Samotna wyprawa rowerowa do Tybetu – Piotr Strzeżysz

Piotr Strzeżysz

Samolot Rosyjskich Linii Lotniczych wylądował na lotnisku w Pekinie punktualnie o 6.00. Odebrałem rower i bagaż, spakowałem sakwy i ruszyłem w stronę wyjścia. Z pobłażliwym uśmiechem powitałem taksówkarzy oferujących podwiezienie do centrum. Mam rower. Jestem niezależny, pomyślałem i z pewną miną ruszyłem w stronę najbliższego skrzyżowania. Chińskie niezrozumiałe znaczki na wielkich drogowskazach osłabiły trochę mój entuzjazm.

Przepraszam, czy może mi pan pomóc?

Po godzinie spokojnej jazdy docieram do centrum. Wszędzie chińskie znaki! Stojąc prawie na środku skrzyżowania, rozglądając się na wszystkie strony ze stropioną miną i rozłożoną, powiewającą przede mną mapą, musiałem wyglądać jak ktoś, kto chciałby się zapytać o drogę. Niestety, Chińczycy okazali się zupełnymi ignorantami w dziedzinie odczytywania pozawerbalnej mowy ciała. Z całego tłumu ruszających na zielonym świetle rowerzystów i motocyklistów jedynie kilka osób rzuciło mi ukradkowe, puste, bezbarwne spojrzenie. Muszę wskazać kogoś palcem, zapytać konkretną osobę, pomyślałem. Hello, sir, can you help me? Pytam stojącego obok rowerzystę. Uśmiecha się. To nic, że jeszcze pali się czerwone światło. Rusza do przodu, a za nim rozpędza się reszta dwukołowej masy. Pani z gwizdkiem na skrzyżowaniu wyraźnie ponagla, aby ruszać. Naciskam na pedały i próbuję szczęścia po drugiej stronie ulicy.

Schodzę na chodnik. Pieszy tak łatwo nie ucieknie. Pierwsza pani nawet na mnie nie spojrzała. Druga ominęła podejrzliwie, wreszcie trzecia zatrzymała się i z uwagą spojrzała na mapę. Podtykam pod nos nazwę ulicy i na migi pytam, czy to ta, na której stoimy. Kiwa potakująco głową. Mieszam się z setkami rowerzystów. Na kolejnym skrzyżowaniu pojawiły się ‘normalne’ litery. No, wreszcie wiem, gdzie jestem. Poczułem się, jakbym odnalazł ślad drogi na pustyni.

Dworcowe imponderabilia i ciężka podróż

Z pomocą kilku poznanych studentów udało mi się kupić bilet na pociąg do Lanzhou. Zdziwili się bardzo, że chcę kupić bilet bez miejscówki, czyli ‘no seat’. Tłumaczyli, że podróż jest długa, a w pociągu będzie na pewno bardzo ciasno. Zawsze będę mógł rozłożyć karimatę i położyć się na podłodze, ja z kolei tłumaczyłem swój punkt widzenia. Po nadaniu roweru i sakw jako bagaż, wróciliśmy na dworzec i plątaniną korytarzy dotarliśmy na poczekalnię. Wszystkie plastykowe krzesła i ławy były zajęte, zresztą na podłodze też nie zostało wiele miejsca i z trudem znaleźliśmy kawałek, na którym dało się rozłożyć karimatę.

Oczywiście tak ogromnej masie ludzi w Chinach należy zapewnić jakieś zatrudnienie, choćby dla obcego jak ja, wydawałoby się to zupełnie absurdalne. Tak więc, aby dostać się na peron, należy przejść przez bramki, przypominające te w warszawskim metrze. I tu rzecz ciekawa – każdej z bramek pilnowały cztery osoby, do tego były jeszcze osoby odpowiedzialne za ustawianie kolejki (chyba po to, aby równo stała i sprawnie się przesuwała) i sprawdzanie, czy wszyscy w kolejkach mają dobry bilet. Na peron pasażerowie są wpuszczani dopiero po przyjeździe pociągu, czyli jakieś dwadzieścia minut przed odjazdem. Kolejka do bramek zaczyna się tworzyć jakąś godzinę przed ich otwarciem. W międzyczasie panie i panowie od ustawiania kolejki sprawdzają bilety stojącym cierpliwie podróżnym. Potem zresztą bilety te są sprawdzane raz jeszcze przy bramkach i przed wejściem do pociągu. Choć kolejka była imponująco długa, przechodzenie przez bramki odbywało się niezwykle sprawnie.

