Srilanka 2008

Sri Lanka 2008

Agnieszka Szymańska

Tsunami

Usłyszałam o tsunami cztery lata temu – 26.12.2004. Obchodziliśmy wówczas drugi
dzień Świąt Bożego Narodzenia, kiedy tam w odległych od nas krajach rozegrała się straszna
tragedia.
Na Sri Lance również tubylcy świętowali tego dnia. Zawsze, kiedy jest pełnia
księżyca, mają oni wolne od pracy, świętują, ale inaczej niż u nas, mianowicie bez alkoholu.
Poza tym leniuchują, spotykają się na wspólnych modlitwach, odwiedzają rodziny i
przyjaciół. Alkoholu pozbawieni są również turyści. Nawet w hotelach z formułą all inclusive
daremne okazują się prośby skierowane do barmana, że może chociaż „one beer”. Zasady są
przestrzegane. Ludzie mieszkający na Sri Lance są głęboko przekonani, że właśnie podczas
pełni księżyca urodził się Budda.
Katastrofa rozpoczęła się o godzinie 9.20. Wielu ludzi, ponieważ był to dzień wolny
od pracy, spało spokojnie w swoich domach. Nic nie zapowiadało tragedii. W lokalnych
mediach brak było jakichkolwiek ostrzeżeń. Dlatego też po pierwszej fali, wielu ludzi zamiast
uciekać poszło na plażę, by zaobserwować ciekawe, dotąd niespotykane zjawisko. Woda
zaczęła wdzierać się na ląd coraz silniej i z coraz większą siłą. Kiedy gapie zauważyli, że
może to stanowić niebezpieczeństwo, próbowali uciec lub chociaż się ukryć. Ponad tysiąc
osób pomyślało o kryjówce przed żywiołem w pociągu, w ośmiu wagonach. Cztery z nich
mogliśmy z Krzysiem obejrzeć, cztery są w Kolombo. Miałam bardzo mieszane uczucia,
kiedy widziałam ten zmasakrowany pociąg. Miałam wówczas przed oczami ogromną
tragedię, która się tam rozegrała i czułam na karku tysiące dusz, które gdzieś tam nadal się
błąkają. Może po to, by uspokoić pozostałych przy życiu. Sam, który nam opowiadał całą
historię, zamilkł na chwilę. Zdołał tylko wydusić z siebie, że pociąg został wyrzucony przez
wodę 200 metrów w głąb lądu. Nie skomentowaliśmy tego, co zobaczyliśmy. Brakowało
słów… Nie mieliśmy też śmiałości zapytać Sama, jak on przeżył tsunami. Widzieliśmy, że
każde słowo, które wypowiada przychodzi mu z trudem. I bynajmniej wcale nie przez to, że
nie władał dostatecznie angielskim. Jego angielszczyzna była naprawdę niezła. Ale dlatego,
że cierpiał…
Z ukrytych w pociągu 1270 osób nie przeżył nikt. Ocaleli musieli przygotować
zbiorową mogiłę. Tamtejszy klimat mógłby spowodować w krótkim czasie epidemię.
Widzieliśmy pomnik, byliśmy w tym miejscu.

Słonie

Wyobraźcie sobie, że idziecie wieczorem na zakupy, stoicie przed bazarem
(tak tubylcy nazywają jeden sklep przeważnie z pamiątkami), właściciel bazaru tłumaczy
waszemu kierowcy tuk-tuka, że absolutnie nie może już otworzyć sklepu, bo jest za późno.
Nic nie rozumiecie z tego, co oni do siebie krzyczą i też mało was to obchodzi. Wyobraźcie
sobie dalej, że czekacie koło nich, jesteście na jakiejś opustoszałej drodze, w niewiadomo
jakiej dzielnicy i że marzycie, aby się stamtąd wydostać. Aż tu nagle w zaroślach obok
zaczyna się coś poruszać, coś baaaardzo dużego. Coś zupełnie za dużego, by mógł to być

człowiek. W pierwszej chwili myślicie o ludziach na szczudłach, ale później rozsądek bierze
górę i myślicie, że w ogóle nie ma to sensu, co też wymyśliliście przed chwilą. I w końcu
dociera do was fakt, że w zaroślach obok stoi SŁOŃ – duży, prawdziwy, straszny słoń.
Przytrafiło się to nam z Krzysiem naprawdę. U nas w Polsce coś niewiarygodnego, tam
zupełnie normalna rzecz. Pierwsza moja reakcja to przeraźliwy krzyk połączony z radością,
zaskoczeniem i z niedowierzaniem. Najbardziej jednak zdziwieni byli nasz kierowca i
właściciel sklepu; skończyli swoje wywody, zadowoleni, że zamiast sklepu mogli turystom
dostarczyć innej rozrywki. Wyobraziłam sobie później, jak ktoś u nas podobnie zareagowałby
na krowę lub kozę – nie napiszę, co pomyślałabym o kimś takim. Nagle przy tym słoniu
znalazło się chyba z czterech facetów, każdy coś do nas mówił w niezrozumiałym dla nas
języku. Domyśliłam się, że chodzi o zdjęcia. Kiedy tak myślałam, Krzysiu już był koło
słonia, a ja pstrykałam zdjęcia na oślep, bo nic nie było widać w ekranie aparatu. Zapytałam
jednego chłopaka, czy nie ma tu węży. Odpowiedział „no, no snake” wyszczerzając przy tym
swoje białe zęby. Później była moja kolej, nie byłam tak odważna jak Krzysiu, nie podeszłam
tak blisko, bałam się tego potwora. Samth- nasz kierowca tuk-tuka opowiadał nam po całym
zajściu, że słonie generalnie nie są niebezpieczne, ale trzeba uważać jak są w trakcie posiłku.
Zgadnijcie, co akurat robił „nasz” słoń? Oczywiście jadł.
Słonie widzieliśmy jeszcze później, podczas podróży do Kendy. Co więcej,
mieliśmy niezwykłą okazję przejechać się na słoniu. Nasza przewodniczka opowiadała nam,
że są trzy miejsca na ziemi, gdzie jest to możliwe: Tajlandia, Indonezja i Sri Lanka. Jak się
później okazało, całe szczęście, że nie było innej opcji jak wędrówka na słoniu nie w
pojedynkę lecz w parze. Usiadłam za Krzysiem, przekonana, że przejażdżka ta będzie
podobna do tej na wielbłądzie. Jak bardzo się myliłam…Małe przeszkody urozmaiciły nam tą
krótką przygodę. Przed nami była niemała górka, na którą słoń musiał najpierw wejść a
później, co gorsze, z niej zejść. Następnie weszliśmy na drogę, po której odbywał się
normalny ruch drogowy, przejeżdżały auta, autobusy. Na słoniu byliśmy na poziomie okien
autobusu, więc byliśmy fajną atrakcją dla przejeżdżających akurat turystów. W ich aparatach
mamy sporo zdjęć na tym słoniu. Później „słonik” z nami na grzbiecie wszedł na mostek.
Miałam wrażenie, że na tym mostku tylko ten jeden nasz słoń może się zmieścić. I tym razem
byłam w błędzie. Naprzeciwko zobaczyliśmy drugiego olbrzyma, który wcale nie myślał
ustąpić nam z drogi lub zaczekać, aż my przejdziemy. Przed nami było jeszcze zejście z
górki, które jakoś nam się udało przeżyć, chociaż Krzysiu był prawie na głowie słonia, a ja na
Krzysiu. Ciekawym doświadczeniem było również, kiedy słoń przyspieszył kroku. Mój tyłek
podskakiwał z jakieś pól metra w górę. Słoń ma śmieszną sierść, pokrytą kłującymi
włoskami. Ponieważ nie siedzieliśmy w koszyku, lecz na samej płachcie, czuliśmy te jego
włoski na naszych nogach. Krzysiu miał dodatkową atrakcję w postaci masażu nóg przez
ogromne uszy słonia, którymi poruszał w sposób jakby się wachlował. Głowa jego była
ogromna. Kiedy się siedzi na słoniu widać tylko tą jego dużą głowę. Gdybym miała wybierać
dłuższą podróż na słoniu czy na wielbłądzie, zdecydowanie wybrałabym tego drugiego.
Mimo wszystko przeżycie niezapomniane, niezwykłe i bardzo fajne.
Dużo słoni widzieliśmy również w sierocińcu dla słoni w Pinnawela. Tu adoptowane
są słoniki niechciane, znalezione sieroty lub pokrzywdzone przez los, jak np. słonica Sami,
która straciła nogę przez minę. Reszta słoni wyglądała na zdrowe, ale mogę to stwierdzić
tylko okiem laika. Z jakiegoś powodu były w schronisku. Piękny widok, który zachowam
w pamięci do końca życia. Kiedy szliśmy tam, powiedziałam do Krzysia: „chciałabym mieć
z Tobą zdjęcie, gdzie w tle będzie mnóstwo słoni – jak w folderach”. I mamy takie zdjęcie.
Jest fantastyczne! Byliśmy tam do godziny dwunastej w południe, bo akurat o tej porze
kończył im się czas na kąpiele. Przez schronisko przepływała rzeka Maha – Oya, w której te
słoniki akurat zażywały kąpieli. W ciągu dnia kąpią się w godzinach 10-12, 14-16. Sprytne
rozwiązanie. Taki dorosły słoń potrafi w ciągu dnia wypić ok. 700litrów wody i zjeść ok.

200kg pożywienia. Malutki słonik potrzebuje ok.200litrów dziennie mleka. W schronisku
znajduję się około 60 słoni.
Słonie srilankijskie odgrywały dużą rolę przy budowie „Mostu na rzece Kwai”
– wykorzystanego w tym właśnie filmie. Film nagrodzony Oskarem został nakręcony w
tutejszej dżungli w roku 1957. Znany na całym świecie filmowy most znajduje się w wiosce
Kitugala. Mieliśmy okazję również przejeżdżać przez niego w drodze do sierocińca.

