Treking w górach Zanskar – Anna Machowska

Anna Machowska

Strona ta zawiera nasze wspomnienia z wyprawy do Indii w 2006 roku.

Wzięły w niej udział 4 osoby. Rozpiętość wiekowa – 23-50 lat.

Głównym celem było przejście jednego z najładniejszych i najtrudniejszych (ze względu na pokonywane wysokości) szlaku z Lamayuru do Padum. Pierwotnie zamierzaliśmy pokonać również drugi odcinek trekingu, z Padum do Darczy, ale po drodze zmieniliśmy plany.

Może kiedyś jeszcze ….

29.06 (czwartek – dzień 1) Odlot

O godzinie 6 rano Paweł zabiera nas na lotnisko Okęcie. Jedziemy razem z Asią, Wojtek z Marysią jadą oddzielnie. Samolot do Moskwy odlatuje o godzinie 11:00. Mamy, niestety, problem z bagażem – podręczny jest zbyt wielki, trzeba się trochę przepakować. Udaje się jednak przemycić cały bagaż, chociaż jest nadwaga. Szwendamy się w strefie wolnocłowej, kupujemy wodę, Marysia – wódkę żołądkówkę ku ewentualnemu pokrzepieniu, strapionych indyjską dietą, żołądków. Mamy czas na wypicie kawo-herbaty i jakieś ciastko. Ruszamy do odprawy. Tu już na wstępie tracę swój pilniczek, bo, jak blondynka, spakowałam do podręcznego wszystkie kosmetyki i rzeczy im towarzyszące. Dowożą nas autobusem do samolotu SU 102, “zdrastwujtie” i lecimy. Po dwóch godzinach lądujemy na Szeremietiewie. Wysiadamy przez rękaw i idziemy dookoła budynku do części, w której oczekiwać będziemy na odprawę do Delhi snując się po alei pełnej stoisk kosmetycznych. W końcu, z braku wolnych miejsc siedzących, lądujemy na schodach prowadzących na I piętro, jak cała rzesza innych podróżnych. Koło godziny 18:00 wyświetla się nasz lot i stajemy w kolejce do odprawy. Tu trzeba zdjąć buty, które też są poddane prześwietleniu. Wszystko wkładamy do koszyczka i odbieramy po drugiej stronie taśmy prześwietlacza. Jest OK. Odlot o godzinie 19:25, już czasu moskiewskiego. Przy nas odprawiane są loty do Paryża i do Pragi. Stewardessy biegają i krzyczą „Pariż” i „Prag”, ale nikt nie reaguje, bo ich akcent nie pozwala się nawet domyślić potencjalnym adresatom, że to do nich jest skierowane ogłoszenie. Wreszcie przychodzi kolej na nas – trochę zmęczeni czekaniem wsiadamy przez rękaw do samolotu. Siedzenia trzy po trzy, czyli cała masa ludzi. Wojtek gaworzy z Rosjanką w sąsiednim rzędzie, Eleną. Okazało się, że ona leci do swojego guru na miesięczny kurs. Ona – mały plecaczek, parasolka przeciwsłoneczna, karimata, ja – 25 kg bagaż zasadniczy +7 kg podręczny. Lecimy. Karmią nas zestawami wegetariańskimi lub mięsnymi, do tego soki, kawa lub herbata. Lecimy 6 godzin.

Przed godziną 8:00 lądujemy w Leh, na wysokości 3500 m npm. Dość długo czekamy na bagaże na małym lotnisku. Trochę przerażeni, że zaraz da o sobie znać choroba wysokogórska, wypełniamy formularze pobytowe. Odbieramy bagaż i wychodzimy na zewnątrz. Mimo, że wiedzieliśmy, gdzie chcemy nocować (Nangyal Guest Hous w dzielnicy Chunspa), to i tak dajemy się porwać Mustafie i wybranemu przez niego kierowcy. Jedziemy jeepem do hotelu Mustafy, ale nam się nie podoba i cena, i hotel. Kierowca jednak namawia nas, żebyśmy się nie zniechęcali i jeszcze pojechali z nim kawałek dalej. No to jedziemy do hotelu Kani-ka i zostajemy – 300 R za pokój 2-osobowy z łazienką i ciepłą wodą. Idziemy spać (ależ te łóżka twarde!). Wojtek w tym czasie czyni rekonesans po mieście i zawiera pierwsze znajomości. Po południu (słonecznie) idziemy wszyscy w miasto. Pierwsze pozdrowienia “julej”, za którymi będziemy później tęsknić w innych rejonach Indii. Kręcimy się po centrum, czynimy rozeznanie w urzędzie pocztowym. Zajmuje on kącik w pomieszczeniu, w którym mieści się informacja turystyczna. Całe wyposażenie to stare biurko i krzesło. Kupujemy znaczki, smarujemy je klejem ze słoiczka i dorzucamy swoje listy na stosik korespondencji gromadzonej w kącie na podłodze. Idziemy na pierwszą kolację na dachu, obok punktu, w którym można kupić za symboliczną opłatę (7 R) wodę do picia. Jemy pierwsze tybetańskie dania – pierożki momo (30R) i chowmena (20R), wypijamy pierwsze lassi (15R). Ciemność zapada nagle i niespodziewanie o godzinie 20. Po kolacji wracamy do Kani-ka. Jest piątek, więc łykamy po jednej tabletce arachinu i idziemy spać. Trochę nas przytyka ta wysokość. W zasadzie wszystko jest w porządku, kiedy się poruszamy, ale kiedy kładziemy się spać, nagle zaczynamy mieć problem z oddychaniem – brakuje nam powietrza w piersi. Gwarantuje to totalne rozbudzenie, kolejne podejście do wyrównania oddechu, próbę zaśnięcia i kolejne przytkanie. Jakoś jednak usypiamy.

01.07 (sobota – dzień 3) Leh

Wstajemy rano. Zamówiony poprzedniego dnia zestaw śniadaniowy to omlety. Z jadalni mamy wspaniały widok na góry Zanskar i na szczyt Stok Kangri (6123 m npm). Po śniadaniu idziemy na dworzec autobusowy. Za 10 R docieramy do Spitoku położonego w odległości 8 km na południowy zachód od Leh. Jest tutaj gompa ufundowana przez Od-Ide w XI.

O godzinie 10:00 słońce już w zenicie, łapie nas mały deszczyk na podejściu schodami na najwyższe poziomy gompy. Mimo upału jest całkiem rześko. Czekamy na Wojtka, który pomedytował wraz z mnichem w kaplicy i spożył poświęcony pokarm. Wąskimi, stromymi uliczkami wijącymi się między zabudowaniami klasztornymi wracamy na dół. Docieramy do wioski, w kiosku kupujemy colę i zapałki (zapalniczki i zapałki straciliśmy na lotnisku krajowym w Delhi podczas kontroli bagażu podręcznego). Koło kiosku spotykamy nauczycielkę wracającą ze szkoły. Robimy zdjęcia dzieciom. Wymieniając z nauczycielką informacje na temat jej i naszej pracy (dwoje z nas to też nauczyciele) idziemy do skrzyżowania dróg. Ona wraca do Leh, gdzie mieszka, a my chcemy dalej, do Phyang, klasztoru z XVI w. położonego w dolinie o tej samej nazwie, założonego przez protoplastę dynastii Namgyal. Stoimy na rozdrożu i stoimy – zero cienia. Na wprost nas, nad niszą, w której chcieliśmy szukać cienia, obrywa się kawał skały i spada w miejscu, w którym mieliśmy zamiar schronić się przed słońcem. Uff… Przejeżdżają autobusy, samochody wojskowe mniej lub bardziej opancerzone – nawet nie zwalniają. Po prawie 2 godzinach zabiera nas wreszcie prywatny samochód zmierzający w kierunku Kargil. Po uiszczeniu stosownej opłaty (nie uzgodnionej wcześniej, jak należy w Indiach czynić) wysiadamy na skrzyżowaniu drogi do Phyang.

Pustynia, wokół góry, gdzieś w oddali, w dolinie, gompa. Idziemy jak po patelni – zero cienia w promieniu 20 km, prosta, pusta szosa. Długo będziemy to pamiętać!. W końcu podwozi nas jakiś kierowca wracający z pracy. Za darmo! W klasztorze pusto – wszystkich mnichów gdzieś wymiotło. Zwiedzamy, co się da zwiedzić i prażymy się na słońcu. Gdzieś z dołu, znad potoku przepływającego przez wioskę, dobiegają dźwięki muzyki. Postanawiamy sprawdzić, co się tam dzieje, zwłaszcza, że to coś dzieje się w cieniu drzew. Okazało się, że tego dnia w Phyang wypada święto Tse-dup. Nie tak uroczyste, jak to, które odbędzie się niebawem w Hemis, bo nie towarzyszą mu rytualne tańce masek (cam) i wywieszenie olbrzymiej thanki. To dzieje się w Phyang co trzy lata i nie dane nam było zaznać uroczystych obchodów w tym roku. Oprócz nas jest jeszcze czworo turystów z Izraela. Mnisi bawią się świetnie – tańczą, grają w karty, strzelają z łuku. I częstują nas bez ograniczeń herbatą parzoną mlekiem, z dodatkiem masali.

Z żalem ich opuszczamy, ale chcemy zdążyć na ostatni autobus do Leh.

02.07 (niedziela – dzień 4)

Zjadamy śniadanie – kontynentalne, grzanki, miód, dżem, do tego Nescafe z mlekiem, oczywiście posłodzonym. Niestety, okazało się, że w autobusie, którym wracaliśmy z Phyang, zostawiliśmy nasz przewodnik Pascala. Idziemy więc na dworzec autobusowy, aby popytać, czy się przypadkiem nie znalazł. Się znalazł! I nikomu nie był na szczęście potrzebny! Wracamy do centrum przez bazar, którego zapachy obezwładniają mnie zupełnie. I do tego ten skwar! Tylko w bardzo wąskich uliczkach między straganami jest cień.

