzywami i owocami, budki z lokalnymi potrawami, tłumy Rosjan, Buriatów, Mongołów i Chińczyków, a kilkanaście metrów dalej, przy nowoczesnym centrum handlowym, żebrzące dzieciaczki. Na chodnikach walają się porwane kartony od bananów, ogromne ilości niedopałków papierosów, tłuste foliowe torebki od bieliaszy i resztki zgniłych warzyw. Wrażenie? Sami sobie odpowiedzcie.Irkuck to miejsce, gdzie łączą się skrajności: bieda i nędza z przepychem, zastygły w bezruchu rosyjski Wschód z chińską przedsiębiorczością. A także grube, tłuste baby z małymi, wychudłymi dziećmi, proszącymi o choćby jednego rubla na chleb (czy aby na pewno?). Wracamy na dworzec. Czas, by skorzystać z kąpieli pod prysznicem po pięciu dniach podróży (35 rubli).Dzisiejszą noc spędzamy na dworcu kolejowym. Kierunek poczekalnia dworcowa, jak biedne żuczki z Europy Wschodniej :). Niezapowiedzianą atrakcją okazuje się nieproszone budzenie przez “sympatycznego” policjanta, średnio co godzinę. Po północy dziewczyny mają dość atrakcji i wykupują miejscówki na miękkich fotelach w poczekalni dla obcokrajowców (na pierwszym piętrze). A rano? Rano czekała nas ośmiogodzinna jazda busikiem na Olchon.

Ciekawostka dnia: W Irkucku po ulicach jeżdżą samochody, które mają zamontowaną kierownicę z prawej strony. Nikomu nie przeszkadza, że w całej Rosji obowiązuje ruch prawostronny i kierownica powinna być z lewej. Zapytani o to Rosjanie uspokajają, że u nich to normalne. Nikt nie przerabia układu kierowniczego, w sprowadzanych z Japonii, samochodach.

05.07.2004

Irkuck – Jałga – Chużyr (wyspa Olchon)

O 6:00 “wykwaterowujemy” się z dworca i udajemy na dworzec autobusowy. Dzisiejszy cel: Wyspa Olchon (311 rubli). Po sześciu godzinach jazdy nasz driver zatrzymuje się przy położnej wśród gór knajpce. Kilkanaście kilometrów dalej, w Sachjurtcie czeka nas przeprawa promowa. Pierwszy raz w życiu widzę jezioro, które jest tak krystalicznie czyste. Na głębokości kilkudziesięciu metrów widać nawet najmniejsze kamyczki, nie ma zatopionych opon, zrzuconych do wody kup kamieni ani odpadków. Wszędzie czyściutko. Wspinam się na górę, robię zdjęcia i dopiero teraz dociera do mnie, że warto tu przyjechać.Po półtorej godzinie czekania na prom i kolejnych 15 minutach rejsu, dostajemy się na drugi brzeg. Wyspa jest piękna. To jedyne słowo, które w pełni oddaje tutejsze krajobrazy. Na szczęście trafiamy na bezchmurną, słoneczną pogodę, idealną do pieszych wędrówek. Po kilku kilometrach marszu Arek doznaje kontuzji. Mamy więc pierwszą zwichniętą nogę w grupie. Zaplanowane na dziś 18 kilometrów pieszego rajdu nie wypala. A szkoda. Wracamy na szosę i stopujemy wszystkie przejeżdżające obok samochody. 15 minut później rozklekotanym, posklejanym taśmą i trzęsącym się busem docieramy do Chużyru, stolicy wyspy. W busie doświadczam pierwszego kontaktu z Buriatami. Na pierwszy rzut oka, wyglądają prawie jak Chińczycy.Chużyr, to porozrzucane zbiorowisko starych, drewnianych, najczęściej parterowych, chatek. Do tego jedna duża szkoła, trzy sklepy spożywcze, muzeum, mała knajpka i ośrodek turystyczny. Plecaki zrzucamy w cieniu najbliższego sklepu spożywczego. Rozpoczynam też badania naukowe – degustację lokalnych piw. Na pierwszy ogień idzie “Żyguliowskoje” irkuckiego browaru. Smakuje zgodnie z nazwą. 🙂 Namioty rozbijamy na plaży u podnóża Skały Szamana – najpiękniejszej skały w okolicy.

06.07.2004

Chużyr

O 5:30 rano budzą mnie dźwięki radia, dobiegające z kutra łowiących nieopodal rybaków. Wychodzę z namiotu, aby, dopóki wszyscy śpią, zakosztować kąpieli we “wrzącej”, dziewięciostopniowej, wodzie Bajkału. Woda wprawdzie zmraża moje nogi, do odważnych jednak świat należy. Po dziesiątej próbie zanurzenia się i ucieczce z wody, w końcu przyzwyczajam się. Bajkał jest mój. Woda jest super! Około 10:00 budzą się pozostali. Upał. Organizujemy dzień prania. Po 30 minutach wszystko jest suche. Aż dziwne, że ubrania potrafią tak szybko wyschnąć. W oczekiwaniu na dziewczyny, które dziś dojadą z Irkucka, organizujemy drewno na ognisko i świeżo złowione ryby.16:30 – godzina “0”, są nasze zguby. Dojechały, chociaż szukać je musieliśmy długo. Chużyr to wprawdzie dziura wielka, jednak dwa dworce autobusowe posiada: pierwszy przy słupie energetycznym, drugi przy sosnach, na sąsiedniej piaszczystej drodze. Odnajdujemy Olę i Aśkę oraz dwie, nowe towarzyszki naszej podróży, Aśkę (Nr2) z Kaśką. Wywierają wrażenie luzaków i fajnych kumpli do wspólnej podróży.Na wieczorną imprezę przy ognisku wprasza się do nas Maxim – taksówkarz z Irkucka. Zgodnie z lokalnym zwyczajem obdarowuje wszystkich piwem i wędzonym omulem. Piwo schładzamy oczywiście w Bajkale. Jego, niemal stabilne, dziewięć stopni Celsjusza, choć raz na coś się przydaje. Niedługo potem dołączają też dwie Buriatki. Noc zapowiada interesująco. Piwo, kobiety i śpiew. 🙂

07.07.2004

<>Chużyr – Harancy – Piesczanaja – Harancy – Chużyr

Dzisiejszy dzień przeznaczamy na zwiedzanie wyspy. Organizujemy wycieczkę w założeniach, której mamy dotrzeć aż na koniec Olchonu. Spośród wszystkich chętnych, ostatecznie pozostaje trójka twardzieli: Aśka, Kaśka, no i ja. Pierwsze kilometry idą nam gładko, żar wprawdzie leje się z nieba, wokół mnóstwo pięknych widoczków, a my równym żołnierskim krokiem przemy do przodu. Przed nami prawie 30 kilometrów z buta. Po przejściu jednak kilku kilometrów, w okolicach miejscowości Harancy, decydujemy się na łapanie stopa.Niewiele wody w Bajkale upłynęło, gdy tymczasem zatrzymał się Wołodia z Olchonu (lokalny artysta-malarz). To dzięki niemu mamy okazję obejrzeć wyspę oczami tubylca. Zaprasza nas, by razem odwiedzić przyjaciela we wsi Piesczanaja. Po drodze opowiada o zjeździe szamanów, o lokalnych zwyczajach, o swoim malarstwie, a po przybyciu na miejsce częstuje przepyszną herbatą, zrobioną z rosnących wokół ziół. W drodze powrotnej zajeżdżamy na chwilę do ukrytej w lesie buddyjskiej świątyni.Wprawdzie na koniec wyspy pozostało nam kilka kilometrów, dzień jednak uważam za bardzo udany. Tuż przed Chużyrem następuje załamanie pogody. Prawdziwe oberwanie chmury w połączeniu z silnym, zimnym wiatrem.Ciekawostka dnia: Na Olchonie pod koniec lipca odbywa się międzynarodowy festiwal szamanów pod nazwą “Tajłgan”. Przybywa na niego ponad 200 wyznawców szamanizmu z różnych stron Rosji, a także z Azji, Europy i Ameryki. Przy dźwięku szamańskich bębnów odprawiany jest pradawny rytuał powitania duchów Bajkału. Nieprzypadkowo na miejsce spotkania szamanów wybrano wyspę Olchon. Według dawnych wierzeń ludów Syberii, to właśnie w tych okolicach żyją groźne duchy Bajkału i tu przekazują wybrańcom szamańskie uzdolnienia. Przez wieki dokonywano tu obrzędów poświęcania koni i owiec różnym duchom, palili rytualne ogniska, odprawiali modły.

Z racji tego, że powyższy opis dotyczy pięknego miejsca na Bajkale, zagłębiłem się w lekturę o nim nieco bardziej. Wiem, że chronologicznie ten i dwa kolejne akapity będą kłóciły się z resztą relacji, ale co tam, w końcu wiedzy nigdy dość…Brykałem trochę po sieci i znalazłem ciekawie opracowaną listę dyskusyjną. A link do niej to: https://travelbit.pl/. Polecam. To, co mnie zaciekawiło, to parę danych statystycznych. Czy wiesz, że: •

Bajkał to 20% zasobów wody słodkiej na świecie?

Ilość wody w Bajkale jest większa od ilości wody w Bałtyku?

Do Bajkału wpływa ponad 300 rzek (ile dokładnie nie wiadomo, a różne źródła podają odmienne liczby – najłatwiej zapamiętuje się 365, tyle co dni w roku), a wypływa tylko jedna, Angara?

Gdyby wszystkie te rzeki jednego dnia przestały dostarczać wodę, a Angara dalej wypływała w normalnym tempie to potrzeba 300 lat by osuszyć to jezioro?

•średnia głębokość Bajkału to ponad 400 metrów?

Fale mogą osiągać sześć metrów?

Większość fauny w Bajkale jest endemiczna? •

Wśród zwierząt żyjących w Bajkale są nerpy, jedyny gatunek foki spotykany w wodach słodkich? I nie bardzo wiadomo jakim cudem się tutaj znalazły…

Miejscowi nigdy nie mówią o Bajkale jako o jeziorze – zawsze jako o morzu. I słusznie!

08.07.2004

Chużyr – Irkuck – Listwianka

Dzień wyjazdu z Chużyru. Godz. 9:00, czas wakacji minął. Przed nami godziny zmagań z palącym słońcem i trzęsącym się przez prawie osiem godzin busem. To lepsze niż aerobik, można zrzucić zbędne kilogramy i to całkiem gratis. O 16:30 dojeżdżamy do Irkucka. Dziś w Irkucku urwanie chmury. Ulice wyglądają jakby wylała Angara. Przejście na drugą stronę ulicy przypomina więc obóz przetrwania. W kasie dowiadujemy się, że na najbliższy bus do Listwianki nie ma już biletów. Następny za półtorej godziny (59 rubli). Korzystamy z chwili wolnego i wymieniamy kasę. Boże! Cóż to za koszmar! Ktoś niewtajemniczony rozstroju żołądka mógłby dostać. W Irkucku brak jest bowiem jakichkolwiek kantorów, cinkciarzy, a i taksówkarze mówią nam “nie”. Ostatecznie wymieniamy w banku dopiero za drugim podejściem, po zbójeckim kursie.Listwiankę zdobywamy późnym wieczorem. Jest pochmurno i zimno. Mgła zakrywa cały Bajkał, a widoczność spada do około 50 metrów. Szybkie poszukiwania miejsca noclegowego przynoszą nadzwyczajne efekty: do wyboru mamy pole namiotowe za miastem, pewne i za darmo, pokój u sióstr w klasztorze, jednak pół godziny pieszo od centrum oraz pokój wzięty na osiem osób u gospodarza w zagrodzie. Warunki u gospodarza okazują się najlepsze, poza tym, blisko i tanio (1 usd/os.).

Późną nocą okazuje się, że gdzie Polaków dwóch, tam trzy zdania na ten sam temat. Dochodzi więc do kryzysu w grupie. A co dalej? Normalka. Rozłam na obozy, oddzielnie organizujące swój czas i program wyjazdu. Przynajmniej przez pięć kolejnych dni. Zamieszanie zawdzięczamy Kaśce, która po rozłożeniu swoich map, wymaga od nas byśmy na nowo ułożyli mongolską część trasy.Nad ranem dowiaduję się, że Arek i Gośka postanawiają odłączyć się od reszty. Pozostajemy w ten sposób w szóstkę. Taaa… ja plus pięć kobiet. Tyle szczęścia to nawet w najpiękniejszych snach człowiek sobie nie wymarzy. Tylko czy tego szczęścia nie można by rozdzielić na kilku facetów? 🙂

09.07.2004

Listwianka – Port Bajkał – Irkuck – Sliudanka – … (w drodze na Pik Czerskiego)

Rano dzielimy się na grupki: Olka, Kaśka i Aśka (Nr1) kierują się do Tunkińskiej Doliny a ja, Justyna i Aśka (Nr2) na Pik Czerskiego, po drodze przez Port Bajkał i Sliudankę. Wspólne spotkanie ustalamy na za cztery dni w Ułan Ude pod pomnikiem największej na świecie głowy Lenina. I gdyby tak ktoś nam wtedy powiedział, lub ktoś z nas doczytał, to sześć najbliższych godzin nie byłoby straconych. Mowa tu o ciuchci z Portu Bajkał do Sliudanki, która za dnia jeździ, ale tylko ze Sliudanki. Hit Syberii, czyli przejażdżka po krugobajkalskiej trasie, przechodzi nam więc koło nosa. Zanim jednak dostaliśmy się na prom płynący do Portu Bajkał czekał nas trzykilometrowy marsz do przystani promowej. Po półtorej godzinie czekania zabiera nas stary kuter patrolowy. Na Angarze dziś gęsta mgła. Nic nie widać na więcej niż pięć metrów. Nawet czoła naszej łajby. Po około dziesięciu minutach rejsu jesteśmy już na drugim brzegu.Port Bajkał to dziura, jakich mało. Powiedzieć o nim, że świat tu się kończy to zdecydowanie za mało. Nie ma tu nic. Dosłownie. Kilka rozwalonych chałup, złomowisko wraków statków, sklep spożywczy i stacja kolejowa, mieszcząca się w baraku wielkości dwóch naszych kiosków Ruch. Najbliższy pociąg do Sliudanki o 1:50 w nocy (po krugobajkalskiej trasie). Nie ma tu żadnych dróg, a próba wynajęcia koni kończy się niepowodzeniem. W takiej sytuacji postanawiamy jechać do Sliudanki przez Irkuck. Wszak 80 kilometrów “z buta” nikogo z nas nie bawi. Łapiemy płatnego stopa i już za 170 rubli pojawiamy się wszyscy na dworcu kolejowym w Irkucku. Kolejny etap podróży – Sliudanka. Pierwszy bus, pierwsze negocjacje ceny – nieudane. Kierowcy sztywno trzymają 110 rubli, za to kolejny schodzi już do 80 od głowy. Jedziemy.Sliudanka okazuje się niewielkim, kilkunastotysięcznym miasteczkiem, położonym na południowym brzegu Bajkału. Po drugiej jego stronie, niejako za plecami, góruje nad nim pasmo górskie Chamar Daban. Turystycznych atrakcji w mieście jednak jak na lekarstwo. Skwerek w centrum miasta z pomnikiem dziwnej foki oraz Internet Cafe, na szczęście nieopodal, to wszystko, co czeka na turystę. Reszta to stare, odrapane budynki, pamiętające jeszcze czasy Stalina, albo i wcześniejsze. Robimy zakupy, nadmiar rzeczy zostawiamy w przechowalni na dworcu kolejowym (35 rubli/doba) i uciekamy z miasta na szlak. Pierwszy nocleg w górach.