Krokodyle

Czy mieliście kiedyś krokodylka w ręce? Na wyjazdach często jest okazja do
wzięcia w ręce i zrobienie sobie zdjęcia z wężem, papugą, małpką.. Tymczasem my mieliśmy
okazję dotknąć prawdziwego krokodylka. Nie był to oczywiście duży krokodyl, ale taki
malutki, zaledwie sześciomiesięczny. Ząbki jednak miał takie, że bez problemu, gdyby tylko
chciał, moje paluszki znalazłyby się w jego paszczy, a później w jego brzuszku. Mimo
wszystko odważyłam się go dotknąć, oczywiście dopiero po tym jak Krzysiu miał go na
ramieniu. Podpłynął z nim do naszej łódki młody chłopak, trzymał go w koszyku i jak tylko
jacyś turyści podpływali łodziami, wyciągał go z koszyka, by zarobić kilka rupii. Na
przejażdżkę łodzią wybraliśmy się już w drugi dzień. Zanim wykupiliśmy wycieczkę
przeczytałam w Internecie, że warto zakupić lokalne wycieczki u Silve (jego imię i nazwisko
brzmi: H. Wilson Pathmasena Silva), który jest na plaży przed hotelem. Pomyślałam wtedy,
że fajnie by było, gdybyśmy tego Silve znaleźli. Okazało się, że to on znalazł nas bardzo
szybciutko, już w pierwszy dzień. Zdecydowaliśmy się na ten rejs po rzece z nim i to był
strzał w dziesiątkę. Opowiedział nam bardzo dużo, pokazał mnóstwo rodzajów ptaków,
roślin, kameleony, tuziny waranów wylegujących się na gałęziach, czasami bardzo łatwych
do przeoczenia. Oprócz tego pokazał nam krokodyle. Płynęliśmy rzeką, w której po prostu
żyły sobie krokodyle. Ja widziałam kilka razy małe krokodylki, takie jakiego mieliśmy okazję
mieć w rękach. No ale skoro były małe krokodylki, to zapewne musiały być i duże. No i były,
widać było jednego bardzo dużego, ale ja osobiście go nie widziałam. Po wycieczce, kiedy
siedzieliśmy sobie z Krzysiem jak zwykle przed kominkiem, opowiedział mi Krzysiu, co
tegoż dnia wyczytał w Internecie. Otóż jedne z najgroźniejszych krokodyli na świecie, zwane
krokodylami różańcowymi, żyją właśnie na Sri Lance, szczególnie lubują się w rzekach które
są przy ujściach do oceanu (oczywiście nasza rzeka taka była), oprócz tego…. mogą
atakować ludzi. Mają od 5 do 7 metrów.

Ayurveda

Po raz pierwszy o tej metodzie leczenia usłyszałam będąc właśnie na Sri
Lance. Podczas wspomnianej wcześniej wycieczki łodzią po rzece mogliśmy zatrzymać się w
tak zwanym Kräutergarten, co po niemiecku oznacza ogród ziół. Przywitał nas „profesor”, jak
sam siebie określił. Złożył ręce jak u nas składa się do modlitwy, pochylił głowę, i bardzo
głębokim, aczkolwiek cichym głosem powiedział, że wita nas w ogrodzie. Trochę zachciało
mi się śmiać, przypominał raczej kogoś z sekty niż profesora, ale próbowaliśmy być poważni.
Opowiadał nam dużo o ziołach i roślinach, które rosły w ogrodzie. Mówił słabym
niemieckim, przeplatał go językiem angielskim, ale mogliśmy go zrozumieć.
Jego „uczniowie” przygotowali nam herbatkę z czymś tam w środku. Smakowała nieźle, ale
nie rewelacyjnie. Główna zasada leczenia ayurveda: lecz się tym, co możesz zjeść. Miał tam
specyfiki na wszystko: na zęby (mutuhara), bóle głowy, uszu, zębów, gardła (olejek
cynamonowy), na ugryzienia przez insekty (sanjeevanee), na poparzenia słoneczne, na piękną
skórę (sandlwood oil -drzewo sandałowe), na dolegliwości sercowe, astmę, nerwowość,
problemy z krążeniem, problemy z pamięcią (wishvarishta –wino ziołowe), na cukrzycę

(premeha -ziołowy syrop), na hemoroidy (agnimula-sirup), na dolegliwości żołądkowe
(amesshwari – produkt muszkatołowy) i wiele, wiele innych. Po omówieniu większości
znajdujących się tam roślin, zabrał nas do swojej „apteczki”. Pokazywał nam przeróżne
gotowe produkty, nie mogąc się ich zachwalić. Kiedy zaczął „badać” Krzysia, wybuchłam
śmiechem. Zamknął oczy i sprawdzał puls Krzyśkowi, mówiąc, że ma problemy z
kręgosłupem. Kiedy zobaczył, że się śmieję, stwierdził: „I’m really profesor” [jestem
prawdziwym profesorem] Opowiadał cuda, że pracuje tu dopiero od trzech dni, innym
Polakom na drugi dzień powiedział, że mają szczęście, bo on jest tutaj tylko trzy dni w roku.
Jestem pewna, że kiedy teraz byśmy tam wrócili, profesorek byłby nadal. Zawołał dwóch
swoich uczniów, nam kazał usiąść na ławkach. Ja miałam być za Krzysiem. Mieliśmy się
rozluźnić i zamknąć oczy, bo czekał nas prawdziwy masaż leczniczy ayurveda. Według
profesorka 99% turystów przyjeżdża na Sri Lankę w celach leczniczych. No, my należeliśmy
zatem do tego jednego procenta. Rozpoczął się masaż.. Jakoś nie potrafiłam się rozluźnić,
zobaczyłam z boku palące się kadzidło, przypomniałam sobie tą herbatkę, którą tak bez
wahania wypiliśmy i przypomniał mi się film „Turistas”, który niedawno oglądaliśmy.
Chodziło o porywanie turystów dla organów, a rzecz miała miejsce w Brazylii. Niby zupełnie
inny zakątek świata, ale tutaj przecież też byliśmy daleko od domu, nie rozumieliśmy
kompletnie nic, co oni między sobą rozmawiają. Poza tym ich wygląd nie wzbudzał zaufania.
Profesorek nagle zniknął, my poddaliśmy się tym masażom. Wymasowali nam plecy i głowy,
przy czym myślałam, że podczas masażu głowy odpadną mi najpierw uszy, a następnie cała
głowa. Wysmarowali nas przy tym olejkami, że ciężko było to później z siebie zmyć. Masaż
trwał około 15 minut. Nagle pojawił się znów profesorek, zapytał o wrażenia. Kiedy
zapytałam, ile nas to wszystko będzie kosztować, stwierdził tym swoim dziwnym
głosem: „pieniądze to nie wszystko”. Zaprowadził nas do innej apteczki i zaczął pakować do
foliowej torebki produkty, które rzekomo chcemy kupić. Kiedy powiedzieliśmy, że nie
potrzebujemy niczego widząc ceny, które są na tych produktach, był niezbyt zadowolony i
czym prędzej nas pożegnał. Chłopaki i tak dostali od nas niemały napiwek. Rozmawialiśmy
później z innymi Polakami, którzy też odwiedzili ogród profesorka, każdemu mówił
dokładnie to samo. Im zapakował produktów ze swojej apteczki za 100 dolarów. Na szczęście
nie mieli oni w ogóle ze sobą pieniędzy i kiedy powiedzieli o tym profesorkowi, ten – jakże
przyjazny człowiek – wygonił ich z ogrodu.
Medycyna ayurveda ma ponad 3000 lat. Obok szpitali i przychodni, w których pracuje
około 10 000 lekarzy wtajemniczonych w medycynę ayurveda, prawie każdy hotel ma swój
dział ayurveda. Trzeba jednak jednego być świadomym: dwutygodniowa kuracja ziołami i
masażami nic nam nie pomoże. Jedynie długotrwałe leczenie ciała, ducha i duszy daje
pożądane efekty. Ostatnio czytałam artykuł o spa proponowanych w Polsce. W jednym z
hoteli proponowali właśnie medycynę i masaże ayurveda. Ceny mnie zszokowały. Za
piętnastominutowy masaż wykonany przez prawdziwych specjalistów zapłaciliśmy
zdecydowanie mniej niż wyniosłoby to nas w Polsce.
Podczas wyprawy do Kandy, jednym z punktów programu była wizyta w innym
ogrodzie, ale też ayurveda. Śmialiśmy się z ludzi poddających się masażom i współczuliśmy
im późniejszego prysznica. Jednak o jednej rzeczy chciałabym tutaj przy okazji wspomnieć.
Rankiem złapała mnie tzw. choroba klimatyczna (coś w rodzaju zemsty Faraona podczas
pobytu w Egipcie). Właściciel ogrodu zaproponował osobom z tą chorobą (było nas trzy)
pewien specyfik, po którym nasze kłopoty miały się zakończyć. Bez wahania postanowiłam
wypić ten specyfik. Ten roztwór wyglądał ohydnie i jeszcze gorzej smakował. Po wypiciu
tego lekarstwa zapomniałam, co to kłopoty żołądkowe aż do dnia wyjazdu. Nasze lekarstwa
tam kompletnie nie działają. Słyszałam, że tak jest, a wtedy przekonałam się o tym na własnej
skórze.