Mam mieszane uczucia z powodu skwaru i woni dolatujących z jatek. A, i jeszcze do tego panoszący się wszędzie wątek spalinowy. Uciec stąd jak najszybciej w góry! Na razie wracamy do centrum. Czynimy rozeznanie w możliwościach połączeń telefonicznych do Polski. Są spore – prawie w każdym punkcie STD ICD PCO (konia z rzędem temu, kto wie, co te skróty oznaczają) można wykonać telefon do domu. W dodatku 2-5 minutowe połączenie to wydatek ok. 20 R. Nasze komórki, nie komunikujące się z nikim i niczym (Orange, Era i Idea), już nie spędzają nam snu z powiek. W trzech miejscowych księgarniach szukamy odpowiedniego przewodnika, z którym nie będziemy się bali wyruszyć na trekking. Jest jeden, „Trekking in Ladach”, ale właściciel chce za nią niebotyczną cenę. Próbujemy się targować, ale on jest niewzruszony. Będziemy tę księgarnię odwiedzać codziennie podczas naszego pobytu w Leh, ale niczego nie wskóramy – kupimy przewodnik po cenie wymienionej dzisiaj.

Skoro już wdrapaliśmy się na pierwsze piętro do księgarni, to drapiemy się wyżej, na trzecie, na którym mieści się jeszcze jedna w centrum Leh restauracja na dachu. Jako dodatek do tybetańskiego menu mamy wspaniały widok zachodzącego za górami słońca i oświetlonej nim gompy w Leh.

03.07 (poniedziałek – dzień 5)

Ten dzień poświęcamy na przygotowanie wyjazdu rozpoznawczo-aklimatyzacyjnego (ciągle mamy problem ze złapaniem pełnego oddechu). Naszym celem będzie jezioro Pangong Tso. Do doliny Nubry jeżdżą lub idą wszyscy, a tam rzadko ktoś wpada. W agencji, którą Wojtek nawiedził podczas wieczornego spaceru, załatwiamy formalności – wypełniany formularze potrzebne do uzyskania przepustki w ten rejon i uiszczamy przedpłatę. Całość – samochód z kierowcą użyczony nam na 4 dni, w ciągu których pokonamy ok. 500 km, a nasz kierowca sam dodatkowo jakieś 240 km w drodze powrotnej – kosztuje nas 10 000 R. W tym 3 kartony wody do picia. Sam szef agencji, w której wynajęliśmy samochód (jeep, marki Tata oczywiście) wspierał nas w poszukiwaniu odpowiedniego paliwa do naszego prymusa. W końcu dotarliśmy do stacji benzynowej, gdzie nabyliśmy zwykłą bezołowiową etylinę. Po drodze odrzuciliśmy propozycje naftowe i rozpuszczalnikowe. Po południu udaliśmy się wreszcie do dzielnicy, w której nie dane nam było zamieszczać – Changspa. Bardzo miłe restauracje, w cieniu drzew (w jednej z nich spożyliśmy kolejne specjały tybetańskiej kuchni) i liczne kafejki internetowe i nie tylko. Owszem, owszem, ale strasznie tłoczno – sami turyści. Na „naszej” ulicy proporcje są zupełnie odwrotne – byliśmy jedynymi turystami. Skoro już się tak rozpędziliśmy, wspinamy się po 540 stopniach (tyle ich naliczyliśmy sami) do japońskiej gompy Tsemo.

Szkoda, że tak późno się tu wybraliśmy (osiągnęliśmy świątynię o godz. 19), bo słońce właśnie zachodziło, a widok na Leh i okolicę jest stąd naprawdę wspaniały.

04.07 (wtorek – dzień 6) Przez Chang La nad Jezioro Pangong

Skoro świt, o godzinie 7, pakujemy się do jeepa, który podjechał pod hotel. Naszym kierowcą jest Tenzing – młody, sympatyczny, bardzo pomocny i mówiący po angielsku. Żegnamy obsadę Kani-ka i ruszamy nad jezioro Pangong. Przed nami 145 km jazdy. Mijamy Shey i Trikse fotografując gompy z daleka. W Karu skręcamy w lewo, w Chemre Valley. Jedziemy jej prawym zboczem, coraz wyżej, drogą zbudowaną przez wojsko, w stronę przełęczy Chang La (5270 m npm.). Drogę wydłużają nam liczne postoje czynione na naszą prośbę, by sfotografować kolejne góry, zbocza, jaki i świstaki.

Na przełęczy dość chłodno, ale bez żadnych kłopotliwych dolegliwości z powodu wysokości. W tea shopie pijemy w miłym towarzystwie miejscowych bywalców kawę z mlekiem i herbatę z masalą. Za przełęczą przymusowy postój – spadające kamienie uszkodziły drogę i spędziliśmy ponad godzinę obserwując pracę licznej ekipy remontowej nadzorowanej przez dwóch wojskowych inżynierów. Brygadę remontową stanowili specjaliści od układania dużych kamieni, średnich kamieni i drobnego miału, specjaliści od polewania tego, co ułożono, lepikiem typu rozgrzana w beczce smoła oraz specjaliści od wyrównywania tego wszystkiego walcem.

Ponieważ dysponowali tak wyspecjalizowanym sprzętem, jak młotek, przy okazji wyprostowali nam kilka powyginanych szpilek od namiotu. Tenzing kucnął i przeczekał to wszystko w typowej dla Tybetańczyków pozycji – w kucki na pełnych stopach. Kiedy już uklepano kawałek na szerokość samochodu, pozwolono nam przejechać. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Durbuk, żeby rozprostować kości i zjeść obiad w knajpce zaprzyjaźnionej z Tenzingiem. Stad jeszcze 45 km, czyli ponad godzina jazdy. W końcu docieramy nad Pangong Tso.

Jest piękne – szmaragdowy kolor, cudownie przezroczyste, otoczone tybetańskim krajobrazem. Tylko tam, skąd przyjechaliśmy, bielą się ośnieżone szczyty. Baja! Jest też słone. Wieje, niestety, bardzo silny wiatr i zniechęca nas do rozbicia namiotów nad jeziorem. Idąc za radą Tenzinga wracamy i po przejechaniu kilku kilometrów rozbijamy obóz pod wiszącą skałą wśród meandrów małego potoku.

Na tym totalnym odludziu, nie wiadomo skąd, pojawia się 10-letni chłopczyk i pobiera od nas opłatę za obozowanie, chyba po 30 R za namiot. Z trudem rozpalamy ogień w prymusie i, osłaniając go wszystkimi karimatami i samochodem, gotujemy wodę na zupki i kisielki. Po godzinie 20 już jesteśmy w namiotach i próbujemy usnąć. Jesteśmy na wysokości 4500 m npm i staramy się usilnie złapać pełny oddech.

05.07 (środa – dzień 7) Hemis

Pobudka i śniadanie. Myjemy się w potoku, w którym woda już nie jest tak czysta, jak wieczorem. Przez noc dotarły tu wody ze stopionego w górach śniegu i przytargały ze sobą gliniasto-piaszczyste osady. Dobrze, że mamy wodę w butelkach. Pakujemy się i wracamy. W drodze powrotnej mijane wczoraj góry wyglądają zupełnie inaczej, inne też jest światło, bo dzień nie jest tak słoneczny, jak wczoraj. Znowu więc przystajemy często, aby sfotografować góry i zbocza o niebywałych kolorach i kształtach.

Późnym popołudniem docieramy do Karu. Przeprawiamy się przez most nad Indusem i jedziemy do Hemis.

O rozpoczynającym się jutro festiwalu wiedzieliśmy już w Polsce. Docieramy późnym wieczorem. Pod klasztorem rozbijają się już pierwsi straganiarze, bo tak jak w Polsce, tak i tutaj takiemu świętu towarzyszy jarmark. Na nielicznych kampingach nie ma już wolnych miejsc. Dzięki znajomościom Tenzinga rozbijamy się w ogrodzie jednego z gospodarzy, w cieniu drzew. Możemy korzystać z toalety w domu i to jest moje pierwsze spotkanie z tybetańska toaletą – dziura w podłodze pokrytej ziemią, w kącie kopczyk ziemi plus łopatka oraz kołek do podpierania drzwi. To wszystko na pierwszym piętrze. Przez ogród, tuż koło domu, przepływał strumyk, podciągnięty ludzką ręką z odległego potoku. Służył za łazienkę i zlew. Na zewnątrz ogrodzenia płynął inny strumyczek. Umywalek mieliśmy więc pod dostatkiem. W ogrodzie było już kilka namiotów.

Obok nas rozbili się młodzi Anglicy wybierający się po festiwalu w Hemis na Stop Kangri. Wojtek dzięki swojemu urokowi osobistemu i zamiłowaniu do rozmów załatwia nam od dwójki Niemców tabletki do uzdatniania wody (których w Polsce nie mogliśmy kupić). Ściągnięte z ulicy dwie Czeszki poratowały nas tym samym specyfikiem tylko, że w kropelkach (proszę, w Czechach jest to do dostania). Mamy więc zapas na czas trekkingu, możemy bez obaw pić wodę ze strumieni. Pierwszego mnicha, który odwiedził nasz ogród wsparliśmy 50 rupiami sądząc, że zbiera za miejsce obozowania. Drugiego, który pojawił się zaraz po nim, przepytaliśmy już dokładnie i okazało się, że w ten sposób mnisi, przybyli z różnych stron Ladakhu do Hemis na święto Tse-dup zbierają datki na swoje, często ubogie stupy.

Wieczorem wspięliśmy się pod gompę, żeby w przylegającej do niej restauracji pod gołym niebem zjeść chowmeny, serwowane przy świetle produkowanym przez generatory. Czuliśmy już świąteczne emocje, bo tłoczno było wszędzie. Spaliśmy wygodnie w otwartych namiotach – była piękna, ciepła noc.

06.07 (czwartek – dzień 8)

Skoro świt o 10 ruszamy do gompy na festiwal. Tłumy przed nami i tłumy za nami. Żeby wejść do środka, kupujemy u mnichów zgromadzonych przed bramą bilety (30R). Nie ma szansy na droższe, specjalne miejsca. Przeciskamy się do środka i wchodzimy do świątyni. Trwa jeszcze pudża, ale mnisi już się przygotowują do rytualnych tańców. Cerują odświętne nakrycia głowy, odkurzają maski rytualne. Wszystko przy wtórze recytowanych modlitw i wtórujących im instrumentów. Wychodzimy przed końcem pudży i próbujemy znaleźć na dziedzińcu kawałek miejsca w cieniu, skąd możemy obserwować wszystko, co się będzie działo. A działo się do godziny 16.

