Turcja – Syria – Jordania – Joanna Musiatewicz, Tomasz Rybicki

Joanna Musiatewicz, Tomasz Rybicki

Czas trwania: 5 tygodni (lipiec – sierpień 2001)

Trasa: Warszawa – Bukareszt – Stambuł – Göreme – Aksaray – Aleppo – Latakia – Homs – Palmira – Damaszek – Amman – Jerash – Morze Martwe – Petra – Wadi Rumm – Aqaba – Amman – Aleppo – Alanya – Antalya – Bursa – Stambuł – Bukareszt – Warszawa
Całkowity koszt: ok. 700 USD

Niezbędnik
Wizy

Wizę turecką kupić można na granicy (10 USD). Wizę syryjską najlepiej załatwić w Polsce, w ambasadzie w Warszawie, by nie narażać się na humory celników (47 USD, 3 dni robocze oczekiwania). Wizę jordańską nabyć można w ambasadzie Królestwa Jordanii w Damaszku (7 USD).

Transport tam i z powrotem

Najwygodniejsza jest podróż koleją: Ernestem Malinowskim z Warszawy Wschodniej przez Kraków, Tarnów, Nowy Sącz i Krynicę do Bukaresztu (Gara du Nord), a następnie Balkan Express do stacji Stambuł Sirkeçi. Podróż taka trwa ogółem 52 godziny. Bilet normalny kosztuje około 500 zł (dodatkowo 20 zł. za miejscówkę z Warszawy do Bukaresztu i 50 zł. za kuszetkę z Bukaresztu do Stambułu). Osoby poniżej 26 roku życia mogą skorzystać ze zniżkowych biletów kolejowych Euro Domino sprzedawanych w Polsce w kasach PKP lub biurach podróży Wasteels. Bilet taki zapewnia możliwość bezpłatnego korzystania z kolei tureckiej, na wszystkich trasach, przez trzy pełne doby i kosztuje około 55zł. Mimo że z pociągów wewnątrz Turcji nie opłaca się korzystać, jest to dobra inwestycja, ponieważ wykupienie Euro Domino uprawnia do 50% zniżki na bilet tranzytowy na trasie z Polski do granicy bułgarsko-tureckiej w Kapikule. Bilet powrotny można kupić w Polsce lub, jeśli nie zna się jeszcze dokładnej daty, na miejscu w Turcji. Wracając, można wypróbować nieznaczne zmodyfikowany wariant podróży, pokonując autobusem odcinek pomiędzy Stambułem a Bukaresztem. W Stambule działa wiele biur przewozowych oferujących codzienne przejazdy do Bukaresztu. Jednym z takich biur jest „Murat” (Ordu Cad. No. 15/4, dzielnica Laleli), w którym oficjalna cena za około czternastogodzinną godzinną podróż wynosi 30 USD od osoby (można wytargować nawet 6 USD obniżki). Bilet ulgowy na pociąg Karpaty do Warszawy w kasie Wasteels na dworcu Gara du Nord w Bukareszcie kosztuje 44 USD. Z biletem normalnym może być więcej kłopotów. W Rumunii poszczególne kasy sprzedają tylko ściśle określone rodzaje biletów. Ustawiając się w kolejce trzeba więc sprawdzić czy kasa, przed którą się stoi, sprzedaje właśnie takie bilety, jakie chcemy kupić. O dokładne godziny odjazdów wszystkich pociągów najlepiej dowiedzieć się przed wyjazdem w międzynarodowych kasach PKP lub w internecie, ponieważ zmieniają się one nieznacznie w zależności od pory roku.

Transport lokalny

W Turcji, mimo kuszącej ceny biletów kolejowych, najlepiej poruszać się autobusami. Pociągi jadą dwa, a nawet trzy razy dłużej, kursują tylko pomiędzy większymi miastami, a o ich zatłoczeniu lepiej nie wspominać. Krótkie trasy obsługiwane są przez tzw. dolmuae, czyli minibusy. Na dłuższych kursują luksusowe prywatne autobusy z klimatyzacją, bezpłatnymi napojami, czasem ciasteczkami, a przede wszystkim, cytrynową wodą kolońską do odświeżenia rąk, co, w panującym tu upale, okazuje się rzeczą zbawienną. Zanim kupi się bilet warto zapytać o jego cenę u kilku różnych przewoźników. Ceny oficjalne są zwykle podobne, ale sprzedawcy mogą być bardziej lub mniej skłonni do ewentualnych obniżek.
Publiczny transport w Syrii nie umywa się do opisanego wyżej transportu tureckiego. Połączenie kolejowe pomiędzy Turcją a Syrią zostało ostatnimi czasy zawieszone, zaś państwowe autobusy dalekobieżne biura przewozowego Karnak to w najlepszym razie nowsze „ogórki”, o obsługujących krótsze trasy nie wspominając. Nie ma co liczyć na gorące napoje ani butelkowaną wodę. Kranówka, której, dla zabicia niemiłego smaku, towarzyszą cukierki, leje się strumieniami. Za to urok ozdóbek, którymi autobusy obwieszone są na zewnątrz i wewnątrz rekompensuje wszelkie niedogodności. Można podziwiać ogromne kalkomanie z portretami prezydentów, nie rzadko zasłaniające pół przedniej lub całą tylną szybę. Do tego kolorowe proporczyki, oka proroka, różańce i koraliki. A wszystko otoczone migającymi lampkami choinkowymi. Jordania sytuuje się mniej więcej po środku jeśli chodzi o jakość transportu i obsługi. Najdroższe są dalekobieżne autobusy państwowe firmy JETT, obsługujące zwłaszcza przejazdy międzynarodowe. Prawie zawsze jednak można znaleźć ich prywatny tańszy odpowiednik.

Noclegi

Na całej trasie nie było właściwie żadnych większych problemów ze znalezieniem tanich hoteli. Ceny za przyzwoitą dwójkę z łazienką wahają się od 6 USD w Syrii, przez 6 – 7 USD w Turcji do 13 USD w Jordanii. By zaoszczędzić najlepiej skorzystać z materaców na dachach. Noce są bardzo ciepłe a cena od osoby to około 3 USD z dostępem do łazienki. Wszędzie należy przynajmniej próbować się targować i nigdy nie sugerować się cenami z oficjalnych cenników wiszących na ścianie recepcji.

Jedzenie

Trzeba być raczej przygotowanym na dość jednostajne menu składające się głównie z kebaba lub falafela, szczególnie w Syrii. W Turcji i Jordanii czasem udaje się znaleźć niedrogi bar z daniami bardziej zróżnicowanymi: zupami, duszonymi warzywnymi i gulaszami. Średnia suma jaką należy poświęcić na całodzienne wyżywienie (śniadanie w postaci bułki, serka homogenizowanego i owoców, lunch w jednej z ulicznych knajp np. duży kebab, kolacja o podobnym do lunchu składzie oraz drobne przekąski np. lody) to około 2.5 USD-3 USD w Turcji i Syrii oraz 4 USD w Jordanii. Do tego doliczyć trzeba jeszcze przynajmniej jedną butelkę wody mineralnej i kilka szklanek herbaty w kawiarniach, na co warto przeznaczyć około 1-2 USD dziennie.

Zwiedzanie

W Turcji i Syrii studenci mogą liczyć na dość duże zniżki. Jeszcze w Polsce warto zaopatrzyć się w kartę ISIC, jeśli jest to możliwe wypełnioną maszynowo, aby nie narazić się na posądzenia o fałszerstwo. W Turcji karta ISIC uprawnia do około 50% zniżki, a w Syrii to ponad 80% różnicy. W Jordanii niestety nie obowiązują żadne zniżki, a ceny są dość wysokie.

Dodatkowe atrakcje

Na całej trasie, niemal w każdej miejscowości, na wszystkich tych, którym nie wystarcza zwiedzanie muzeów, czeka wiele dodatkowych możliwości spędzenia wolnego czasu. W Turcji warto odwiedzić łaźnię, w Jordanii wybrać się na wycieczkę jeepem po pustyni lub rejs po Morzu Czerwonym.