Ludzie

Ludzie na Sri Lance są twoimi przyjaciółmi, kiedy tylko wyczują, że mogą na tobie
zarobić. Nie wzbudzają zaufania swoim wyglądem, ale źli nie są. Chcą, żebyś czuł się na Sri
Lance jak najważniejszy gość, ale później za to słono zapłacił. Takie były nasze wrażenia.
W pierwszy dzień poznaliśmy Manu, chłopak zajmował się lokalnymi
wycieczkami. Kiedy spacerujecie sobie po plaży, mają oni w zwyczaju iść koło was, wcale
nie pytając was o zdanie, czy macie na to ochotę czy nie. Na początku było to bardzo
krępujące, a później nie przejmowaliśmy się tym. Manu również przyłączył się do naszego
spaceru, był dla nas bardzo miły, opowiadał dużo, co warto zwiedzić, co zobaczyć, gdzie
pojechać. Powiedzieliśmy mu, że chcemy porobić sobie zdjęcia na takiej plaży, gdzie nie ma
turystów. Manu stwierdził, że zabierze nas tam za jedyne czterysta rupi. Zgodziliśmy się,
umówiliśmy na następny dzień na określoną godzinę. Następnego dnia o określonej godzinie
nadaremne były poszukiwania Manu. Pytaliśmy o niego, szukaliśmy go, ślad po Manu
zaginął. Manu pojawił się dopiero popołudniu. Bez wstydu powiedział, że nie przyszedł na
nasze spotkanie, bo rano umówił się z Anglikami na wycieczkę po rzece. „Business is
business” – stwierdził, że po prostu dali mu więcej zarobić, niż zarobiłby z nami. Zaskoczyła
mnie ta jego szczerość i bezczelność. Kiedy go szukaliśmy, mówiono nam, że je lunch. Z
takim wytłumaczeniem też kilka razy się tam spotkaliśmy. Facet w recepcji, który wymieniał
pieniądze potrafił jeść śniadanie około trzech godzin. Ludzie zajmujący się przy hotelach na
przykład wycieczkami, przewozami tuk-tukiem mają za zadanie wyssać z turystów ostatniego
dolara. W ostatni dzień chcieliśmy kupić pamiątki. Wzięliśmy tuk-tuka, kierowca zawiózł nas
do sklepu swojego znajomego – bardzo ekskluzywnego jak na Sri Lankę, nie pasującego
kompletnie do krajobrazu Beruwaly czy Bentoty. Ceny również były ekskluzywne, więc
postanowiliśmy się targować. Właściciel wściekł się, kazał mi odłożyć to co trzymam w ręce
i dał do zrozumienia, żebyśmy opuścili jego sklep. Musiałam go chyba niezwykle obrazić!!!
Kierowca również był na nas zły, że nie dokonaliśmy zakupów w sklepie jego znajomego,
zawiózł nas na targ, wziął pieniądze za przejazd i odjechał niepocieszony. Na targu ceny były
dziesięciokrotnie niższe niż w tym sklepie, no i za targowanie nikt się nie obrażał.
Dla ludzi na Sri Lance byliśmy bardzo ciekawi. Kiedy pojechaliśmy na targ, albo do
przystani przez małe wioski, ludzie patrzyli się na nas jakbyśmy byli z innej planety. Dzieci
biegały za nami, pokazywały sobie nas palcami, starsi patrzyli na nas jakby pierwszy raz w
życiu widzieli białego człowieka. Przewodniczka mówiła nam, że niektórzy święcie wierzą,
że Sri Lanka jest całym światem. Turyści wzbudzają zaciekawienie przez swój kolor skóry.
Poza tym kraje europejskie są dla większości z nich nieosiągalne, nawet w ich
wyobrażeniach. Kolor skóry to jedno, ubiór to drugie. Turystki z Europy chodzą po plaży w
bikini, co dla kobiety Hinduski jest po prostu niewyobrażalne. Chodzą zakryte od stóp do
głów jak w Tunezji czy w Egipcie.

Wylęgarnia żółwi

W drodze powrotnej z Galle poprosiliśmy Sama, naszego bardzo cierpliwego
kierowcę, aby zawiózł nas jeszcze do wylęgarni żółwi. Był tam piękny zachód słońca,
wylęgania znajdowała się tuż przy plaży. Spacerowaliśmy po rozgrzanym słońcem piasku
i byliśmy ciekawi tej atrakcji, która kosztowała nas grosze, bo ok. 400 rupi od osoby. Nasz
przewodnik świetnie mówił po niemiecku, więc nie było problemu ze zrozumieniem tego, co
miał do powiedzenia. Wylęgarnia zajmuje się ochroną ginących gatunków, a na Cejlonie żyje
aż pięć gatunków z siedmiu występujących na świecie.
Żółwie składają jaja co dwa lata od kilku do 150 sztuk. Jaja w ziemi leżą dokładnie 42
dni. Każde miejsce, gdzie znajdują się jaja jest dokładnie oznaczone: ile jest tych jaj w ziemi,

kiedy zostały tam włożone oraz jaki to jest gatunek. Po tym czasie z tych jaj wykluwają
się małe żółwie. Te, których pępuszek już jest zagojony są wyciągane z piasku. Takie małe
żółwie zostają włożone do wody, do małego kamiennego basenu. Tam są one jeden dzień,
na drugi dzień przekłada się je do drugiego basenu. Jest jeszcze trzeci mały basen, w którym
są małe trzydniowe żółwie. Później wypuszcza się je na wolność. W tych małych basenach
było dosyć sporo tych żółwi, mogliśmy je wziąć w ręce i popatrzeć jak wyglądają z bliska.
Najfajniejsze były te maleństwa jednodniowe, które były jeszcze ślepe i bezbronne. Miały
około kilkunastu centymetrów i śmiesznie machały łapami. Ich pancerz jest jeszcze dość
miękki i ponoć twardnieje z czasem. W naturalnych warunkach w pierwszych chwilach po
wyjściu z dziur odruchowo szukają schronienia, są bowiem narażone na ataki wielu zwierząt,
w szczególności ptaków. W takich wylęgarniach nie muszą się tym przejmować, bo mimo iż
od pierwszych swoich chwil są już samodzielne, to człowiek pomaga im tutaj przystosować
się do środowiska.
W trochę większych basenach były różne inne, starsze żółwie. Był żółw stuletni, który
ważył około 12 kilu i Krzysiu mógł go wyłowić z wody. Ja również wyciągnęłam troszeczkę
mniejszego i młodszego, miał ok. 9 kilo. Był też żółw, który od urodzenia był żółwiem
ślepym, był żółw, który poprzez tsunami stracił dwie przednie łapy. Były też żółwie chore,
dlatego co dwa tygodnie przychodzi do wylęgani lekarz weterynarz, który bada je i określa,
czy są gotowe, aby powróciły do wód Oceanu. Kilka takich żółwi również widzieliśmy.
Woda w basenach jest wymieniana co dwa dni wodą z oceanu, jest to jednak bardzo
pracochłonne.
Po obejrzeniu wylęgarni zostaliśmy zaprowadzeni do sklepiku, w którym mogliśmy
kupić przeróżne pamiątki związane z żółwiami i poprzez ten zakup wesprzeć finansowo
tą wylęgarnię. Utrzymuje się ona tylko z turystyki, bo od państwa nie otrzymuje żadnych
pieniędzy.

Herbata

Każdy pewnie kiedyś pił herbatę cejlońską nawet o tym nie wiedząc, że
pochodzi ona właśnie ze Sri Lanki. Albo po prostu nie było to istotne dla pijącego tą herbatę.
Kiedyś i dla mnie było to mało ważne. Po powrocie jednak zaczęłam zwracać uwagę jaką
herbatę piję i w jakiej postaci. A wszystko za sprawą wizyty w fabryce herbaty w drodze do
Kandy. Troszeczkę byliśmy zawiedzeni, bo myśleliśmy, że zobaczymy prawdziwe plantacje
herbaty z kobietami kolorowo ubranymi w sari z ogromnymi koszami, do których wrzucają
zebrane liście. Chcieliśmy zobaczyć obrazek jaki mieliśmy w głowach z polskiej reklamy.
Jedna taka kobieta potrafi uzbierać ok. 16 kg liści herbaty dziennie, z czego w wyniku
końcowym powstaje 4 kilo. Zbiór powtarzany jest co dwa, trzy tygodnie, gdyż z jednego
krzaka można zerwać tylko kilka listków nadających się do produkcji. Nie ma żadnych
maszyn, które zastąpiłyby sprawne oko takiej kobiety. Zwiedziliśmy tylko fabrykę, ale i tak
zostało dużo informacji w głowie i chwila zastanowienia się: czy aby nasze choroby nie są
winą złej herbaty, którą pijemy na co dzień? Zawsze mówimy, że to woda jest szkodliwa.
Rzadko kiedy ktoś się zastanowi nad herbatą, którą pije się co najmniej kilka razy dziennie.
Po wejściu do fabryki do naszych zmysłów powonienia dotarł zapach herbaty, ale inny niż
znamy z Polski. Zapach był bardzo intensywny, czasem nawet mdły. Być może mdłość
zapachu wynikała z tego, że było tam paskudnie gorąco. Podczas 30stopniowego upału
zafundowaliśmy sobie jeszcze saunę. Pokazano nam proces powstawania herbaty poprzez
składowanie jej liści, fermentację i suszenie aż do sortowania, oczyszczania i na końcu
delektowania się jej smakiem. Są różne rodzaje, a najlepsze gatunki idą na eksport. Główne
rodzaje herbaty produkowanej na wzgórzach Sri Lanki to: BOP, FBOP, OP, BOPF, PEKOE,
BOP1 itd. Gdybyście chcieli kupić herbatę cejlońską w Polsce, to musicie poszukać znaku

firmowego na opakowaniu – lwa, który trzyma miecz w swojej łapie. Wtedy możecie mieć
pewność, że ta herbata na pewno pochodzi ze Sri Lanki i tam była pakowana. Zakupiliśmy
kilkanaście pudełek herbat, pomyśleliśmy że będzie to znakomity prezent dla naszych
bliskich i znajomych. Dla siebie kupiliśmy herbatę zieloną w liściach. Wystarczy wsypać
kilka liści do kubka. Po zalaniu ich gorącą wodą pęcznieją nadając herbacie cudowny smak.
Jeśli ktoś kiedyś będzie się wybierał na Sri Lankę w okolice Beruwely, to polecamy mały
sklepik SEVEN HILLS TEA CENTER z bardzo sympatycznym sprzedawcą W. Anil
Gunathilaka (J.P) i jego adres: Galle Road, Maoragalla, Beruwala, Sri Lanka.