Pociąg był niemiłosiernie zatłoczony, o rozłożeniu karimaty nie było mowy, zapowiadała się rzeczywiście ciężka podróż. Moim celem nadrzędnym stało się teraz przesunięcie łokciami i barkami stojącego obok pana, tak, abym mógł oprzeć się o oparcie fotela, albo nawet spróbować usiąść na podłodze. Po kolejnym mocniejszym hamowaniu naparłem całym ciałem, zrobiłem krok do przodu i błyskawicznym ruchem usiadłem na czerwonym dywanie, krzyżując jednocześnie nogi. Oczywiście, pan za moment na mnie nadepnął, ale spojrzawszy w dół, mruknął coś tylko z niesmakiem. Jeszcze tylko karimata pod tyłek, ramiona na kolana i mogłem próbować zasnąć. Niestety, przysypiałem na moment, by za chwilę być deptanym przez współtowarzyszy podróży.

Rowerem po Tybecie?! – zabronione!

Kolejne dwa dni upłynęły mi na podróży autobusem do Golmud, skąd miałem się następnie udać do Lhasy, stolicy Tybetu. Na dalszą drogę potrzebne jednak było specjalne pozwolenie. Na pierwszym piętrze hotelu Golmud, mieszczącym biuro CITP dowiedziałem się, że samego pozwolenia kupić nie mogę. Muszę wykupić udział w wycieczce w Lhasie i bilet na autobus, całość za jedyne tysiąc siedemset juanów (równowartość około siedmiuset złotych). Po pertraktacjach, w drodze wyjątku, dowiedziałem się, że mogę kupić bilet za tysiąc sto, bez konieczności wykupywania udziału w wycieczce. Nie pozostawało mi nic innego, jak przystać na tą ‘wyjątkową’ ofertę…

Po bardzo męczącej, trwającej prawie dwadzieścia trzy godziny podróży, dotarłem wreszcie do Lhasy, gdzie w siedmioosobowej sali hotelu Snowland dostałem łóżko za dwadzieścia pięć juanów (około dziesięć złotych). Kilka kolejnych dni spędziłem na aklimatyzacji i zwiedzaniu miasta i okolic. Czekała mnie jeszcze wizyta w PSB (Biurze Bezpieczeństwa Publicznego), gdzie chciałem zaczerpnąć informacji o możliwościach podróżowania po Tybecie rowerem. Dowiedziałem się, że nigdzie z Lhasy nie wolno się samemu ruszyć, a już nie daj boże na rowerze! Muszę wykupić udział w zorganizowanej wycieczce, a o żadnym pozwoleniu na podróż nie ma mowy. Zostałem jeszcze poczęstowany jakimiś niewiarygodnymi historiami o przyłapanych turystach, podróżujących bez zezwolenia, którzy to musieli potem płacić jakieś horrendalnie wysokie sumy. Cóż, pomyślałem, będę to musiał sprawdzić na własnej skórze…

Czas tam się zatrzymał…

Lhasa jest niesamowitym miejscem, które ciągle jeszcze pozostaje tybetańskim miastem, choć z roku na rok, zapewne coraz bardziej będzie się upodabniać do innych chińskich miast. Ludzie, zapachy, kolory, słowa, gesty, uśmiechy. Świątynie, z których najświętsza, Jokhang, jest bezustannie otaczana przez tłumy pielgrzymów. W środku zupełnie inna rzeczywistość. Czas się jakby zatrzymał. Chrobotanie obracanych młynków, rozłożone na ziemi nie postacie, ale ich pogrążone w modlitwie cienie, półmrok, zapachy, klimat czegoś podniosłego, jakby uroczystość bez konferansjera, przechodzące cienie, popychające, ponaglające, jakby w transie błądzące, w jedną stronę zmierzające, czasem uśmiech, czasem ktoś cię szarpnie za rękaw i szepnie Dalajlama, uniesione dłonie, rytmicznie opadające i wznoszące się ciała, rozpostarte, zgniecione, ocierające się o siebie, przygarbione, zasępione, w modlitwie zatopione, zamyślone, i znów zapachy, oddechy, dym kadzideł, płomyki prześlizgujące się pomiędzy przezroczystą, lekko zamgloną zasłoną oddechów świec, lampek maślanych, naprędce zapalanych, dokładanych, kolorowymi ciałami otaczanych i jeśli jest gdziekolwiek coś, czego Chińczykom nie udało się jeszcze zniszczyć, zbrukać, zmienić, ośmieszyć, to jest właśnie tutaj, w tych ludziach, w tych zapachach, w ludzkich spojrzeniach, w modlitwach, w półmroku tego miejsca i czymś jeszcze, na co nie ma słów.