Bezpieczeństwo

Turcja, Syria i Jordania to kraje bezpieczne dla turystów. Wyjątkami mogą okazać się tereny wschodniej Anatolii w Turcji, gdzie działają organizacje separatystów kurdyjskich. Kradzieże i napady należą do rzadkości, a wieczorny spacer, nawet po oddalonych od miejskich centrów uliczkach, nie jest przedsięwzięciem ryzykownym.

Podstawowy savoir-vivre

Turcja, Syria i Jordania to kraje muzułmańskie, warto więc pamiętać o podstawowych zasadach zachowania na ulicy. Kobiety nie powinny nosić spódnic ani spodni powyżej kolan oraz bluzek z przesadnymi dekoltami. Dobrze widzianym strojem męskim są długie spodnie oraz T-shirt lub koszula. Aby nie narazić się na niepotrzebne komentarze należy raczej unikać publicznego manifestowania uczuć w stosunku do osób płci przeciwnej. O powyższych regułach można zapomnieć w kurortach Riviery Tureckiej. Uniwersalne są natomiast zasady zachowania w meczecie. Nie należy zwiedzać meczetów w czasie zbiorowej modlitwy, kobiety powinny przykryć chustką głowę oraz ramiona, mężczyźni nie powinni wchodzić do meczetu w krótkich spodniach.

Zakupy

Bliski Wschód to idealne miejsce dla wszystkich amatorów zakupów. We wszystko najlepiej zaopatrywać się na lokalnych bazarach, poczynając od codziennych sprawunków spożywczych, na pamiątkach kończąc. Należy raczej unikać dużych, drogich, nastawionych na zagranicznych gości, bazarów (np. Wielki Bazar w Stambule). Wszędzie obowiązuje zasada targowania się. Najlepiej, jako wstęp do negocjacji, zaproponować cenę o połowę niższą od wywoławczej. Do najbardziej popularnych pamiątek należą: w Turcji: ceramika, biżuteria i wyroby ze skóry, w Syrii: mydła oliwkowe i fajki wodne, w Jordanii: kompozycje z kolorowego piasku i kosmetyki z Morza Martwego.

Język

W Turcji i Jordanii, we wszystkich miejscowościach odwiedzanych przez turystów, nie ma problemu z porozumieniem się po angielsku. Kłopoty zdarzają się czasem w Syrii, gdzie pomocna może okazać się, choćby podstawowa, znajomość francuskiego. Niemal wszędzie drogowskazy są dwujęzyczne, problemem mogą być natomiast tablice wskazujące trasę autobusów, bardzo często pisane jedynie po arabsku. Warto pamiętać, że mile widziane jest posługiwanie się, choćby kilkoma, podstawowymi zwrotami w danym języku np.: „dzień dobry”: salem alejkum (arab.), günaydin (tur.), „dziękuję”: szukran (arab.), mersi (tur.). Dla wygody warto nauczyć się użytecznego „nie”: la (arab.), yok (tur.), którym można posłużyć się w stosunku do zbyt nachalnego sprzedawcy. Przydatne mogą się okazać również liczebniki, zwłaszcza cyfry arabskie, które, wbrew powszechnej opinii różnią się tych, które obowiązują w Europie.

Relacja dzień po dniu

4 – 6 lipca • Podróż

Przejazd ekspresem Ernest Malinowski z Warszawy do Bukaresztu to około dwadzieścia osiem godzin podróży bardzo przyjemnym i, wbrew powszechnej opinii, czystym pociągiem. Kilka godzin spędzonych w okolicach dworca Gara du Nord i znów wsłuchujemy się w stukot kół o szyny, tym razem w sypialnym wagonie Balkan Exspress do Stambułu. Granice przekraczamy szybko i bez kłopotów. Jedyną przykrością jest „obowiązkowa” taxa od bagażu na granicy rumuńsko-bułgarskiej (10 USD za trzy plecaki). Żadne pertraktacje ani próby przekupstwa nie przynoszą rezultatu. Postawna matrona nie daje się przebłagać ani prośbą, ani logicznym argumentem.

6 lipca • Stambuł

Stambuł wita nas wstępem do bliskowschodniej malowniczo-brudnej egzotyki. Na trasie dojazdu do Dworca Sirkeçi mijamy walące się drewniane domy, z których okien wyglądają urocze, umorusane, czarnookie dzieciaki.
Zatrzymujemy się w hotelu Süreyya w pobliżu uniwersytetu (Ahmet Suayip Sok. No. 8/2; 7 USD za dwuosobowy pokój z łazienką) w dzielnicy Laleli. Jest to jedna z centralnych dzielnic Stambułu, teoretycznie akademicka, w praktyce opanowana przez obywateli krajów zza naszej wschodniej granicy. Dwujęzyczne sklepowe szyldy, pisane po turecku i cyrylicą, są tu na porządku dziennym.
Pierwszy dzień postanawiamy przeznaczyć na odświeżenie znajomości ze Stambułem. Byliśmy tu rok temu, więc, aby ponownie „wczuć” się w panującą atmosferę zaglądamy na chwilę do Błękitnego Meczetu (wstęp bezpłatny) i, po sąsiedzku, do Hagia Sofia (5 USD bilet normalny, 2.5 USD ulgowy). Ponownie odwiedzamy park Wysokiej Porty i Pałac Topkapi (5 USD bilet normalny, 4 USD ulgowy). Wieczorem, pierwsze zakupy na Krytym Bazarze, pierwszy kebab i jabłkowa herbatka w malutkich szklaneczkach. Na ulicach pełno ludzi, jak kamikadze przemykających wśród trąbiących nieznośnie samochodów. Po obu stronach ciasnych pasaży handlowych i uliczek wokół Krytego Bazaru tysiące, ustawionych według tematycznego klucza, straganów i warsztatów.

7 lipca • Stambuł

Za oknem hotelu stambulskie życie w pełni rozkwitu: wszechobecni naganiacze głośno zachwalający oferowany przez siebie towar, uliczni sprzedawcy smakowitego pieczywa obsypanego sezamem, owoców i orzeszków, czyścibuty, chłopcy roznoszący na srebrnych tacach małe szklaneczki z herbatą i klaksony samochodów. Wszędzie panuje pozorny chaos. Pozorny, bo przecież tylko turyści nie mogą się w nim odnaleźć. Każdy z miejscowych zna w nim swoje miejsce, swoją rangę, swoje zadanie do wykonania. I wykonuje je, trzeba przyznać, świetnie, szybko i sprawnie. Zadziwiająco sprawnie jeśli wziąć pod uwagę panujący tu upał.

8 lipca • Stambuł

Spragnieni autentycznych, lokalnych wrażeń włóczymy się po dzielnicy Sultanahmet w poszukiwaniu taniej łaźni. Decydujemy się na „salon” w pobliżu rzymskiego akweduktu, w którym kompleksowa usługa, czyli kąpiel i masaż, kosztuje 8 USD od osoby. Wchodzimy zlęknieni. Zaraz przy wejściu przechwytuje nas, nie mówiąca nawet grama po angielsku, obsługa. Za chwilę znajdujemy się już w dużym, ciemnym pomieszczeniu, w którym, z wyłożonych marmurem ścian, zaopatrzonych w metalowe kraniki, płynie gorąca i lodowato zimna woda. Po kilkunastu minutach parówki, zostajemy wyszorowani gąbkami o fakturze drobnoziarnistego papieru ściernego. I znów na przemian porcja ciepłej i zimnej wody oraz mycie połączone z masażem.
Wieczorem fundujemy sobie przejażdżkę promem na azjatycką stronę Bosforu (0.50 USD). Z wody nocny Stambuł kusi nieskończoną ilością świateł. Nad Pałacem Topkapi wisi ogromny, pomarańczowy księżyc dopełniając i tak już prawie bajkową scenerię.