Maski

Maski zaczęłam zbierać niedawno. To moje hobby trwa może trochę ponad
dwa lata, kiedy z Mamą byłyśmy w Dzierżoniowie w sklepie i zakupiłyśmy dużą maskę. Do
tej pory nie mam większej. Następną przywiozłam sobie z Meksyku, moi Rodzice przywieźli
mi maskę z Maroko oraz z Bieszczad. Ja, będąc z dzieciakami na zielonej szkole na greckiej
wyspie Thassos przywiozłam sobie stamtąd również maskę. Następne dwie są z moich
podróży z Krzysiem, jedna z Tunezji, z portu Sousse a druga z Karpacza. Następna, jaką
powiesiłam na ścianie jest maska z Peru, przynajmniej taki napis widnieje na niej. Wzięłam ją
z garażu, gdzie trafiła po przeprowadzce, a odkąd pamiętam zawsze wisiała u nas w
przedpokoju w mieszkaniu. Skąd jest naprawdę, tego nie wiem. Bardzo ładna maska, pewnie
pochodząca z Wenecji to prezent gwiazdkowy od św. Mikołaja. Ostatnia maska jest
najbardziej kolorowa i tą właśnie kupiliśmy na Sri Lance już w drugi dzień podczas rejsu
łodzią po rzece. Silve zapytał nas, czy chcemy pooglądać maski i nie czekając właściwie na
naszą zgodę stanął w sklepie, do którego wchodziło się prosto z łodzi, był tuż przy brzegu.
Sklepik był malutki, ale za to bardzo duży był tam wybór masek i innych figurek ręcznej
roboty. Jedną z nich zakupiliśmy po krótkim targowaniu się za 1000 rupi, co wynosi ok. 10
dolarów. Sprzedawca pokazał nam jeszcze swoje zwierzęta, m.in. jeżozwierza, pawie, papugi,
kaczki i inne. Przy okazji opowiedział nam jak jego zwierzęta wyczuły nadchodzące
niebezpieczeństwo i uciekły z klatek przed tsunami. Dużo zwierząt wróciło, ale dużo też
potracił. Wtedy widzieliśmy maski po raz pierwszy, później pojawiały się na każdym kroku,
wszystkie bajecznie kolorowe jak w folderach, wszystkie uśmiechnięte i radosne. Jest jednak
coś, o czym nikt wcześniej z nas, turystów nigdzie nie przeczytał, a czego dowiedzieliśmy się
od naszej przewodniczki zupełnie przypadkiem. Opowiedziała nam dwie historie, z których
wynikało, że niektóre z tych masek mogą być niebezpieczne. W to, co teraz napiszę nie
musicie wierzyć, możecie potraktować to jako wybujałą wyobraźnię naszej przewodniczki,
ale absolutnie zabronione jest się z tego śmiać. Są rzeczy, o których nam Europejczykom
nawet się nie śniło – lepiej z tym nie igrać, nie wyśmiewać i najlepiej nie ruszać…
Pewien facet pojechał sobie kiedyś ze swoją siostrą do Maroko. Przechodzili przez
ogromny plac, na którym siedziała cyganka. Jej twarz była cała pokryta celtyckim makijażem,
było widać tylko jej bardzo czarne oczy. Cyganka bardzo chciała powróżyć młodym ludziom.
Siostra tego młodego człowieka była gotowa na te wróżby, lecz ten zaczął wyśmiewać się
z tej cyganki, obraził ją słownie klika razy i powiedział na głos do siostry, że tej staruchy
słuchać nie będzie. Musiał nieźle wkurzyć cygankę, bo ta wzięła garść kamieni, które miała
przy sobie i rzuciła mu pod nogi. Powiedziała tylko: „teraz zobaczysz!!!” Po powrocie
młody człowiek zapomniał o wszystkim do momentu, kiedy zaczęły się u niego nieszczęścia.
Stracił pracę, żona odeszła, spalił się jego dom, a choroby nawiedzały jego bliskich. Nie
mógł pojąć, co się dzieje. Zrozpaczony, poszedł do wróżki. Ta, od razu mu przepowiedziała
przyszłość: „Nie skończą się twoje kłopoty, dopóki nie pojedziesz do bardzo dalekiego kraju i
nie nazbierasz kamieni z rwącego potoku. Będziesz musiał podarować je swojej siostrze, a ta
będzie musiała schować je w łóżko. Wtedy twoje kłopoty znikną. Obraziłeś kogoś, kto zesłał

na ciebie tę klęskę. Teraz musisz uczynić to, co mówię” – wysłuchał jej bardzo uważnie.
Szybko załatwił sobie podróż do dalekiej Brazylii, znalazł rwący potok, nazbierał garść
kamieni, które po powrocie podarował swojej siostrze. Kłopoty zakończyły się.
Inny młody człowiek przebywał na wakacjach na Sri Lance, zakupił tutaj maskę i po
powrocie powiesił ją w domu. Podobnie jak u poprzedniego zaczął się i dla niego okres
nieszczęść połączony ze śmiercią jego bliskich poprzedzoną ciężkimi chorobami. Był
zrozpaczony. Wróżka powiedziała mu, że ma pewną rzecz w domu, która przywołuje
wszystkie te nieszczęścia i że musi ją spalić, a wtedy nieszczęścia ustąpią. Przypomniał sobie
o masce ze Sri Lanki, tak jak kazała wróżka spalił ją. Tragedia zakończyła się, ale i tak
wyrządziła krzywdy na duszy nieuleczalne.
Od razu pokazałam przewodniczce maskę, jaką my zakupiliśmy. „Ta przynosi
szczęście i dobrobyt. Nie martwcie się” – uspokoiła nas. Opowieści te dały dużo do myślenia.
Jak różne kraje to są: nasz i odległa Sri Lanka, jak różni ludzie, wierzenia, religie…

Chcieliśmy sobie kupić także muszlę do domu, ale przewodniczka nas
przestraszyła, że na Okęciu mogą nam nie tylko ją zabrać, ale także możemy zapłacić za to
bardzo wysoką karę. Nie wolno było również przewozić monet sprzed 1945 roku. Może nie
powinnam o tym pisać, ale kilka właśnie takich monet udało nam się przewieźć. Wsadziliśmy
je po prostu do portfela do polskich złotówek. Dowiedzieliśmy się o tych monetach i o
zakazie ich przewożenia już po ich zakupie i postanowiliśmy zaryzykować. Nic się nie
wydarzyło, ale komu by się chciało wyszukiwać monet w czyimś portfelu. Musieliby
przeszukiwać portfel każdemu… Myślimy, że z muszlą byłoby podobnie. Z Tunezji
przywieźliśmy dwie przepiękne muszle zakupione w hotelowym sklepiku. Leżały gdzieś z
tyłu na półkach, były zakurzone i chyba sam sprzedawca nie wierzył, że uda mu się je
sprzedać. Na Sri lance też widzieliśmy przepiękne muszle. Facet stał ze swoim kramem na
plaży, pokazywał nam każdą z osobna. Były prześliczne i niedrogie i teraz żałujemy, że takiej
właśnie chociaż jednej malutkiej nie przywieźliśmy sobie stamtąd. Kiedy ten sprzedawca
polał je wodą, mieniły się w słońcu. Były przecudne- wyglądały jak sztuczne. Muszli w
końcu nie zakupiliśmy, ale za to przywieźliśmy sobie rybaka, którego bardzo chcieliśmy
zobaczyć w rzeczywistości, ale niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Rybak to niezwykły, bo
siedzący na dwóch kijkach umocowanych ze sobą. Zapytałam Silva podczas wycieczki po
rzece, jak długo taki rybak może na tych palach wysiedzieć. Powiedział, że około trzech
godzin. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie nawet pięciu minut. Pytałam także Sama
podczas wycieczki do Galle, gdzie możemy zobaczyć takich rybaków. Stwierdził, że około
sześciu godzin jazdy z miejsca, gdzie aktualnie się znajdowaliśmy. Wystarczył mi widok z
folderów. Nie wyobrażałam sobie sześciogodzinnej jazdy tuk-tukiem. I tak dużym
wyzwaniem było pokonanie tym czymś 60 kilometrów w jedną stronę do Galle i z powrotem
oczywiście też. Z tymi rybakami, między innymi, kojarzyłam sobie Sri Lankę po zapoznaniu
się z różnymi publikacjami na jej temat przed naszym wyjazdem. Wyczytałam również, że są
miejsca na Sri Lance, gdzie tacy rybacy to zwykli naciągacze. Czekają na grupy turystów,
wtedy wskakują na pale i oczekują za każde zrobione z nimi zdjęcie kilkuset rupii. Kiedy
turyści oddalają się, oni też zeskakują ze swoich „stołków” i czekają na następnych. Teraz to
nawet mnie to nie dziwi…My chcieliśmy zobaczyć tych prawdziwych, a nie oszustów.
Widzieliśmy jedynie same pale podczas wycieczki po rzece. Ale za to mamy figurkę takiego
rybaka ze złowioną rybą. Sprzedawca był śmieszny. Obniżył nam cenę i powiedział, żebyśmy
tylko nikomu nie mówili, że u niego jest tak tanio. Aż tak tanio wcale nie było, ale
sprzedawca był miły. Reklamę tego sklepu zrobili nam Polacy, a właściwie Polak, który
się „tapla w wodzie” J – Krzysiu wie, o co chodzi. Zawsze się śmiejemy z tego wydarzenia.
Nie będę pisać, o co chodzi. Bo może kiedyś (choć to bardzo mało prawdopodobne, a wręcz
niemożliwe) ten właśnie człowiek przeczyta te zapiski i skojarzy całą sytuację.