10.07.2004

… – meteostacja – Pik Czerskiego – meteostacja (ognisko z Rosjanami, nocne zaślubiny z Viką i Saszą – alpinistą)

Droga na Pik Czerskiego prowadzi lasem (25 km w jedną stronę). Kilkanaście razy trzeba przedzierać się przez gęste krzaki, tyle samo razy przechodzić przez rwącą Sliudankę, na szczęście jednak po przerzuconych na drugi brzeg pniach drzew. Ktoś, kiedyś na Internecie powiedział, że na Pik nie jeżdżą jeszcze tylko tramwaje. To prawda. Droga jest prosta, łatwa i przyjemna, do czasu, gdy nie zgubisz lub nie pomylisz trasy. Wówczas staje się wyzwaniem także dla oswojonych w bojach piechurów. Tak było tym razem. Szlak umknął nam dwa razy i jedyne, co pozostało, to wspinaczka z plecakami po stromych zboczach gór, wzdłuż rzeki.Popołudniu docieramy do meteostacji. Na Pik pozostało już tylko kilka kilometrów, przez góry. Aśka z Justyną okupują banię, a ja w tym czasie poddaję degustacji “wysokogórską” Bałtikę. A odchodząc od tematu dodam, że rosyjska bania jest the best! Po godzinnym odpoczynku zdobywam z Aśką cel dzisiejszej wspinaczki – Pik Czerskiego, 2090 metrów n.p.m. jest nasz. Jest tu bajecznie pięknie. U podnóża góry widać malutkie jezioro w kształcie serca. Tuż przed zachodem słońca wracamy do bazy w meteostacji.Późnym wieczorem, po obiedzie, dziewczyny zaczepiają Rosjan. Chwyt “na herbatę” sprawdza się w 100%. Wódka, cedrowa nalewka i piwo ugruntowują naszą znajomość. Dwie godziny później Aśka, w promocji, otrzymuje męża – przystojnego, młodego Saszę – alpinistę. Mnie dostaje się Vika, choć na wykupienie żony z rąk swatów, niestety piwa już zabrakło. Nad ranem, wężykiem wracamy do namiotu. I gdyby nie to drzewo, które nagle przed nami wyrosło, to może i bez strat własnych by się obeszło. 🙂 Decydujemy się spać gościnnie w wygodniejszym, ekskluzywnym namiocie naszych gospodarzy – naukowców…

11.07.2004

meteostacja – wodospady – meteostacja – … (w drodze do Sliudanki)

O 4:00 zostaję brutalnie wyrwany ze snu. To szalejący po namiocie wiatr. Błyskawicznie odnajduję tropik od własnego namiotu. Chowamy się pod nim, chroniąc się przed kolejnymi mroźnymi atrakcjami. Trochę cieplej. A przynamniej już nie wieje.Dziś drugi dzień w meteostacji. Cel dnia – wodospady. Cudowne, wysokie, z mroźną, krystalicznie czystą wodą. Droga jest niezwykle prosta, przynajmniej tak mówią Rosjanie. Należy kierować się na szumiący potok i iść wzdłuż niego w górę. Tylko, aby dojść do niego, trzeba najpierw pokonać prawie 300-metrową różnicę wzniesień, po stromym, zalesionym górskim zboczu w dół. Idę pierwszy, sprawdzając trasę. Cały czas staramy się trzymać w zasięgu wzroku, jednak po kilku zakrętach tracimy ze sobą kontakt. No cóż, nie wszyscy docierają do wodospadów.Po południu, po sytym obiedzie, opuszczamy gościnną nam meteostację, kierując się w kierunku Sliudanki. Nocleg w namiocie nad rzeką.

12.07.2004

… – Sliudanka – …

mnie, tradycyjnie, poranne przymrozki. Cały namiot pokryty był rosą. Pomimo wczesnej pory (jest 5:30 rano), słońce nie daje już zasnąć. Po śniadaniu szybkim tempem schodzimy do miasteczka w nadziei, że niedługo złapiemy transport do Ułan Ude. Tuż przed 11:00 trafiamy na znany nam już dworzec autobusowy i centralnie położony park. Okazuje się jednak, że do odjazdu pociągu pozostaje nam jeszcze (tylko!) 12 godzin. Robimy więc okupację tutejszej bani. Po krótkiej, acz emocjonalnej, rozmowie zamknięta dziś bania zostaje otwarta specjalnie na nasze życzenie. Znajduje się ona w samiutkim centrum miasta, tuż za “dworcem autobusowym”, gdzie kończą trasę wszystkie marszrutki.

Bania to jednopiętrowy budynek, wyglądem przypominający szkołę lub internat. Sale do mycia znajdują się na pierwszym piętrze (35 rubli/os). Wchodzimy do środka i… natrafiamy na ogromne pomieszczenie z poustawianymi w rzędy betonowymi prostokątami, mającymi służyć za leżanki. Do tego sześć, wystających z podłogi rur: trzy z zimną i trzy z ciepłą wodą. Strach zagląda nam w oczy, jednak myśl o kąpieli jest silniejsza niż ryzyko załapania grzybicy. Podczas kąpieli oglądam dokładanie skórę w nadziei, że nie złapałem żadnego kleszcza. Niestety. Jest. Mały, wredny krwiopijca i to w miejscu, gdzie słońce nie dochodzi. 😉 Kolejne godziny tracimy na wymyślaniu co i raz “ciekawszych” zajęć, mających na celu zabicie nadmiaru wolnego czasu. Po kolei idzie “impreza” ogórkowa, pierożkowa, mleczna i rybna, po której ręce pachną jak… sami wiecie. Nieopodal znajdujemy też kafejkę internetową, gdzie jest czysto jak w aptece, a obsługa miła i wielce pomocna się okazuje. Tuż przed odjazdem pociągu (215,6 rubli) niespodzianka – spotykamy nasze dziewuszki: Olę, Aśkę i Kaśkę, z przygarniętym na trasie Adrianem. Ura, ura, ura! Nareszcie, dodatkowa męska dusza w naszym obozie. Na sam koniec jeszcze tylko “Sto lat…” i do pociągu, by kontynuować urodzinową imprezę. Po bliższym poznaniu okazało się, że nasz nowy kompan, to nikt inny jak poznany przez Internet, niedoszły członek naszej ekipy. Tyle, że z powodu wizy nie mógł wyruszyć razem z nami. Jaki ten świat jest mały…

13.07.2004

… – Ułan Ude – Iwołgińsk – Kjachta

Poranek. 6:25 czasu lokalnego. Pani prowadnik włącza na maxa wagonową toczkę, a w niej coś w rodzaju lokalnego disco polo. Wyciągnięci z samego rana z pociągu udajemy się po bilety na drogę powrotną Czita-Moskwa za jedyne 1987 rosyjskich pieniążków. Największą atrakcją okazuje się być ogromna głowa Lenina, licząca dwie kondygnacje wysokości. Organizujemy więc piknik pod wodzem rewolucji. Plan zwiedzania realizujemy w 400%, niemal jak dzielni stachanowcy.Ułan Ude okazuje się być miasteczkiem bardzo uroczym i wartym obejrzenia. Jest zadbane, czyste, ludzie wydają się sympatyczni, a wszystko wokół tonie w zieleni. Tutejsze kobiety są dużo niższe od Polek, a ich azjatycka uroda nie pozwala przejść obok nich obojętnie.Około południa, z dworca autobusowego udajemy się do oddalonego o 23 kilometry Iwołgińskiego dacanu (15 rubli). Na miejsce docieramy po 20 minutach jazdy i… wsiąkamy tu na kolejne, emocjonujące 6 godzin. A wszystko za sprawą kierowcy busa, który nie mógł się zdecydować czy chce zarobić dodatkowo trochę kasy.Dacan to lokalny uniwersytet, na którym kształcą się mnisi buddyjscy. Wrażenia średnie. Chociaż docierać zaczyna już do mnie powoli orientalność naszej wyprawy. Po dacanie oprowadza nas mnich – przewodnik, opowiadając o tajnikach buddyzmu: o drzewie, pod którym spał sam Budda, o Buddach szczęścia, pomyślności, dostatku, a także o bogini, która za zabicie męża do końca świata kobietami opiekować się musi. Przyglądam się rytuałowi “młynków modlitewnych”. Ich pokręcenie pozwala przesłać buddzie swoje modlitwy. Jak dla mnie total odlot. Inny świat. Abstrakcja. Nie zabrakło oczywiście komercji: obok młynków, wręcz na ich trasie, stoją puszki na “co łaska”. Nawet buddyzm nie oparł się więc marketingowi religijnemu. Jak w Polsce.W czasie oczekiwania na kierowcę, mamy szansę przyjrzeć się rytuałowi odprawiania modlitw buddyjskich: dwaj siedzący naprzeciw siebie mnisi powtarzają, brzmiącą jak mantra, modlitwę, coś rodzaju: “mmmbz, zzz, hmmm…”, przerywaną, co i raz, melodyjnymi zaśpiewami. Wokół spokój, kilku wyznawców, dwaj turyści i unoszący się wszędzie zapach kadzidła. Niesamowite wrażenie. Polecam.O 18:00 opuszczamy iwołgiński dacan. Kierunek – Kjachta. Po drodze kierowca opowiada o lokalnych zwyczajach i buriackich wierzeniach: m.in. o kremowaniu zmarłych, czy zostawianiu ofiary przy kopczykach “owo”. Buriaci wierzą w reinkarnację. Wierzą, że dusza wędruje z ciała do ciała. Bywa też, że po śmierci staje się duszą owcy, ptaka czy rośliny. Co jakiś czas mijamy, położone na wysokich pagórkach, kopczyki “owo”. To miejsca związane z wysoką energią. Kierowca, przejeżdżając obok, rzuca drobne kopiejki. To ofiara, na szczęście.Kjachtę osiągamy pod wieczór. Jest niewiele przed 22:00. Miasto… cóż tu dużo pisać: większej dziury w życiu nie widziałem! Rozpadające się bloki, stare, rozwalające się samochody, brud i syf. Wszystko jakby made in kołchoz lub PGR. Wszystko wokół wygląda tak, jakby przeszło tu przed chwilą tornado. Z obiektów wartych obejrzenia polecić mogę tylko ruiny bardzo ładnej cerkwi, a niewiele dalej nowiutką świątynię, też cerkiew. Miasto wygląda jak idealnie zachowany skansen z czasów radzieckich.Nocleg w namiotach ze względów bezpieczeństwa odpada. Podobno na turystów napadają tu bandy oprychów, a i nożem można pod żebro dostać. Kilkanaście metrów od szlabanu przejścia granicznego znajdujemy jednak stołówkę robotniczą i nocujemy w środku na podłodze. Dzięki uprzejmości kucharek dostajemy też umywalkę z bieżącą wodą. Jest OK.

Ciekawostka dnia: Buriaci nie grzebią swoich zmarłych. Jak mówią, kłóciło by się to z ich wierzeniami o reinkarnacji. Zmarli są kremowani, co pozwala na uwolnienie duszy i przejście jej do innego ciała.

14.07.2004

Kjachta – Altanbulag – Suche Bator – Darchan – Ułan Bator

Wstajemy o 7:00, by zdążyć na otwarcie granicy. Nowa zmiana rozpoczyna pracę o 8:40. Już pierwsze próby dołączenia do czyjegoś samochodu kończą się próbą ściągnięcia z nas haraczu po 200 rubli od głowy i to za samo przejechanie szlabanu. Zdzierstwo! Nie dajemy się jednak spekulantom i czekamy na inne samochody. Ruch tu niewielki: 5, może 10 samochodów na godzinę. Jednak już po 40 minutach czekania udaje się nam złapać busa lokalnego mafiozo. Wprawdzie są tylko 4 miejsca, za to po 100 rubli od głowy. Zgodnie z normą. Dzielimy się na dwie grupki, tak, aby w każdej z nich był jeden facet. Adrian z Kaśką, Olą, i Aśką podchodzą do odprawy jako pierwsi, a Aśka, Justyna i ja zostajemy jeszcze w Rosji, próbując do kogoś dołączyć. Nie czekamy długo: 10 minut później w busie przemytników, także i my dostajemy się za szlaban.Rosjanie odprawiają bardzo szybko, mam wrażenie jakby chcieli się nas jak najszybciej pozbyć. Za to kontrola mongolska to drobiazgowe sprawdzanie papierków i plecaków, przy towarzyszących im krzykach pograniczników. Na koniec tylko szczegółowe sprawdzenie wiz i… witaj Mongolio! Przemytnicy zostawiają nas w Suche Bator, jednak już po chwili, na parkingu, dowiadujemy się, że zmienili plany i jadą do Ułan Bator (tu należą się wielkie podziękowania mojej pani od rosyjskiego z podstawówki, że motywowała do nauki). Uzgadniamy więc warunki, ustalamy miejsce spotkania na dworcu autobusowym za godzinę i kierujemy się do najbliższego banku po świeżutkie mongolskie tugriki.O tym, co nastąpiło w przeciągu kolejnej godziny można by nakręcić film przygodowy z elementami kryminału. W czasie, gdy wymienialiśmy walutę przemytnicy… sprzedali nas taksówkarzom. Okazało się, że do busa chcą “załadować” więcej niż nasza siódemka. Dokooptowali więc nam paru Mongołów i, dodatkowo, kilkadziesiąt bel materiału. Tłumaczenie im, że inaczej umawialiśmy się na początku nic nie daje, nikt nas nie słucha. Efekt: wielka chryja, z użyciem rąk włącznie. Ostatecznie po kilkunastu minutach awantury okazało się, że pojedziemy bez Mongołów a bele będą wciśnięte z tyłu, w bagażniku. Niewtajemniczonym należy się parę słów wyjaśnienia, o co tak naprawdę kłótnia… Otóż, bus taksówkarzy był 8-mioosobowy, a nas było siedmioro plus do tego siedem plecaków. Przy nadplanowych Mongołach, belach materiału i 40 stopniach Celsjusza na zewnątrz, podróż busem przypominała bardziej ściśnięte w metalowej beczce śledzie niż normalną jazdę. Przed nami w końcu prawie 300 kilometrów do stolicy. Na takie warunki nie chcieliśmy się zgodzić. Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak, że Mongołowie nic sobie nie robią z niedotrzymania umowy, zmianę warunków traktują jak coś oczywistego. Wręcz dziwią się, o co nam tak naprawdę chodzi.Pięć godzin później, przez Darchan, docieramy do Ułan Bator, a dzięki kontaktom Kaśki dostajemy prywatną kwaterę na wyłączność za jedyne 3 dolce od głowy. Jest bosko: 3 pokoje, kuchnia i łazienka z prysznicem są nasze. Wprawdzie ciepła woda temperaturą tę z Bajkału przypomina, ale co tam, twardzi jesteśmy i wszyscy, jak jeden, od stóp do głów, rarytasu lodowego, mokrego zażywamy.Główną atrakcją dnia okazuje się kurek od prysznica, a w zasadzie jego brak. W jego zastępstwie korzystamy z kombinerek, prawie jak wszystkoumiejący Bob Budowniczy z kreskówki.

15.07.2004

Ułan Bator

Pierwszy, pełny dzień w stolicy Mongolii. Dzielimy się na 3 grupki, by każdy miał szansę obejrzeć, co go interesuje. Na pierwszy ogień idzie klasztor Gandan. Posąg wielkiego Buddy o wysokości dwudziestu metrów, rozbraja mnie do reszty. Super! Warto go zobaczyć, choć za jego obejrzenie 1000 tugrików zapłacić trzeba. Obejrzenie reszty klasztoru, bezpłatnie. Po drodze bary przydrożne (“Цайны газаар”) jeszcze odwiedzamy, gdzie naszym gustom objawieniem się staje zupka typu kapuśniaczek mięsny mongolski oraz naleśniki mięsne. Power max. Polecam!O 15:00, zgodnie z umową, Gana Guest House odwiedzamy, gdzie czekać na nas mieli wszyscy towarzysze naszej podróży. Niestety, technika, nawet komórkowa, zawodna jest i do spotkania nie dochodzi. Sam hotel, no cóż, uroczy to on nie jest. Jedyną zaletą okazuje się niska cena i stały dostęp do Internetu, a spragnionym kąpieli po wielodniowych eskapadach, to i prysznic gospodarz zaproponować może. Dowiadujemy się też, że Arek i Gosia właśnie dziś rano na Gobi wyruszyli i to za 30 amerykańskich pieniążków za dzień plus benzyna i olej. Całkiem tanio, o ile UAZ to był 8-mioosobowy.Po wyjściu z Ghana Guest House udajemy się jeszcze na dworzec autobusowy (obok dworca kolejowego), by znaleźć UAZa na wyprawę po Mongolii. Wskazane jest tu wspomnieć, że nie warto używać angielskiego podczas targowania. Cena rośnie wówczas dwa-trzy razy. Najlepszy okazuje się rosyjski lub mongolski. W międzyczasie dowiaduję się, że w poniedziałki i piątki, o 9:00 rano, odjeżdżają stąd marszrutki do Dalandzadgad na Gobi (550 kilometrów). Chętnych do zawiezienia turystów jak psów. Cena przejazdu 10 usd od głowy, a dzieci do 12 roku życia, bezpłatnie.A teraz coś, dla chętnych pojechać nad jezioro Chubsuguł… Mikrobus do Murun (centrum Chubsubulskiego ajmaku), tak jak i wszystkie autobusy jadące na północ i zachód, jedzie z nowego dworca autobusowego przy Dragon Club (taxi 2usd z centrum miasta). Oficjalnego transportu, linii autobusowych nie ma, jeżdżą tylko prywatne. Przejazd do Murun 12usd, trzeba pilnować, bo kierowcy potrafią zażądać 20usd. W mongolskich autobusach istnieje dość specyficzne zjawisko: do standardowego mikrobusu UAZ-469 wchodzi 10 osób, którym kierowcy sprzedają bilety. Dzieci jednak nie są liczone – jadą one na rękach, kolanach u dorosłych, przy czym… nie zawsze swoich rodziców. Zasadą jest, tam, gdzie wolne miejsce. Z tego powodu w mikrobusie może być np. 10 dorosłych osób i 10 dzieci.