Po kilku godzinach, zmęczeni upałem i tłokiem wychodzimy poza klasztor, żeby coś przekąsić. Kiedy wracamy, uroczystości dobiegają końca. Zwiedzamy całą gompę, od parteru po dach. Z góry patrzymy na opustoszały już dziedziniec, po którym wiatr gania pozostawione przez gości śmieci. Schodzimy na dół i widzimy, że na dziedzińcu pojawiają się mnisi i, już bez świątecznej gali, w towarzystwie nielicznych zgromadzonych, rozpoczynają dalszy ciąg ceremonii świątecznych. Mamy ich tylko dla siebie – recytatora, dwóch trąbistów, trzech bębnistów i 7 tańczących mnichów. W dodatku siedzimy wygodnie i w cieniu. Wracamy do siebie późnym wieczorem i znowu ciepła noc pozwala nam się wyspać na świeżym powietrzu, przy otwartym namiocie. Swoją drogą, przez cały dzień nikomu do głowy nie przyszło, żeby się tymi wszystkimi, pozostawionymi bez opieki, namiotami zainteresować w niecnym celu i to poczcie bezpieczeństwa ani razu nas w Ladakhu nie opuści.

07.07 (piątek – dzień 9) Lamayuru

Jeszcze raz wyruszamy po biwakowym śniadaniu do gompy. Tłumy jeszcze nie wyruszyły i jest zupełnie pusto. Uczestniczymy w porannej pudży od początku do końca i wychodzimy ze świątyni wraz z mnichami, którzy udają się na dziedziniec, aby kontynuować rozpoczęte wczoraj uroczystości. Ponieważ oprócz nas jest tylko kilku widzów, zostajemy i oglądamy rytualne tańce aż do momentu, kiedy na dziedzińcu zaczyna się robić tłoczno. Spotykamy panią Elżbietę Dzikowską, która z dwójką przyjaciół spieszy do klasztoru. Niestety, jesteśmy umówieni z Tenzingiem, więc lekko spóźnieni ruszamy do obozowiska. Pakujemy do i na jeepa nasze bagaże i wyjeżdżamy z Hemis w kierunku Leh. Po drodze zwiedzamy gompę w Shey, z 12-metrowym złotym Buddą. Spotykamy też grupkę sympatycznych turystów z Polski, którzy wpadli do Leh w ramach 2-tygodniowego urlopu. Wpadamy na chwilę do Leh, żeby zadzwonić do Polski, odwiedzić kafejkę internetową i zrobić niezbędne zakupy na targu (warzywa i owoce na trekking) oraz w aptece (parafina do nosa, bo jednak mamy problemy z wysuszoną śluzówką). Wpadamy też do agencji, w której wypożyczyliśmy samochód. Szef agencji informuje nas, że może nam załatwić noclegi w Lamayuru, dokąd się udajemy, u zaprzyjaźnionego guesthousmana. Korzystamy chętnie z tej propozycji. Wyruszamy z Leh w somo południe. Po drodze mijamy skrzyżowanie z drogą do Spitoku i Phiang. Zatrzymujemy się przed Nimu, aby podziwiać i sfotografować miejsce, w którym ciemny, bury Zanskar wpada do jasnego, również burego Indusu. Imponujące, przewodniki nie kłamały.

Dwa razy zjeżdżamy z głównej drogi, żeby zwiedzić gompy w Likir i Alchi. Ta ostatnia, prawdopodobnie z XI wieku, należy do najstarszych klasztorów lamaistycznych. Szkoda, że w Alchi nie można fotografować wnętrza świątyni. Cztery ściany niewielkiego pomieszczenia są przepięknie zdobione. Musimy zadowolić się zdjęciami zewnętrznych elewacji. Wracamy do samochodu i jedziemy dalej. Szeroka, płaska, pustynna dolina, którą do tej pory jechaliśmy przechodzi powoli w wąwóz wyżłobiony wśród skał o tak fantastycznych kształtach, że następnego dnia wrócimy tu na piechotę, żeby obejrzeć je dokładnie i oczywiście uwiecznić na zdjęciach. Przejeżdżamy obok nich ok. godziny 19 i jest to, ze względów kolorystycznych, najwłaściwsza pora dnia dla tego miejsca. Do hotelu Moon Land, po drugiej stronie Lamayuru, dojeżdżamy już po godzinie 20.

Niestety, mimo rezerwacji, nie ma dla nas wolnego miejsca. Właściciel hotelu obiecuje nam nocleg od jutra. Dzisiaj proponuje przechowanie naszych obfitych bagaży i nocleg w pensjonacie, który prowadzi jego krewna nieopodal. Nie mamy wyjścia – nie chcemy dłużej zatrzymywać Tenzinga, bo czeka go jeszcze samotny powrót do Leh. Żegnamy się z żalem, bo polubiliśmy się podczas tych kilku dni. Później okaże się, że już żaden kierowca wynajętego przez nas samochodu nie dorówna Tenzingowi pod żadnym względem. Wymieniamy uściski, adresy. Nawet nie przypuszczaliśmy, że po jego odjeździe poczujemy się opuszczeni i trochę bezradni. Cała obsługa hotelowa przenosi nasze bagaże do pomieszczenia gospodarczego, gdzie spędzą noc. Właściciel „Moon Land Hotel” zaprowadził nas do pensjonatu „Pod Kormoranem” i wybraliśmy sobie całkiem ładne dwa pokoje na piętrze. Jedna łazienka w korytarzu, z ciepłą wodą, była wspólna dla wszystkich gości pensjonatu. Cena została ustalona po krótkim targu z właścicielką – 350 R za pokój. Kolację jemy w pokoju – „gorące kubki” i kanapki z prawdziwego chleba na drożdżach nabytego w Leh. W dużym pomieszczeniu (po drugiej stronie korytarza), z wydzielonym aneksem kuchennym, spotkaliśmy przy stole turystów z Izraela. Jednym z nich był Boria, który wraz z rodzicami wyjechał z Moskwy w wieku 10 lat. Z przyjemnością rozmawiał z nami po rosyjsku. Boria przemieszczał się dostępnymi na drogach Indii środkami lokomocji (autostopem, autobusami lub pociągami) i w ten sposób zwiedzał wybrane miejsca. W jednym miejscu nie bawił dłużej niż 1-2 dni. Drugi z chłopców następnego dnia wybierał się samotnie na „nasz” trekking. Samotnie, bo w Leh bezowocnie zakończył poszukiwania współtowarzyszy do tej wyprawy. Szkoda, że nie spotkał nas wcześniej. Ruszał następnego dnia rano, z wynajętym przewodnikiem i jednym osiołkiem. Musiał się sprawnie poruszać, bo nigdzie go już na szlaku nie spotkaliśmy. Około północy zgasło po prostu światło (w Lamayuru prąd elektryczny jest „produkowany” w godzinach 19-24) i zakończyliśmy nocne rozmowy żegnając się ze wszystkimi, bo Boria również wyruszał rankiem w dalszą podróż. I znowu twarde łóżko.

08.07 (sobota – dzień 10)

Budzą mnie odgłosy dochodzące z ulicy przebiegającej pod naszym oknem. To odgłosy pożegnania poznanych wczoraj znajomych. Boria z plecakiem idzie na przystanek autobusowy, a Joel, z przewodnikiem i osiołkiem rusza na swoją trekkingową wyprawę. Śniadanie robimy sobie sami z naszego prowiantu w kuchennym pomieszczeniu. Przenosimy się jednak do „Moon Land Hotel”, bardziej z ciekawości niż z konieczności, bo „Pod Kormoranem” było bardzo przyjemnie. Bagaże zostały już przeniesione do naszych pokoi. Mościmy się w naszym nowym lokum, pierzemy (pranie schnie na naszych oczach) i idziemy do zorganizowanej pod baldachimem ze spadochronu hotelowej restauracji, gdzie zamawiamy obiad. Po południu, uzbrojeni w aparaty, udajemy się szosą w stronę gór, które mijaliśmy jeepem. Wybraliśmy się trochę za wcześnie i zjawiska kolorystyczne nie są tak efektowne, jak wczoraj. Spotykamy po drodze Sikha, kierowcę dużej, ciężarowej Taty, który został zmuszony do postoju przez pokładowy komputer zainstalowany w samochodzie. Zdaniem samochodowego „Hal-a” kierowca powinien był odpocząć. Odpoczywał stojąc obok swojego samochodu na słonecznej patelni pośród samowitych gór. Miał wszystkie 5 atrybutów prawdziwego Sikha: brodę, bransoletkę, turban i kindżał (to widać było gołym okiem) oraz niewymowne (do tego sam się przyznał). Zatrzymaliśmy się na dłużej w miejscu, skąd mogliśmy upajać się widokiem niespotykanych gdzie indziej form skalno-piaskowych. Upojeni i przegrzani słońcem wracaliśmy do Lamayuru, dla odmiany korytem potoku płynącego dołem wzdłuż drogi. W odróżnieniu od szosy ta trasa oferowała chociaż odrobinę cienia rzucanego przez rosnące wzdłuż rzeczki drzewa.

Opuściliśmy koryto dopiero vis a vis gompy w Lamayuru. W tea shopie prowadzonym przez męża naszej gospodyni z pensjonatu „Pod Kormoranem” dostarczyliśmy naszemu organizmowi niezbędnych płynów i ruszyliśmy w stronę hotelu. Na przystanku autobusowym spotkaliśmy naszą gospodynię, która pełniła tu prawie całodzienny dyżur „polując” na wysiadających z autobusów turystów i oferując im gościnę. Jak udało nam się zauważyć, z powodzeniem. Staraliśmy się zainteresować zgromadzonych przy sklepie mieszkańców Lamayuru naszym trekkingiem z myślą o znalezieniu przewodnika z końmi lub osiołkami. Bez powodzenia. Przedstawionego nam rano w hotelu właściciela osiołków, który żądał wygórowanej naszym zdaniem ceny – 500 R dziennie od osiołka – odprawiliśmy z kwitkiem w nadziei, że zmięknie. Teraz tkwił również wśród zgromadzonych pod sklepem, prządł na ręcznym kołowrotku wełnę wzorem Mahatmy i czekał, aż my zmiękniemy. Co było prawdopodobne, bo nikt nie zwracał na nas uwagi. W trochę minorowych humorach podreptaliśmy do hotelu. Po kolacji pod spadochronem poszliśmy spać.