Relikwia Buddy

Po trzynastogodzinnej podróży samolotem, rezydentka oznajmiła nam, że do hotelu
jest około trzech godzin jazdy, a to ze względu na bardzo złą nawierzchnię dróg, o których
jeszcze później opowiem. Było nam już wszystko jedno, byliśmy bardzo zmęczeni, poza tym
różnica czasu też robiła swoje. Podczas nocnej jazdy przez Kolombo zobaczyliśmy, że tak
jak oznajmiła nam przewodniczka nic ciekawego się tutaj nie znajduje. Nie zalecała również
wycieczek do Kolombo, ponieważ wciąż na Sri Lance trwa wojna domowa i ciągle słyszy
się o zamachach terrorystycznych. Tuż przed naszym wyjazdem słyszeliśmy, że wybuchła
bomba na przystanku w Kolombo. Jednak jak byliśmy tam, nic takiego do nas nie docierało,
nie mówi się tam o wojnie domowej. Tubylcy opowiadają o tsunami, to była dla nich straszna
tragedia. O atakach tamilskich tygrysów w ogóle tam nie słyszeliśmy i nikt nam o nich nie
opowiadał.
Podczas jazdy do hotelu rzuciła nam się w oczy ogromna liczba posągów
Buddy. Są na każdym kroku, zarówno małe jak i olbrzymie jakie widzieliśmy na przykład
podczas wycieczki do Kandy sięgające kilka metrów czy ten największy posąg, 30-metrowy
mający chronić przed następną falą tsunami. Obok posągów Buddy widzieliśmy również
jakże nam znaną figurkę Maryi czy Jezusa. Nikomu to nie przeszkadza, że Jezus i Budda stoją
czasami bardzo blisko siebie. Podczas wycieczki do Kandy miałam okazję, niestety sama,
wejść do świątyni, gdzie przechowywany jest Ząb Buddy. Przy wejściu do świątyni
przechodziło się przez jedną bramkę, drugą bramkę, trzecią bramkę… gorzej niż na lotnisku.
Krzysiu nie mógł wejść, bo miał zbyt krótkie spodnie (sięgające do kolan, a nie za kolana),
jednego faceta nie wpuścili, bo niefortunnie napił się piwa do obiadu i oni to wyczuli.
Kontrola była przerażająca. Kobiety przechodziły przez jedną bramkę, mężczyźni przez
drugą. Ja zdążyłam się przebrać w autobusie, miałam długie spodnie i na koszulkę na
ramiączkach nałożyłam jeszcze jedną z rękawkiem. Na szczęście nie wzięłam żadnej torby,
bo każdy pakunek był solidnie przez tych strażników sprawdzany. Krzysiu mi opowiadał, że
jak czekał na mnie, to widział, że nawet samochody, które wjeżdżały na teren świątyni były
sprawdzane z każdej strony nawet od dołu. Ta przesadna kontrola spowodowana była atakiem
ze strony tamilskich ekstremistów. Świątynia z zębem pozostała nienaruszona, ale biblioteka i
część budynku zostały zniszczone. Byłam wściekła, że nie wpuścili Krzyśka. Dla mnie było
to wszystko grubą przesadą. Nie miałam nawet jak Krzyśkowi powiedzieć, żeby chociaż dał
mi aparat. Kiedy wchodziliśmy do świątyni musieliśmy być na boso, więc każdy musiał zdjąć
swoje buty. Czułam się w tej świątyni nieswojo, trochę jak intruz. Widziałam tylko czarne
oczy, które wpatrywały się w nas nieufnie. Ponoć zakrywający kolana i ramiona strój jest
wymagany, aby nie dekoncentrować tubylców w modlitwie. Wchodząc tam poczułam
intensywną woń kwiatów, których płatki – tylko świeże – były pod każdą figurką lub
obrazem. Nie wolno było wąchać tych kwiatów. Niektóre nasze panie, nie wiedząc o tym,
zaczęły wąchać te piękne kwiaty i od razu dostały reprymendę od mężczyzn, którzy pełnili
tam pewnie rolę strażników. Wąchanie kwiatów jest obrazą Buddy i robić tego nie wolno!!!
Podczas zwiedzania świątyni cały czas słyszałam bicie w bęben. Woń tych kwiatów i to bicie
bębna sprawiało, że czułam się tam jak na jakimś tajemnym spotkaniu, na które wcale nie
zostałam zaproszona. Mieliśmy okazję zobaczyć zęba Buddy, ale zamkniętego w kilku
złotych skrzyniach. Złote skrzynie można było podziwiać przez jakieś trzy sekundy. Tyle
miała czasu jedna osoba, która przechodziła obok małego okienka, za którym te skrzynie się
znajdowały. Wrażenia na mnie ząb Buddy nie zrobił żadnego, tym bardziej, że pooglądałam
sobie złote skrzynie a nie zęba. Cała ta otoczka kontroli i nieufności sprawiła, że
wspomnienia stamtąd mam nijakie.

Drogi

Podczas drogi powrotnej z Kandy jak i całej przejażdżki mieliśmy dużo wrażeń,
niekoniecznie przyjemnych, związanych z naszym autobusem. W mieście Kandy musieliśmy
podjechać na lunch pod bardzo stromą górę. Myślałam, że nie dojedziemy, bo cały czas
autobus stawał i sprawiał wrażenie, że nie ma siły dalej jechać. Poza tym, zaczęło okropnie
śmierdzieć benzyną. Powiadomiliśmy o tym naszych kierowców. Uważali, że nic się nie
dzieje i wcale nie śmierdzi, a cały autobus polskich turystów pewnie ma jakieś urojenia.
Polskie krzykliwe baby nie dały za wygraną. Krzyczały, że śmierdzi i muszą coś z tym
zrobić. No i zrobili… jak wróciliśmy z lunchu cały autobus śmierdział jeszcze gorzej.
Popsikali czymś w rodzaju zapachu do toalety, który zmieszany ze smrodem paliwa był nie
do wytrzymania. Baby chyba dały za wygraną, tym bardziej, że jak żołądek pełny, to i pewnie
krzyczeć się tak nie chce. W drodze powrotnej jednak przeżyliśmy horror. Autobus stawał
co 15 kilometrów. Kierowca musiał wychodzić, postukać młotkiem w bok autobusu, aby
następne 15kilometrów mógł przejechać tym rzęchem.
Ruch na Sri Lance jest lewostronny, drogi są koszmarne. Między innymi dlatego
jechaliśmy tak długo do naszego hotelu z lotniska. Najwięcej przypadków śmiertelnych na
wyspie jest właśnie na skutek wypadków samochodowych. Drogi są w fatalnym stanie, a
poza tym są bardzo wąskie. Ciekawą rzeczą było brak chodnika. Piesi chodzili na obrzeżach
drogi i tuż przy drogach znajdowały się wejścia do sklepów. Aż trudno było w to uwierzyć,
szczególnie przejeżdżając przez miasta. Mieliśmy wrażenie, że ci wszyscy ludzie chodzą
po drodze. Tak było w mieście po drodze do sierocińca dla słoni. Ciekawą rzeczą były tam
chorągiewki, było ich tysiące. Tysiące białych małych chorągiewek oznaczało, że w mieście
umarł ktoś znany. Po drogach chodzili ludzie, psy, ale również krowy. Podczas jazdy tuk-
tukiem mieliśmy okazję zobaczyć krowę. W sumie nic dziwnego zobaczyć krowę. Ale kiedy
ta krowa jest w środku miasta i idzie sobie środkiem drogi nie zwracając w ogóle uwagi na
małego tuk-tuka, w którym siedzieliśmy, to już robi wrażenie. U nas można spotkać na ulicy
konie, a tam ulicą przechadzają się na przykład słonie. Widzieliśmy jak ludzie podróżowali
sobie na słoniach tak jakby podróżowali sobie rowerem. Zresztą nasz słoń z nami na grzbiecie
też szedł środkiem drogi.
Przejeżdżając przez ulice Sri Lanki słyszeliśmy tysiące klaksonów. Każdy trąbi, chociażby
po to, żeby powiadomić, że chce wyprzedzić, albo że będzie skręcał – tak tylko myślę, bo
nie zapytaliśmy ich, dlaczego tak trąbią. Nikt jednak się tam nie złości, nie denerwuje. Jeżeli
chodzi o kulturę kierowców przewyższają nas bardzo. Nikt nie przeklina na nikogo ani
nie krzyczy. Trąbienia też są chyba raczej informacją niż tak jak u nas zwróceniem komuś
uwagi, że jeździ jak idiota. Przy tak dużym chaosie wcale nie jest łatwe przejść przez ulicę.
Doświadczyliśmy tego wybierając się na market. Nie wiadomo było, w którą stronę się
patrzeć. Był tam ogromny harmider. Klaksony, 35stopniowy upał, wręcz skwar, smród spalin,
brud i śmieci dookoła, chodzące kozy po drogach powodują, że czujność też jest troszeczkę
ospała. Trzymałam się wtedy Krzysia kurczowo, żeby się nie pogubić. Wrażenia fajne, ale nie
na długi czas. Po około godzinnej przechadzki po tym mieście marzyliśmy tylko aby wrócić
do hotelowego basenu i napić się zimnego piwka.