16.07.2004

Ułan Bator

Nastał. Dzień kombinowania jak za darmo i szybko wyrobić wizę chińską. Polak jak chce, to potrafi. W naszym przypadku przysłowie sprawdziło się w 100%. Punktualnie o 9:30 byliśmy już w ambasadzie Chin. Otwarcie. Tłum Azjatów, Rosjan, Anglicy i jeden Kubańczyk, no i my – dwie grupki Polaków. Ścisk jak w beczce ze śledziami.Gdy podeszła nasza kolej, wciskamy bajer, że wizy musimy mieć szybko, bo inaczej na pociąg nie zdążymy, a Chiny kochamy jak drugą ojczyznę. Same słowa nie skutkują. Dopiero okazanie biletów (powrotnych Czita – Moskwa!) umożliwia otrzymanie wizy jeszcze dziś, o 17:00 i to za całkowitą darmochę. Dzięki naszym staraniom wizy otrzymuje także grupka 5-ciu Polaków z Sosnowca. Umawiamy się na ponowne spotkanie o 17:00, a czas wolny zagospodarowujemy we własnym zakresie.Godzina “0”. Odbiór paszportów. Szczęśliwi, z dodatkowym chińskim papierkiem w paszporcie, lądujemy w knajpce, gdzie piwo mongolskie dają. I tak do późnej nocy, na przemian z rozlewaną cichcem wódką w szklankach pod stołem. A potem, o 23:00, w dyskotece o wdzięcznej nawie “Holywood” się pojawiamy. Tylko dlaczego wszyscy tak dziwnie na nas patrzą? 🙂 Mongołowie to dziwny naród, tańczą, gdy im didżej pozwoli, po konkursach na dmuchanie balona i kilku wolnych muzach. Cóż, co kraj, to obyczaj.

17.07.2004

Nareszcie wyjeżdżamy w 12-todniowy tour po Mongolii. Razem z nami jedzie dwóch Mongołów: Delgar – nasz przewodnik oraz Noemi, tłumacz z mongolskiego na angielski. Kierujemy się na zachód, by po 600 kilometrach jazdy odbić na południe, w kierunku Gobi. Opuszczamy Ułan Bator. Na granicy miasta, na wylotówce, odwiedzamy jeszcze ogromny bazar spożywczy i robimy zakupy na cały tydzień. Ceny, średnio o 40% niższe niż w sklepach. Mnóstwo polskich produktów: są ogórki konserwowe, soki “Kubuś”, pasztety, a nawet chusteczki higieniczne. Wszystko “made in Poland”. Potem ostatni posterunek milicji GAI i już tylko step i góry. Kolejne sześć godzin mija na podziwianiu krajobrazów i pstrykaniu fotek. Jestem very happy. Otwarte okno, wiatr we włosach. Jak w filmie. Cel na dziś: odbić jak najdalej od stolicy.Przez cały dzień towarzyszy nam palące słońce, za wyjątkiem kilkudziesięciu minut załamania pogody. Wystarczyło kilka chwil, by piękna słoneczna pogoda zmieniła się w deszcz z gradem wielkości 1,5 – 2 centymetrów. Niezapomniane zjawisko.Kilka kilometrów przed nami widzimy załamanie pogody. Wielka, ciemno-granatowo-szara ściana gradowych chmur, z piorunami i wirującym w powietrzu piaskiem. Kierowca decyduje się zmienić kierunek jazdy i trasę, by zdążyć uciec. Wszystko na nic. Chmura dogania nas i wchłania, jak malutką drobinkę piasku. Silny wiatr rzuca samochodem na boki. Przez nieszczelne szyby i dach do środka wlewa się woda. Do tego non-stop towarzyszą nam uderzające w samochód kulki gradu. Wokół samochodu szaleje burza. Mam wrażenie jakbyśmy byli niczym, przy takim ogromie sił przyrody. Co jakiś czas, niedaleko nas uderza piorun. Słychać potężne grzmoty. Kierowca uspokaja, że nie potrwa to długo. Po kilkudziesięciu minutach, może 30, może 40, wszystko cichnie. Wysiadamy z samochodu. Gdzie okiem nie sięgnąć, step pokryty jest gradowym lodem. Biało jak zimą. Dopiero teraz dociera do mnie, że nasze plecaki zamocowaliśmy na dachu UAZa. No cóż, przyjdzie nam spać w mokrych śpiworach.Zapada zmierz. Kierowca gubi drogę. Kolejne kilka godzin błądzimy w poszukiwaniu szlaku lub charakterystycznych punktów na trasie. Wszystko na nic. Około 23:00 natykamy się na ciężarówkę, jednak jej kierowca niewiele może nam pomóc. Podróż kończymy o 2:00 w nocy, z nadzieją, że nie zboczyliśmy zbyt mocno z naszej trasy. Jesteśmy brudni, zmęczeni i oblepieni, panoszącym się wokół stepowym piaskiem. Wszystko pokryte jest grubą warstwą szaro-żółtego nalotu. Eeetam, jutro się wykąpiemy w gorących źródłach.Zatrzymujemy się w stepie na nocleg. Dookoła nie ma nic, tylko piasek i niemożliwa do ogarnięcia wzrokiem dal. Zaczyna kropić drobniutki deszczyk. Namioty rozbijamy więc na tempo, by zdążyć zanim rozpada się na dobre. Wzmaga się zimny, porywisty wiatr. Będzie niedobrze.

Ciekawostka dnia: Najciekawszym kulturowym zjawiskiem, jakie dało się dziś zaobserwować były mongolskie stepowe kibelki. Nie bez przyczyny używam sformułowania “kibelek”. Pojęcie “zjawisko kulturowe” też jest jak najbardziej na miejscu. 🙂 Otóż… Po kilku godzinach jazdy od Ułan Bator dojechaliśmy do położonej w stepie malutkiej osady, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek. Niektórzy mieli okazję odkryć tajemnicę tutejszego szaletu publicznego. W mongolskim, stepowym wydaniu, jest to drewniana ścianka z desek, o wysokości około 1,5 metra i szerokości 2 metrów, oddalona od drogi jakieś 100 metrów. Za ścianką, od strony stepu, wykopany był dół, a nam nim rzucone dwie deski, służące do stania w czasie załatwiania potrzeby. Prześwit pomiędzy deskami to kibelek. Od dziś wprowadziliśmy więc pojęcie: robić potrzebę “na narciarza”. A tak z innej beczki… O kibelkach na Wschodzie można by napisać pracę doktorską. Inaczej wyglądają one w Rosji, inaczej w Mongolii, w Chinach, zaś, osiągają prawdziwe extremum w swej konstrukcji. Wszędzie jednak posiadają coś wspólnego z narciarstwem i to extremalnym. 🙂

18.07.2004

P<>… – Cenher (“gorące źródła”) – …

Dzień nijaki. Pobudka o 10:00, potem jazda przez step do gorących źródeł. Piękna nazwa. Powala wręcz z nóg. W rzeczywistości jest to malutki stawik, 3 na 3 metry, z wodą o silnym bagnistym zapachu. Do tego, nieopodal, wbita w źródełko stalowa rura, z której wypływa gorąca woda. Na nasze szczęście – czysta. Tak na oko około 35 stopni Celsjusza. W stawiku, zaś, wyparzają się stare, gołe baby, które na widok aparatu fotograficznego podnoszą krzyk, jakby ktoś chciał je napastować. Marzenie ściętej głowy. :)Niedaleko źródełka kilka starych chat, stary budynek z białej cegły, ruiny obory i stojący w stepie pomnik betonowej krowy, bohaterki mongolskiej. Korzystamy z okazji i bierzemy kąpiel, wyglądającą jak wzajemne namydlanie się i oblewanie miską z gorącą, źródlaną wodą.Kolejne kilka godzin podskakiwania po nierównościach stepu. Pod wieczór trafiamy, na organizowany w stepie festiwal Naadam. Okazuje się jednak, że jest to już końcówka festiwalu. Do obejrzenia pozostaje jedynie szalony wyścig jeźdźców po stepie. Wygląda bajecznie: ubrani na kolorowo, mali, cztero- i pięcioletni chłopcy na ogromnych pędzących koniach. Na koniec rozdanie nagród. Zwycięzca ma zaszczyt odśpiewać pieśń bohatera oraz otrzymuje dywan w nagrodę.Ruszamy dalej. Pod wieczór, z okien UAZa, mamy okazję obejrzeć zachód słońca. Wygląda bajecznie: słońce mieni się wszystkimi odcieniami czerwieni i żółci. Nocą, kilkanaście kilometrów dalej, kwaterujemy się obok jurt. Mamy dzięki temu okazję spróbować oryginalny suteczaj, kumys i ajrak. Boskie w smaku. Na koniec gospodarze częstują nas zupką mięsną. Baranina, marchew, grubo pokrojone ziemniaki, odręcznie zrobiony makaron, a wszystko ugotowane na gęstym, tłustym, mięsnym wywarze. Noc w namiotach.

19.07.2004

… (gdzieś w Mongolii) – wulkan Chorgo (3000 m n.p.m)

Dziś do pokonania prawie 400 kilometrów. Jak na step, gdzie nie uświadczysz żadnej drogi, to wielkie wyzwanie. Kierowca jedzie cały czas “na kompas”, z całkiem dobrym skutkiem. Dziewczyny urozmaicają wolny czas śpiewami. Teraz już wiem po co wynaleziono wkładki do uszu. Postarajcie się sobie wyobrazić: 4 osoby, śpiewające na cały głos przez 12 godzin, w małej 2 na 3 metry metalowej klatce UAZa. Piorunujące wrażenie.Po południu zatrzymujemy się wśród pięknych gór. Zdobywam niewysoką, może 300-metrową górkę. Pomimo niewielkiej wysokości jest to najwyższa góra w okolicy. Rozpościera się z niej piękny widok na całą dolinę. Po kilku kolejnych godzinach jazdy, zatrzymujemy się na noc nad rzeką, w odległości kilku kilometrów od wulkanu Chorgo. Nocleg w namiotach.

20.07.2004

wulkan Chorgo – jezioro Cagaan Nuur (2500 m n.p.m)

Dzień na wulkanie, jazda konno, kąpiele w cieplusieńkiej rzece, pranie i byczenie się na maxa, to kwintesencja dzisiejszego dnia. Po południu wyjeżdżamy w kierunku wulkanu, a potem nad jezioro Cagaan Nuur. Droga do niego prowadzi stromymi podjazdami. Dla bezpieczeństwa wysiadamy czasem z samochodu i pomagamy, pchając go pod górkę. Wieczorem oczywiście ognisko i kąpiel o 24:00 w jeziorze (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi :).

21.07.2004

jezioro Cagaan Nuur – Cecerleg

22.07.2004

Cecerleg

Dzień zwiedzania, prania, robienia zakupów i szukania transportu na kolejne dni. Rano żegnamy wczorajszego kamikadze-driver’a, a po południu udajemy się do klasztoru buddyjskiego, ponoć najpiękniejszego w tej okolicy. Faktycznie jest śliczny. W czasie zwiedzania obserwujemy rytuały modlitewne. Przypadkiem dowiadujemy się też, że mnisi buddyjscy mogą się pomodlić za nasze zdrowie i pomyślność. Wszystko za drobne “co łaska”.

Ostatnim punktem dzisiejszego dnia okazuje się góra z położonym na niej klasztorem oraz, stojący obok, pomnik jelenia z betonu. Klasztor jest zamknięty z powodu remontu, jednak widok z góry na miasto rekompensuje naszą stratę.

Nocą zdobywam najwyższą górę w okolicy. Polecam. Widoki: palce lizać. Wczorajsze wrażenia to nic, w porównaniu z ucztą, jaką mam dzisiaj.

Po powrocie do namiotu Delgar informuje wszystkich, że domówiony wczoraj kierowca nie przyjedzie. Mało tego, nie podał nawet powodu odmowy. Zostawia nas, ot tak, samym sobie. W międzyczasie udaje się jednak załatwić kolejny transport, tyle, że dwa razy drożej.

23.07.2004

Cecerleg – Karakorum – wodospad Orhon Hirhree

09:00. Czas ruszać. Ostatnie uściski z naszymi, miłymi gospodarzami i w drogę. Tuż przed wyjazdem z miasta, robimy wielkie zakupy w centrum handlowym. Musimy uzupełnić zaopatrzenie, by starczyło na cały tydzień. Od dziś kierować się będziemy na południe, ku Gobi. Po powrocie do UAZa kolejna niespodzianka. Nasz kierowca… już nie chce z nami jechać. Rozmyślił się. Znalazł turystów, którzy zapłacą mu więcej. Dla nas to kolejne stracone godziny. Dobrze chociaż, że zatrzymaliśmy się na postoju UAZów. Wokół wielu kierowców, jednak chętnych pojechać zgodnie z naszym planem, niewielu. Negocjacje warunków dają skutek dopiero po godzinie. Potem przeładowanie plecaków i w trasę. Tym razem mamy dwóch kierowców: ojca i syna-zmiennika.

Kierunek Karakorum. Mniej więcej po dwóch godzinach jazdy osiągamy stolicę dawnego imperium mongolskiego. Nad miasteczkiem, na wysokim pagórku, wznosi się pomnik, upamiętniający dawną świetność miasta. Wejście 500 tugrików (po stargowaniu daliśmy 250). Widok, który rozpościera się ze szczytu, pozostawia niezapomniane wrażenia: z jednej strony widok na miasto z murami XV-wiecznego klaszoru Eredene Zuu Hiid, z drugiej przepiękna dolina, zamknięta z trzech stron górami. Przez jej środek wije się, błyszcząca, srebrzysta rzeka Orhon. Mógłbym tu zamieszkać. Jest jak w bajce.

Ruszamy. Czas nagli. Przed zmierzchem chcemy dotrzeć do wodospadu Orhon Hirhree, położonego w pięknym kanionie w Ałtaju Gobijskim. Jedziemy wzdłuż rzeki, zatrzymując się co jakiś czas na krótki odpoczynek. Około 5-6 godzin później, tuż przed 23, docieramy nad wodospad. Jest zimno. Zaczyna padać deszcz. Szybkiemu rozbijaniu namiotów towarzyszy szum spadającej wody. Wodospad mamy niecałe 50 metrów dalej.

24.07.2004

wodospad Orhon Hirhree – …

Wystawiam głowę z namiotu i widzę, że kilkadziesiąt metrów dalej płynie rzeka, która nagle… znika pod ziemią. Takie wrażenie odnoszę z poziomu karimaty. W rzeczywistości wpada ona do uskoku skalnego, który wygląda jak wydrążony w ziemi wąwóz. W miejscu, gdzie wpada, powstaje wielki wodospad. Ma 15, może 20 metrów wysokości. Zejście do niego prowadzi po stopniach i wyrwach, wyciosanych w stromej skale. Około południa nad wodospadem pojawia się tęcza. Nagle robi się tłoczno. Wszyscy pstrykają zdjęcia. Jak dzieci. Dziś dużo czasu poświęcamy na integrację z Mongołami i wypoczynek. Wyjazd w kierunku Gobi, popołudniu.