10 lipca • Stambuł, Goreme

Po raz pierwszy (choć oczywiście nie ostatni) zostaliśmy oszukani. Stambulskie biuro przewozowe Aksaray sprzedało nam bilety, nie tak, jak chcieliśmy do Nevaehir, ale właśnie (że też się tego nie domyśliliśmy!) do Aksaray. Co prawda, udało nam się wytargować cenę o 2 USD niższą od oficjalnego cennika (15 USD), ale to chyba nie uprawniało ich jeszcze do takiego oszustwa?! I tak oto, wczesnym rankiem, po całonocnej podróży, zamiast znaleźć się w turystycznym centrum Kapadocji, zostaliśmy wyrzuceni z autokaru w jakiejś niespecjalnie ciekawej mieścinie. Awantura na dworcu początkowo zaowocowała zapewnieniem, że nie będziemy musieli płacić za bilet na najbliższy autobus firmy Aksaray do Nevaehir (który miał, o zgrozo, odjechać wieczorem). W końcu, zapewniono nam bezpłatny i prawie natychmiastowy transport.
Dookoła góry o nieprzyzwoitych, fallicznych kształtach. Krajobraz prawie księżycowy. Mieszkania, jak termitiery, wykute w skałach, ewentualnie dobudowane do skał. Atmosfera senna.
Zatrzymujemy się w małym, bardzo przyjemnym pensjonacie Phoenix w Göreme. Jest to bardzo mała miejscowość, znając więc nazwę hotelu, wystarczy zapytać o drogę kogoś z przechodniów (5 USD od osoby w pokoju czteroosobowym z łazienką). Zmęczeni podróżą i kłótnią na dworcu nagle znajdujemy się jakby w środku sielanki. Ocieniony liśćmi winogron taras zapewnia nam chwilę spokoju podczas opóźnionego śniadania.
Po długiej sjeście, niezobowiązujący spacerek po miasteczku. Tuż za rynkiem i minaretem stroma dróżka prowadzi na wzgórze, z którego szczytu rozciąga się rozległy widok na Göreme i okolicę. Jest to najbardziej popularne wśród turystów-fotografów miejsce, zwłaszcza podczas zachodu słońca, więc nie ma co liczyć na chwile samotnej kontemplacji.

11 lipca • Goreme, Urgup

Wycieczka do Göreme Açýk Hava Müzesi (5 USD bilet normalny, 2.5 USD ulgowy), czyli kompleksu wykutych w skale kościołów jest jednym z pierwszych, na naszej trasie, spotkań z turystyczną legendą. Oczywiście, warto mieć je na swoim podróżniczym koncie, mimo że nie trudno o poczucie niedosytu. Na pewno jest to cud natury, który, w połączeniu z wczesnochrześcijańskimi freskami na ścianach, zachwyca, ale… Znów rzeczywistość ma niewiele wspólnego z bajecznymi obrazkami na plakatach.
Popołudnie dostarcza nam większej dawki wrażeń podczas autostopowej przejażdżki przeładowanym samochodem prowadzonym przez szalonego kierowcę. U celu podróży, w Ürgüp, oprócz, nie wyróżniającego się niczym specjalnym, zabytkowego grobowca Altýkapýlý Türbe, czeka na nas preludium do zabaw w Indianę Jones’a. Miejscowi „przewodnicy”, na oko ośmioletni, proponują nam, w zamian za skromny bakszysz, wycieczkę do wykutych w skale pomieszczeń. Przez kilka minut prowadzą nas wąskimi korytarzami, oświetlając pogrążoną w egipskich ciemnościach drogę jedynie ogarkami świeczek, trzymanych we wnętrzu złożonych dłoni. Przejście kończy się górującej nad miasteczkiem półce skalnej z widokiem na okolicę.

11 lipca • Podziemne miasta

Po wczorajszych wędrówkach wśród lejącego się z nieba żaru przyszła pora na zejście pod powierzchnię i zwiedzenie dwóch kapadockich podziemnych miast, czyli Yeraltý pehri z najdujących się na południe od Nevaehir przy drodze do Niðde. Wybór padł na Kaymakli i Derinkuyu, gdzie kontynuujemy rozpoczęte w Ürgüp zabawy w nieustraszonych odkrywców podziemnych korytarzy (5 USD bilet normalny, 2.5 USD ulgowy).

13 lipca • Zelve • Dolina baśniowych kominów

Dziś chyba najciekawsza część Kapadocji. Rano, ponownie po podróży autostopem, odwiedzamy Kościół Św. Symeona i towarzyszący mu kompleks pomieszczeń wykutych w skalnych kominach (wstęp bezpłatny), znajdujących się przy drodze z Göreme do Zelve.
Następnie, po trzykilometrowym spacerku asfaltową drogą, w lejącym się z nieba żarze, docieramy do Zelve Açýk Hava Müzesi (2.5 USD bilet normalny, 1.2 USD ulgowy). Tu oczekuje na nas kolejna sieć pomieszczeń mieszkalnych i kościołów wykutych w skale, może mniej atrakcyjnych turystycznie niż w Göreme, ale za to stawiających zwiedzającym znacznie większe wyzwania. Brak wybetonowanych szlaków między skałkami skutecznie zniechęca bardziej wygodnych podróżników, a przewodniki ostrzegają przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony źle zabezpieczonych przed erozją półek skalnych.
Po chwili spędzonej w herbaciarni w Zelve decydujemy się przebyć na piechotę kilka kilometrów, które dzielą nas od Doliny Baśniowych Kominów Peribacalar Vadisi. W połowie drogi udaje nam się, na szczęście, złapać autostop i dalszą część trasy pokonujemy w otwartym jeepie wraz amerykańskim małżeństwem. Słuchając naszej opowieści (odpowiedzi na pytania: skąd i dokąd jedziemy, dlaczego w szczycie południowego skwaru maszerujemy po rozgrzanym niemiłosiernie asfalcie?) wydają się być niemal przerażeni. Tylko crazy Polish people mogli wpaść na tak niedorzeczny dla nich pomysł.

14 lipca • Goreme, Antakya

Dzień mniej obfitujący we wrażenia w porównaniu z dotychczasowymi, który upływa głównie pod znakiem podróży. By jak najtaniej dostać się do Syrii decydujemy się na wariant kombinowany, czyli wieloprzesiadkowy. Najpierw autobus z Göreme do Adany (7 USD), a następnie z Adany do Antakyi (4 USD). Niestety, po całodziennej podróży dojeżdżamy tu dopiero wieczorem, zbyt późno, by znaleźć jeszcze autobus do Syrii. Kupujemy więc bilety na następny dzień (3 USD), a noc spędzamy na karimatach w jednym z biur przewozowych.