Pogoda

Wyjeżdżając do kraju tropikalnego spodziewaliśmy się upałów i takie faktycznie były.
Manu powiedział nam, że mają tam dwie pory roku: deszczową i suchą. Kiedy my byliśmy,
w lutym, była to pora sucha. Ciekawe jednak było to, że rano i do południa było przerażająco
gorąco: ponad trzydziestostopniowe upały można było wytrzymać leżąc w cieniu i popijając
coś zimnego. My nie leżeliśmy prawie w ogóle. Chcieliśmy w pełni wykorzystać ten tydzień,

więc codziennie byliśmy gdzie indziej. Tym bardziej, że dzień był dosyć krótki, bo trwał od
godziny 6 rano do 18, ale skrócony był jeszcze bardziej, ponieważ codziennie jak w zegarku
o godzinie 16 zaczynało się chmurzyć, grzmieć i czasami padać. Tak było każdego dnia. Tak
jakby ktoś u góry miał nastawiony zegarek i polecenie, że od godziny 16 na Sri Lance ma
zacząć kropić. Później powietrze było bardzo wilgotne. Było parno. Będąc w kilku krajach
o ciepłym klimacie, na Sri Lance czułam się najlepiej. Bardzo służył mi ten klimat. W
ogóle nie przeszkadzała mi ta wysoka wilgotność powietrza. Czułam się tam bardzo dobrze.
I kiedy porównam gorące powietrze w Tunezji czy w Egipcie to dla mojego organizmu
zdecydowanie wolę klimat Sri Lanki.
Kiedy rano, po śniadaniu chodziliśmy po plaży, słońce grzało tak mocno, że samo
patrzenie w piasek raziło w oczy. Stosowaliśmy kremy z filtrami nr 50, tym bardziej, że
zimą byliśmy bladzi. Kiedy trochę się opaliliśmy zmniejszyliśmy filtry i to był nasz błąd.
Po baaardzo długim spacerze po wyspie, która znajdowała się niedaleko naszego hotelu
spiekliśmy się tak bardzo, że panthenol, który zakupiłam na nasz wyjazd do Tunezji spełnił
dopiero tutaj swoją rolę. Leżeliśmy wieczorem cali w piance z panthenolu i na drugi dzień
było trochę lepiej. Ręce w nadgarstkach i stopy bardzo nam jednak spuchły – miejsca, o
których najczęściej się zapomina podczas smarowania kremem, które są najbardziej blade, a
więc najbardziej narażone na poparzenia słoneczne.
Pogoda na Cejlonie sprawiła, że od razu wyzdrowiałam. Ta zima nie była dla mnie łaskawa,
cały czas chodziłam z chusteczkami przy nosie, z którego kapało dobre pięć tygodni. Podczas
pobytu na Sri Lance wyzdrowiałam momentalnie, poczułam się naprawdę dobrze. Dziwne,
bo w naszych warunkach wypicie duszkiem po spacerze w skwarze lodowatej coli i piwa, a
później skok do basenu poprzedzony zimnym prysznicem skończyłby się, przynajmniej w
moim wypadku, przeziębieniem. Tam nic na szczęście nam nie było. Po powrocie wszystko
niestety wróciło do „normy”. Jeżeli chodzi o tamtejsze piwko, to było naprawdę niezłe.
Ponieważ mieliśmy formułę all inclusive mogliśmy wypróbować ich trunków. Warty reklamy
jest tamtejszy arak, pity z colą smakuje naprawdę nieźle. Ja smakowałam różnego rodzaju
mieszanki, które barmani wymyślali, a Krzysiu wierny był trunkowi, o którym wcześniej
wspomniałam.

Jedzenie

Będąc na cejlońskiej wyspie mieliśmy okazję jeść rzeczy, których do tej pory
nie znaliśmy. Jedną z takich rzeczy były banany. Oczywiście musiały to być inne banany
jakie można kupić w Polsce. I takie też były. Po pierwsze były czerwone, po drugie zerwane
prosto z drzewa jak u nas jabłka. Poczęstował nas nimi Silve podczas wycieczki łodzią. Są
słodsze niż nasze i jak na mój gust też zdecydowanie smaczniejsze niż nasze żółte. Żółte, ale
te duże, ponieważ mieliśmy też okazję spróbować w hotelu małych żółtych bananów, które w
ogóle mi nie smakowały oraz bananów zielonych, które smakiem bardzo przypominały mi
nasze. Jedzenie w hotelu było wyśmienite. Rankiem można było posmakować świeżych
owoców, takich jak banany, ale także mango, papaja, oczywiście melony, pomarańcze,
grejpfruty, maracuja i wiele innych. Bardzo chcieliśmy posmakować duriany – smak tego
owocu ponoć jest wyśmienity. Ponoć, bo nie dane nam było go posmakować. Jedzenie
duriana w miejscach publicznych jest zabronione i mimo naszych licznych poszukiwań
widzieliśmy tylko stuletnie drzewo duriana w parku w Kandy. Dlaczego jedzenie duriana jest
zabronione? Otóż przez jego specyficzny zapach, a właściwie okropny smród. Nie czułam
tego zapachu, więc nie potrafię opisać. Mówiono, że smród jest nie do wytrzymania, ale jak
już ktoś mimo tego okropnego fetoru posmakuje ten owoc, to będzie pod wrażeniem jego
walorów smakowych. Niestety nie udało nam się nigdzie duriana znaleźć. Szkoda, bo do
Polski raczej nigdy nikt tego chyba eksportować nie będzie. Zamiast duriana

posmakowaliśmy kokosa, który kosztował w przeliczeniu na złotówki ok. 50 groszy. Kokos
świetnie zaspokaja pragnienie. Niestety nie jest to smak jaki znamy z mleczek kokosowych.
Smakował nieco inaczej, ale też nieźle. Kupiliśmy go sobie podczas drogi powrotnej z Galle.
Sam przystanął przy jednym takim „stoisku” obok drogi. Kokosy są tam sprzedawane na
każdym kroku jak u nas jabłka czy latem truskawki i są bardzo tanie. Dwóch chłopaków
obsłużyło nas, tzn. obcięli koniec kokosa w sposób niezwykle profesjonalny, a potem jak
wypiliśmy przecięli nam go na pół, abyśmy mogli wybrać sobie z niego miąższ.
Jeżeli chodzi o samą ceremonię jedzenia, to należy pamiętać i nie dziwić się, kiedy
zobaczymy w restauracji, że nie podano nam sztućców. Oczywiście nikt nam nie odmówi
podania łyżki czy widelca, ale jedzenie palcami jest tutaj tak samo naturalne jak u nas
sztućcami. Widoku takiego niestety byliśmy pozbawieni w hotelu. Jeżeli sami byśmy chcieli
spróbować spożywać posiłki palcami, pamiętajmy, aby używać do tego tylko prawej dłoni,
i tylko trzech palców (kciuka, wskazującego i środkowego). Palce mogą być zabrudzone
tylko do kostki na palcu. Nie wolno używać lewej dłoni, gdyż według ich wierzeń jest ona
nieczysta. Woda cytrynowa, która byłaby nam podana w restauracji, najczęściej w miseczce
nie służy do wypicia lecz do umycia brudnych po jedzeniu palców.
Bardzo charakterystyczną potrawą jest na Sri Lance chili, którą jedliśmy w różnych
postaciach i w przeróżnych kombinacjach. I tu znowu ciekawostka. Co robicie, kiedy
zdarzy wam się zjeść coś bardzo, bardzo ostrego? Zapewne to, co my robiliśmy do tej pory
– sięgacie po coś do picia, najlepiej zimnego. Błąd! Najlepsze na zlikwidowanie uczucia
pieczenia i palenia w całej buzi jest zjedzenie kostki cukru lub łyżeczki ryżu. Wypróbowane,
więc z czystym sumieniem polecamy! Ryżu jedliśmy bardzo dużo, ponieważ jest to bardzo
popularna potrawa na Sri Lance. Często połączony jest on z curry. Curry jest piekielnie ostre
ale może też być łagodne i jest to mieszanka różnych przypraw, którą często produkują same
gospodynie domowe. Jest to mieszanka chili, koreandru, kminku, kardamonu, kurkumy,
liści curry, przypraw goździkowych, pieprzu, ziaren gorczycy, gałki muszkatołowej, cebuli,
cynamonu oraz kopru włoskiego. Curry jest jedzony z trzema rodzajami ryżu: białym
(obranym), różowym (nie obranym) oraz jasnoszarym.
Jedzenie w hotelu, jak już wspomniałam było naprawdę dobre. Pewnego wieczoru
był wieczór mongolski i mieliśmy okazję wypróbować właśnie tamtejsze potrawy. Można
było samemu wybrać sobie surowe mięso, które następnie kucharze przygotowywali na
naszych oczach. Ja wybrałam krewetki, które uwielbiam, a Krzysiu jakieś mięsko, nawet
nie wiem jakie, ale za to przepyszne. Kucharze mieli ogromne patelnie, a wymachiwali
nimi jakby miały średnicę 10 centymetrów. Oczekiwanie na jedzenie przy dźwiękach
charakterystycznych dla tamtego kraju muzyki bardzo mile zajmowało nam wieczór. Jedzenie
mongolskie okazało się równie piekielnie ostre jak srilankijskie, a przecież powiedzieliśmy
kelnerowi, który pytał o ilość chili, że „a little”. Innym razem w porze obiadowej mogliśmy
zjeść prawdziwego kraba. Był cały czerwony i równie ostry jak większość potraw.
Zapytaliśmy kelnera, jak się do tego zabrać, bo ja nie widziałam nic oprócz jego twardej
skorupy. Okazało się, że podczas łamania tej skorupy można się nieźle pokaleczyć i trzeba
to robić bardzo ostrożnie. W środku mięska było tyle, co nic. Trudno nawet określić jak to
smakuje, bo skoro tego było w tak minimalnych ilościach.. Oczywiście mogliśmy sobie wziąć
następne kawałki kraba, ale cała zabawa trwała dłużej niż to było warte. Nie wspomnę już o
tym, w jakim stanie zostawiliśmy obrus na naszym stoliku po tym, jak kraby latały nam po
całej restauracji. J