I znów czekało nas kilka ciężkich godzin, podskakiwania po kamieniach, jazdy pod górę i z górki. Wszystko w żółwim tempie. Pod wieczór rozbijamy namioty niedaleko Karakorum. A w nocy wybrańcy udali się na kąpiel w cieplutkiej rzece Orhon.

25.07.2004

… – Karakorum – klasztor buddyjski w górach – …

Dzień brykania UAZem po szosach, polnych drogach, piachu i stepie. Rano po złożeniu namiotów, ruszamy z powrotem do Karakorum, by uzupełnić zapasy. Największym wzięciem cieszą się ryby (szproty) w puszkach, mleko, jogurt i chleb. Przez godzinę okupujemy też przydrożny bar, zamawiając wszystko, co jadalne i się nie rusza. Na pierwszy ogień idzie potrawa, składająca się z dużej ilości ręcznie robionego makaronu, odsmażanych ziemniaków, dużych kawałków baraniny oraz surówką z marchwi i kapusty. Całość polana jakimś sosem. Do tego, oczywiście, piwo. Wygląd dania nieszczególny, za to w smaku, palce lizać.

Kolejny punkt programu na dziś, to klasztor Erdene Zuu (Klasztor Stu Skarbów) – pierwszy buddyjski klasztor w Mongolii (bilet 3000 tug). Zbudowany w XVI wieku, w miejscu dawnej stolicy imperium mongolskiego Kara-Korum. Najciekawsze jest jednak to, że na tak małej powierzchni mieszkało tu kiedyś niemal 10 000 mnichów. Za klasztorem, patrząc od strony miasta, można zobaczyć kamienną figurkę żółwia. Polecam.

Przed wyjazdem z miasteczka odwiedzamy warsztat mechaniczny i kupujemy zapasowe koło. Mam jednak nadzieję, że nie okaże się ono potrzebne. Kilka godzin później docieramy do największego kopca “owo” w Mongolii: to miejsce, w którym z głębi Ziemi wydobywa się dobra energia. Mongołowie uważają takie miejsca za święte. Składają tu drobne ofiary, a większość podróżnych zawiązuje na kamieniach niebieskie wstążeczki. Po krótkim odpoczynku ruszamy ku zapomnianemu buddyjskiemu klasztorowi.

Po lewej stronie drogi, w odległości paru kilometrów, wznosi się niewielkie pasmo gór. To nasz cel. Skręcamy z drogi i, tu najciekawsze,… poraz pierwszy natrafiamy na wydmy piasku. Jesteśmy na Gobi. Delgar, nasz przewodnik, tłumaczy że Gobi w pojęciu europejczyków posiada bardzo zawężone znaczenie. Turyści pojmują ją jako pustynię, gdy tymczasem jest to obszar obejmujący swym zasięgiem także góry i step. Aż nieprawdopodobne. Po mniej więcej pół godzinie przebijania się przez grząski piasek dojeżdżamy do celu. Przed nami dobrze zachowana buddyjska świątynia na skale oraz kilka innych zabudowań, tyle że w ruinie. Ciekawostką okazuje się fakt, że budynki zbudowane zostały z piasku i wody. Nieprawdopodobne, ale jednak stoją.

* stupa – (wg encyklopedii PWN) – typ budowli religijnej (gł. buddyjskiej) pochodzenia ind., pełniącej funkcję relikwiarza; stupa ma postać budowli lub ołtarza wewnątrz świątyni; głównym elementem stupy jest półkolista czasza zwieńczona gankiem i masztem z symbolicznymi parasolami; kształt stupy był zróżnicowany w różnych krajach: cejlońska dagoba, chińska pagoda, tybet. – mcz`od-rten.

26.07.2004

… – Gobi – …

Z dzisiejszych atrakcji warte wspomnienia jest tylko “złapanie gumy” pośrodku stepu. Jak okiem sięgnąć, step kończy się wraz z linią horyzontu. Kierowca wyjaśnia, że najbliższa osada jest 200 kilometrów od nas. Dobrze, że mamy zapasowe koło. Dwie godziny później, po wymianie koła, ruszamy dalej. Pod wieczór, hen, hen w oddali, rozpoznajemy sylwetkę idącej karawany. Próbujemy policzyć wielbłądy. Każdemu wychodzi inaczej. Przyjmuję więc średnią 23.

27.07.2004

… – Gobi (wydmy Hongoryn Els) – …

Dziś dzień wolny od pisania relacji. Powiem tylko, że dojechaliśmy na wydmy Hongoryn Els – największe i najpiękniejsze wydmy na świecie. Ich długość dochodzi do 100 km, a szerokość do 12 km. Najwyższa z nich ma 800 m wysokości.

28.07.2004

… – dolina Jołyn Am (“Gardło Sępa”, “Dolina Białogłowych Orłów”) – Dalandzadgad – …

Dalandzadgad to centrum Gobi Południowej. Ciche miasteczko pośrodku pustyni. Połowa miasteczka to była rosyjska strefa wojskowa, obecnie już mongolska. W centrum miasta znajduje się rynek spożywczy, gdzie kupić można praktycznie wszystko. Wokół rynku – strefa sklepów, kawiarnia, bar, który pracuje zgodnie z kołchozowym planem: od 9:00 do 19:00. W rzeczywistości, jeśli jesteście głodni, to w kawiarni i tak wcześniej wam nic nie podadzą, jak o 11:00. A to z powodu mycia brudnych naczyń z poprzedniego dnia. To norma, praktycznie w całej Mongolii.

Miasto jest niewielkie, mimo to są w nim trzy hotele (jeden na przeciw drugiego), schronisko na europejskim poziomie, trzy banki, i potężny bardzo nowoczesny węzeł łączności (poczta, telefon krajowy i międzynarodowy, telegraf, faks, Internet). Znaleźć go łatwo. Wystarczy szukać ogromnej anteny satelitarnej. Cała łączność prowadzona jest łączami satelitarnymi. Zdecydowana większość użytkowników to… Mongołowie.

Hotele są dość tanie. Mnóstwo wolnych miejsc, np. w hotelu “Hotel” czyściutki, ładny pokoik dwuosobowy kosztuje 6usd od głowy . Prysznic tylko z zimną wodą, ale to chyba nie problem, gdy na dworze jest plus 45 stopni Celsjusza. Jak potem mi wyjaśniła panienka z recepcji, ciepłej wody nie ma w całym mieście. Schronisko (dwa domy dalej od hotelu) na europejskim poziomie – 4usd od głowy. Pracuje w nim, dobrze mówiąca po angielsku, panienka w recepcji. To wielka rzadkość w Mongolii! Oczywiście, od razu zaproponowała wycieczkę na Gobi. Można też samodzielnie wynająć kierowcę z UAZem za 30usd/100 km. Drogo. Gdybyśmy jednak potrzebowali transport i potargowali się trochę, cena z pewnością spadła by o połowę.

Po dwugodzinnym odpoczynku, posileniu się i uzupełnieniu zapasów, ruszamy dalej na północ, w kierunku Uan Bator.

29.07.2004

… – Ułan Bator

Dzień bez sensu. Jazda non stop przez prawie 600 kilometrów, tylko po to, aby wyrobić się w 12 dniach. Opuszczamy zwiedzanie trzech atrakcji. Ułan Bator osiągamy o 23:30. Kwaterujemy się w naszym wynajętym mieszkaniu. Kąpiel, kolacja i spać. Jutro sporo wrażeń.

30.07.2004

Ułan Bator – …

Pobudka o 6:30. Czas jechać po bilety na dworzec kolejowy (kasy otwierane są o 8:00). O dziwo z ich zakupem nie mamy żadnych kłopotów. Kupujemy na dziś na 16:30 za 4100 tugrików od osoby. Około 14:00 wykwaterowanie. Ostatnie uściski, ostatnie rzucone spojrzenia i… zostaje nas piątka wspaniałych. W Ułan Bator zostają Aśka z Kaśką. Za parę dni wracają samolotem do Polski.

Godzina 16:30. Opuszczamy gościnną mongolską stolicę. Kolejne 15 godzin w pociągu spędzamy na grze w karty i integracji z Mongołami, no, może poza jednym incydentem z babą, która położyła się na naszych miejscach i nie chciała zwolnić. Ostatecznie musiała skapitulować pod wpływem mojego “grzecznego” proszenia.

Pod wieczór dopada mnie niezidentyfikowana choroba. Tracę kontakt ze światem. Na zmianę jest mi zimno i gorąco, nie wspominając o kilkunastokrotnym zaliczeniu kibla. Teraz znam już go na pamięć :). Na szczęście nie jadę sam. Najlepszym lekarstwem okazuje się kanapka z dżemem i ogromne ilości wody mineralnej. Po trzygodzinnej drzemce jest już lepiej, jednak na wszelki wypadek dostaję od dziewczyn Antinal, lek przeciwko wszelkim rewolucjom żołądkowym, przywieziony prosto z Egiptu (dzięki ci Aśka!).

Ciekawostka dnia: Na peron dworca kolejowego w Ułan Bator można wejść wyłącznie po okazaniu biletu kolejowego lub po opłaceniu wejściówki (50 tugrików).

31.07.2004

… – Zamyn Uud – Erlian – Jining – Datong

Punktualnie o 7:28 pociąg wtacza się na peron w Zamyn Uud. Miało być małe, zacofane miasteczko… tak i było. Naganiaczy na przejazd przez granicę pełno tu, jak psów. Niemal od razu na peronie poznajemy kierowcę, który oferuje przewóz przez granicę. Cena: 40 juanów od osoby.

Pokonanie granicy z mongolskim kierowcą pozostawia niezapomniane wrażenia. Sceneria jak z filmu o Dzikim Zachodzie. Przed nami kolejka kilkuset samochodów, wszystkie z celem przekroczenia granicy. Są tu UAZy, busy, żiguli, łady, rozklekotane mercedesy ale są też i ciężarowe, z rosyjskim drewnem do Chin. Wszyscy trąbią na wszystkich, każdy próbuje wcisnąć się poza kolejnością, jednak nie wszystkim będzie to dane. Nasz kierowca, pokonujący te trasę codziennie, zamontował silne, wysokie zderzaki. Ruszając mocno do przodu i gwałtownie cofając, wymusza na kierowcach wpuszczenie nas do kolejki. Power max kamikadze driver. Teraz pozostaje pilnować, aby nie dać się wypchnąć innym. Samochody stoją w odległości nie więcej niż 10 centymetrów od siebie. W końcu każdy chce zarobić na przewiezieniu turystów. Do szlabanu pozostaje nam około 500 metrów. Po około półtorej godzinie podjeżdżamy do pierwszego posterunku i… granica zostaje zablokowana z niewiadomych przyczyn. Znów musimy czekać, nikt nie wie ile. Kierowca nie zezwala nam oddalać się od samochodu, gdyż w każdej chwili możemy ruszyć. Za szlaban dostajemy się jednak już po pół godzinie czekania. Mongołowie nie robią żadnych problemów z wyjazdem, no, może poza tym, że są opieszali i opryskliwi. Chińczycy za to, obsługa pierwsza klasa: najpierw badanie na obecność SARS, potem dość szybka obsługa, w ładnym, czystym i dużym terminalu odpraw. Granicę przekroczyliśmy w 3 godziny.

Po drugiej stronie granicy czekało nas urocze, maleńkie i czyściutkie miasteczko Erlian. Mnóstwo zieleni, zadbanych budynków i ulic. Szok przeżywam, gdy musimy kupić bilety do Jining (25 juanów). Wszędzie wokół “krzaczki”, a nikt nie rozumie ani po angielsku, ani po rosyjsku. Wybawieniem okazują się rozmówki angielsko – mandaryńskie. Godzina 13:20. Odjazd. Erlian żegna nas płynącą z głośników dworcowych chińską międzynarodówką. To dopiero klimaty! 🙂 Włączam komórkę, sprawdzam czy jest roaming. Nie ma. Inne komórki, prepaidy w Idei i Plusie działają, tylko nie moja abonamentowa Era.

Koszmar z zakupem biletów powtarza się w Jiningu (10 juanów). Tym razem jednak już wiemy jak to się robi w Chianch :). Powoli nabieramy wprawy. Pociąg za prawie trzy godzinki, mamy więc trochę czasu na obejrzenie miasta. Pierwsze, co robimy, to okupacja najbliższego baru. Na pierwszy ogień idzie rosołek, z oryginalnym chińskim dłuuuugim makaronikiem. Palce lizać! Polecam. Dla wybrednych jest też niezidentyfikowana zupka z jajkiem w środku. Pycha. Za dwa dania (dwie duże miski) płacę 3 juany. Podoba mi się tu w Chinach :). Nadchodzi 20:23, czas, by opuścić gościnny Jining.

Tuż przed 22.00 docieramy do Datong. Natychmiast otacza nas chmara naganiaczy hotelowych. Każdy z super ofertą. Ostatecznie decydujemy się na hotel za 30 uan w pobliżu dworca kolejowego. Szkoda tylko, że nikt nie przewidział, że okna naszego pokoju będą wychodziły na… peron dworca. Przez całą noc możemy za to podziwiać piękną melodię, przejeżdżających kilkanaście razy na godzinę lokomotyw.

Ciekawostka dnia: Uwaga! Formularz chińskiej deklaracji granicznej na przejściu Kjachta – Altanbulag jest płatny (5uan). W terminalu granicznym nie ma punktów wymiany walut. O juany trzeba zatroszczyć się zatem jeszcze w Zamyn Uud.

01.08.2004

Datong – Yungang Siku (Groty Wzgórza Chmur) – Datong

Prawdziwy, pełny dzień w Chinach. Na mapie Datong wygląda jak małe prowincjonalne miasteczko. W rzeczywistości ma 3 miliony mieszkańców. Musimy więc zmienić myślenie o tutejszych miastach. W hotelu poznajemy sympatycznego Chińczyka Szymona, który pomaga turystom zorganizować wyjazdy do okolicznych atrakcji turystycznych. Jest wręcz nieoceniony. Za jedynie 15 uan od głowy zapewnia nam busa na 4-rogodzinną wycieczkę do grot Yungang Siku, (40 juanów), z tłumaczeniem i opieką.

Groty są… długie (ich długość dochodzi do 1km). Wszędzie królują tu posążki i wizerunki Buddy: od maleńkiego rysunku na ścianie do kilkunastometrowego posągu w centralnej świątyni (łącznie zliczono ich tu ponad 50 tysięcy). Wszystko jest tu ogromne, jak za czasów radzieckiej dominacji. Na zwiedzenie całości spokojnie wystarczy godzinka. Potem czynimy eksperymenty kulinarne. Pyszny makaron z rosołem wieprzowym i surówką z surowych orzechów. Rewelacja! Wszystko oczywiście w 100% pałeczkami. Staramy się też kupić pamiątki, i tu poznajemy prawdziwą naturę Chińczyków. Na początek zawsze proponują turystom ceny 4-6 razy wyższe, np. za ładną hebanową szkatułkę proponowali 360 uan, gdy tymczasem my stargowaliśmy do 60 uan, a i to nie był koniec zbijania ceny (ostatecznie nie kupiliśmy).

Dodatkową, wartą obejrzenia atrakcją okolic Datong jest Xuankong Si (Klasztor Wiszący w Powietrzu). Znajduje się on na przedmieściach Hunyuan, 65 km na południowy-wschód od Datong. Klasztor położony jest w niedostępnych skałach Kanionu Jinlong. Wywiera niesamowite wrażenie.

Popołudniu zmieniamy hotel na położony z dala od dworca kolejowego (25 uan). Wieczorem podczas poszukiwania pozostałości murów miejskich trafiamy na Internet po 2 uan/godz., chociaż w innych miejscach w centrum jest po 10 uan.

Dzień dzisiejszy przejdzie do historii wyprawy jako najważniejszy dzień w całej podróży! Razem z Adrianem golimy się na łyso. Gdyby ktoś jednak powiedział mi wcześniej jak wyglądają łysi, to poważnie zastanowiłbym się nad tym rozwiązaniem. 🙂 Od tej chwili nie tylko Aśka zwraca już na siebie uwagę (dredy), my też, a Chińczycy nie potrafią przejść obok nas obojętnie. Bardzo często jesteśmy zaczepiani z prośbą o zrobienie wspólnego zdjęcia. Chińczycy dziwią się, jak to możliwe, że na głowie rosną takie grube włosy. Ich zachwytom towarzyszy ciągłe dotykanie głowy Aśki.