15 lipca • Antakya, Aleppo

Rano przekraczamy granicę turecko-syryjską i wreszcie czujemy się w pełni atmosferę Wschodu. Bezlitośnie grzejące słońce i gorący, pustynny wiatr. Mężczyźni w jasnych galabijach, kobiety w czarnych abajach. Mnóstwo syryjskich, zdezelowanych, żółtych taksówek. Na ścianach terminalu i billboardach przy drodze portrety „władców” czyli nieżyjącego prezydenta Asada, jego syna (obecnego prezydenta) oraz stryja Rifaata (głównodowodzącego syryjskich sił zbrojnych). Dla świętego spokoju wkładamy na palce tombakowe obrączki kupione Stambule, a w deklaracjach celnych, w rubryce „wife” wpisujemy nazwiska swej drugiej połowy. Jak się później kilka razy okazało nie była to przesadna ostrożność, bowiem nocleg w dwuosobowym pokoju z osobą płci przeciwnej nie jest tu mile widziany. Jeszcze krótki wywiad przy okienku paszportowym, gdzie groźnie wyglądający celnik wpisuje datę wjazdu na tytułowej stronie naszych paszportów i, wreszcie oficjalnie, przekraczamy granicę Bliskiego Wschodu.
Po godzinie podróży docieramy do celu. Początkowo czujemy się zawiedzeni. Na pierwszy rzut oka Aleppo nie przypomina w niczym „Paryża Wschodu”, jak szumnie nazywają go przewodniki. Powoli jednak, spacerując wąskimi uliczkami, można przekonać się do jego osobliwego, bałaganiarskiego uroku. Zatrzymujemy się w znajdującym się w pobliżu międzynarodowego dworca autobusowego Spring Flower Hotel (3 USD za osobę w pokoju dwuosobowym). W Syrii i w Jordanii próbując zlokalizować jakiś obiekt nie ma specjalnie co liczyć na oficjalny adres, bo tabliczki z nazwami ulic nie zawsze są dwujęzyczne. Znając nazwę hotelu lub zabytku, do którego pragnie się dotrzeć najlepiej pytać przechodniów na ulicy. Jeśli tylko będą wiedzieli o co pytamy, a zwykle wiedzą, z pewnością nie odmówią pomocy.
Na początek zapoznawczy spacer i zwiedzanie cytadeli (6 USD bilet normalny, 1 USD ulgowy) usytuowanej na znajdującym się niemal w centrum miasta wzgórzu. Przechadzając się po jej zakamarkach koniecznie odwiedzić trzeba salą tronową. Wyjątkowe wrażenie robi zwłaszcza misterny żyrandol i finezyjnie rzeźbione drewniane panele ścienne oraz bogata ornamentyka sufitu.
Aleppo to przede wszystkim centrum handlowe. Tutejsi kupcy od wieków rywalizują z Damaszkiem o palmę pierwszeństwa w arabskim handlu. Uznają się za bardziej otwartych, elastycznych i energicznych niż leniwi mieszkańcy Damaszku. I rzeczywiście sprzedają niemal wszystko od żywności po jedwab, bawełnę, wyroby skórzane oraz złotą i srebrną biżuterię. Ulice Aleppo to ogromny, ciągnący się kilometrami suq. Ludzie i zwierzęta płyną nieprzerwanym strumieniem kilometrami bazarowych alejek. Dookoła istna orgia smaków, zapachów, kolorów, odgłosów. Kupony kolorowych materiałów, komplety wystawnej, jedwabnej pościeli, zwisające ze ścian i wieszaków naręcza świecidełek, piramidy ustawione z kostek nasączonych wonnymi olejkami mydeł. A przede wszystkim wiercący w nosie zapach przypraw, herbaty oraz świeżo mielonej kawy. I niesamowity hałas: nawoływania reklamujących swój towar sprzedawców, krzyki targujących się kobiet… Trzeba jedynie uważać by nie zapuścić się zbyt głęboko w spożywczą część bazaru. Rozkładające się na słońcu mięso, oliwki w octowych zalewach, kozie sery wyeksponowane w plastikowych pojemnikach i suszący się na chodniku chleb pita to zbyt dużo jak dla przeciętnego europejskiego oka i nosa.

16 lipca • Latakia

Przed południem, po trzygodzinnej podróży z Aleppo (3 USD), wysiadamy na dworcu w Latakii. W chwilę później maszerujemy dziarsko do centrum rozglądając się przy okazji za niedrogim, a jednocześnie przyzwoitym noclegiem. Decydujemy się na troszkę podejrzany hotel, bez oficjalnego szyldu, przy jednej z głównych ulic prowadzących do portu (3 USD za osobę w pokoju dwuosobowym bez łazienki). Po chwili odpoczynku pod zbawiennym sufitowym wiatraczkiem próbujemy dostać się do pobliskiego zamku krzyżowców Qala’at Salah ad-Din. Ponieważ na publiczny bezpośredni transport w te rejony nie ma co liczyć, decydujemy się na polecany przez przewodniki wariant łączony: najpierw dojazd minibusem do wioski Al-Haffa, a następnie taksówkę do zamku. Udaje nam się zrealizować jedynie pierwszą część trasy. W Latakii, na jednej z ulic, łapiemy w ciemno autobus do al-Haffy (0.5 USD). W ciemno, bo nie jesteśmy przecież w stanie przeczytać wypisanych na przedniej szybie autobusu „robaczków”. Po półgodzinnej podróży przez podejrzane zarośla i dziwne zakamarki docieramy w końcu do Al-Haffy. Na miejscu okazuje się jednak, że nikt o interesującym nas zamku nie słyszał. Dla Syryjczyków nie ma jednak rzeczy niemożliwych. Po kilkuminutowych, podejrzanych naradach zgłasza się do kilku taksówkarzy. Za bajońskie wprost sumy oferują, że dowiozą nas, gdzie tylko sobie zażyczymy. Nie chcąc ryzykować, decydujemy się jednak wrócić jak najszybciej do Latakii, czym wprawiamy w niemałe zdumienie tutejszych mieszkańców.
Po powrocie pozostaje nam tylko spacer po mieście, bynajmniej jednak nie bezcelowy. Przez godzinę poszukujemy miejsca, gdzie moglibyśmy nabyć wodę mineralną i zaopatrzyć się w prowiant na następny dzień. Jak się okazuje, znalezienie w Syrii przyzwoitego sklepu spożywczego graniczy niemal z cudem. Ulice pełne są lepszych lub gorszych knajpek, w których jedyną pozycją z menu jest sprzedawany na wynos falafel, czyli smażone kulki z ciecierzycy, z plasterkiem pomidora, kiszonym ogórkiem, sosem oraz liściem mięty, zawinięte w gruby, czasem ciepły, placek pita. Nie brak też cukierni z przepysznymi słodyczami. Zwykły sklep spożywczy z pieczywem, nabiałem, wędliną i napojami to jednak w Syrii prawdziwy rarytas. Jeśli nie chce się jeść cały czas pity, pozostają suchary lub obwarzanki posypane sezamem, kupowane od ulicznych sprzedawców. Jogurt musi zostać zastąpiony smacznym, ale nie do wszystkiego pasującym, słonawym ayranem.
Szukając prowiantu zwiedzamy jednocześnie miasto. Latakia to niezbyt ładny port i centrum przemysłowe w jednym. Po ulicach przelewają się fale żółtych taksówek, od zdezelowanych mercedesów z lat 60., po najnowsze ekskluzywne modele. Bazary i butiki okupowane są przez młode, ubrane po „europejsku” dziewczyny. Królują tu obcisłe spodnie, najlepiej w kolorze fiołkowym lub różowym i bardzo ostre makijaże. Jedyny miejski park wieczorami zmienia się w ogromny piknik. Stragany z ostrygami, prażonymi pestkami słonecznika i gotowaną w kotłach kukurydzą zaopatrują w prowiant palących fajkę wodną i grających w trik-traka mężczyzn, plotkujące kobiety i rozwrzeszczane dzieci.

17 lipca • Homs

Przed południem buszujemy po bazarze w Latakii, a po południu wsiadamy w autobus do Homs (1.7 USD). Po trzech godzinach wysiadamy na oddalonym o 2 km. od miasta dworcu i w popołudniowym słońcu maszerujemy przez tereny wojskowe w stronę centrum. Zatrzymujemy się w hotelu Al – Rijat, jednym z niewielu znajdujących się w pobliżu głównej ulicy (6 USD za pokój dwuosobowy).
Homs wywołuje w nas co najmniej mieszane uczucia. Z jednej strony jest to miasto o autentycznie arabskim charakterze: centrum przemysłowo-handlowe, z mnóstwem sklepów sprzedających praktycznie wszystko. Z drugiej, jest to miejsce wybitnie nieprzyjazne dla turystów. Nic więc dziwnego, że praktycznie się ich tu nie spotyka. Stanowią oni ewenement na ulicach, w sklepach, w hotelach, atrakcję, która urozmaica mieszkańcom monotonię życia. Z turystów można się pośmiać, można im podokuczać, a nawet obrzucić kamieniami… Najbardziej uciążliwe są tutejsze dzieci, przewyższając wszystkie spotkane przez nas arabskie maluchy w domaganiu się nieuzasadnionego niczym bakszyszu.