Przyprawy i zioła ze Sri Lanki znane są na całym świecie. Jak już wcześniej
wspomniałam (kiedy pisałam na temat auyrveda) rośliny, które uprawiane są na Sri Lance
służą także do leczenia naszego cennego zdrowia. Z roślin tych produkuje się olejki, maści,
pudry i inne. Najbardziej pożądaną przyprawą na podwórku europejskim był i jest cynamon

– jedna z najstarszych przypraw świata. Holendrzy rozbudowali w siedemnastym wieku
monopol na cynamon i do dnia dzisiejszego uzyskuje się go przede wszystkim na południowo
zachodnich plantacjach. Z 2-3 metrowego krzaka (który musi mieć osiem lat) wycina się
wewnętrzną bardzo cieniutką korę młodego pędu i suszy się go później na gorącym słońcu.
Wynik tego suszenia to laski cynamonowe. Cynamon dodajemy do deserów, kawy czy do
różnych innych dań. Stosuje się go również w medycynie i jest on świetnym lekarstwem na
biegunkę, cukrzycę, artretyzm czy przeziębienia.

Mnisi

Powinni żyć w odosobnieniu według pierwotnych wersji – takie przecież mają
założenia – żyć odizolowanym od świata zewnętrznego i poświęcać się w zupełności
modlitwie lub kontemplacji Boga. Ale w dzisiejszych czasach tak do końca w odosobnieniu
żyć się chyba nie da. I dobrze. Mieliśmy okazję zobaczyć kilku z nich. Z jednym nawet
mogliśmy porozmawiać..
Podczas wycieczki na wyspę, zauważyliśmy małą tabliczkę z napisami w j. angielskim
i j. niemieckim, że jest to miejsce święte, że należy zachować się odpowiednio oraz co
najważniejsze mieć odpowiedni strój (tzn. taki, który zakrywa kolana i ramiona) Była ona tak
zarośnięta, że przyjęliśmy opcję, że i tak na górze nic nie ma. Droga była również zarośnięta,
prawie niewidoczna. Miało się wrażenie, że nikt oprócz nas nie wchodził tam przez dobre
kilkanaście lat. Postanowiliśmy przejść się kawałek do góry. Ponieważ upał był bardzo duży,
byliśmy tylko w strojach kąpielowych. Przekonani byliśmy, że na górze nie zobaczymy
zupełnie nic oprócz zapuszczonych krzaków, które towarzyszyły nam podczas wspinaczki
do góry. Dotarliśmy w końcu na górę i co nas tam urzekło? Błogi spokój!! Z całą pewnością
mnisi mieszkający w małym klasztorze, który się tam znajdował, mieli doskonałe warunki
do kontemplacji i modlitwy. Było tam małe sztuczne jeziorko, w którym kumkały żaby, a
kaczki pływające po nim wpatrywały się w nas z zaciekawieniem. Jeden mnich wyszedł nam
naprzeciw i bardzo spokojnie (mimo naszego bardzo skąpego ubioru) spytał, w czym może
pomóc. Chcieliśmy zrobić sobie tylko z nim zdjęcie, bo o wejściu do świątyni nawet nie było
mowy. Powiedział nam, że koło nas stanąć nie może ale pozwolił nam sfotografować siebie.
Mnich podziękował i zaprosił nas, kiedy już zatroszczymy się o ubrania. Nie skorzystaliśmy z
zaproszenia. Za dużo było do zobaczenia i zdecydowanie za mało czasu. Mnisi byli widoczni
później na każdym kroku. Najwięcej oczywiście było ich w świątyni zęba Buddy w Kandy.
Nie wolno ich fotografować, tym bardziej zdziwiłam się z pozwolenia, które otrzymaliśmy
od mnicha na górce. Później podczas naszego pobytu zrobiliśmy jeszcze dwa zdjęcia, jednak
już bez pozwolenia. Jedno koło świątyni, a drugie, kiedy byliśmy na targu. Krzysiu zrobił mi
zdjęcie, a przy okazji mnichowi który stał niedaleko mnie. Był on bardzo stary, niski i jakiś
taki „wysuszony” – musiał się człowiek nieźle „napokutować” w swoim życiu.

Rafy i Ocean

Wzięliśmy ze sobą sprzęt ABC do nurkowania. No może AB, bo bez płetw. Nie
wiedzieliśmy, jakie warunki panują na Sri Lance dla płetwonurków, a płetwy trochę jednak
miejsca zajmują. Jeśli ktoś wybiera się w okolicę miejscowości Beruwala, tam gdzie my
byliśmy, nie polecamy zabierać ze sobą nawet zwykłych okularów do pływania (no chyba,
że ktoś będzie ich używał w basenie). W wodach Oceanu nie zobaczy się nic. Warunki do
pływania w Oceanie były beznadziejne. Woda (przez pobliską rzekę) była mulista i daleko jej
było do czystości wód w Grecji czy Hiszpanii. Bardzo daleko w głąb było płytko, mogliśmy
iść z pół kilometra mając ciągle wodę sięgającą naszych kolan. Nigdzie też wcześniej nie
spotkaliśmy tak silnych prądów morskich. Aż trudno je opisać. Ja, ważąca około 55kg

dziewczyna miałam ogromne trudności, aby wyjść bez pomocy Krzysia z wody. Wydawać
się to może dziwne, że woda sięgająca kolan może tak silnie utrudniać chodzenie w niej.
O pływaniu w Oceanie mogliśmy zapomnieć, a już na pewno nie w pojedynkę. Często na
plaży były czerwone flagi, a kiedy już można było wejść do wody, to fale i silne prądy
uniemożliwiały przepłynięcie chociażby kilku metrów.
Ciekawostką jest to, że wyspa, na której spotkaliśmy mnicha była oddalona od
naszego brzegu o kilka długości naszego basenu. Przepłynęlibyśmy tą długość bez żadnego
wysiłku z Krzysiem. Niestety było to surowo zabronione, mimo iż woda między brzegiem a
wyspą wydawała się być bardzo spokojną – to wrażenie było jednak bardzo złudne. Prądy
były tam tak silne, że każda próba przepłynięcia na wyspę była śmiertelnie niebezpieczna. Co
zrobili tubylcy? Oczywiście wykorzystali tą sytuację i rozwinęli tam niezły biznes. Za każde
przetransportowanie łodzią kazali sobie płacić 200 rupii – pieniądze niby nieduże, ale za taki
odcinek?
Tubylcy opowiadali nam o przepięknych niegdyś rafach koralowych, które zostały
potwornie zniszczone przez tsunami. Widzieliśmy takie rafy podczas rejsu statkiem ze
szklanym dnem (nie polecam dla osób z chorobą morską! – mój brat Rafcio zapewne będzie
wiedział, o co chodzi 🙂 ) Były rzeczywiście piękne, ale nie zachwycały swoim wyglądem jak
te np. w Egipcie. Pokazywano nam również miejsce, gdzie niby rafy miały być. Czy były tam
rzeczywiście, tego nie wiemy. Aby móc podziwiać rzekome rafy trzeba było wejść do
wody „w ciemno”, tzn. znajdował się tuż przy brzegu kilkumetrowy spad, ale nie
wiedzieliśmy, czy te kilka metrów to dwa czy dziewięć metrów. Widziałam kiedyś faceta w
Egipcie, który wszedł na rafę gołą nogą. W tym momencie skończyły się dla niego wakacje.
Postanowiliśmy nie wchodzić na ten niepewny grunt, tym bardziej, że rafy nie powalały
swoim wyglądem.
Jeżeli chodzi o rekiny, to ponoć rzeczywiście są w wodach oceanu Indyjskiego. Na
szczęście ich nie widzieliśmy. Manu powiedział nam: „sharks??, yeah…they are in the ocean,
but far away…” [rekiny??? Ta… są w oceanie, ale bardzo daleko] – wyszczerzając przy tym
szyderczo te swoje białe zęby. Jego „precyzja” jakoś nas już nie dziwiła. Co to znaczy daleko?
Czy daleko było spokojne przejście w głąb oceanu około pól kilometra?
Podczas rejsu statkiem mogliśmy tez karmić rybki. Było ich bardzo dużo, były bardzo
kolorowe i bardzo głodne. Podpływały tak blisko, że gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy je
złapać bez większego trudu. Żółwi w oceanie nie widzieliśmy mimo tego, że wypuszcza się
ich ogromną ilość na wolność. W ostatni dzień mieliśmy jeszcze jedną okazję zobaczyć
żółwie, a raczej żółwiki, a raczej to, co wykluło się z jaja. Okazało się, ze tuż za naszym
hotelem wykluwały się małe żółwiki w ziemi, a ostatni nasz dzień pobytu zbiegł się z czasem
wykopania ich z ziemi. Widzieliśmy maleństwa wykluwające się z jaj, mogliśmy je wziąć w
ręce i przyjrzeć im się z bliska. Maluchy te były wrzucane do wiadra i pewnie następnie
przewożone do rezerwatu żółwi.