02.08.2004

Datong – Taihuai (góra Wutai Shan – Góra Pięciu Tarasów)

Pobudka o 6.00, by zdążyć na autobus do Taihuai na 7:30 (51 juanów). Potem sześć godzin jazdy na twardych jak kamień siedzeniach. Tak naprawdę siedem, gdyż po drodze łapiemy gumę. Wielka śruba utkwiła w dętce. Piękne widoczki. Droga cały czas wije się wśród gór, dostarczając wrażeń najwyższej klasy. Pod górkę i z górki, wąskimi skalnymi dróżkami, bez żadnych zabezpieczeń. Polecam. Tuż przed samym Taihuai bus zatrzymuje się i wszyscy turyści zmuszeni są do zakupu biletów do parku narodowego 75/45uan (ISIC/EURO<26). Można też nie kupić i jechać dalej, o ile w autobusie jest taka 1-2 osoby i nie rozumie ona nic po angielsku, ani po chińsku. Sposób sprawdzony.

Miasteczko urzeka swoim klimatem. Położone jest w otoczonej górami Wutai Shan malowniczej dolinie. W granicach miasteczka znajduje się 15 klasztorów i świątyń buddyjskich, a na jedynej tu ulicy można zobaczyć mnichów i mniszki, ubranych w długie czerwone szaty. Niedaleko podziwiać można dwie ogromne góry, na które prowadzą malownicze, pionowo pnące się do góry, schodki. Wieczorem poddajemy degustacji chińskie piwo (słabe!) i jakieś ładnie wyglądające danie (drugi raz już go jednak nie zamówimy :). Dostajemy szansę spróbowania potrawy z psa. Podobno jest pyszna. Od tej pory kupując mięso pytamy czy robiło ono wcześniej “muuu”, “chał-chał”, “beee” czy “chrum-chrum”. Wygląda to komicznie, ale ogranicza ryzyko wpadki. Robimy tutaj sensację: dwie łyse głowy i jedna z dredami. Wszędzie towarzyszy nam tłum gapiów. Powoli zaczyna nas to już męczyć.

03.08.2004

Taihuai – Taiyuan – …

Wyjazd wcześnie rano do Taiyuan (5 godzin). Taiyuan to wielkie, warte obejrzenia, 6-ciomilionowe miasto. Zwiedzamy główne arterie miasta i ryneczek spożywczo-przemysłowy, gdzie za grosze kupuję kalkulator (5 uan) i radyjko (25 uan). Potem o 17:53 pociąg nocny do Xi’an (46 juanów). Twarde siedzenia.

Aby oszczędzić trochę kasy na drogich pociągach, kupujemy bilety na pociąg robotniczy. Jest to długi metalowy ogórek, taki jak pociąg podmiejski w Rosji, z tym że tu dodatkowo z samowarem. Nocleg w takim pociągu to odlot na maxa. Jedziemy w wagonie pełnym Chińczyków, wszyscy się na nas patrzą i traktują jak kosmitów. Szczególnie Aśkę, z powodu jej dredów. W wagonie śmierdzi potem i pikantnymi chińskimi zupkami (produkowane w Polsce pikantne chińskie zupki nie dorównują tutejszym nawet w połowie). Nigdy nie uwierzyłbym, że w Chinach Chińczycy jedzą zupki chińskie. To straszne: na prawo i lewo roznosił się zapach chińskiego makaronu i mocno przyprawionego pikantnego wywaru z mięsa. Jedzą wszyscy. Wagon wygląda trochę jak wielka długa stołówka. Najciekawszym chińskim wynalazkiem okazuje się kilkanaście dużych wiatraków-wentylatorów, podwieszonych pod sufitem. Rewelacja. Gdyby nie one, popłynęlibyśmy wraz z potem Chińczyków. Wprawdzie smrodu to nie eliminuje, za to jest trochę chłodniej. Noc ciężka, przynajmniej pierwsze 3-4 godziny jazdy, do czasu, gdy zwalania się spora część miejsc w wagonie.

04.08.2004

… – Xi’an

Nareszcie. Nad samym ranem dojeżdżamy do Xi’an – miasta, niedaleko którego podziwiać można ogromną, niezliczoną wręcz, armię terakotową. Nie mogę doczekać się jej obejrzenia. Najpierw jednak, dzięki dworcowym naganiaczom, znajdujemy hotel, w którym wynajmujemy jeden pokój na pięć osób (wychodzi 28 uan/os.), bierzemy prysznic i śniadanko. Hotel znajduje się po prawej stronie dworca kolejowego, niecałe 300 metrów od niego (szczegóły na wizytówce). Przypadkiem znajdujemy uliczkę, gdzie przyrządzane są bardzo smaczne jajka w cieście chlebowym (wygląda to trochę jak chlebowe torebeczki z ciasta z jajkiem w środku). Próbujemy też farsz mięsny z cebulką i przyprawami, wyrobiony w cieście i zasmażany na placek na oleju. Obydwie potrawy – pycha! Po jedzonku dwugodzinna drzemka. Potem już tylko zwiedzanie, dużo, długo i namiętnie. Armię terakotową zdobywamy po półgodzinnej jeździe autobusem 306 (5 uan), odjazd z przystanku na przeciw dworca kolejowego. Przejazd do samego końca. Po drodze można obejrzeć bardzo malownicze krajobrazy i kilka ładnych chińskich pałaców. Palce lizać!

Wrażenia po obejrzeniu “armii”? Średnie. Można określić ją jako kombinat do przyjmowania turystów. Armia przykryta jest ogromnym dachem, wyglądającym jakby była to hala sportowa. W środku niezliczona liczba figur chińskich wojowników (podobno jest ich tu około 10 tysięcy), wszystko poustawiane w długich równych szeregach, jakby wybierali się na wojnę. Bilety po 90 uan dla wszystkich. Brak jakichkolwiek zniżek. Tylko chińscy studenci mogą kupić za 45 uan. Dziewczyny namawiają młodą Chinkę, aby kupiła tańsze bilety, a ja z Adrianem przez płot. Długi, wysoki, z drutami kolczastymi – ostatecznie zdobyty. Powrót do Xi’an tym samym, klimatyzowanym autobusem. A wieczorem Internet Cafe za 5 uan/godz, na starych jak świat komputerach. I nocne piwkowanie za 3,5 uan w knajpie, co mieszkaniem prywatnym rodziny Chińczyków ostatecznie się okazała.

Większość atrakcji Xi’an skupione jest wewnątrz starych miejskich murów obronnych. Tworzą one prostokąt o obwodzie 14 kilometrów, a nad każdą z czterech bocznych bram wnoszą się po trzy, mocno ufortyfikowane, baszty obronne. Warto wejść także na mur (8 uan), by móc podziwiać piękną panoramę miasta z 12-tometrowej wysokości.

05.08.2004

Xi’an

Z samego rana dzielimy się na dwie grupki, tak, aby każdy miał szansę zrealizować swój plan. Dzięki temu mam możliwość poświęcić cały dzień na zwiedzanie dzielnicy muzułmańskiej. Klimat tutejszych uliczek jest bardzo szczególny. Wokół panuje spokój, brak nachalności sprzedawców (w odróżnieniu od Chińczyków), a wielu z nich zna dodatkowo przynajmniej podstawy angielskiego. Trzy godziny z hakiem spędzam z Justyną na tutejszym bazarze i nie skłamię, gdy powiem, że jest tu wszystko. Począwszy od koszulek z nadrukami, przez rzeźbione drewniane chodaczki, parasolki, wachlarzyki, po pierścionki, zegarki na rękę, naszyjniki, karty, a na pałeczkach malowanych artystycznie kończąc. Wręcz zatrzęsienie towaru. W końcu, po długich godzinach oglądania i przymierzania dosłownie wszystkiego, udaje nam się stąd wyrwać. Chodząc po wąziutkich uliczkach tego rejonu, można zobaczyć gliniane domostwa, rzeźnie, maleńkie manufaktury oleju sezamowego, a także tubylców z długimi brodami i białymi muzułmańskimi fezkami na głowie.

Kolejny etap zwiedzania na dziś, to Wielki Meczet. Różni się on trochę od tych, które dotychczas widziałem. Brak tu typowego wystroju świątyń modlitewnych, gdzie podłogi pokryte są grubą warstwą dywanów, za to wszędzie dookoła jest mnóstwo zieleni: zasadzonych kwiatków, ładnie zadbanych krzaczków i drzewek. Bardziej odpowiednie byłoby określenie meczetu jako kompleksu świątyń, utrzymanych w klimacie islamu i buddyzmu zarazem. Wszystko za sprawą wspomnianych ogrodów, gdzie zauważyć można rzeźby smoków, charakterystycznych przecież chińskiej kulturze. Odnoszę wrażenie jakby obydwa te światy przenikały się nawzajem. Bilet wstępu kosztuje 12 uan. Brak jakichkolwiek zniżek. Moje wrażenie: miejsce warte polecenia każdemu turyście.

Późnym wieczorem udajemy się do Baxian An (Świątynia Ośmiu Nieśmiertelnych). Jest to największa taoistyczna świątynia w Xi’anie. Niestety, gdy docieramy na miejsce okazuje się, że jest już zamknięta. Stratę rekompensujemy nocnym spacerem po hutongach. Niewtajemniczonym należy się wyjaśnienie: hutongi nocą pełne są ludzi, mnóstwo tu straganów z lokalnymi potrawami, otwartych knajpek, jak na dłoni widać tu nocne życie Chińczyków, a najsmaczniejsze potrawy można znaleźć tylko tutaj.

* hutongi – stare dzielnice, slamsy

06.08.2004

Xi’an – …

Plan zwiedzania na dziś to Pagoda Małej i Wielkiej Gęsi, czyli dwie buddyjskie świątynie w kształcie dużego sękacza. Pierwsza 43, druga 64 metry wysokości. Pierwszą można spokojnie sobie odpuścić (20 uan), wprawdzie 43 metry to wysoko, lecz widok na kominy fabryczne to niespecjalna atrakcja. Pagoda Wielkiej Gęsi jest za to the best. Cudo, jakich mało (25 uan). Wejście do niej prowadzi przez ogromny plac, na którym pobudowano długą na kilkaset metrów, wielopoziomową fontannę-basenik. Potem już tylko około 300 metrów wzdłuż murów pieszo i naszym oczom ukazuje się wejście do kompleksu.

Do hotelu wracam tutejszym autobusem (1 uan). Mimo wielkiego tłoku na ulicach, autobus trasę do centrum pokonał jedynie w 20 minut. Pogratulować kierowcy zręczności w manewrowaniu pomiędzy innymi busami, rowerami i rikszami.

Dzisiaj w Xi’anie ponad 40 stopni Celsjusza. Upał nie do wytrzymania. Tuż przed wykwaterowaniem biorę ostatni prysznic, jak się okazuje niewiele to daje. Szybki marsz na dworzec kolejowy i do Pekinu.

07.08.2004

… – Pekin

Znalezienie noclegu w Pekinie nie sprawia nawet najmniejszego problemu. Naganiacze zaczepiają podróżnych już na peronie dworca kolejowego. Nas zaczepiła jakaś panienka, potem facet z hotelu. Pięć minut później, po uzgodnieniu ceny, byliśmy już w hotelowym busiku. A po kolejnych dwudziestu minutach jazdy, dotarliśmy na miejsce. Hotelik znajdował się w starej slumsowej dzielnicy. Dziesięć minut od Placu Tiananmen. Strzał w dziesiątkę i to za jedyne 30 uan od osoby.

Na początek, po krótkiej drzemce trafiamy na Tiananmen Guangchang (Plac Tiananmen). Jest ogromny! Rekord, który tu pobito, to milion ludzi na jednej socjalistycznej imprezie. Szok! Sam plac to nic innego jak ogromna, pokryta betonowymi płytami, powierzchnia w niemal idealnym środku Pekinu. Oprócz niego warte obejrzenia są dwa inne obiekty: pierwszy to pomnik Renmin Yingxiong Jinianbei (Pomnik Bohaterów Ludowych), przedstawiający wydarzenia chińskiej rewolucji oraz złote myśli Mao Zedonga (36 metrów wysokości), drugim obiektem jest mauzoleum Mao – ogromna budowla w samym środku Placu Tiananmen. Około 300 metrów dalej na północ z 15-towiecznej Tiananmen (Brama Niebiańskiego Spokoju) czuwa nad miastem przewodniczący Mao.

Dziś, wyjątkowo, zdjęć nie robimy: smog pokrywa całe centrum. Wygląda to tak, jakby wielka szara chmura usiadła sobie na ziemi, by chwilę odpocząć.

Zwiedzanie zaczynamy od obejrzenia siedziby cesarzy chińskich. Zijin Cheng (Zakazane Miasto), gdyż tak owo coś się nazywa, robi z zewnątrz piorunujące wrażenie. Grube, wysokie, czerwone mury, wysokie czerwone bramy z rewolucyjnymi napisami i ogromna podobizna przewodniczącego Mao, a tuż przy wejściu przyziemne 60 uan, które zapłacić trzeba za przyjemność obejrzenia tego, co w środku. Kasy dużo. ISIC ani EURO<26 nie działają. Kupujemy więc bilety bez zniżek w nadziei, że obiekt wart będzie swej ceny.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to ogrom Chińczyków. Są wszędzie, gdzie okiem sięgnąć. Sam obiekt, w środku jest raczej średni. Wszystko pomalowane w kolorach żółtym i czerwonym, poza tym ogrom szarych płytek chodnikowych. Wrażenie ponurości potęguje całkowity brak zieleni i fontann. Na dodatek, niestety, co i raz natrafiamy, a to na budkę z pamiątkami, kibelek publiczny, bądź stragan z żarciem czy wodą mineralną.

Zakazane Miasto jest ogromne, aby w spokoju móc je obejrzeć, dwie godziny to stanowczo za mało. Znawcom sztuki polecam obejrzenie waz ze starożytnych Chin, dywanów czy też mnóstwa tronów cesarskich, o lampionach, czerwonych, wiszących nie wspominając. Na samym końcu kompleksu natrafiamy na miejsce, które jako jedyne nas cieszy: ostatni dobrze zachowany pałac cesarski tonący w zieleni i położony wśród fontann. Cudo. Gdyby nie to, wydanie 60 uan uznać można by za stratę. Jest to jedyne miejsce w Zakazanym Mieście, gdzie poczuć można magię cesarstwa Chin.

Tuż po wyjściu z pałaców cesarskich zaczepia nas młoda Chinka – ponoć studentka Akademii Sztuk Pięknych. Opowiada nam o Pekinie, pyta o Polskę, tyle że jest jakaś nie do końca bezinteresowna w swoich pytaniach. Czuję, że coś od nas chce. Wszystko wyjaśnia się pod “Art Gallery”, gdy objaśnia nam, że jeśli kupimy jej prace, to głód w oczy zaglądać już jej nie będzie, a i rozwojowi chińskiego świata artystycznego się przysłużymy. Nic dodać, nic ująć.

08.08.2004

Pekin

Najfajniejszy, dotychczas, dzień spędzony w Pekinie. Po długiej, męczącej, nocnej dyskotece, zwiedzanie rozpoczęliśmy o 13.00. znaczy skoro świt :). Na dziś zaplanowaliśmy dwa parki Tiantan Gongyuan (Park Świątyni Nieba) oraz Beihai Gonynan (Park Północnego Morza) plus dzielnicę muzułmańską wraz z górującym nad nią meczetem. Plan zrealizowany niemal w 100%. Dotarcie do pierwszego z parków zajęło nam o godzinę dłużej niż powinno, a to za sprawą supersympatycznego Chińczyka, którego porada, w jakim kierunku się udać kosztowała nas dodatkowe kilka kilometrów drogi. Wniosek? Podobnie jak w Rosji: należy pytać kilku napotkanych o drogę i wyciągnąć średnią. Wstęp do parku oczywiście płatny (15 uan). Dodatkowo płatne atrakcje, to dwie świątynie – pagody i punkt widokowy. (20 uan)

Z całego kompleksu parkowo – świątynnego najbardziej podobał mi się park i pomnik słonia indyjskiego. Park jest debeściakowy: ładnie zadbany, z uroczymi alejkami i mostkami, zaś świątynie, no cóż, niestety też tam są. Prawdę mówiąc na obejrzenie dwu tronów cesarskich, kilku małych krzeseł dla paziów i kilkunastu lampionów, które wyglądały jak siatki elektryczne do łapania much, to szkoda kasy. Obydwie świątynie reklamowane są wszędzie jako superwizytówka buddyzmu i perła Pekinu. Na załagodzenie, bądź zaspokojenie braku wrażeń estetycznych polecam pomnik betonowego słonia i Huiyin Bi (Mur Echa). Mur to bardzo ciekawa konstrukcja: zbudowany jest na planie półkola o średnicy 65 metrów, a słowa wypowiedziane po jednej jego stronie mogą być z łatwością usłyszane na jego drugim końcu.