18 lipca • Crac de Chevaliers

Rano, minibusem z Homs (1 USD), po półtoragodzinnej podróży, docieramy do Crac de Chevaliers, czyli arabskiego Qala’at al-Hosn (6 USD bilet normalny, 1 USD ulgowy). Warto było znosić trudy życia w Homs, by zobaczyć ten malowniczo położony zamek z czasów wypraw krzyżowych. Spacerując wśród częściowych ruin nie sposób odmówić uroku surowym szarym murom, przestronnym salom i tajemniczym, mrocznym zaułkom. Po południu, przystrojonym świecidełkami autobusem, pokonujemy trasę z Homs do Palmiry iry (1 USD). Dwugodzinna podróż stanowi atrakcję samą w sobie. Po pierwsze komfort jazdy. Siedząc na taboretach w przejściu między fotelami odczuwamy dotkliwie nierówności wyboistej, pustynnej drogi. Po drugie przesuwające się za oknem krajobrazy. Tu zaczyna się nasza przygoda z pustynią. Pomarańczowy piasek i karłowate szaro-zielone krzaczki ciągną się po horyzont.
Późnym popołudniem witają nas ruiny starożytnej oazy: Świątynia Baala i imponująca kolumnada. Palmira to pustynna oaza, która przez wieki była obowiązkowym przystankiem dla karawan wędrujących szlakiem znad Zatoki Perskiej do wybrzeża Morza Śródziemnego. Pochodzące z tego okresu zabytki ujawniają ogromne bogactwo jej mieszkańców. Możni kupcy i wybitni obywatele uwiecznili się na fundowanych przez siebie posągach, kolumnach, płaskorzeźbach, a przede wszystkim w epitafiach i freskach zdobiących ściany piętrowych grobowców.
Dziś, mieszkańcy Palmiry utrzymują się głównie z turystyki i ogrodnictwa. Nie trudno znaleźć tu tani i przyzwoity hotel, czy dobrą knajpkę ze zróżnicowanym menu. Po krótkim odpoczynku w hotelu Baal Shamen znajdującym się tuż przy głównym rondzie (6 USD za bardzo przytulny dwuosobowy pokój z łazienką) wybieramy się na wieczorny spacer po oazie. Znęceni „egzotycznym” w tym miejscu szyldem Pancakes udajemy się na szaleńczo drogie naleśniki (3 USD za skromną porcję). Wpisy w książce gości zdradzają, podobną do naszej, kulinarną desperację wszystkich podróżujących po Syrii turystów – gotowość zjedzenia i zachwycenia się wszystkim co nie jest falafelem

.

19 lipca • Palmira

Z samego rana udajemy się do Muzeum Etnograficznego (6 USD bilet normalny, 1 USD ulgowy). Dość skromne i skostniałe wystawy z przerażającymi, odrapanymi manekinami, raczej nie zachwycają pomysłowością i zmysłem artystycznym ich twórców. Niedostatki estetyczne rekompensują jednak mili pracownicy, którzy bardzo chętnie i wyczerpująco odpowiadają na wszelkie pytania dotyczące arabskiej, a zwłaszcza beduińskiej kultury. Bogate w eksponaty i z pewnością warte odwiedzenia jest Muzeum Archeologiczne (6 USD bilet normalny, 1 USD ulgowy). Prezentowane są tu rzeźby, fragmenty nagrobków, naczynia, biżuteria i inne „archeologiczne drobiazgi”. Niespecjaliści mogą jednak czuć się wśród nich troszkę zagubieni, bo opisy w europejskich językach należą, niestety, do rzadkości.
Wielkich kłopotów przysparza nam świątynia Baala, najlepiej zachowany kompleks palmirskich ruin, jedyny, w którym obowiązują bilety wstępu. Jak wszędzie w Syrii uznawana jest tu karta ISIC i, jak wszędzie, różnica cen pomiędzy biletem normalnym a ulgowym wynosi, bagatela, 5 USD! Z powodu licznych fałszerstw, kasjerzy honorują tylko karty wypisane maszynowo, co w Polsce należy jeszcze do rzadkości. Zresztą, jak się okazuje, nie tylko w Polsce, bo spotkani przed wejściem do świątyni Anglicy też mają podobny problem. Nie pomagają żadne wyjaśnienia. Anglicy, ze zrezygnowaną miną, kupują normalne bilety. My natomiast, postanawiamy nie dać za wygraną i idziemy ze skargą do dyrektora muzeum. Z trudem udaje nam się uzyskać audiencję. Za to, kiedy wreszcie dostępujemy tego zaszczytu, uzyskujemy pełne poparcie i list żelazny od najważniejszej osobistości w Palmirze.
Resztę ruin, a w tym imponującą drogę kolumnową, łuk triumfalny, marmurowe łaźnie Dioklecjana, agorę i teatr, zwiedzać można przez całą dobę, nie obowiązują też żadne bilety. Na sjestę najlepiej wybrać się do restauracji-oazy znajdującej się w połowie drogi między miasteczkiem a ruinami. Warto wydać parę groszy, by w przyjemnym basenie móc odpocząć od wrzącego piasku wokół ruin. A po kąpieli, genialna w tym klimacie tabula, czyli orzeźwiająca sałatka z pomidorów, ogórków, pietruszki i pszennej kaszki oraz filiżanka słodkiej jak syrop herbaty.
Po południu jeden z pracowników Muzeum Archeologicznego proponuje nam godzinną wycieczkę jeepem do znajdujących się w pobliżu Palmiry grobowców (7 USD za samochód). Najciekawszym i najlepiej zachowanym jest ogromny, kilkupiętrowy Grobowiec Trzech Braci składający się z ponad czterystu niszy grobowych.

20 lipca • Damaszek

Pierwszą część wizyty w Syrii kończymy w Damaszku. Po trzech godzinach podróży (2 USD) autobus dociera na Dworzec Harasta, znajdujący się 6 km na północ od centrum. Do Placu Męczenników, serca miasta, docieramy więc taksówką (2 USD). I znów czeka nas godzinne poszukiwanie hotelu. Nie jest łatwo, bo dzielnica tanich hoteli przy Placu Męczenników, to jednocześnie dzielnica domów publicznych. Bardzo często podchodząc do hotelowej recepcji spotykamy się z podejrzanymi uśmieszkami lub wręcz odmową wynajęcia pokoju. Pewnie nie wyglądamy na potencjalnych klientów. W końcu decydujemy się na hotel Al-Rafdin w jednej z przecznic odchodzących od Placu Męczenników (15 USD za pokój czteroosobowy z łazienką).
Po krótkim odpoczynku ruszamy w pogrążające się coraz bardziej w mroku miasto. Damaszek nocą potrafi oczarować. Oświetlone ciepłym światłem zaułki, stare, kamienno-drewniane domy i zawieszone nad ulicami girlandy zielonych pnączy tworzą niespotykane przez nas dotąd w Syrii wrażenie bajkowej lekkości. Ludzie przechadzający się po ulicach wyglądają na mniej zatroskanych niż w Homs czy Aleppo. Wszędzie czuje się atmosferę świątecznej niefrasobliwości. W jednej ze staromiejskich knajpek postanawiamy spróbować damasceńskiej lekkości bytu. Raczymy się herbatą i gorącym, potwornie słodkim sokiem malinowym oraz aromatyczną nargilą, czyli słynną arabską fajką wodną. Do hotelu docieramy z bardzo ciężkimi głowami…

21 lipca • Damaszek

Poranek przeznaczamy na załatwienie wszelkich formalności związanych z wizą jordańską. Po oddaniu hołdu biurokracji ruszamy w trasę po Damaszku. I znów pół dnia poświęcamy na to, co w Syrii należy do turystycznego kanonu, czyli buszowanie po bazarze. Damasceński suq al-Hamadiyyeh być może nie zachwyca atrakcyjnością asortymentu, jest jednak z pewnością jednym z najpiękniejszych architektonicznie. Stary, dziurawy jak sito dach przepuszcza drobne promienie światła. Panujący tu półmrok oświetlany jest przez dwa rzędy kolorowych neonów i wiszące w witrynach sklepów nagie żarówki. Ściany pełne są ciekawych detali architektonicznych. Gdzieniegdzie, nad sklepami, wprost z kamiennych murów, wyrastają drewniane minbary. Jednak najbardziej przyciągającą wzrok wszystkich obcokrajowców ozdobą jest, zwisająca z dachu, ogromna „bombka” otoczona sztucznymi kwiatami i migającymi lampkami choinkowymi, którą udekorowano portretami Asadów.
Boczna bazarowa uliczka prowadzi nas w okolice Meczetu Umayyadów (1 USD), jednego z największych i najcenniejszych meczetów świata, a jednocześnie miejsca gdzie życie religijne współistnieje ze świecką codziennością. Jest to, podobnie jak każdy inny większy meczet, nie tylko miejsce modlitwy, ale także miejsce odpoczynku, dające możliwość chwilowego oderwania się od hałasu miasta. W ogrodach, podcieniach zewnętrznych dziedzińców, a nawet na miękkich dywanach w sali modlitw, nie trudno dostrzec drzemiących mężczyzn lub plotkujące kobiety. Obok, wokół cieszących się niezwykłym szacunkiem świętych mężów, ubranych w długie białe galabije gromadzą się grupki wiernych w poszukiwaniu natchnienia lub nauki.
Po wyjściu z Meczetu Umayyadów wstępujemy na chwilę do Pałacu Azema (6 USD bilet normalny, 1 USD ulgowy). Bogactwo zdobień i misternych detali architektonicznych sprawiają, że pałac jest niemal ucieleśnieniem europejskich wyobrażeń orientalnego przepychu. Zielone, pełne róż i cyprysów patia z marmurowymi fontannami zachęcają do odpoczynku, zwłaszcza podczas południowych upałów. Niestety, w zabudowaniach należących do kompleksu pałacowego mieści się obecnie Muzeum Syryjskiej Sztuki i Tradycji, przedstawiające, w podobnie koszmarny, jak w Palmirze, sposób, życie dawnej Syrii.
Wieczorem, po uprzednim odwiedzeniu Muzeum Narodowego (6 USD normalny, 1 USD ulgowy), czas na spacer po uliczkach spokojnej dzielnicy chrześcijańskiej, pełnej walących się drewniano-kamiennych domów, zagraconych podwórek i ślepych zaułków.