Warany, gekonki i inne…

Po przybyciu do hotelu i wejściu do pokoju zobaczyliśmy na ścianie gekona. Nie
napiszę, co zrobiliśmy. Można się domyśleć mojej pierwszej reakcji w postaci przeraźliwego
krzyku. Całe szczęście, że nad łóżkiem wisiała moskitiera, bo pewnie i bym zasnęła w tą
pierwszą noc, ale czy sen byłby spokojny? Z całą pewnością nie! Nasza przewodniczka
opowiedziała nam, że gekonki nie są groźne, na pewno krzywdy nam nie zrobią. Poza tym,
boją się ludzi i uciekają przed nimi. Gekonki to święte zwierzęta1 J i zabijać ich nie wolno!!!
Zresztą – jak kontynuowała przewodniczka – one nawet zabić się nie dadzą. Mają prędkość i

Podobnie jest w Indiach. Ostatnio przeczytałam, że nie zabija się tam nawet szczurów. Powód? Bo są święte!
No więc żyją sobie to święte stworzenia wśród biedaków mieszkających na ulicy i nikomu to nie przeszkadza.

1

zwinność jakiej my jesteśmy pozbawieni..
Mały gekonek przestraszył nas tylko w pierwszą noc. Później jaszczurki te nie robiły
na nas żadnego wrażenia. Było ich tysiące. Były wszędzie! Czekając w recepcji na klucze
można było dostać od nich oczopląsu. Pełzały po ścianach i stanowiły ważny element dzikiej
przyrody jaka nas otaczała.
Nie gekonek jednak był powodem mojego przerażenia w pierwszy dzień, ale coś
dużo bardziej większego – coś, co przypominało mi swoim wyglądem smoka, dinozaura albo
jaszczura – to COŚ miało około półtora metra długości i spacerowało sobie przed wejściem
do naszego hotelu. To był waran. Całe szczęście, że nie człowiek był jego przysmakiem. Bał
się ludzi, więc żeby zrobić mu fajne zdjęcia trzeba było mieć dużo szczęścia i przy okazji
być bardzo ostrożnym. W następnych dniach widzieliśmy ich bardzo dużo i później nie
robiły na nas najmniejszego wrażenia, nawet kiedy przechadzały się wśród naszych leżaków.
Przypomniała mi się historia z iguanami w Meksyku. Przewodnik śmiał się z naszej reakcji,
kiedy pierwszy raz zobaczyliśmy iguanę. Potem ona była już tak normalna jak u nas pies czy
kot. Podobnie było na Sri lance z waranami. Trudno by mi raczej było przyzwyczaić się do
takich pupilków.
Z innych zwierzątek mogliśmy zaobserwować węża. Wyobraźcie sobie, że
spacerujecie sobie po przepięknych fortach (rzecz miała miejsce w Galle) w japonkach i
krótkich spodenkach, bo i żar z nieba był nie do zniesienia. Jest około 40 stopni, słońce odbija
się od skał i oślepia was mocno, a przed wami, około 0,5 metra przed wami, coś się wije..
Mimo oślepienia przez słońce nie mieliśmy wątpliwości, że to dwumetrowe co się wije – to
wąż.
Do nieco przyjemniejszych widoków i nieco bezpieczniejszych, bo na drzewie, należał
widok małpy. Bardzo chcieliśmy zobaczyć dziką małpę i udało nam się to w ostatni dzień i
nawet nie przypuszczaliśmy, że uda nam się zobaczyć tak dużą małpę.. I nawet mamy ją na
zdjęciu! Powiedziano nam, że małpy przychodzą w pewnym okresie z dżungli i kradną owoce
cytrusowe ludziom z ogrodów.

Środki transportu

Będąc z Krzysiem w Pradze niezwykle doceniliśmy środki transportu.
Najwygodniejszym i najszybszym środkiem okazało się metro. Czy jest w Kolombo? Tego
nie wiem. Były za to inne możliwości przetransportowania siebie w inne miejsce. Jednym z
nich był autobus – cóż dziwnego? Przecież wszędzie na świecie są autobusy. Nigdzie jednak
indziej nie widziałam autobusów tak bardzo przepełnionych. Ponoć na Kubie jest podobnie,
ale sprawdzenie tego dopiero przed nami. Nigdzie indziej również nie spotkałam się z
sytuacją, kiedy to trzeba wskakiwać do autobusu. Nie zdecydowaliśmy się na tak ekstremalną
przejażdżkę, ale widzieliśmy jak to wygląda. Tylko tubylcy są w stanie wykonać wyskok lub
wskok do przepełnionego po brzegi i jadącego autokaru i nierzadko z kilkoma pakunkami w
rękach. Jazda autobusem, mimo tych wszelkich niedogodności cieszy się bardzo dużym
zainteresowaniem, lecz przeważnie wśród tubylców. Turyści wolą nieco bezpieczniejsze i na
pewno mniej stresujące środki transportu jak np. taksówkę czy tuk-tuka. Jeśli chodzi o ceny
za przejazd, to autobus nie ma sobie jednak równych. Opłata za bilet jest śmiesznie tania i w
przeliczeniu na naszą walutę są to grosze. Jeśli chodzi o mnie, nie marzyła mi się wyżej
opisana podróż, nawet jeśli miałaby ona być za darmo. Z usług taksówkarzy też
zrezygnowaliśmy i najbardziej interesujący okazał się dla nas tuk-tuk. Mam w pamięci jedno
zdarzenie. Wybierając się z Krzysiem do Galle poszliśmy do szefa tuk-tuków. Ten popatrzył
na nas jak na dziwolągów i trzy razy z przerażeniem i ogromnym zdziwieniem zapytał, czy na
pewno chcemy jechać tuk-tukiem do Galle. Z jego reakcji i kilkoro jego współpracowników
wynikało, że poprosiliśmy o rzecz albo bardzo dziwną albo wręcz niemożliwą. A może po

prostu był to z ich strony jedynie marny chwyt reklamowy, żeby zażądać od nas jak
największą sumę pieniędzy? W końcu, po bardzo długim ich marudzeniu i targowaniu się
zgodzili się i pojechaliśmy z Samem do Galle. Za podróż zapłaciliśmy 35 dolarów (tyle, ile z
biura zapłacilibyśmy za jedną osobę). Sam zapłacił za cały bak a raczej „baczek” benzyny 5
dolarów. Starczyło mu to na drogę tam i z powrotem i jeszcze pewnie zostało na kilka kursów
do pobliskiego miasteczka. Musimy przyznać, że nasz wybór był pierwszorzędny.
Pojechaliśmy i wróciliśmy cali i zdrowi, a przy okazji zobaczyliśmy bardzo dużo rzeczy. Mój
Dedi pewnie jest ciekawy, jak się ma sprawa z rowerami? Rowerzyści nie rzucili mi się w
oczy w ogóle. Jacyś poszczególni kręcili się po drogach, ale byli to raczej ludzie, którzy
wykorzystują swój rower, aby dostać się np. na pobliski targ niż uprawiający jazdę rowerową
jako rodzaj sportu.
Aby dostać się na Sri Lankę musieliśmy pokonać niekrótką drogę powietrzną
najbardziej nie lubianym przeze mnie środkiem transportu czyli samolotem. Nasza podróż
rozpoczęła się w Warszawie. O wrażeniach z Warszawy nie będę wspominać. Po pierwsze
dlatego, aby wymazać je z pamięci. Po drugie szkoda komentarza na to, co zobaczyliśmy na
Dworcu Wschodnim. Lecieliśmy dosyć długo, bo ok. 14 godzin w jedną stronę. Po
pięciogodzinnym locie mieliśmy międzylądowanie w Dubaju. Tu wysiadła dosyć spora część
wczasowiczów, co oznaczało więcej miejsca dla nas. Nie można było opuścić samolotu.
Droga powrotna była chyba nieco dłuższa, a to ze względu na dwa międzylądowania, w
Dubaju i na Cyprze. Lądowanie w Dubaju poprzedziły jakieś błyski za oknem. Krzysiu
stwierdził, że to burza. Nie wystraszyłabym się tej burzy aż tak mocno gdyby nie smród,
który pojawił się w samolocie. Smród był taki, jakby paliły się kabelki w gniazdku.
Podziałało to na moją wyobraźnię… Na szczęście nie było to chyba nic groźnego, skoro teraz
mogę to opisać.

Mimo tej bardzo długiej podróży polecamy z czystym sumieniem Sri Lankę – kraj
niezwykły i cudownie bajeczny. Kraj, w którym poczujecie się jak w bajce z innego świata. A
kiedy wrócicie do Polski często myślami będziecie tam wracać. Będziecie powracać do
cieplutkiej wody w basenie, w którym kąpaliście się wśród przepięknych kwiatów
spadających z egzotycznych drzew. Będziecie przypominać sobie śpiew ptaków jakże inny od
naszych i niezwykle trudny a nawet niemożliwy do opisania. Będziecie przypominać sobie
zapachy kwiatów, piasku i morza i będziecie przy okazji czuli powiew wiatru na policzkach.
Tego nigdy nie przeczytacie w żadnej książce i nigdy nie poczujecie tego swoją wyobraźnią.
Trzeba tam być i to przeżyć. Z Krzysiem zamierzamy zobaczyć najdalsze zakątki świata i
jesteśmy pewni, że nam się to uda. Przecież wiara czyni cuda. A my czekamy na te cuda z
utęsknieniem…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u