09.07 (niedziela – dzień 11)

Po śniadaniu idziemy na poranną pudżą do gompy. Błądzimy z Asią po krętych dróżkach wiodących stromo pod górę między gęsto usianymi zabudowaniami. Docieramy pierwsze do kaplicy i zachęcone przez jedynego mnicha odprawiającego pudżę siadamy obok niego. Po chwili dociera Marysia z Wojtkiem i siadają obok nas. Poddajemy się rytmowi odmawianej mantry. W trakcie pudży do kaplicy chyłkiem, żeby nie przeszkadzać, wchodzi jeszcze kilka osób. Wszyscy razem uczestniczymy do końca w pudży, do godziny 9. Po zakończeniu wręczyliśmy mnichowi 100 R. Dzięki niestrudzonemu w nawiązywaniu nowych kontaktów Wojtkowi poznajemy pozostałych uczestników pudży – są to Rosjanie z Omska. Ich przewodnikiem jest Pasza. Przywiózł ze sobą cztery niewiasty, które zgłębiały u źródła tajniki buddyzmu. Było to bardzo miłe spotkanie i znowu mogliśmy rozmawiać po rosyjsku. Po gompie oprowadził nas mnich, który odprawiał poranną pudżę.

Po obiedzie udaliśmy się na kolejny spacer, tym razem w przeciwną niż poprzednio stronę, w kierunku doliny rozpościerającej się za naszym hotelem. I znowu były piękne zbocza, szeroki, płytki strumień, mani wall-e i pęki kwitnącej mięty przypominającej lawendę.

Spotkany na trasie gospodarz pędzący 6 osiołków objuczonych sianem wydawał się zainteresowany naszą propozycja trekkingową i obiecał odwiedzić nas w hotelu o godzinie 18. Nie odwiedził. Natomiast udało nam się już w hotelu zorganizować dojazd do Vanli, skąd postanowiliśmy rozpocząć nasz trekking licząc na więcej szczęścia w poszukiwaniu osiołków. Żeby skorzystać z okazji, która nam spadła z nieba, musieliśmy wstać o godzinie 4 rano, aby kierowca zdążył wrócić do hotelu na godzinę 6 po swoich klientów. Wieczorem rozliczyliśmy się z naszym gospodarzem, z pewnymi kłopotami, bo jego podopieczny, sympatyczny skądinąd pracownik Radżi z Manali, miał spore kłopoty w sumowaniu przejedzonych, przepitych i przespanych przez nas rupii. Kolacja, pakowanie i spać.

10.07 (poniedziałek – dzień 12) Vanla

Pobudka o 3 rano – jeszcze ciemno. Bladym świtem zapukaliśmy w okno, aby obudzić naszego kierowcę. Jak spał, tak wstał, załadował nasz bagaż do jeepa i ruszyliśmy. Jeszcze raz przejechaliśmy koło niesamowitych formacji skalnych, które o świcie nie wyglądały jeszcze tak zachwycająco, podobnie zresztą, jak my. Podzieliliśmy się z kierowcą naszymi planami i pomysłami na zwiedzanie Indii po zakończeniu trekkingu. Jak mógł odwodził nas od zamiaru odwiedzenia Srinagaru. Sam był hinduistą, o czym świadczyła mała kapliczka, jaką sobie wymościł na półce przed przednią szybą samochodu i sama myśl o tym, że możemy się znaleźć w mieście narażonym na konflikt zbrojny napawała go zgrozą. Wtedy byliśmy jeszcze pewni, że pisane nam jest Manali, więc jego opinia była nam na rękę – nie będziemy żałować, że nie zwiedzimy Srinagaru. Do Vanli jednak też nie dojechaliśmy – dwa dni wcześniej uległ zepsuciu most przerzucony przez rzekę, dwa kilometry przed wioską. Wysiedliśmy przed mostem. Pożegnaliśmy się z uprzejmym kierowcą, który wybawił nas z pułapki „Lamayuru” i przenieśliśmy niezliczone już teraz paczki (do plecaków przybyły nam przecież kartony z wodą i skrzynka warzywno-owocowa) na drugą stronę rzeki stąpając ostrożnie po uszkodzonej nawierzchni mostu. Za mostem zjedliśmy śniadanie (kanapki, z zimną herbatą granulowaną).

Postanowiliśmy udać się pieszo do Vanli na poszukiwanie osiołków. Przy bagażach została Asia z Marysią, a my z Wojtkiem poszliśmy na piękny, słoneczny już, poranny spacer asfaltową, wąską szosą, wśród pól i zarośli nawadnianych wodą z licznych kanalików poprowadzonych ze strumienia ludzką ręką. Aurę tego spaceru o poranku – światło i cień, ciepło i chłód, szum liści i szmer rzeki – zapamiętam do końca życia. Mijaliśmy nielicznych mieszkańców Vanli spieszących na drugą stronę zepsutego mostu, gdzie czekał na nich autobus (stał już, kiedy przyjechaliśmy z Lamayuru). Julej, julej, julej! W centrum chodziliśmy od obozowiska do obozowiska szukając tanich osiołków lub koników – bezskutecznie. Wszyscy byli albo już zajęci, albo oferowali ceny dla nas kosmiczne. Poszliśmy dalej w kierunku wsi. Zaczepiony przez nas wyrostek na szczęście znał trochę angielski. Pomyślał chwilę i zaprowadził nas pod gospodarstwo (pod, bo wszystkie zabudowania położone były na zboczu doliny), z którego wywołał starszego człowieka. Wyjaśniał mu krótko po ladhacku, z czym przyszliśmy i po chwili razem z owym gospodarzem ruszyliśmy na prawie pusty kemping, którego właścicielem był młodszy syn gospodarza. On na szczęście mówił całkiem nieźle po angielsku. Długo nie trwało, a ściskaliśmy sobie wszyscy dłonie na znak dobitego targu – 5 osiołków plus przewodnik za 1350 R dziennie. Za ewentualny dzień postoju mieliśmy zapłacić połowę ceny. W ten sposób wynajęliśmy osiołki po 250 R dziennie. Naszego przewodnika mieliśmy poznać później. Na razie ruszyliśmy z osiołkami po pozostawione przez nas bagaże. Jakoś udało nam się załadować te klamoty na zwierzęta, bardziej zainteresowane zielonymi gałązkami niż nami. Dopiero potem nauczyliśmy się tak pakować cały nasz dobytek, żeby osiołki były bardziej zadowolone z naszego towarzystwa. Było ich 5 plus mały „bum bum kuru czik” – w takiej właśnie formie fonetycznej przyswoiliśmy sobie określenie „mały jednoroczny osiołek”. Byliśmy naprawdę szczęśliwi!

Po rozbiciu namiotów, wypiciu kawy, wyruszamy na zwiedzanie okolicy. Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do gompy. Po drodze rozmawiamy z dziećmi z miejscowej szkoły, zwiedzamy zakład snycerski, zachwycamy się pięknymi motywami smoków, roślin. Do gompy docieramy po krótkiej, ale stromej wspinaczce. Gompa jest mocno nadwyrężona ręką czasu i klimatu. Schodzimy na drugą stronę zbocza i wracamy do wioski wzdłuż strumyka. Poznajemy starszego brata właściciela kempingu – Seringa – który zostanie naszym przewodnikiem. Pokonał już trasę Vanla-Padum dwa razy i powinniśmy mieć do niego zaufanie, chociaż kompletnie nie mówi po angielsku. Po południu obieramy kierunek przeciwny i ruszamy w stronę, skąd wpada do Vanli szlak trekkingu wiodący z Lamayuru. Wszędzie witają nas przyjaźni ludzie i ciekawe nas dzieci.

Do snu kołysał nas szum potoku i… warkot generatora prądotwórczego. Pomysł doładowania akumulatorków okazał się jedną wielką katastrofą. Wyłożyliśmy połowę ceny na paliwo do generatora (50 R), drugą połowę dorzucił właściciel kampingu. Ponieważ generator został uruchomiony, do wytworzonego przez niego światła zlecieli się wszyscy dorośli mieszkańcy Vanli i na kampingu, tuż nad naszymi uszami, odbywał się najprawdziwszy festyn ludowy. Z jednej strony mieliśmy więc generator z przekrzykującymi go ludźmi, z drugiej huczący potok. Zasnęliśmy chyba około 1 w nocy, kiedy skończyło się paliwo i ucichł generator. Potok huczał całą noc, ale to już była pestka.

11.07. (wtorek – dzień 13) Hanupata

Wstajemy o 6 rano, by jak najwcześniej wyjść na trasę, ale oczywiście nam się to nie udaje i wyruszamy po ósmej. Sering, nasz przewodnik, kulbaczy osiołki. Dzisiaj mamy dojść do Hanupaty (3830m). Początek, do Phangila, – łatwizna. Trasa prowadzi wzdłuż rzeki, nowo budowaną drogą.

O tej porze idziemy jeszcze w cieniu rzucanym przez zbocza gór po prawej stronie drogi. W Phangila krótki popas. Dalej jest tak samo ładnie, a może jeszcze ładniej, ale coraz trudniej i nie ze względu na wysokość czy też wspinaczkę (na całej trasie może były ze 3 – 4 podejścia), ale upał i długość trasy dają w kość. Za mostem przerzuconym przez rzekę u podnóża Pękniętej Skały (to nasza nazwa) wkraczamy w wąwóz, którym będziemy iść w gorących promieniach słońca – żadna z jego ścian nie była w stanie rzucić nam skrawka cienia. W najmniej spodziewanym miejscu, wciśnięty między skałami i grzmiącym w dole potokiem, przycupnął namiot tea shopu. z zimnymi napojami!!!