22 lipca • Amman

Rano, z Dworca Baramke, w południowej dzielnicy miasta, państwowym autobusem Karnak, odjeżdżamy do Ammanu (12 USD). Na granicy żegnamy się z wizerunkami Asadów i witamy nowe, przedstawiające zmarłego w 1999r. króla Husajna oraz jego syna, obecnie panującego Abdullaha II.
Po czterech godzinach lądujemy na Dworcu Abdali w Ammanie. W południowym skwarze maszerujemy około 2 km w dół King Hussain Street do centrum miasta, gdzie ulokowały się najtańsze hotele. Zatrzymujemy się w przyjemnym i bardzo popularnym wśród międzynarodowych turystów Farah Hotel (13.5 za pokój dwuosobowy bez łazienki; 3 USD za materac na dachu).
Po południu, zachwyceni ilością restauracji, w których spróbować można czegoś innego niż falafel lub kebab, z entuzjazmem zamawiamy polecanego przez przewodniki fula, czyli pastę z fasoli. Wygląda nieciekawie, smakuje nieciekawie, a właściwie nie smakuje w ogóle, ale za to, w połączeniu z sałatką i chlebem pita, zapewnia przyjemne uczucie sytości.
Po posiłku czas na coś dla ducha, czyli zwiedzanie Ammanu. Centrum miasta, pełne bardziej lub mniej ekskluzywnych butików, przypomina handlowe dzielnice europejskie z interesującą nutką orientalną w postaci niczym nieuregulowanego ruchu ulicznego i, przewijających się we wszystkich kierunkach, tłumów ludzi. Jedyne atrakcje turystyczne zasługujące na powyższe miano to kompleks rzymskich zabudowań na jednym z wielu ammańskich wzgórz oraz, rozciągający się u jego stóp, rzymski amfiteatr

.

23 lipca • Jerash

O ile sam Amman ma niewiele do zaoferowania spragnionym wrażeń turystom, o tyle jego okolice pełne są wartych odwiedzenia miejsc. Jednym z nich jest antyczne miasto Jerash, oddalone o godzinę drogi minibusem z Dworca Abdali (0.7 USD).
Pierwsze wrażenie zaraz po wkroczeniu na teren ruin nie zachwyca. Przy samym wejściu stragany z pamiątkami, przede wszystkim buteleczkami z kompozycjami usypanymi z kolorowego piasku oraz bardzo drogie bilety wstępu (7.5 USD). Zanim jeszcze dojdzie się do ruin, nie sposób się pohamować i nie kupić choćby niepozornego drobiazgu. Skuszeni przez bardzo sympatycznego sprzedawcę, Czerkiesa z pochodzenia, decydujemy się na dwie buteleczki z piaskowymi kompozycjami. Oczywiście, zostajemy obowiązkowo zaproszeni na herbatę. Sącząc syropowaty płyn, dyskutujemy z naszym gospodarzem o rzeczach banalnych i śmiertelnie poważnych: od kurtuazyjnej wymiany zdań o Jordanii i Jordańczykach, po kwestie dotyczące piekła i raju i deklaracje chrześcijańsko-muzułmańskiego ekumenizmu.
Po godzinnej sjeście przekraczamy wreszcie Bramę Południową prowadzącą do ruin miasta. Do najciekawszych obiektów należy Łuk Triumfalny ufundowany przez mieszkańców na cześć cesarza Hadriana oraz Świątynia Artemidy z obracającą się wokół własnej osi kolumną.
Do Ammanu wracamy samochodem z przypadkowo poznanym Palestyńczykiem. Na targu na przedmieściach towarzyszymy naszemu znajomemu podczas kupowania owoców, uczestnicząc jednocześnie w praktycznym kursie targowania. Mustafa zatrzymuje się najpierw przy kilku straganach, próbuje i, z wystudiowanym niesmakiem, pyta o cenę. Po chwili podchodzi do kolejnego sprzedawcy i ponownie odgrywa swoje przedstawienie. W końcu, po zapoznaniu się z lokalnymi cenami, przystępuje do targowania. Początkowo odrzuca wszystkie propozycje. W końcu łaskawie zgadza się wypić proponowaną przez handlarza herbatę. Po ostatecznym uzgodnieniu ceny, kupuje kilka skrzynek śliwek, granatów, owoców kaktusa i fig. Po załadowaniu ich do samochodu częstuje nas niemal wyrwaną z rąk sprzedawcy herbatą. Na sam koniec, już pod hotelem wręcza nam kilka plastikowych reklamówek wypełnionych po brzegi owocami.

24 lipca • Morze Martwe

Grzechem byłoby być w Jordanii i nie zobaczyć najgłębszej na świecie depresji oraz, co najważniejsze, nie wykąpać się w Morzu Martwym. Niestety, Jordania, w przeciwieństwie do Izraela, nie posiada w dolinie Jordanu szeroko rozbudowanej infrastruktury turystycznej. Jedyną publicznie dostępną plażą w okolicach Ammanu jest skrawek brudnego piasku należący do Government Resthouse w Suweimeh. Aby się tam znaleźć należy dojechać taksówką z centrum Ammanu na Dworzec Muhadżerin (około 1.5 USD). Na dworcu znaleźć minibus jadący do South Shuneh (0.7 USD). Dobrze jest uprzedzić kierowcę, że chce się dotrzeć nad Morze Martwe. W czasie jazdy zatrzyma on z pewnością mijany po drodze minibus do Suweimeh, do którego należy szybciutko się przesiąść (0.3 USD). Wydaje się skomplikowane, ale w rzeczywistości jest to powszechna i wielokrotnie przetrenowana praktyka.
Cóż można rzec o kąpieli w Morzu Martwym? Z pewnością nie jest to nic przyjemnego, ale spróbować trzeba. Woda jest gorąca, gęsta i, oczywiście, przeraźliwie słona. Wbrew słynnym zdjęciom, wcale nie tak łatwo położyć się na plecach i czytając spokojnie gazetę, sięgać co jakiś czas po dryfującego obok drinka. Słona woda, nie wiedzieć jak i kiedy, dostaje się podstępem do oczu, a wtedy nie pozostaje nic innego, tylko jak najszybciej dostać się do prysznica. Zniechęconym pozostaje skorzystanie z kolejnej, tym razem bardzo przyjemnej, atrakcji, jaką oferuje Morze Martwe – błotnej maseczki. Porcja na całe ciało za 3 USD może wydawać się dość droga, ale efekt jest rzeczywiście zdumiewający. Już po kilkunastu minutach skóra staje się bardziej gładka i miękka.