Zmieniamy plany. Dzielnicę muzułmańską odkładamy na wieczór, kiedy to klimat tamtejszych hutongów bardziej odpowiada wymagającemu kulinarnie turyście. Kierujemy się więc na północ do Beihai Gonynan. Jest przeuroczy. Wstęp 10 uan (po okazaniu ISIC lub EURO<26 cena spada do 5 uan), ale nawet 10 nie jest za dużo. Dotrzeć tu łatwo. Wystarczy kierować się na północny – zachód od Zakazanego Miasta.

Park wywiera ogromne wrażenie. Zbudowany jest na 68 hektarach zieleni, z wielkim stawem-jeziorem po środku. Na samiutkim zaś jego środeczku, na wysepce, obejrzeć można piękną świątynię buddyjską – 36-ściometrową Białą Dagobę. Na koniec zwiedzamy, znajdującą się tu Jiulong Bi (Ściana Dziewięciu Smoków). Jest to wielka, wyłożona terakotą, elewacja przedstawiająca ziejące ogniem smoki. ściana ma 27 metrów długości i 5 wysokości. Zapada zmierzch. Nie zdążymy już wynająć łódki, aby popływać po jeziorze. Nie zdążymy też do dzielnicy muzułmańskiej, a szkoda.

09.08.2004

Pekin

Z samego rana udajemy się na “audiencję” do przewodniczącego Mao. Na miejscu okazuje się, że w poniedziałki bierze sobie wolne i z wizyty nic nie wychodzi. Jedziemy więc metrem (2 juany) do klasztoru Jong He Gong (Klasztor Lamajski Jong He Gong), a potem po drodze do ambasady Rosji, podbić i uwiarygodnić ksero umowy polsko-rosyjskiej o bezwizowym ruchu w tranzycie. Klasztor, co rzadkie w Pekinie, okazuje się obiektem wartym obejrzenia, zważywszy na nasze wcześniejsze doświadczenia. Bilety: 25 uan dla wszystkich, 12 uan dla chińskich dzieci i… za darmo dla dzieci, które nie przekroczyły 1,2 metra wzrostu. Przyjść tu naprawdę warto. Chociażby po to, aby zobaczyć milion wcieleń Buddy: dwurękich od szczęścia, pomyślności, miłości, wojny, cierpień i mnóstwa innych ludzkich potrzeb. Jest też Budda-kobieta, rzecz jasna opiekunka kobiet, tyle, że z mało kobiecymi kształtami. Na koniec trafiam na wielorękiego Buddę, to chyba ten od wojen lub miliona innych cierpień, z gębą smoka, żółty i brudny jakby po niedoleczonej żółtaczce. Kompleks świątyń, gdyż tak należałoby nazwać ten obiekt, wywiera niesamowite wrażenie. Znajdują się tu przepiękne ogrody, freski i gobeliny oraz niespotykana tak często, nawet w Chinach, architektura.

Czekając na Justynę obserwuję przechodzących obok ludzi. Jedni idą w skupieniu, inni głośno rozmawiają, mocno przy tym gestykulując. Są też i tacy, którzy modlą się w świątyni, kiwając się, co i raz, to w przód, to w tył. Cały rytuał modlitewny rozpoczyna się rozpaleniem kadzidła i krótką modlitwą. Niejako automatycznie nasuwa mi się refleksja: Czy ktoś na świecie widział, aby zdaje się normalni i zdrowi psychicznie ludzie, kłaniali się wpół i bili pokłony mnóstwu drewnianych, brzydkich do tego i straszących dzieci posążkom?

Kolejny punkt planu na dziś, to ambasada Rosji. Warto wiedzieć, że w przypadku trafienia na długą kolejkę przed ambasadą, wystarczy Chińczykowi powiedzieć po rosyjsku “ja russkij grażdanin” i ten wpuści bez kolejki. W okienku przyjmuje nas miła i uśmiechnięta pani, której kompetencje przyrównać można do poziomu moich łazienkowych klapków. Na szczęście odsyła do gostka, który wie wszystko, a i miłością do bliźniego w potrzebie świeci wręcz wzorowo. Wysłuchuje nas w spokoju i sprawę pisemka o bezwizowym przejeździe obiecuje załatwić na dzień kolejny. Punkt odhaczamy jako zrealizowany.

Dzielnica muzułmańska, dziś nie ma mocnych, zobaczyć ją musimy. Po drodze meczet, o którym same “naj…” w przewodniku wyczytujemy, tylko na jego zwiedzenie przeszkadza nam małe “ale…”. Jak rzekł starszy cieć meczetu: “półnagich kobiet nie wpuszczamy” (Justyna nie miała okrytych ramion). Obejrzenie dzielnicy muzułmańskiej nie wypala po raz drugi, bo czy kto to widział, aby deszcz duży przez kilka godzin lał, nie pozwalając ludziom (Muzułmanom-straganiarzom) na ulicę wyjść? Wtopa na maxa. No cóż, złośliwość przyrody. Na pocieszenie 🙁 okazuje się, że w hotelowej suszarni dach przecieka i pranie, które rano już prawie suche było, teraz do ponownego suszenia się tylko nadaje.

10.08.2004

Pekin – Huairou – Huanghuachengh (Wielki Mur Chiński)

Rano postanawiamy, że dzisiejszy dzień każdy planuje po swojemu. Ustalamy też, że wszyscy razem spotkamy się w Huanghuachengh na murze chińskim. Moje drugie podejście, na audiencję u Mao nie wypala. Dzisiaj, dla odmiany, zbyt wielu gości zapisało się do niego na wizytę. Zmieniamy plany. Według zasady: “co jest ważniejsze”, Justyna jedzie na dworzec po bilety do Harbinu (154 uan) na jutro na 14.00, a ja kieruję się do ambasady Rosji.

Bilety kupujemy bez problemu, natomiast sprawa papieru w ambasadzie, to oddzielna para kaloszy. Po półtorej godzinie stania pod drzwiami pana wszystkomogącego i wielokrotnych: “za chwilę pana przyjmę”, dowiaduję się, że papieru gość i tak nie napisze, bo… nie ma do tego uprawnień. Daje przynajmniej numer telefonu do siebie, zapewniając, że pomoże w razie kłopotów na granicy. Udaję się więc na umówione z Justyną miejsce pod stacją metra Dongzhimen Beidaije, by stamtąd kontynuować naszą podróż na Wielki Mur Chiński. Do Huanghuachengh dostajemy się autobusem numer 961 za jedyne 4 chińskie pieniążki.

Miasto wita nas żarem lejącym się z nieba. Kierowca zamiast zawieźć na dworzec autobusowy, wysadza nas przy samochodzie swojego znajomego taksówkarza na drugim końcu miasta, a ten proponuje przejazd do muru chińskiego za 80 uan od osoby, zamiast obowiązującej stawki 4 uan. Dziękujemy za taką pomoc. Pytamy wszystkich jak dotrzeć na dworzec autobusowy i wszyscy napotkani twierdzą, że takowy tu nie istnieje, a na mur jeżdżą tylko taksówki. Wielka zmowa?

Po półgodzinie pytania i szukania niemal po omacku, w jednym z banków, trafiam na kobietę, która kuma tyciu-tyciu po angielsku i rysuje nam jak dotrzeć na dworzec, który podobno nie istnieje 🙂 dodatkowo, tłumaczy nam angielskie nazwy na chińskie “krzaczki”. Teraz już bez kłopotów odnajdujemy bus Nr 916 do Huairou i zamiast 80 uan płacimy, zgodnie z przewodnikiem, tylko 4. Na miejsce docieramy po około 45 minutach jazdy. W autobusie przy pomocy trzech, bez przerwy chichoczących panienek profilaktycznie jeszcze raz sprawdzamy całą trasę. O dziwo, jedna z nich całkiem dobrze potrafi się z nami porozumieć (chociaż nie był to żaden z języków europejskich).

Wielki Mur Chiński jest… długi. 🙂 Już pierwsze jego górskie odnogi wprawiają w osłupienie. Niesamowicie wije się po okolicznych górkach. Rzecz jasna spotykamy też Polaków, którzy zagadują nas po angielsku. Nasz cel – nocleg w jednej z baszt muru. Przed wyjściem w góry kupuję najlepsze chińskie wino, by wieczorem uczcić zdobycie Wielkiego Muru Chińskiego. Wybieramy najtrudniejszą trasę, tę rozpoczynającą się z lewej strony jeziorka. Pod wieczór, po dwóch godzinach marszu, schodzimy w dół, by wziąć kąpiel w górskim wodospadzie, a przed snem w jednej z baszt, poddajemy degustacji niesamowity w smaku oryginalny chiński trunek, jak się potem okazało marki “Siara is the best!”. W nocy, przylatują do nas w gości dwa nietoperze. Atrakcja dnia i to całkiem gratis. Noc gorąca, o spaniu można więc zapomnieć. Jedyne, co pozostaje to wsłuchiwanie się w otaczające bzyczące (a może i bzykające 🙂 koniki polne i odgłosy, dochodzącej z sąsiedniej wioski, muzyki. W nocy, w sąsiedniej wieży, jakieś 100 metrów od nas, ktoś ciągle świecił latarką, czasem w naszą stronę. Myślałem nawet, że to milicja kontroluje czy ktoś nie został na murze. Na nasze szczęście byli to jacyś turyści. Nad ranem krótkie oberwanie chmury i znajome dwa nietoperze, za to widok z okna wieży mieliśmy przepiękny.

A odchodząc od tematu dzisiejszego dnia dodam tylko, że owymi turystami, którzy świecili latarką w sąsiedniej wieży okazali się Adrian, Olka i Aśka, którzy przyjechali na Wielki Mur Chiński dwie godziny po nas. Taaa… A myśmy utrzymywali z nimi kontakt przez SMSy. 🙂

11.08.2004

Huanghuachengh – Huairou – Pekin – …

Pobudka tym razem już o 5:20. Buty na nogi i do Pekinu. Podróż przebiega bez najmniejszych niespodzianek ani zakłóceń. Nawet w porannym autobusie dostajemy zniżkę: zamiast 4 uan płacimy tylko 3,5 a z Huanghuachengh do Pekinu zamiast 8, tylko 5. Fajni ci Chińczycy. 🙂

Pekin chyba się na nas pogniewał, gdyż tego dnia lało jak z cebra. Odbieramy plecaki z hotelu (3 uan/plecak) i pędem na dworzec. Do odjazdu zostało mało czasu. Najpierw musimy jednak przejść dwie kontrole: pierwsza przy wejściu na dworzec, musimy pokazać bilety do Harbinu (154 juany), druga przy wejściu na peron. Dalej, to już bułka z masłem. Pozostaje już tylko wywalczyć miejsce na nasze plecaki. Całkowicie przemoczeni wpadamy do wagonu. Długi, pełny skośnookich stworzeń, na domiar złego z pozapychanymi półkami na bagaże. Najpierw moje “grzeczne” spojrzenie na współpasażerów, a potem prośba o przesunięcie zbędnych reklamówek. Perswazja zadziałała. Wszak łysemu, z zadrapanym okiem i kamiennej twarzy nie odmawia się niczego.

Chińczycy to brudasy. Maksymalnie śmiecące brudasy. Cały czas coś jedzą, żują i plują gdzie popadnie. Brud i syf dookoła. Najgorsze jednak mi było, gdy młoda, przeziębiona panienka kaszlała, nie zasłaniając buzi. Zgroza. Poprawa nastroju wraca wieczorem, gdy przesympatyczna Chinka z obsługi pociągu serwowała dodatkowe posiłki (10 uan): duża miska ryżu plus druga duża miska z warzywami i mięsem. Pyszna kombinacja. Warto spróbować.

12.08.2004

… – Harbin

Do Harbinu docieramy o 4:20 rano. Po super nieprzespanej na siedząco nocy, maksymalnie połamani, wychodzimy z dworca w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Wszystkim naganiaczom konsekwentnie mówimy “nie”. Idziemy pod adres, który dostaliśmy od Cezara. Coś jednak jest z tym adresem nie tak, gdyż zamiast bloku Nr 18 znajdujemy barak o tym samym numerze, choć nazwa ulic i opis okolic, nawet hotel naprzeciwko, wszystko się zgadza. Jedynie nasz mały, taniutki hotelik gdzieś się ulotnił. 5:30 rano, zmęczeni, brudni, a wokół zimno i mokro. Nagle, jak spod ziemi, wyłania się przed nami krzywozębny szczerbaty facet, który ciągnie nas do sąsiedniego baraku. Ten, na szczęście okazuje się tanim hotelikiem, w którym za cenę dwóch miejsc (25 uan/osoba) dostajemy pokój 3-osobowy z prysznicem z ciepłą wodą. Wszystko dzięki targowaniu, gdyż pierwotnie chcieli z nas po 100 uan.

W południe wyruszamy na miasto. Na pierwszy ogień idzie cerkiew św. Zofii, pełniąca dziś funkcję galerii (25 dorośli, 10 uan dzieci, brak zniżek na Euro<26/ISIC). Wrażenia pozytywne. Na resztę tej strony miasta poświęcamy kolejne 8 godzin, choć i tak wychodzi za mało. Dziś wieczorem w Harbinie odbywają się festyny dla dzieci i festiwale muzyczne. Ludzi więc jak w mrowisku, jest mnóstwo podświetlonych reklam, baloników, całe miasto jest ustrojone nadzwyczaj odświętnie. Wieczorem niespodzianka – sympatyczna, uśmiechnięta młoda nieznajoma wręczyła mi na ulicy kwiatek – czerwoną różyczkę – równie piękną jak ona.

Scenka rodzajowa – the best dzisiejszego dnia…

W trakcie poszukiwań Internet Cafe trafiamy do lokalu, w którym stoi mnóstwo komputerów, a przy nich siedzi jeszcze więcej młodych ludzi. Dialog wyglądał tak:

– Czy to kafejka internetowa?

– Tak.

– A ile kosztuje godzina surfowania po Internecie?

– A co to jest Internet?

Nic dodać, nic ująć. 🙁

13.08.2004

Harbin – …

Dzień wydawania pieniędzy. Robienie zakupów, gdy wokół nadskakuje nad tobą pięć panienek, to niewysłowiona rozkosz dla zmysłów 🙂 Tak upłynął nam czas do godz. 14.00. Potem, jak na głodnych Polaków przystało, zaczepiliśmy się na dłużej na degustacji specjałów lokalnej kuchni. Polecam. Palce lizać! I gdyby nie te proponowane przez miłego sprzedawcę, ruszające się robaczki-serki to może byłaby to już pełnia szczęścia.

Kuchnia harbińska obfituje w potrawy z owoców i warzyw (nadzwyczaj tanie), ciasta i ciasteczka, przetwory mączne (wpływ kultury rosyjskiej) oraz niezliczone ilości potraw mięsnych. Spróbować wszystkiego w dwa dni to zadanie niemożliwe do wykonania. Zapomniałbym! Aby nie wyszło, iż tego dnia robiliśmy jedynie zakupy: odwiedziliśmy park nadmorski dziadka Stalina. Może to to i ładne, ale wolny czas lepiej już przeznaczyć na coś innego. Wśród tutejszych atrakcji polecić można tylko łażenie po alejkach parkowych i przejażdżkę wagonikiem, zawieszonym kilkadziesiąt metrów nad wodą.

Tuż przed 16.00 postanawiamy zwiedzić drugą handlową dzielnicę Harbinu. Szok. Aby tylko człek miał tyle pieniędzy, co nie ma. Jest tu wszystko! Do wyboru i koloru, np. sklep wielkości galerii Centrum w Warszawie i to tylko z butami.