Do wioski Hanupata dochodzimy skonani. W samej wiosce droga się kończy w potoku, który spada z góry i przewala się przez podwórka położonych na zboczy gospodarstw. Nie ma tu żadnej ścieżki. Samą myśl, że trzeba się jeszcze gdzieś wspiąć, wydaje się być torturą. Naszą niepewność rozwiała stara kobieta, która nagle wyłoniła się zza krzaka i wskazała nam zniecierpliwiona (pewnie byliśmy kolejnymi napotkanymi w tym miejscu ciamajdami, które nie widziały, gdzie iść) kierunek – potokiem pod górę, a potem w lewo już będzie wyraźna ścieżka do „centrum” wsi. W sklepiku wypijamy colę i ruszamy (jeszcze pół godziny) na camping. W samej Hanupacie też można znaleźć nocleg na kwaterze – koszt noclegu w granicach 100-200 R.

Już na kampingu rozbijamy namioty nad potokiem i czekamy na Wojtka, który po drodze robi dużo zdjęć i raczej się nie spieszy. Tak już będzie do końca trekkingu.

12.07 (środa – dzień 14) Potoksar

Z Hanupaty kierujemy się wzdłuż potoku Yapola River do przełęczy Sirsi La (4800 m npm), a stamtąd do Potoksaru (4130 m npm). Początek jest łatwy i monotonny – po prawej malownicze zbocza, po lewej Yapola River, bardzo łagodnie pod górę, i tak przez jakieś 2 godziny. Pogoda zaczyna się psuć. Mgła, mżawka, robi się chłodno. Z utęsknieniem wyglądamy jakiegoś tea shopu, żeby się napić gorącej herbaty. Dochodzimy do mostku zaznaczonego na mapie, ale niestety, po tea shopie, o którym wspominał autor przewodnika, został tylko napis na ścianie skalnej. Podejście za mostkiem przypomina nasze bieszczadzkie połoniny. We mgle przechodzimy ścieżką w poprzek usłanego kruszywem żlebu (chwilę potem będę świadkiem, jak spadnie stamtąd objuczony koń. Na szczęście nic mu się nie stało, ale poganiacze musieli wtaszczyć na górę wszystkie klamoty, które się z niego zsunęły i pomknęły w dół żlebu). Za kolejnym ramieniem kolejnego żlebu nareszcie miejsce, gdzie można odpocząć – tea shop!!! Wyciągamy cieplejsze ubrania, pijemy herbatę, która, niestety, momentalnie stygnie. Sirsi La, rozłożysta jak siodło końskie, ginie we mgle i mżawce. Rozpoczynamy ostatni etap podchodzenia na przełęcz. Bez przykrych niespodzianek wchodzimy na przełęcz po 1,5-godzinnym mglistym podejściu. I wreszcie słońce! Z przełączy na południu widać piękną panoramę gór.

Mamy jednak mały problem – którędy zejść z przełęczy? Nie ma tu, tak jak u nas w Polsce, oznakowań szlaku, żadnych strzałek. Czekamy na Seringa, który wkrótce dociera i pokazuje nam kierunek marszu – granią przełęczy w lewo i po 30 metrach, za załomem skalnym odnajdujemy początek ścieżki w dół. Pogoda po drugiej stronie przełęczy piękna – znów jest ciepło i słonecznie. Zbocze, którym schodzimy lub zbiegamy, pokryte jest okruchami łupków mikowych i położone jest od zachodniej strony. Oglądane już z dołu wygląda jak ze srebra – skrzy się w słońcu i promieniuje srebrnym blaskiem. Mamy też wdzięcznych obserwatorów – liczne świstaki, które korzystają z pięknej pogody i niezmąconej niczym ciszy. Gdzieś w oddali, za odległym zboczem, zakrętem potoku i kilometrami dreptania po ścieżkach przypominających bieszczadzkie upłazy, leży Potoksar. Docieramy do niego jeszcze przed zachodem słońca.

I tym razem obóz jest położony nad potokiem, jakiś kilometr przed wsią. Na kempingu, oprócz znajomych już grup turystów podążających tym samym, co my, szlakiem, zebrała się cała wieś, która w czynie społecznym wznosi jakąś budowlę nad strumieniem – może to będzie toaleta? Nasz genialny prymus odmawia nam, niestety, współpracy – a to bucha ogniem, a to gaśnie – nici z gotowania. Wspomaga nas zaprzyjaźniony poganiacz biorący udział w wyprawie szwajcarskiej, i dostarcza nam przegotowaną wodę, ale daje do zrozumienia, że to jednorazowa akcja i na więcej nie mamy co liczyć. Ponieważ Sering rusza na nocleg do wsi, w której ma krewnych, powierzamy mu zadanie – zdobycie za wszelką ceną jakiegoś prymusa. Zasypiamy w otwartych namiotach, z widokiem za oświetlone zachodzącym słońcem szczyty i bielejącą na ich tle wieś Potoksar.

13.07 (czwartek – dzień 15) Pod przełęczą Sengi La

Wszyscy już wyruszyli w dalszą trasę, a my ciągle czekamy na Seringa, który jeszcze nie wrócił ze wsi. Wreszcie w oddali na ścieżce pojawia się jakiś punkcik i szybko zmierza w naszą stronę. Chociaż mocno spóźniony, Sering stanął na wysokości zadania – pod pachą przytargał pożyczony prymus (tylko za 300 R). Zadbał też o paliwo do niego, bo nasze się zupełnie nie nadaje do tutejszych maszynek. Przekraczamy potok, po jego drugiej stronie zostawiamy Potoksar i podchodzimy pod górę, w kierunku przełęczy Sengi La. Pogoda wyraźnie się psuje. Chyba goni nas wczorajsza mgła i mżawka. Mijamy przełęcz Bumitse, z której rozpościera się przepiękny widok na Sengi La, zamykającą wielką, szeroką dolinę, którą będziemy przemierzać cały dzień.

Po przejściu połowy doliny napotykamy 4 strumienie, rozlewające się szeroko w poprzek naszej drogi. Wreszcie przydałyby się buty, na których kupno nie zdecydowaliśmy się przed wyjazdem. Na szczęście woda nie jest zbyt wysoka i można je przeskoczyć bez testowania sandałów, bo to średnia przyjemność moczyć nogi w lodowatej cieczy. Wojtkowi się, niestety, nie udało przejść po kamieniach suchą stopą.

Ponieważ zmoczył nogi, więc krótka chwila przerwy na zmianę skarpetek. Marysię przeprowadził Sering, brrry….. jak on wytrzymał w tej lodówce. Niby trasa niezbyt trudna, a do podnóża przełęczy Sengi La Base Camp (Nort – 4750m) docieramy skonani. Na szczęście w tea shopie (solidna konstrukcja kamienna zwieńczona, jak zwykle, dachem ze spadochronu) serwują pyszną gorącą herbatę i to w dużych szklankach. Rozbijamy namioty, ale ze względu na kiepską aurę (wiatr, mżawka i przenikliwy ziąb) obiad gotujemy w tea shopie – tym razem spagetti z sosem bolońskim. Sering kiepsko wygląda i tak się też czuje – moczenie stóp w zimnych potokach nie wyszło mu na dobre. Bez protestu przyjmuje od nas Gripex. Sama jestem ciekawa, jak na niego podziała, ale chyba nie jest źle, skoro przed snem poprosi o jeszcze jedną tabletkę. Wojtek konstruuje zmyślną suszarkę do butów – w bocznych ściankach dwóch puszek (chyba pamiętały groszek konserwowy) nawierca liczne dziury, upycha te puszki w cholewkach butów i wkłada w nie zapalone świeczki (buty do rana mu prawie wyschły). Smaruje sobie jeszcze na noc zmęczone i nadwyrężone wcześniejszym złamaniem kolano specjalną maścią.

Na widok tubki z maścią ożywia się staruszek drzemiący już prawie w kącie namiotu. Wierzy w cudowną moc naszej maści i smaruje sobie wszystko, co go boli i co ma pod ręką. W tym całym zmęczeniu i kiepskim samopoczuciu Sering zapomniał o wieczornej strawie dla osiołków. Być może dlatego wychodząc z tea shopu walnęłam głową w ośli łeb, który wyczekiwał cierpliwie przed derką osłaniającą wejście. W nocy budzą nas hałasy i do namiotu zagląda Sering z poganiaczem poznanym wczoraj w tea shopie – czy nie wiemy, gdzie są nasze i jego osiołki. Oczywiście, że nie wiemy. Nigdzie w pobliżu ich nie było, jednak ze względu na zalegające ciemności odkładamy poszukiwania do rana. Zdążyliśmy jeszcze zauważyć, że pogoda wyraźnie się załamuje.

14.07 (piątek – dzień 16) Przełęcz Kiupa La

No i załamała się. Rano obudziliśmy się pod śniegową pierzynką. Sering przyprowadził uciekinierów – oba ośle stadka pasły się dwie godziny drogi od naszego obozu, przy ruinie starej chaty, którą mijaliśmy poprzedniego dnia. Dobrze, że nie postanowiły wrócić do Vanli. Pakowanie w śnieżnej zadymce i takiż marsz pod górę na przełęcz. Cały czas towarzyszy nam gęsta mgła i drobny, zacinający śnieg, nie widać nic na odległość 5 m. Podejście dość wyczerpujące, stromo i ślisko. Nawet mani wall na przełęczy z trudem odnaleźliśmy. Jesteśmy na wysokości 4900m.

Wiatr hula na przełęczy niosąc tumany śniegu – osiołki odwróciły się zadkami w jego stronę. Ukryci za kamiennym mani wallem odpoczywamy po traumatycznym podejściu. Za to po drugiej stronie przełączy czekają nas o wiele przyjemniejsze wrażenia. Zejście ładne choć strome, śnieg zmienia się w deszcz, potem w mżawkę, coraz spokojniejszą. W końcu zupełnie przestaje padać. Zdejmujemy czapki, rękawice, kurtki. Podczas zejścia długo jeszcze widać przełęcz, cała spowitą we mgle i tumanach śniegu. Przed nami zaś jedna z piękniejszych tras. Schodzimy na sam dół do potoku, przy którym znajduje się Base Camp Sud – szkoda, że nie dotarliśmy tu poprzedniego dnia – nie widać ani śladu śniegu. Dalej droga prowadzi lekko w górę. Docieramy do łąki pokrytej fantastycznymi formacjami ze zwietrzałych skał, między którymi prowadzi nasza kręta ścieżka. Następnie ścieżka zmienia się w wąską, ułożoną z kamieni dróżkę biegnącą krętymi żlebami wzdłuż prawego zbocza i przepaści oddzielającej nas od pięknych, kolorowych skał po lewej stronie.