25 lipca • Petra

Nadszedł wreszcie czas, by pojechać do długo oczekiwanej Petry. Z Dworca Wahadat w południowym Ammanie odjeżdża codziennie kilka bezpośrednich minibusów (3.7 USD). Po trzygodzinnej podróży Drogą Królewską autobus dociera wreszcie do słynnego, wykutego w czerwonej skale, miasta, a właściwie do pobliskiej wioski Wadi Musa, obsługującej cały ruch turystyczny w Petrze. Wadi Musa, to głównie hotele, od bajecznie luksusowych, znajdujących się najbliżej wykopalisk, do tych z najniższego przedziału cenowego. Bez problemu więc, każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i wytrwale szukać. Godny polecenia Petra Gate Hotel znajduje się przy głównej trasie prowadzącej z Wadi Musa do Petry (3 USD za osobę w dormitorium, 2 USD za materac na dachu).
Po południu postanawiamy poznać przedsmak tego, co czeka nas jutro, i wybrać się taksówką do Małej Petry Al-Barid, czyli pozostałości neolitycznej wioski wykutej w skałach kilka kilometrów na zachód od Wadi Musa. Są z pewnością mniej imponujące niż słynny „oryginał”, ale też warte odwiedzenia. Szczególnie polecane dla miłośników skalnej wspinaczki. Wycieczka kosztuje około 9 USD, w zależności od tego jak dobrzy jesteśmy w targowaniu.

26 lipca • Petra

Wczesnym rankiem ruszamy w stronę Petry. U bram nabatejskiej stolicy, po przejściu przez kasę, nasze portfele stają się lżejsze aż o 30 USD! Cóż, za możliwość stąpania po śladach Indiany Jonesa trzeba słono płacić.
Przygoda z Petrą zaczyna się, monumentalnie i tajemniczo – prawie półgodzinną wędrówką przez skalny wąwóz Al-Siq. Wąskie, kręte przejście pomiędzy czerwonymi ścianami skalnymi potęguje niecierpliwość. Działa jak klasyczny filmowy suspence, trzyma w napięciu, zapowiada coś niezwykłego. Nagle wąwóz urywa się, a zza naturalnej skalnej bramy wyłania się Skarbiec Al-Khazneh. Jego oświetlona silnym słońcem fasada lśni pełną paletą czerwieni. Za skarbcem rozciąga się centrum nabateńskiego miasta. Kilkadziesiąt wykutych w skale grobowców o zniszczonych przez deszcz i wiatr, jakby rozmytych ścianach. Dominuje czerwień, ale jej odcienie ułożone są warstwowo, co w efekcie daje wrażenie nieregularnej tęczy. I wreszcie, na sam koniec, długa i męcząca wspinaczka po wykutej w skale drodze do Al-Deir Klasztoru. Jego fasada, podobna do fasady Skarbca, wznosi się na wysokość 45 m. Z trudem wspinamy się po kamiennym murze, a następnie śliskich, skalnych schodkach prowadzących na szczyt wieńczącej budowlę kopuły. Widok może nie zapiera tchu w piersiach, ale samo wejście i spojrzenie z góry na stojących u stóp budowli ludzi, daje dużo satysfakcji.
Petra to jednak nie tylko zabytki i piękne, na pół pustynne, krajobrazy. To także, podobnie jak w Palmirze, tabuny niesamowitych beduińskich dzieci. Kręcą się wszędzie, próbują sprzedać co tylko się da: wodę mineralną, koraliki, kolorowe kamyki jakich pełno dookoła. Cudownie umorusane, z ogromnymi, czarnymi oczami i wysmarowanymi henną koniuszkami palców. Nawet gdy domagają się bakszyszu, robią to w tak ujmujący sposób, że wprost nie sposób im odmówić.

27 lipca • Wadi Rumm

Dziś, druga po Petrze, najważniejsza atrakcja turystyczna Jordanii, czyli pustynia w okolicach Wadi Rumm. Zrywamy się o piątej rano, by zdążyć na jedyny odjeżdżający w tym kierunku z Wadi Musa autobus (4.5 USD). Po półtoragodzinnej podróży przez pustynię, docieramy wreszcie do osławionej przez Lawrence’a z Arabii beduińskiej osady. Niestety, ani przy wjeździe, ani później nie spotykamy, tak barwnie opisywanego we wszystkich folderach, pustynnego patrolu. Namiotów beduińskich też jak na lekarstwo, mijamy ich po drodze zaledwie kilka. Samo Wadi Rumm też nie do końca odpowiada swej romantycznej sławie. Osada składa się betonowego bunkru, w którym mieści się Government Rest House, dwóch sklepów spożywczych, restauracji oraz kilku brzydkich, murowanych gospodarstw. Beduińskie namioty, stada kóz i wielbłądzie karawany spotkać można dopiero kilka kilometrów dalej, na otwartej pustyni.
Po załatwieniu niezbędnych formalności, czyli wykupieniu noclegu na dachu Government Rest House (3 USD), decydujemy się na całodzienną wycieczkę jeepem po pustyni (67.5 USD za osiem osób). Początkowo, trochę zawiedzeni, jedziemy w sznurze podobnych do naszego samochodów, utartym od lat szlakiem śladami pułkownika Lawrence’a. Potem, w miarę upływu dnia, spotykamy na swej drodze coraz mniej ludzi, atmosfera robi się mniej turystyczna, bardziej kameralna, przyjacielska. W południe zatrzymujemy się na dwugodzinną sjestę, z gotowaną na ognisku beduińską herbatą, ciasteczkami i jogurtem. W ramach walki z sennością, nasz sympatyczny szofer, proponuje partyjkę beduińskiej gry. Zasady nie są zbyt skomplikowane, choć chyba nie do końca je rozumiemy. Przypominają znane wszystkim kółko i krzyżyk w połączeniu z warcabami. W wydrążone w ziemi dziurki wkłada się jasne i ciemne kamyki, a następnie próbuje zbić kamyki przeciwnika. Po sjeście druga część przejażdżki po pustyni. Tym razem widoki w niczym nie dobiegają od wzniosłych opisów w folderach. Czerwony piasek, wyrastające z niego jakby „nalane” wzniesienia i kamienne mosty przypominają niemal marsjański krajobraz.

28 lipca • Aqaba

To co najpiękniejsze w Jordanii – wczoraj pustynia, dziś Morze Czerwone. Porannym autobusem przejeżdżamy z Wadi Rumm do Aqaby (3 USD). W recepcji znajdującego się w pobliżu dworca hotelu Petra (3 USD za materac na dachu) wykupujemy całodniową wycieczkę łodzią w okolice rafy koralowej (13.5 USDza osobę). Szumna nazwa „glass boat” jest, być może, trochę myląca. W rzeczywistości łódka ma jedynie malutkie okienko, przez które można oglądać koralową rafę, porośnięty ukwiałami wrak tureckiego statku oraz, niestety, tony śmieci. Z pewnością jednak warto zafundować sobie taką przyjemność. Podczas gdy temperatura w Aqabie przekracza 45°C (nie wspominając nawet o przerażającej wilgotności), na łódce czuje się delikatny powiew morskiej bryzy.
Po południu krótki spacer po mieście. Jeśli odwiedzi się już jedyną historyczną atrakcję turystyczną jaką jest XIV-wieczny fort mamelucki, pozostaje długa wędrówka po sklepach. Cała Aqaba to obecnie wydzielona strefa ekonomiczna, gdzie niemal wszystkie punkty handlowe sprzedają swe towary po cenach wolnocłowych. Trzeba jednak uważać by zbytnio nie rozpędzić się z zakupami, bowiem przy wyjeździe z Aqaby każdego czeka przejście przez solidną odprawę graniczną.

29 lipca • Aqaba, Amman

Nadszedł czas powrotu. Bez pośpiechu, z wieloma przystankami, ale jednak… Przed południem łapiemy w Aqabie autobus do Ammanu (4.5 USD). Po sześciu godzinach docieramy na miejsce. Zatrzymujemy się w znajomym już nam Farah Hotel.

30 lipca • Amman, Aleppo

Dzień powolnej i męczącej podróży. Najpierw, kilka godzin czekania na Dworcu JETT (w okolicach dworca Abdali) na autobus z Ammanu do Damaszku (7.5 USD). Do Damaszku, na południowy Dworzec Baramke, docieramy niestety dopiero wieczorem. Szybko łapiemy taksówkę i, mając nadzieję, że uda nam się jeszcze znaleźć jakiś transport do Aleppo, każemy się zawieść na północny Dworzec Harasta (1 USD). Po kilku minutach siedzimy już w, złapanym w ostatniej chwili, autobusie do Aleppo (3 USD).