Po południu odbieramy plecaki z hotelu (za darmo) i ruszamy do pociągu. Kierunek > Manzhouli (120 juanów). To, co działo się przy prowadzących na peron bramkach, można określić tylko jednym słowem: “bydło”, rzecz jasna mowa tu o pchających się i wrzeszczących Chińczykach. W pociągu, w promocji, dostaliśmy szczekającego non stop kundla i charczącą babę. Noc minęła więc rewelacyjnie.

14.08.2004

… – Manzhouli (Mandżuria)

Tuż przed 9.00 rano pociąg wtacza się na dworzec w Manzhouli. Przedmieścia są biedne, brudne i zaniedbane. Dookoła rozwalone baraki, zrujnowane budynki zakładów produkcyjnych i mnóstwo walających się śmieci. Po wyjściu z pociągu łapanka. Kolejna, czwarta kontrola biletów. Dworzec zamknięty, a podróżni muszą przejść przez wąska bramkę, kontrolowaną przez ochronę dworca i milicję.

Na dworcu kolejowym, mimo że jest to miasto graniczne, nikt nie mówi po rosyjsku. To dziwne. Przypadkiem natrafiamy na rosyjskojęzycznego turystę, który tłumaczy, gdzie można przenocować i miło spędzić czas. Przez kładkę, po prawej stronie dworca, przechodzimy do zupełnie innego świata. Tutaj rządzi pieniądz. Jest idealnie czysto, kolorowo, budynki są nowe, ładnie przyozdobione. Mnóstwo knajpek, barów, restauracji i hoteli. Te z kolei w różnej cenie. Nas interesuje “dwójka” na wyłączność. W kolejnych hotelach ceny spadają od 280 uan/pokój do poziomu 80 uan. To nas satysfakcjonuje. Wychodzi po 40 uan za osobę. Pokój z łazienką, świeżo po remoncie, z wygodnymi łóżkami i widokiem na plac budowy innego hotelu. Prysznic zlokalizowany jest w piwnicy, tuż obok sauny (nasz pokój jest na 4 piętrze).

Mnóstwo jest tu także sklepów i to naprawdę ze wszystkim, co człowiek jest w stanie sobie wyobrazić. O razu rzuca się w oczy całkowity brak cen na półkach sklepowych (jak w Chinach :). Jednak cenę wyjściową można spokojnie stargować do 20% jej postaci wyjściowej. Wystarczy tylko nie zważać na zapewnienia Chińczyków, że to niemożliwe. Jedyne jednak, co mnie naprawdę cieszy, to fakt, iż jestem już prawie w Rosji. W miejscu, gdzie ludzie nie mówią “krzaczkami”, a kultura i obyczaje są mi dużo bliższe.

Wieczorem, tradycyjnie, jak w każdym nowym mieście, poddaję degustacji lokalne piwa. 🙂 W Manzhouli wieczorami i nocą jest bardzo spokojnie. Zagadnięci tubylcy tłumaczą to bardzo prosto. Kilkanaście lat temu jeden z miejscowych złodziei okradł turystę. Zaalarmowana milicja szybko znalazła winowajcę i srogo go ukarała. Złodziej został przywiązany do rusztowania na budowie a każdy mieszkaniec miasta mógł rzucić w niego kamieniem. Delikwent oczywiście nie wytrzymał takiej próby. Od tej pory zjawisko okradania i napadania na turystów przestało istnieć.

15.08.2004

Manzhouli – Zabajkalsk

Dzień kulminacyjny naszej wyprawy, obfitujący w mnóstwo wrażeń i wielokrotnie podnoszony poziom adrenaliny. Krótko mówiąc: granica chińsko – rosyjska.

Rano odbieram Aśkę, Olę i Adriana z dworca, a następnie tymczasowo kwateruję ich w naszym pokoju (za darmo). Potem szybkie dwugodzinne zakupy i na granicę autokarem turystycznym, spod dworca autobusowego (70 uan/os.). Chińczycy z wyjazdem nie robią zbyt dużych problemów. Wystarczyło stanowcze domaganie się, aby sprawdzili nasze informacje w ministerstwie w Rosji. Po 45 minutach wszystko było OK., jedziemy dalej. Na “zaliczenie” kontroli rosyjskiej potrzebowaliśmy jednak niemal siedmiu godzin starań, próśb i czekania.

Po wyjściu z chińskiego terminalu granicznego, wsiadamy do autokaru, by po około kilometrze wysiąść na kolejną kontrolę, tym razem rosyjską. Rosyjscy turyści-handlarze ustawiają się równiutko w kolejce i bez problemu, jeden po drugim przechodzą przez kontrolę graniczną. Wszystko idzie gładko do czasu, gdy nadchodzi nasza kolej. Rosjanie są zdezorientowani, nie wiedzą co z nami począć. Z początku traktują nas jak kosmitów, bo czy kto widział, aby gdzieś daleko w Azji nagle znaleźli się Polacy? Kontrola graniczna zostaje wstrzymana. Pogranicznicy twierdzą, że nie możemy wjechać na terytorium Federacji Rosyjskiej bez ważnych wiz. No i klops. Na nic nasze tłumaczenia o obowiązującym od roku ruchu bezwizowym w tranzycie. Każdy okopuje się na swojej pozycji. Sytuacja patowa przedłuża się. Nasza opiekunka, pilotka w autobusie turystycznym, próbuje interweniować. Wszystko na nic. Urzędnicy wiedzą swoje i kropka. Żądamy więc sprawdzenia naszych informacji w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Rosji w Moskwie lub polskiej Ambasadzie w Irkucku. To jednak potrwa. Telefony, faksy, to wymaga czasu, podobno nawet kilkanaście godzin. Ups…

Po godzinie czekania, pilotka wysadza nas z autokaru, z informacją “radźcie sobie sami”. Żądam od razu kontaktu z naczelnikiem straży granicznej w Zabajkalsku. Szczegółowo wyjaśniam o co chodzi i… przyznaje nam rację. Nareszcie, ktoś normalny po naszej stronie. Ale, ale, do matuszki Rossiji i tak nie wjedziemy, gdyż na ruch tranzytowy musimy mieć dowód. Za taki nie można uznać biletów jedynie do Moskwy (a takie kupiliśmy w Ułan Ude). Ostatnią stacją na bilecie musi być stacja poza granicami Rosji. No to mamy problem. Pozostaje powrót do Chin i ubieganie się w Pekinie o wizę wjazdową do Rosji (50 dolarów + koszty przejazdu w obie strony, co daje ponad 400 złotych). W międzyczasie zostajemy wyprowadzeni z terminalu granicznego a podstawiona chińska taksówka ma nas odwieźć do Mandżurii. Na to nie mogę sobie pozwolić. Staję okoniem, twierdząc, że nigdzie nie pojadę.

W ostatniej chwili zaczynam targować się z naczelnikiem straży granicznej, czy jeśli będę miał bilety poza Rosję, to czy nas dalej puści? Całe szczęście odpowiedź brzmi “tak”. Ostatnią szansą są teraz Aśka z Olką, gdyż mają wizy dwukrotne. Przeszły już kontrolę i pojechały do Rosji. Pogranicznicy informują, że ich autokar stoi w tej chwili przed ostatnim szlabanem. Proszę więc, aby przez radio zawrócili autokar z granicy i obowiązkowo wysadzili nasze dziewczyny. Wszyscy są zdezorientowani i mocno zaskoczeni. Naczelnik wyraża jednak zgodę. Rosjanie blokują granicę, i opuszczają szlaban. W tym czasie razem z naczelnikiem straży granicznej pędzimy służbowym gazikiem do szlabanu, by wyjaśnić o co chodzi. Czas jest niezwykle cenny, gdyż za półtorej godziny Chińczycy zamykają terminal odpraw i jeśli dziewczyny nie kupią biletów, zostaniemy zawróceni.

Było to najdłuższe półtorej godziny w moim życiu. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca w terminalu odpraw. Godzinę później dziewczyny oznajmiają przez komórkę: “Wszystko załatwione. Mamy bilety z Moskwy do Mińska na Białorusi.”. Biorą taksówkę i z powrotem na przejście graniczne, aby udowodnić, że możemy już wjechać do Rosji. Ale, ale… Udało się tylko kupić dwa bilety: mi i Justynie. Baba w kasie nie chciała sprzedać biletu Adrianowi, bo nie widziała… ksera jego paszportu. Decyzją naczelnika straży granicznej Adrian zostaje wydalony do Chin. Zanim jednak przyjechał po niego samochód, Chińczycy zakończyli pracę w terminalu granicznym i zamknęli granicę. Adrian jest w kropce: Rosjanie go nie wpuszczą do Rosji a Chińczycy już go nie mogą wpuścić. Prosimy naczelnika, aby wysłał fax do kierowniczki dworca kolejowego w Zabajkalsku z kserem jego paszportu i prośbą sprzedania brakującego biletu. Kolejne kilkadziesiąt minut czekania, tym razem bez stresu. Już nas przecież nie wydalą do Chin.

Wieczorem, gdy zapada zmrok, wszyscy razem mijamy szlaban graniczny w Zabajkalsku. Najpiękniejszym widokiem, jaki wtedy widziałem, były nasze dziewczyny Olka z Aśką. Mógłbym je od tej pory na rękach nosić. Uratowały nam życie. Dopiero teraz dowiaduję się, że dużo zawdzięczamy też pilotce z naszego autokaru. To między innymi dzięki jej znajomościom, udało się kupić szybko bilety. Pół godziny później docieramy starym, rozklekotanym busikiem, na stację kolejową w Zabajkalsku. Nie mamy już sił na szukanie miejsca na nocleg. Kładziemy się na podłodze w poczekalni dworcowej. Aby do rana.

16.08.2004

Zabajkalsk – …

Zabajkalsk to miasteczko niewielkie i do dziur typu “dziura wielka dechami zabita” zaliczyć spokojnie można. Poza bazarem miejskim (dwie wiaty), bankiem, gdzie pracują z przerwą obiadową, paroma sklepami, ośrodkiem rekreacyjnym (cóż za piękna nazwa) i mnóstwem rozwalających się chat, zbyt dużo turystę tu nie czeka. Jedynym wartym zwiedzenia jest dworzec kolejowy, gdzie kibelek za darmo jest i noclegownia w postaci poczekalni dworcowej.

Ambitni zwiedzacze mogą poczuć się zawiedzeni, gdyż jak na miasteczko rosyjskie, to nawet pomnika Włodka Lenina się tu nie dorobiono. Porażka. Za to atrakcją turystyczną jest z pewnością stara paniusia w kasie dworcowej, lat około 65, co pięć, powtarzam, to nie pomyłka, PIĘĆ biletów, 2,5 godziny drukowała na komputerku, bo zapomniała, które klawisze wciskać. Polecam, jednak tylko dla nadzwyczaj wytrwałych psychicznie. Degustatorom piękna kobiecego ciała polecam sklep spożywczy naprzeciwko dworca kolejowego. Malutki on i niepozorny, za to piękność prawdziwa, rosyjska w nim pracuje.

Dzień spędzamy, rżnąc ostro w karty, pod drzewkiem niedaleko naszego peronu. Wieczorem zaś, wejście do pociągu blokuje nam stary babsztyl, co bilety (200 rubli) z paszportami sprawdza, czy aby przypadkiem Polacy biletów nie podrobili lub ukradli. A w nocy poznajemy Żenię – Rosjanina, który ponoć polskie korzenie ma i do Polski przesiedlić się chce mocno. Historię rodu opowiadał, ziejąc przy tym jak smok wawelski zębami niemytymi miesiąc i wódką chlaną od tygodnia, pocił się też niemiłosiernie, prawie jak strażacka sikawka. Jako jedyny, władający rosyjskim w stopniu więcej niż podstawowym, zostaję wyróżniony jego towarzystwem.

17.08.2004

… – Czita – …

Jeden z dni, o którym spokojnie można powiedzieć, że spędzony został miło i pożytecznie: przeleżeliśmy go na plaży, pod mostem nad rzeczką Cziczianką. Rzecz jasna Żenia nam towarzyszył, oferując dodatkowo usługi przewodnickie po mieście. Nie skorzystaliśmy.

Miasto jest szare, mało wyraźne i pod turystę słabo przygotowane. Z głównych atrakcji to tylko baćka Lenin, plac wokół baćki, bania miejska, cerkiew, co na przeciwko dworca stoi i park na obrzeżach miasta, warte są obejrzenia. Resztę spokojnie darować sobie można. Oczywiście są też superhotele, po supercenie 1300 rosyjskich rubelków za noc, gdzie nawet panienki są w cenie noclegu. W międzyczasie zamieniamy bilety Moskwa – Mińsk na Moskwa – Brześć (626 rubli), tracąc przy tym po 98 rubelków z powodu zamiany. Korzystamy też z bani miejskiej, gdzie za 45 minut szaleństw panienka 60 rubli sobie zażyczyła. Na koniec jeszcze kafeja internetowa po 50 rubelków za godzinkę. I znowu, wieczorem, na dworzec się przenosimy, by kolejkę w remika dokończyć. I dlaczego znowu ja tym najlepszym się okazuję, 1000 pierwszy osiągając? Tuż przed transsibem (1987 rubli) mnóstwo pieniążków wydajemy w okolicznych sklepach, w zamian za “zupki chińskie” (nareszcie!), wodę mineralną BonAqua, ziemniaki typu Puree, mnóstwo różnych snickersopodobnych batonów, kisielków, kawek i cukierków dla dzieci.

Na peronie rzucam okiem na słupek pokazujący odległość: pozostało nam już tylko 6206 kilometrów do Moskwy. Niewiele, a w każdym bądź razie, już z górki. W pociągu poznaję pana, co w obwodzie pasa dwa i pół metra miał, za to sympatyczny był jak 100 chudych. Noc spędzamy miło na wspólnych rozmowach.

18.08.2004

… – Ułan Ude – Sliudanka – Irkuck – Zima – …

Każdy dzień przynosi w transsibie coś nowego. Dziś poznajemy dwóch nowych współtowarzyszy podróży – błych żołnierzy jednostek specjalnych OMON i SPECNAZ, przy czym jeden z nich właśnie wyszedł po 5,5 letniej odsiadce za obcięcie ucha kierowcy taksówki w Czeczenii. Obaj (po 120 kilo wagi) piją cały czas wódkę, zagryzając gołąbkami z puszki, pomidorami (żółtymi), ogórkami i jakąś dziwną odmianą salami. Bawią się przy tym zaczepiając i obmacując przechodzące korytarzem kobiety. Wieczorem proponują nam dołączenie do świeżootwartej litrowej wódki i wspólne biesiadowanie do rana. Nie korzystamy.

Poznajemy też małego Saszę – chłopczyka, którego głównym zadaniem jest zaczepianie podróżnych. Pocieszny mały chłopczyk.

Droga powrotna. Dystans do Moskwy ten sam, czas płynie jednak jakoś trochę szybciej. Nie spoglądamy już na słupki z liczbą przejechanych kilometrów. W zasadzie albo śpimy, albo gramy w karty, przerywając od czasu do czasu chwilą na papierosa. Dzisiaj, dla odmiany, jest zimno. Przez chwilę padał nawet deszcz, a dopiero połowa sierpnia. Takie to rosyjskie lato.

19.08.2004

… – Ilanskaja – Krasnojarsk – Mariinsk – Noworosyjsk – … (gdzieś w galaktyce) 🙂

Dzień jak inne. Nic nowego. Ten sam samowar, te same “zupki chińskie”, to samo piwo. Tylko Ola jest inna – dziś, na szczęście, już zdrowa. Wielka impreza Siergieja i Sławy. Chcą pokazać, jacy są mocni. Stawiają wszystko za własną kasę, aby tylko towarzyszyć im w imprezie. Dziewczyny dostają piwo – najlepsze z najlepszych. My po dłuższej integracji wymiękamy. Decydująca okazuje się czwarta flaszka. Nasi kompani zmuszeni są szukać innego towarzystwa. Piją dalej. Do rana.