Pogoda super, ale zasłużyliśmy sobie na nią tą śnieżną, poranną zamiecią. Odpoczywamy na skaju przepaści mając przed sobą w dole malutką wioskę otoczoną zielenią – Sering wymienił jej nazwę na literę B, ale, niestety, jej nie zapamiętaliśmy. Skręcamy na zachód i dochodzimy do małego jeziorka, nad którym przycupnął tea shop i pole biwakowe. Spotykamy na nim całą grupę Francuzów, którzy zamierzają spędzić tu noc. Wojtek został daleko w tyle, więc też się zastanawiamy nad takim wariantem. Jest jednak na tyle wcześnie, że żal nam tracić pół dnia na siedzenie w jednym miejscu. Ruszamy dalej. Ponieważ jest piątek, spotykamy na trasie mieszkańców okolicznych wiosek, którzy wraz z rodziną i krewnymi korzystają z wolnego czasu i przemierzają okoliczne trasy na zasadzie niedzielnego spaceru chyba. Ostatni odcinek drogi przed przełęczą Kiupa La przywodzi mi na myśl bezkresne stepy porośnięte trawą – olbrzymie zielone zbocza i wzdłuż nich jasne wydeptane ścieżki. Do przełączy Kiupa La (4430) dochodzimy jeszcze w promieniach słońca.

Widać z niej nasz kolejny etap, w stronę Lingshed. W dole, otoczona zielenią i oświetlona promieniami zachodzącego słońca bieleje wioska Gonma i na lewo od niej wioska Skyumata (4060 m npm). Poniżej Gonmy, nad potokiem czeka na nas pole namiotowe.

Zejście z przełączy jest długie, monotonne, czasami bardzo strome po czymś, co już dawno przestało być skałą i przypomina bardziej wyschniętą, rozdeptaną glinę. Ale jak się na chwilę przystanie i popatrzy na to, co widać dookoła, to się na te wszystkie dyrdymały nie zwraca uwagi.

Tea shop niestety był już zamknięty na trzy spusty, chociaż jeszcze nie było ciemno, kiedy dotarliśmy na dół. Sering jak zwykle pomknął na noc do wsi, do krewnych. Wojtek pojawił się na dole dopiero koło godziny 19. Tu w dole, w kanionie wyżłobionym przez potok, było już ciemnawo, kiedy do nas dotarł. Czekałyśmy z gotowym obiado-kolacją, więc wybaczył nam wydłużenie trasy – bardzo liczył jednak na to, że zatrzymamy się na noc nad jeziorkiem. Nim udaliśmy się do namiotów, nieoczekiwanie przybyli jeszcze jedni goście – para Francuzów, która zostawiła swoje klamoty i przewodników w Lingshed i udała się tutaj na nocleg. Spodziewali się, że tea shop będzie jeszcze funkcjonował. Ponieważ powrót nie wchodził w grę, uraczyliśmy ich naszymi zapasami zupek, kisielków i herbaty. Tym samym spędziliśmy wieczór w miłym towarzystwie. I podjęliśmy odważną decyzję – jutro nigdzie nie idziemy – odpoczywamy.

15.07 (sobota – dzień 17) Gonma

Lenistwo i odpoczynek, nie ruszamy się nigdzie, łapiemy rentgeny i zbieramy siły przed dalszą trasą. Suszymy zmoczony śniegiem ekwipunek. Ja wyglądam jak zombie – cała twarz spuchnięta, oczy jak szparki – nikt nie wie, dlaczego. Nie pomaga zyrtec ani panadol. Koło południa wpadł z wizytą Sering, sprawdzić, czy leniuchowanie dobrze nam idzie i czy przypadkiem nie przyjdzie nam do głowy zabawić tu dłużej. Wtedy też byliśmy naocznymi świadkami częstego tutaj o tej porze roku zjawiska ze skalistej grani zwieńczającej dolinę potoku oderwała się potężna masa skalna – huk, który temu towarzyszył przypominał wystrzał armatni. Kiedy podążyliśmy wzrokiem w stroną, skąd dochodził. Widzieliśmy już tylko tumany kurzu oblegające szczyt góry, u podnóża którego ta cała mas legła w gruzach. Udało się nawet zrobić zdjęcie. Przez cały dzień przez nasz obóz przewijają się grupy trekkingowe podążające w stronę Lingshed lub na Kiupa La. Jedna z powracających z trekkingu grup poganiaczy postanowiła zostawić tutaj konia – był tak wychudzony i sfatygowany, że na pewno nie pokonałby trasy powrotnej do Vanli.

Najpierw próbowali go sprzedać – przychodzili gospodarze z Gonmy i Skyumpaty, oglądali konia z zewnątrz, zaglądali mu w zęby i odchodzili kręcąc głowami. Nawet za darmo nikt go nie chciał. Poganiacze zostawili go więc w dolinie na zasłużoną emeryturę. Ponieważ wszyscy okoliczni mieszkańcy byli mu przychylni, wierzę, że ostatnie dni zasłużonej emerytury spędzi pasąc się spokojnie u podnóża Gonmy, w zielonej dolinie potoku.

16.07 (niedziela – dzień 18) Przełęcz Margun La

Pakujemy się i łagodną ścieżką w lewo pod górę wychodzimy z doliny potoku. Mijamy po lewej stronie Skyumpatę i podążamy do Lingshed (3900 m npm). Trasa dość krótka, łagodnie pod górę – idzie się naprawdę przyjemnie. Podejścia nie są męczące, zejścia to przyjemność.

Upał coraz większy. Idę na końcu i dostrzegam na prawo od ścieżki pasącego się samotnie Bubm Bbum Kuru Czik. Schodzę w dół ze ścieżki i przeganiam go pod gór, żeby wrócił na szlak, który gdzieś w oddali podążyła już jego mamusia. Ale Bum Bum postanawia zwiedzić dokładniej okolicę – przecina szlak i mknie pod górę porykując radośnie. Zrzucam plecak i gnam za nim pod tę górę, nie mając pojęcia, co mnie czeka po drugiej stronie grani. Nie mam szans na przegonienie upartego osiołka. Kiedy docieram na szczyt grani, widzę rozległą łąkę, na której pasą się 4 ogiery. Same, z dala od jakiejkolwiek ludzkiej siedziby – nie wiem, czy dzikie, czy oswojone, ale Bum Bumowi wszystko jedno – postanowił się z nimi zaprzyjaźnić i pewnie zostać jednym z nich w efekcie końcowym. Dwa ogiery pogoniły namolnego Bum Bum parskaniem, natomiast trzeci był bardziej zirytowany tym cały zamieszaniem i naprawdę go pogonił próbując ugryźć. Ale się Bum Bum przestraszył! Całe szczęście, że uciekł w stronę, z której przybiegliśmy.

Sering, gdzieś już pod przełęczą, zauważył wreszcie, że Bum Bum się zawieruszył. Znanymi sobie metodami doprowadził matkę oślicę do wydawania z siebie dźwięków, które dla małego osiołka były na tyle wyraźne i zachęcające, że kiedy wpadł na ścieżkę szlaku, bez zastanowienia pomknął we właściwym kierunku i zatrzymał się dopiero przy matce. Biegnąc do niej wydawał z siebie na przemian żałosne i radosne porykiwania. Utrudziłam się trochę tym bieganiem po górach na wysokości powyżej 4000 m npm. Docieram do przełączy Margun La (4370 m npm) lekko wykończona. Ale widok po drugiej stronie od razu poprawia mi humor – otoczony skalnymi masywami, mniej lub bardziej pokruszonymi, w oazie zieleni, z białą gompą na czele, widać Lingshed.

16.07 (niedziela – dzień 18) Lingshed

Zejście z Kiupa La, początkowo bardzo łagodne wzdłuż prawego zbocza (z którego dochodzą odgłosy pękających skał), zmienia się w krętą ścieżkę między skalnymi blokami licznie zalegającymi zbocze. Już na dole, w pierwszych zabudowaniach w okolicy gompy, trafiamy na tea shop. Z przyjemnością zostajemy w nim dłużej, czekając na Wojtka, który jak zwykle wącha kwiatki i podgląda życie. Wypijamy kawę i napój energetyzujący, kupujemy karty. Nie mamy zielonego pojęcia, dlaczego nie zwidzilismy gompy. Jest jeszcze wcześnie więc Sering z osiołkami idzie dalej – jesteśmy umówieni na campingu Roofless Shelter (4020 m npm), czyli około 3-4 godzin marszu z tea shopu. Wśród bawiących się nieopodal chłopców rozpoznajemy jednego 14-latka, który odwiedził nas podczas naszego pikniku pod Gonma. Okazało się, on tu chodzi do szkoły. Nie wiem, czy przemierzał codziennie tę trasę w obie strony czy tylko raz na tydzień, ale robi to na nas takie wrażenie, że oddaję mu swój kompas, który poprzedniego dnia oglądał w naszym obozie.

16.07 (niedziela – dzień 18) Pod Hanuma La

Opuszczamy tea shop w pod gompą w Lingshed i idziemy dalej. Przechodzimy na skróty przez obrzeża Lingshed i zmierzamy na zachód, wzdłuż potoku. Trasa biegnie mniej lub bardziej pod górę, ale jest łatwa – właściwie wiedzie szerokim duktem, na którym widnieją ślady opon samochodowych.