31 lipca • Aleppo, Alanya

Kolejny dzień naszego marszu na północ. W Aleppo kupujemy bilet do Antakyi (3 USD), gdzie, po trzech godzinach podróży, przesiadamy się w autobus do Alanyi (15 USD). Szkoda, że ten ostatni odcinek pokonujemy nocą, bo trasa jest piękna. Wije się serpentynami pomiędzy wzniesieniami gór Taurus a Morzem Śródziemnym. Wyjątkowo, jak na Turcję, jeździ się tu wolno, bo droga, choć malownicza, jest bardzo niebezpieczna.

1 sierpnia • Alanya

Bladym świtem dojeżdżamy do Alanyi. Wysiadamy z autobusu w samym środku śpiącego jeszcze w najlepsze miasteczka i niemal natychmiast uświadamiamy sobie, że w tym miejscu wszystko się zmienia. Już nie będzie brudu, czasem denerwującego, czasem malowniczego. W przeszłość odchodzą problemy ze znalezieniem zróżnicowanego jedzenia. Skończyły się podróże „ogórkami”. Wydawałoby się, że można się tylko cieszyć, a jednak… będzie nam brakowało dreszczyku emocji, trudności, kłopotów… Przynajmniej coś się działo, trzeba było myśleć i kombinować.
Tu też trzeba kombinować, ale nie jest to już tak interesujące, nie daje tyle satysfakcji. Sprowadza się głównie do długiego poszukiwania najtańszego wariantu. Alanya to bowiem typowo turystyczne miasteczko, oferujące wszystko co może być do szczęścia potrzebne za kosmiczne, niestety, pieniądze. Pełno tu drogich, ekskluzywnych hoteli nastawionych na obsługę głównie Niemców i Skandynawów. Cudem udaje nam się znaleźć w miarę tani hotel Al-Baba (Iskele Cad.6; 8 USD za pokój dwuosobowy bez łazienki).
W Alanyi jest tylko jedno miejsce gdzie choć przez chwilę można odetchnąć od wszechobecnych tłumów roznegliżowanych plażowiczów – resztki starego miasta przycupnięte wokół twierdzy Kale. Droga do niej jest dość stroma, ale warto się zmęczyć, by, choć przez pół godziny, móc, we względnej samotności, pokontemplować widok ze skalistego półwyspu. Turystów, którzy w większości pokonują tę drogę taksówkami, spotyka się ponownie dopiero na szczycie, tuż pod samą cytadelą.
Po drodze na plażę warto wstąpić choć na chwilę do Damlataþ Maðarasý, groty Kapiący Kamień, której wyjątkowo wilgotna atmosfera służy podobno chorym na astmę. Stalaktyty i stalagmity są tu rzeczywiście niczego sobie, zwłaszcza, że zadbano o odpowiednie oświetlenie.
Jak w każdej większej nadmorskiej miejscowości tureckiej, na znudzonych plażowaniem, czekają stateczki wycieczkowe, na których pokładzie zwiedzić można wybrzeża półwyspu oraz obejrzeć okoliczne jaskinie. Nie trzeba pewnie wspominać, że nie jest to tania rozrywka (ok.10 USD). Gdy nadchodzi wieczór, w Alanyi, trudno się nudzić. Dyskotek, restauracji i kafejek różnego rodzaju jest tu pod dostatkiem. Także spacer główną promenadą miasta może być atrakcją samą w sobie: kolorowe neony, konkurująca ze sobą muzyka dobiegająca z każdej kawiarenki i sklepu. Trzeba przyznać, że po miesiącu „wstrzemięźliwej” rozrywki arabsko-tureckiej, zapach „zgniłego” Zachodu sprawia dużą frajdę.

2 sierpnia • Antalya

Trudno nam usiedzieć w jednym miejscu. Jeszcze niedawno obiecywaliśmy sobie, że na śródziemnomorskim wybrzeżu będziemy odpoczywać, leżeć plackiem na plaży, co jakiś czas zanurzając się tylko w cieplutkiej wodzie, tymczasem kilka godzin wystarczyło, żeby się wynudzić. Szybka decyzja i już jesteśmy w autobusie do Antalyi (3 USD). Po dwóch godzinach docieramy na miejsce i, tym razem bez większych kłopotów, w starej dzielnicy Kaleiçi, przy samym porcie, znajdujemy niedrogi i bardzo przyjemny pensjonat Soyler Pensjon (8 USD za pokój dwu- osobowy z łazienką). Antalya to też kurort, ale, prócz nadmorskiego położenia i podobnie brzmiącej nazwy, z Alanyą ma niewiele wspólnego. To przede wszystkim ogromne miasto, głośne, tłoczne i, o dziwo, bardzo przyjemne. Dla zmęczonych i leniwych – kawałek plaży, dla spragnionych rozrywki – kluby, kafejki i kino z tanimi biletami, a dla romantyków – nadmorska promenada oraz urocze uliczki starej dzielnicy Kaleiçi. Ta ostatnia to nie tylko kolorowe, wymuskane kamieniczki, ale też kilka ciekawych zabytków rzymskich i muzułmańskich, a wśród nich oryginalny Kesik Minare, czyli tzw. Ucięty Minaret o płaskim, jakby spiłowanym czubku.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ciężkie jak ołów, gorące powietrze…

3 sierpnia • Antalya

Podmiejski park i Yukarý Düden þelalesi, czyli Górny Wodospad Düden
Do Aþaðý Düden þelalesi czyli Dolnego Wodospadu Düden niestety nie dotarliśmy. Dojechaliśmy, co prawda, do Lara Beach, w okolicach której, strumień Düden wpada do morza, przespacerowaliśmy się po skalistym brzegu, ale nie udało nam się dojrzeć niczego, co mogłoby wskazywać na obecność wodospadu. Najprawdopodobniej jest on widoczny tylko od strony morza, co oznacza, że, aby go zobaczyć, trzeba wykupić wycieczkę łodzią.

4 sierpnia • Bursa

Rankiem, po całonocnej podróży, docieramy do Bursy (12 USD), pierwszej stolicy Osmańskiego Imperium. Choć czas spędza się tu miło, leniwie, bez gonienia i przepychania się w gęstym tłumie, to zabytków jest tu raczej niewiele. Trasę z dworca do centrum pokonujemy bezpośrednim autobusem (0.5 USD). Pokój wynajmujemy w Günea Hotel (Inebey Cad. 75, 10 USD za pokój dwuosobowy bez łazienki), jedynym tanim hotelu w centrum. Po krótkim odpoczynku kierujemy do pobliskiego Ulu Camii, czyli, znajdującego się w samym centrum miasta, Wielkiego Meczetu, uchodzącego za arcydzieło architektury seldżuckiej. Tuż obok rozciąga się Bedesten, czyli kryty targ otoczony wąskimi uliczkami, pełnymi rozmaitych sklepików i kawiarenek urządzonych w starych karawanserajach. Mało tu orientalnego hałasu, brudu, bałaganu, za to dużo luksusowych towarów, zwłaszcza wyrobów z jedwabiu, specjalności Bursy.
Bursa, zwiedzana według wytycznych oficjalnego przewodnika, to przede wszystkim miasto grobowców. Jeden z nich, Yeail Türbe, czyli Zielone Mauzoleum, uchodzi za symbol Bursy. Miasto słynie też z gorących źródeł mineralnych. Leczniczych kąpieli zażywać można w zabytkowych łaźniach znajdujących się w okolicach dzielnicy Muradiye

.

5 sierpnia • Bursa, Stambuł

Powoli żegnamy się z Turcją. Przed południem wsiadamy w autobus do Stambułu (5 USD). Po południu ostatnie zakupy na bazarze, ostatni spacer w okolicach Błękitnego Meczetu i Hagia Sofii, ostatnia jabłkowa herbata, ostatnie nocne zdjęcia…

6 – 7 sierpnia • Stambuł, Bukareszt, Warszwa

Podróż do Polski. Najpierw autobusem ze Stambułu do Bukaresztu. Następnie cały dzień spędzony w McDonald’s na Dworcu Gara du Nord. I wreszcie pociąg Karpaty do Warszawy.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u