20.08.2004

… – Omsk – Tiumień – Swierdłowsk – Pierwouralsk – …

Dzień dochodzenia do siebie. Mowa o naszych towarzyszach podróży. Po sześciu półlitrowych flaszkach ostatecznie wymiękli. Dziś dzień leczenia kaca. W ruch idą rosołki, kawki i buraczki na gorąco, jednak nie na wiele to chyba pomaga. Stan chłopaków bez zmian. Wyglądają tak samo paskudnie, jak przed kuracją. 🙂

Coraz bliżej Moskwy. Nareszcie. Droga powrotna znacząco różni się od drogi “tam”. We wszystkich mniej entuzjazmu, mniej siły. Znacząco wzrasta spanie “na siłę”, nawet pisanie pamiętnika – relacji idzie coraz oporniej. Aby szybciej do Moskwy. Na szczęście, za oknem, jest chłodno. Czasem pada deszcz. Biorę się też za układanie planu zwiedzania Moskwy w czasie pomiędzy pociągami. Wszak szkoda byłoby przesiedzieć tyle na dworcu.

Po południu współtowarzysze uczą nas różnych krótkich wierszyków z wojska, np. taki:

Топчите зло, ищите сщастье,

Целуйте бляди, вам на сщастье.

Depczcie zło, szukajcie szczęście,

Całujcie kurwy, wam na szczęście.

21.08.2004

… – Perm – Kirow – Jarosław – …

Od rana pada deszcz. Zimno. Ogólna atmosfera – nieprzyjemnie… W nocy nakładam polar, by nie zmarznąć. Kompani od kielicha zawczasu proszą o nasze adresy w Polsce. Chcą przyjechać w gości. Dla odmiany dzisiaj dzień rozwiązywania krzyżówek, rzecz jasna po rosyjsku. Przechodzimy obowiązkową transformację w naszym żywieniu (skończyły się zupki). Od rana siedzimy na jajkach z kiełbasą i kupowanych od babuszek zestawach obiadowych (trzy kotlety, ziemniaki, pomidory, ogórek i frytki za 40 rubli).

Wstępnie podliczamy odległości oraz czas spędzony w pociągach i autobusach w podróży: właśnie stuknęło nam 23,5 tysiąca kilometrów, a liczba godzin już teraz przekroczyła 505. Późnym popołudniem osiągamy Jarosław. Ech, wspomnienia… Aż łezka się w oku zakręciła. Pamiętam jak dziś, zdobycie miasta przez brygadę zuchów: Baćkę Mamonia, Karolinę Olsztyniankę i Krzysia Architekta. Cóż, trzeba by w te strony choć raz jeszcze kiedyś wrócić…

A na koniec scenka rodzajowa (rozmowa Saszy-chłopczyka z kierowniczką naszego wagonu):

– Czy jest pani kierowniczką tego wagonu?

– Tak, jestem.

– A wy taka grubiutka!

22.08.2004

… – Moskwa – …

Punktualnie o 4:19 czasu moskiewskiego transsyberyjska ciuchcia wjeżdża na dworzec Jarosławski. Po dwóch godzinach czekania na dworcu ruszamy w kierunku metra, którym dostajemy się na dworzec Białoruski (to stąd odjeżdża nasz pociąg do Brześcia). Potem musimy coś zrobić z ciężkimi i niewygodnymi plecakami. Jako pierwsza pojawia się myśl zrzucenia ich w przechowalni bagażu (55 rubli). Ale, ale jest przecież także nieopodal kościół katolicki, gdzie nie tylko przenocować można za całkowitą darmochę, ale także pozbyć zbędnego bagażu na parę godzin. Tak też robimy.

Kościół z rana wygląda na całkowicie opuszczony: brama zamknięta na cztery spusty, a płot wysoki i wydaje się nie do przeskoczenia. Obchodzę ogrodzenie dookoła i w okolicach plebanii, z prawej strony kościoła, odnajduję otwartą furtkę. W ten sposób dostaję się na teren kościelny. Pięć minut później, po długim budzeniu ciecia (chłop ciężko odchorował balangę poprzedniej nocy) udaje się nam otworzyć bramę główną i wnieść plecaki do budynku.

Wracamy na dworzec, by stąd, pieszo, dotrzeć najpierw pod Dumę Rosyjską, Teatr Wielki, potem na Plac Czerwony, pod Sobór Pokrowski (Wasyla Błażennego), robimy też parę fotek na moście, z którego Wiktor Bater prowadzi relacje dla TVN, a potem wracamy pod Kreml na 10.00, gdyż wtedy właśnie otwiera swe podwoje mauzoleum z plastikowym Włodkiem Leninem w środku.

Po krótkim odpoczynku kontynuujemy zwiedzanie: Biblioteka Lenina (największa w Moskwie) i Cerkiew Chrystusa Zbawiciela, niedaleko rzeki Moskwy, a dalej kierujemy się na Stary Arbat. Po drodze zaliczamy też wszystkie McDonaldsy w wiadomym celu. 🙂 Jest 13:00, do spotkania pod Kremlem, z Aśką, Olką i Adrianem oraz poznaną w pociągu Brazylijką, pozostały już tylko dwie godziny. Wracamy więc powoli Twerską do parku niedaleko Kremla i stacji metra Ochotnyj Riad.

Tuż przed 18:30 opuszczamy jednak miłe towarzystwo naszych kompanów, odbieramy plecaki z kościoła i na dworzec. Do odjazdu pociągu wszak zostało już niewiele czasu. Punktualnie o 19:48 ruszamy w kierunku Polski.

23.08.2004

… – Brześć Centralny – Terespol – Siemiatycze – Białystok

Najtrudniejszy dzień z całej wyprawy. Zaledwie kilka godzin jazdy, za to najgorsze ze wszystkich stukilkudziesięciu od Czity. Co kilkanaście minut, czasem co pół godziny spoglądam na zegarek. Mam już dość jazdy pociągiem, dość siedzenia, dość leżenia, dość wszystkiego. Patrzę przez okno w nadziei ujrzenia betonowych blokowisk Brześcia. W końcu jest. Nareszcie. Pociąg wtacza się na moskiewską stronę dworca, a my od razu pędzimy po bilety, licząc na to, że nie będziemy musieli zbyt długo koczować w tutejszej poczekalni.

Jednak wszystko, co piękne szybko się kończy. Bilety na najbliższy pociąg, ten za godzinę, też. Następny dopiero za cztery godziny! A więc 16:50 do Terespola. Tradycyjnie, przemytnikiem. Znów oglądać będziemy jak Białorusinki chowają w majtki wódkę w torebkach od kanapek, jak tą samą wódką powiększają sobie cycki, a także jak rozkręcają wagony, by w opakowaniach z pończoch pochować nadwyżki papierosów, no i oczywiście posłuchać, jak to w czasie kontroli celnej wszyscy mają tylko tyle, na ile pozwalają przepisy.

Zanim jednak przejdziemy do strefy pokontrolnej, przypadkiem dowiaduję się, w jaki sposób obecnie opłacany jest podatek za przekroczenie granicy. Wszyscy, no, prawie wszyscy (Justyna kupuje jednak oficjalnie świstek opłaty granicznej) wkładają do paszportów po jednym dolarze i przechodzą kontrolę jak gdyby nigdy nic. Wszyscy są zadowoleni: pogranicznicy białoruscy, bo dostali łapówkę, a podróżni, bo zapłacili mniej niż połowę tego, co powinni w kasie dworcowej. Tak oto buduje się dziś dobrobyt na Białorusi.

Niecałą godzinę później przekraczamy granicę polsko-białoruską i wjeżdżamy na peron w Terespolu. Nie sądziłem, że taką przyjemność sprawi mi ujrzenie napisów po polsku i ludzi, których można zrozumieć bez najmniejszego wysiłku. Nie ma już chińskich “krzaczków”, dziwnych cen w sklepach, ciągłego trąbienia na ulicach, charczenia, plucia, i wszechobecnego zapachu pikantnych chińskich zupek. Nareszcie w domu.

W informacji dworcowej dowiaduję się, że pociąg do Białegostoku jest, ale tylko na rano i tylko przez Warszawę, a ostatni PKS już nam umknął. Pozostaje więc łapanie stopa. Stajemy na trasie i już po półtorej godzinie machania i kilkudziesięciu zatrzymanych autach jedziemy w kierunku Siemiatycz. A dzięki uprzejmości wujka Justyny, trasę Siemiatycze – Białystok pokonujemy szybko, miło i przyjemnie komfortowym busem.

Thanksy:

Karolina Kuberska – za dobre rady przed wyjazdem

Gośka i Arek z Bydgoszczy – za bilety w Moskwie

Aśka Skrętkowska i Olka Widera – za ratunek od śmierci 🙂

Aśka Pellegrini – za wiarę w niemożliwe i uśmiech w “czasie burzy”

Justyna Wądołowska – za motywację do nauki “rozgryzania krzaczków”

Kaśka Kutrzeba – za pomoc w Mongolii

Delgar i Noemi z Ułan Bator

Wołodia (malarz-artysta) z Chużyru

kamikadze-driver z Cecerleg

naczelnik przejścia granicznego w Zabajkalsku – jemu thanksy podwójne, bo to dobre, swoje chłopisko 🙂

pilotka firmy turystycznej z Zabajkalska – za pomoc przy zakupie biletów bez kolejki

Copyright by dr Henryk 10.IX.2004

PS. Dlaczego dr Henryk? A to już zupełnie inna historia…

Priejskurant…

Ceny artykułów spożywczych i nie tylko.

Kursy walut, przeliczniki…

1 rubel rosyjski [rub] – 0,13 zł

100 tug mongolskich [tug] – 0,3222 zł

1 juan chiński [uan] – 0,4589 zł

Rosja: Moskwa

metro – 10 rub (1 przejazd), 75 rub (10 przejazdów)

szawierma – 40 rub

bieliasz – 10 rub

czieburiek – 15 rub

wejście do Mauzoleum z Leninem – bezpłatnie

czekolada z orzechami – 30 rub

w pociągu do Irkucka: herbata – 3 rub

w pociągu do Irkucka: piwo (0,5 litra) – 40 rub

w pociągu do Irkucka: wódka (0,5 litra) – 150 rub

w pociągu do Irkucka: szachy – wypożyczenie bezpłatnie

w pociągu do Irkucka: warcaby – wypożyczenie bezpłatnie

w pociągu do Irkucka: lód na patyku – 10 rub

Rosja: Irkuck

wejście na wieżę cerkwi (ładny widok na całe miasto) – 40 rub (dla znających rosyjski; pozostali 160 rub)

tramwaj – 6 rub

plan miasta – 60 rub

mały atlas (kilka map: Irkuck i okolice) – 150 rub

herbata na dworcu – 6 rub

foza (zwana w Mongolii buzem) – 10 rub

prysznic na dworcu kolejowym (30 minut) – 35 rub

przechowalnia bagażu (1 doba) – 55 rub (myśmy utargowali do 25; chwyt na biednych studentów)

zupka chińska z makaronem – 4 rub

woda mineralna “Zabajkal’e” (bańka 5 litrów) – 40 rub

woda mineralna “Aqua Minerale” (2 litry) – 16 rub

baton Snickers – 14,5 rub

pierożek z ziemniakami – 6 rub

pierożek z kapustą – 6 rub

szawierma (po polsku “kebab”) – 30 rub

gazeta “Komsomolskaja Prawda” – 5 rub

ser żółty (1 kilogram) – 110 rub

jogurt “Snieżok” (0,5 litra) – 11,5 rub

chleb biały (600 gramów) – 7,9 rub

chleb ciemny (600 gramów) – 8,6 rub

pasztet z kurczaka w puszce (260 gramów) – 28 rub

Rosja: okolice jeziora Bajkał

Chużyr: piwo Żyguliowskoje – 13 rub (paskudne, smakuje tak samo, jak się nazywa 🙂

Chużyr: zupka chińska z makaronem – 3 rub

Chużyr: kiełbasa na ognisko (1 kilogram) – 90 rub

Chużyr: omule (1 sztuka) – 15 rub

Listwianka: prom do Portu Bajkał – 20 rub

Listwianka: nocleg – 37,5 rub (1 duży pokój za 300 rub, koszt podzielony na 8 osób)

meteostacja Pik Czerskiego: piwo “Bałtika” (1,5 litra) – 75 rub

meteostacja Pik Czerskiego: bania (czas nieograniczony) – 20 rub (polecam, ruska bania jest the best!)

Mongolia

Kjachta: przejazd “na dosiadkę” przez granicę do Altanbulag – 100 rub

Suche Bator: przejazd busem do Ułan Bator – 6000 tug

Darchan: makaron, gulasz, suteczaj – 1100 tug (duża porcja), 600 tug (mała porcja)

Darchan: napój gazowany (0,5 litra) – 100 tug

Ułan Bator: woda mineralna (1,5 litra) – 200 tug

Ułan Bator: dostęp do Internetu w kafejce (1 godzina) – 350 tug

Ułan Bator: piwo (0,5 litra) – 500 tug

Ułan Bator: Coca-Cola w puszce (0,25 litra) – 500 tug

Ułan Bator: autobus miejski – 200 tug

Ułan Bator: lody – 300 tug (1 gałka)

Ułan Bator: dyskoteka “Holywood” – wejście bezpłatnie

Cagaan Nuur: obiad: makaron, frytki, ryba smażona, dwie surówki, suteczaj – 2000 tug

Cecerleg: prysznic w hotelu – 500 tug

Cecerleg: woda mineralna (1,5 litra) – 200 tug

Karakorum: buz (jeden z najsmaczniejszych tworów mongolskiej kuchni!) – 100 tug

Karakorum: wejście na górę (góra z pomnikiem) – 250 tug (można się targować)

Chiny: Erlian

woda gazowana (1,5 litra) – 4 uan

banany (1 kilogram) – 6 uan

ryby (puszka 200 gram) – 5 uan

Chiny: Datong

wstęp do grot Yungang – 40 uan (30 bilet studencki dla Chińczyków)

napój Sprite (2 litry) – 6,9 uan

dostęp do Internetu w kafejce (1 godzina) – 3 uan

okrągłe chrupiące bułki (cieplutkie, prosto z piekarni) – 0,5 uan

bułka z budyniem – 1 juan

ciasto francuskie (0,5 kg) – 3,3 uan

nocleg w hotelu (łóżko w pokoju 2-3 osobowym) – 28-30 uan

woda gazowana (1,5 litra) – 4 uan

rosół z makaronem – 3 uan

gotowana kukurydza (1 kolba) – 2 uan

makaron z gotowanym … (przypomina kształtem polską fasolę, pyszne!) – 3 uan

Chiny: Wutai Shan

biilet autobusowy Datong – Wutai Shan – 51 uan

bilet Wutai Shan – Taiyuan – 40 uan

nocleg w Taiyuan (łóżko w pokoju dwuosobowym) – 12 uan

obiad: ryż, potrawka z kurczaka, herbata (duży, jak dla wielkiego głodomora 🙂 – 11 uan

krople do oczu – 5 uan (można się targować w Aptece!)

piwo ryżowe – 3 uan

potrawka z psa z makaronem – 5 uan

wjazd do Parku Narodowego Wutai Shan – 45/75 uan (ISIC, Euro<26)

plan miejscowości z zaznaczonymi atrakcjami turystycznymi – 2 uan

Chiny: Taiyuan

ryż z kapustą (duży talerz) – 5 uan

plan miasta – 4 uan

radyjko tranzystorowe – 25 uan

kalkulator – 5 uan

bułka drożdżowa – 3 uan

napój gazowany kolorowy – 3 uan

woda mineralna niegazowana – 3,7 uan

Chiny: Xi’an

jajka w cieście chlebowym (pyszne!) – 3 uan

pierożek z mielonym mięsem i cebulką – 2 uan

piwo ryżowe (0,625 litra) – 3,5 uan

nocleg w hotelu (łóżko w pokoju 4-5 osobowym) – 28 uan

przejazd autobusem do Terakotowej Armii – 5 uan

woda mineralna (1,5 litra) niegazowana – 4 uan

napój Sprite (1,5 litra) – 5 uan

szczypiorek w cieście (kształt zawijanego naleśnika) – 0,3 uan

dostęp do Internetu w kafejce (1 godzina) – 5 uan

Chiny: Harbin

koszulka sportowa “XL” – 15 uan

koszulka sportowa “S, L” – 10 uan

bluza polarowa “XL” (grubość 200) – 29 uan

dostęp do Internetu w kafejce (1 godzina) – 2 uan


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u