Zero czegokolwiek, co rzucałoby chociaż ułamek cienia. Docieramy do drewnianego mostu, przerzuconego nad potokiem – pyszna woda! Po drugiej stronie, na lekkim wzniesieniu jest już Roofless Shelter – płaski kamienisty teren ze śladami po rozbijanych tu namiotach. Jednak po Seringu nie ma nawet śladu. Ponieważ go nie mijaliśmy po drodze, mógł zrobić, niestety, tylko jedno – pójść dalej. Tylko w którą stronę? Są, niestety, aż dwie możliwości – na zachód lub na północ. Rozglądamy się po okolicy i nic nam nie podpowiada, który ze szlaków mamy wybrać. Jak nigdy przydaje się nam w tej sytuacji nasz kompas i trakkingowy przewodnik, bo teraz, kiedy nie ma Seringa i brak znaków, sami musimy sobie radzić. Pomstując na pospiesznego Seringa, po długich dyskusjach, wybieramy drogę w kierunku północnym. Tak śmiesznej drogi jeszcze nie przerabialiśmy. Idziemy wzdłuż zbocza pooranego licznymi żlebami. Po lewej stronie widzimy dolinę z Lingshed i jego północnymi przyległościami, przed sobą, po prawej stronie i za sobą – kolejne fragmenty zbocza góry, którą obchodzimy. W każdym zagłębieniu żlebu ścieżka zmienia się w grząską, błotnistą paciaję, w której toniemy po kolana. I tak w nieskończoność. No prawie, bo w końcu te meandry żlebów się kończą i ścieżka biegnie zdecydowanie w górę, przecinając trawiasty stok. Nawet przyjemnie, tylko w ogóle nie wiemy, co przed nami – jak to w górach. Kiedy docieramy do załamania tej trawiastej równiny, okazuje się, że ciągnie się ona dalej pod górę, do kolejnego załamania. My sami byliśmy już bliscy załamania, kiedy się to wreszcie skończyło i zrobiło się bardziej płasko. Ale w dalszym ciągu lekko pod górę. I nic, co pozwoliłoby się zorientować, ile jeszcze mamy do przejścia – kompletna beznadzieja. I nagle stop – teren gwałtownie się urwał i pod naszymi stopami rozciągnęła się w lewo i prawo, daleko, daleko w dole, przepiękna, skąpana w słońcu i zieleni, dolina. Po jej drugiej stronie, na lewo, widać było zygzaki naszego kolejnego etapu – przełęczy Hanuma La. Super, tylko jak zejść do tej doliny? Rozglądamy się bezradnie – żadnej ścieżki. Nawet sturlać się nie można, bo stromo jak nożem uciął i straaaaasznie daleko. I kiedy tak rozglądamy się bezradnie wokół, spostrzegamy w dole malutki punkcik, który się pojawił zza załomka skalnego i zaczął do nas intensywnie wymachiwać – ani chybi, był to pospieszny Sering, który wreszcie sobie o nas przypomniał. Machał gwałtownie w naszą prawą stronę wskazując kierunek, w którym znajdziemy sposobne zejście w dolinę. I znaleźliśmy, i zeszliśmy. Nie wiemy, jak się ta dolina nazywa, ale my nadaliśmy jej nazwę Świstakowa Dolina, bo takiego urodzaju świstaków nie widzieliśmy jeszcze nigdy. Duże, leniwe, wylegiwały się na pokrywających dolne zbocze doliny kamieniach. Od czasu do czasu świsnęły, a czasem nawet gwizdnęły, ale nawet na moment nie zmieniały swoich pozycji. Przechodziliśmy obok nich w odległości kilku metrów – prawdziwy świstaczy raj. Zeszliśmy na dół w zachodnim końcu doliny.

Musieliśmy ją jeszcze przemierzyć wzdłuż, do jej wschodniego końca, gdzie stał zamknięty już o tej porze tea shop, obok którego Sering rozłożył nasze klamoty. Koryto potoku biegnącego wzdłuż doliny było zupełnie suche, ale w jednym miejscu, przy samym zboczu, wydobywała się woda, więc nie było problemu. W dodatku w dole, za tea shopem, też huczał spory potok, wody więc było pod dostatkiem. Huczał też wiatr, który przewalał się wzdłuż doliny tam i z powrotem. Do chaty tea shopu przylegał namiot-spadochron, pod którym znajdowała się kuchnia.

My rozstawiliśmy namioty, a Serign rozlokował się właśnie w tym namiocie. Kiedy tam zajrzałam, miał wyraźny problem z rozpaleniem ognia pod kuchnią. Przejęłam sprawę kuchenki w swoje ręce – wyrzuciłam z niej popiół i przeczyściłam ruszty. Sering pozwolił wziąć dwa patyki ze sterty, którą sobie uszykował chłopak prowadzący tea shop. Zasadniczym opałem były ośle, dobrze wysuszone kupy zgromadzone za namiotem. Dym z kuchenki najpierw próbował zamieszkać z nami w namiocie, ale na szczęście się po jakimś czasie wyprowadził przez dziurę w dachu na zewnątrz. Spędziliśmy miły wieczór, nawet udało nam się namówić Seringa na kisiel.

Osiołki zostawiliśmy nie spętane, no bo gdzie można uciekać z takiej doliny?

17.07 (poniedziałek – dzień 19) Hanuma La

Sering sam sobie już rozpalił pod kuchnią i upiekł nam ciapaty na śniadanie. Jedyna grupa trekkingowa, która z nami spędziła tu noc, już spakowana wyrusza w kierunku Hanuma La. Spakowaliśmy swoje obozowisko i czekamy na osiołki. A te nic! Ani drgnęły. Leżą pokotem i chrapią w najlepsze. Nawet na karmę wysypaną przez Seringa nie reagują. Oglądamy je dokładnie – ośle brzuszyska pękają w szwach. No tak – całą noc spędziły na wyżerce, trawy w dolinie miały pod dostatkiem. Drugi taki postój szybko im się nie trafi. W końcu udaje nam się je podnieść i postawić na cztery kopytka. Mały Bum Bum Kuru Czik może się spokojnie wylegiwać do końca, bo nie dźwiga jeszcze żadnych bagaży.

Schodzimy w dół do potoku i wkraczamy na zygzakowate podejście na Hanuma La (4700m). Zygzak w lewo, zygzak w prawo, w lewo, w prawo – tak przez prawie dwie godziny gramolimy się pod strome zbocze góry. Żadnych drzew, żadnych skał – całkowicie otwarta przestrzeń. Wreszcie jakaś odmiana – ścieżka przechodzi na lewą stronę bocznej grani i teraz biegnie skalistą ścieżką pod górę wzdłuż tej grani. Dla nas czysta przyjemność, nareszcie trochę skałek, które uprzyjemniają i ułatwiają drogę. I tak aż do skalistej przełęczy. Super, zaraz tam będziemy. I byliśmy, tylko że ta przełęcz okazała się zwykłym siodłem, z którego trasa biegła dalej pod górę kolejnymi zygzakami, znacznie bardziej wydłużonymi. Ta część podejścia jest okrutnie monotonna. Asia pomknęła jako kozica, wyprzedził ją tylko Postmen. Ja mam przechlapane – blisko przełączy udaje mi się robić dziesięć kroków i dalej ani rusz bez 2 minutowego odpoczynku. Dobrze, że wokół rośnie całe mnóstwo kwiatków i odpoczywam robiąc zdjęcia różnym niezapominajkom i dziewięćsiłom.

Przełącz skalista, trochę zrujnowana, ale jest mani wall i tanki. Czekamy na Wojtka podziwiając widoki – ten na stronę południową, skąd przyszliśmy i na stronę zachodnią, gdzie w oddali czekają na nas jakieś ośnieżone szczyty. Zupełnie dwa inne światy.

Zejście rozpoczynamy z Asią same. Wojtek z Marysią zostają jeszcze chwilę na przełęczy. Początkowy księżycowy krajobraz robi się ciekawszy. Trasa biegnie wzdłuż potoku, szerokim, płaskim wąwozem (nazwałyśmy ten wąwóz Wąwozem Śmierci, bo walały się w nim jakieś trupie czaszki koni lub mułów i panowała nim niczym nie zmącona cisza – żadnych ptaków i potok płynął leniwie, prawie bez szmeru – ale tak naprawdę na tę nazwę zasługiwała zupełnie inna dolina, która jeszcze na nas czekała). Gdzie niegdzie widniały zmarzliny, które tworzyły śnieżne mosty nad potokiem, ale większość z nich można było obejść nie narażając się na to, że się pod nami załamią.

W końcu dochodzimy do miejsca, gdzie trasa przestała być tak przyjazna, zrobiła się stroma i pogmatwana. Mamy do wyboru skok w przepaść lub przejście przez potężny most śnieżny. Kiepski wybór, więc wdrapujemy się na śnieg i zjeżdżamy po drugiej stronie, zupełnie nie wiedząc, gdzie iść dalej.

Robimy rekonesans jedną ścieżką – przepaść, więc powrót i próba kolejnej ścieżki, a tu w dole, przed nami osiołki i ich przewodnik! Dobrze, że zaczekał na nas w tym miejscu, bo nie miałyśmy pewności, którą stronę potoku wybrać, nie wiedząc, czy będzie jeszcze okazja do łatwego przejścia na drugi brzeg. Zwłaszcza, że przed nami na horyzoncie rysowała się niesamowita rozpadlina.

Docieramy na camping Snertse (3770 m npm). Sering parzy doskonałą herbatę, potem przygotowuje zupę z czegoś zielonego, co rosło nad potokiem i, oczywiście, ciapaty. Wojtek z Marysią docierają późno, ale nie mieli takich problemów po drodze z trasą – przewodnik książkowy prowadził ich za rękę.

18.07 (wtorek – dzień 20) Przełęcz Parfi La

Dzisiaj ostatnia przełęcz Parfi La (3400 m npm). Początek przyjemny idziemy wysokim jakby klifowym wybrzeżem rozpadliny. Ścieżka prowadzi specjalnie na skraj przepaści, z której rozpadlina prezentuje się pełnej krasie – jej skalna, poszarpana druga strona i potok w dole.

Schodząc zygzakiem rozdeptaną ścieżką wzbijamy tumany kurzu. Bardzo pomaga bandamka zmoczona w wodzie, którą zasłaniamy dół twarzy – nos i usta. Na samym dole idąc przez chwilę wzdłuż potoku, dochodzimy do drewnianego mostka połatanego byle jak i byle czym. Skoro jednak przeszły po nim wszystkie osły z naszym ładunkiem, to nie ma powodu do obaw. Za mostkiem Wojtek zatrzymuje się w „chacie zbója” na mleko, my idziemy dalej. Upał daje się we znaki, a zygzakowate podejście nie należy do najłatwiejszych.

Ruch na trasie spory – ciągle kogoś mijamy, ciągle ktoś nas wymija. Za dużym siodłem, które z dołu pachniało kresem wspinaczki, szlak skręca na południe i pnie się dalej, ale już nie tak stromo. W dodatku zbocze porastają krzewy dające wymarzony cień. W tym cieniu odpoczywają również jaki – warunki do pasania mają znakomite – wszędzie wąskimi stróżkami ściekają strumyki wody. Gdzieś po prawej stronie w cieniu drzew stoi jurta, w której Nima i jej koleżanka napoiły Wojtka zsiadłym mlekiem (z jaka chyba), kiedy pobłądziwszy na meandrach tutejszych ścieżek wpadł nagle do ich jurty. Z właściwego szlaku jej wcale nie widać. My pod górę, a z góry schodzą konie, muły, osły, poganiacze – jednym słowem na tym odcinku podejścia panuje ruch jak na tureckim jarmarku. Wreszcie dochodzimy do przełęczy. Zero cienia. Mały Bum Bum tylko położył się w skrawku cienia rzucanym przez jego, też leżącą ze zmęczenia, matkę.

Bez sensu jest takie odpoczywanie, kiedy resztki sił topnieją w rozpalonym słońcu. Ruszamy więc w dół. Początek zejścia przyjemny, bo po skałkach, krętą ścieżką. Z góry widać płynący w dole szary potok Zanskaru. Schodzimy aż do jego wysokiego brzegu. I tu zaczął się horror – prosta, monotonna droga wzdłuż rzeki, zero cienia, zero wody do picia, a w dole płynie bury Zanskar. Ku przestrodze – ostatnia możliwość nabrania wody do picia była tam, gdzie pasły się jaki, ale my mieliśmy jeszcze wtedy wody pod dostatkiem. Ubyło nam jej na szczycie i potem podczas zejścia. Ustał też wszelki ruch turystyczny. Nic na horyzoncie nie wskazuje, że zbliżamy się do celu.

Na szczęście w pewnym momencie ścieżka gwałtownie spada zupełnie nad sam brzeg rzeki i od tej pory możemy się posuwać w cieniu rzucanym przez wysoki brzeg. I kiedy nie mamy już żadnej nadziei na chociaż odrobinę czegoś mokrego, docieramy do potoku wpadającego do Zanskaru. Widok czystej, błękitnej wody spływającej z gór był dla nas czymś nie do opisania. Zapomniałyśmy o amebach, kropelkach odkażających – pochłaniałyśmy te wodę pełnymi garściami, razem z Seringiem i osłami. Wypiłyśmy chyba po litrze, wymoczyłyśmy nogi, jednym słowem odpoczęłyśmy.

18.07 (wtorek – dzień 20) Hanumil

Kemping w Hanumil (3480 m npm) widać już było z daleka, ale szliśmy tam nieskończenie długo – idzie się, idzie, a on ciągle przed nami tuż, tuż, jeszcze jedno zejście i podejście, jeszcze jeden zakręt. Na zakończenie miałyśmy jeszcze niesamowite przejście po skałach, wymytych przez napierającą na zakręcie wodę Zanskaru. Kamping jest położony na zielonej łące przez którą przepływa w cieniu drzew mały potok. Jest też porządny budynek pełniący rolę tea-shopu, ze stolikami i krzesełkami wystawionymi na zewnątrz pod spadochronem. Rozbiliśmy namioty w cieniu drzew, w potoku umyłyśmy głowy, zrobiłyśmy pranie, w tea shopie zamówiliśmy jajecznicę i czekaliśmy na Wojtka. Kiedy już zaczynało się ściemniać, Sering, zaopatrzony w batony i dwie latarki wyruszył na poszukiwanie. Spotkali się już po zmierzchu, przed zakolem rzeki.

19.07 (środa – dzień 21) Pishu

Na śniadanie jajecznica i jajka na miękko. Na początku trasa biegnie wzdłuż Zanskaru, potem lekko odbiega w prawą stronę do miejscowości Pigmo (3490 m npm). Wchodzimy między zabudowania i trafiamy na mały placyk pośrodku wsi. Z żalem stwierdzamy, że ewentualny tea shop jest zamknięty na cztery spusty. Na szczęcie na placyku pojawiła się jakaś gospodyni i zaprosiła nas do siebie na herbatę. Obejrzałyśmy sobie dokładnie dom, wypiłyśmy czarną herbatę, zapłaciłyśmy, podziewałyśmy i wyszłyśmy. Na placyku spotkałyśmy Wojtka, który w tym czasie odwiedził szkołę podstawową. Jako dyrektora odpowiedniej szkoły w Polsce przywitał go radośnie również dyrektor, prowadzący lekcje z miejscowymi dziećmi. Wojtek pokazał dzieciom na globusie, gdzie leży Polska. Rolę globusa pełniła napompowana piłka, na żadnej bowiem z dostępnych w szkole map Polski nie było, bo albo była bardziej na wschodzie, albo na zachodzie. Opowiadając sobie nawzajem o wizytach przeszliśmy przez piękny czortem stanowiący bramę od strony południowej. Szeroką, płaską doliną z malowniczymi rozlewiskami Zanskaru po lewej stronie tuptaliśmy monotonnie w kierunku Pishu (3450 m npm). Niby blisko, ale upał jest nieznośny, pali z nieba i odbija od ziemi. Monotonię tego tuptania urozmaicały czasami podejścia i zejścia, oczywiście nie takie jak w dniach poprzednich, ale niech ktoś nie myśli, że to już tylko spacerek. Kemping leży przed wioską, po prawej stronie szlaku. Znowu kipiący zielenią, bo przez jego teren przepływają niezliczone małe strumyki. istny raj dla stada kóz i wszystkich dzielnych trekingowych koni i osiołków.

Większość namiotów rozbito w pobliżu tea shopu pozostawiając resztę terenu stadom osłów i małych, prześmiesznych, bardzo ciekawskich kózek. Równie ciekawskie były również dzieci, które nie wiadomo kiedy pojawiły się przy naszych namiotach. Jedyny mankament tego sielskiego obozowiska to wiatr, który nasila się wieczorem i hula po równinie uniemożliwiając rozpalenie prymusów. Wieczór więc spędzamy w tea shopie. Tu już panują trochę inne obyczaje, niż na poprzednich kempingach – gra głośno radio, poganiacze i przewodnicy grają w jakąś planszową grę popijając ukradkiem sznapsa. Nas też częstuję, nawet Sering nie odmówił, czym nas bardzo zaskoczył. Poszlibyśmy już spać, ale nie chcemy zostawiać go samego w tej jaskini rozpusty – w tej niecodziennej dla niego sytuacji czujemy się za niego odpowiedzialni. Kiedy już nam się udaje namówić go do wyjścia, okazuje się, że do naszego namiotu wejść się nie da, bo jeden z naszych osiołków schronił się pod tropikiem krótkiej werandki przed wiatrem i kompletnie tarasuje wejście. Aha, zapomniałaby – tego dnia wyczesałam wszystkie osiołki małym męskim grzebykiem, który jako całkowicie bezużyteczny dała mi Asia.

20.07 (czwartek – dzień 22) Rinam, Karsha, Pipiting, Padum

Budzimy się rano, jemy śniadanie i ruszamy dalej. Piękna, słoneczna pogoda i płaska, sucha kraina. Przez pierwsze trzy godziny marszu było tak płasko, że nie sposób było udać się za tzw. potrzebą – zero krzaków, zero większych kamieni, zero większej kępy trawy – ku przestrodze. W pobliżu Rinam docieramy do rzeki i budowanego nad nią mostu. Wojtek z Marysią postanawiają resztę drogi przejechać okazją – toyota combi przywiozła na budowę mostu materiały i wracała do Piszu. My z Asią postanawiamy godnie zakończyć ten trekking no i dotrzymać towarzystwa Seringowi.

W Rinam zaczyna się już bita, gruntowa droga biegnąca przez Karshę do Padum. Gdyby nie upał i ciągły marsz pod dość silny wiatr może byłoby miło. Ale nie było. W dodatku przegapiłyśmy skrót omijający Karshę i biegnący w lewo od drogi prosto do żelaznego mostu nad Zanskarem.

Karshę musiałyśmy jeszcze zaliczyć pnąc się mozolnie pod górę. W pozycji pionowej podtrzymywała nas jeszcze nadzieja na jakąś kawo-herbatę z miłym małym co nieco słodkim. Niestety – wszystko w Karshy było pozamykane na cztery spusty i to od dawna. Spod gompy widać było natomiast piękne rozlewiska Zanskaru i całą trasę do Padum.

I znowu wydawało się wszystko tak blisko – przejście przez most, krótka prosta droga, po której przemykały w tumanach kurzu samochody i wreszcie kres naszej wędrówki – Padum (3550 m npm). W rzeczywistości szliśmy – od mostu już razem z Seringiem – jeszcze 3 godziny. Najpierw asfaltową drogą przez kamienistą pustynię po której hulał wiatr i kurz. Potem przez miasteczko Pipiting (3560 m mnp) – na jego obrzeżach zauważyliśmy na szosie, a potem również na poboczach, całe stada koników polnych, wcale nie zielonych, tylko czerwonych, pomarańczowych i brązowych. Do głowy nam nie przyszło, że była to forpoczta szarańczy, która w dwa tygodnie później przewali się przez dolinę Zanskar pożerając 70% upraw rolnych (przeczytaliśmy o tym w gazecie w hotelu w Dżajpurze).

Niepostrzeżenie dla nas Pipiting przeszedł w Padum i kiedy mieliśmy już naprawdę wszystkiego dosyć, stanęliśmy przed drzwiami hotelu, w którym postanowiliśmy zamieszkać wcześniej i w którym byliśmy umówieni z Wojtkiem i Marysią.

Sering zakwaterował się w namiocie u kolegi, z którym często spotykaliśmy się na trasie naszego trekkingu. Wieczorem zapraszamy go na pożegnalną kolację w hotelowej restauracji. Jemy pierożki momo, surówki, pijemy lassi, herbatę – wszystko ostatni raz z Seringiem. Pamiątkowe zdjęcia i nieuchronne pożegnanie.

Teraz się będziemy martwić, czy dotrze cało i szczęśliwie z całym wynagrodzeniem do domu. Podejmujemy też decyzję – nie idziemy dalej, do Darczy. Zostawiamy sobie ten kawałek na przyszłość. Postaramy się dotrzeć autobusem do Srinagaru, co nam się zresztą udało i było znakomitym pomysłem.

Relacja udostępniona przez serwis www.zanskar.pl.tl


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u