Tybetańska gościnność

Po trzech dniach pobytu w Lhasie rozpocząłem wreszcie podróż na rowerze, kierując się tzw. południową drogą przez przełęcze Karo i Kampa do Gyantze. W wiosce Kongar zostaję zaproszony przez Tybetańczyków na nocleg. Poczęstowano mnie tybetańską herbatą – z solą i dodatkiem masła z mleka jaka. W małą miseczkę wsypano jęczmienną mąkę. Wymieszana z herbatą, tworzy campę – narodowe danie Tybetańczyków. Kobieta przyniosła wielką kość, z której odkroiła kawałek mięsa i dodała do ciasta. Choć bardzo się starałem i przeżuwałem mięso dobre kilka minut, nie mogłem pozbawić go konsystencji i smaku starej podeszwy. Głupio też było mi wypluwać cenny dodatek, więc zmieszałem w ustach mdławą, mączną papkę i jakoś ją połknąłem. Widziałem, że kobieta ma ochotę dołożyć mi mięsa, ale stanowczo zaprotestowałem, tłumacząc, że mam już dość.

Dostałem również ryż z mlekiem na kolację, podczas której trochę ‘pogawędziliśmy’ – tyle, na ile pozwalał zasób słownictwa i zwrotów z przewodnika. Nawet proste zdania, typu: ‘Ile masz lat, Ile masz dzieci, Skąd jesteś, Lubię Tybet’, sprawiają, że nawiązuje się nić sympatii i łatwiej zjednać sobie zupełnie obcych przecież ludzi. Pokazywałem zdjęcia z Polski i mojej rodziny, pokazywałem zdjęcia z przewodnika i z moich poprzednich podróży.

Duży pokój, w którym siedzieliśmy, zdawał się być jedynym zamieszkanym. Dwa pozostałe, sądząc po sprzętach i po tym, co w nich się znajdowało, służyły za przechowalnię narzędzi i spiżarnię. Pokój był bardzo skromny; drewniany stół, gliniane ławy, przykryte derkami i duży, bardzo kolorowy regał stanowiły całe wyposażenie. Na jednej ze ścian wisiał obraz Buddy Maitreji, a obok portret Mao Tze Tonga, na tle pałacu Potala w Lhasie.

Poszedłem spać wcześniej, niż domownicy, rozkładając karimatę w kącie na glinianej podłodze i zagrzebując się szczelnie w ciepły, puchowy śpiwór. Wydawało mi się, że czekali, aż się położę, gdyż wtedy zaczęli zachowywać się jakby swobodniej. A może mi się tylko zdawało? Wszyscy spali razem na jednej, pokrytej deską, glinianej ławie, przykryci mnóstwem nie pierwszej czystości koców i szmat.

Na pożegnanie zostawiłem kilka zdjęć z Polski, gliniane figurki, jeszcze jedno opakowanie herbatników i polski grosik. Czy zostawiłem coś jeszcze? Mam nadzieję, że tak…

Moja podróż jest nielegalna!

Po kilku dniach jazdy dojeżdżam do Shigatse. W mieście najpierw udaję się do biura PSB (Biura Bezpieczeństwa Publicznego).

– Chciałbym kupić pozwolenie – mówię.

– Jakie pozwolenie? – pani z okienka wygląda na zdziwioną.

– No, Alien’s Travel Permit – dodaję, tym razem ja okazując zdziwienie.

– Ale my nie wydajemy żadnych zezwoleń.

Oho, zaczęło się, pomyślałem.

– No to gdzie mam pójść, aby je dostać? Chciałbym pojechać do bazy pod Everestem i może do Katmandu – tłumaczę. O rowerze oczywiście nie wspominam, ale stojąc w spodenkach-kolarkach, z rękawiczkami na dłoniach i z prędkościomierzem na blacie okienka, chyba nie wyglądam na podróżującego autobusem.

Pani mówi o jakichś departamentach i policji, w końcu jej niegrzecznie przerywam i mówię, że chcę pozwolenie kupić tutaj.

– Musisz pojechać do Lhasy.

– Ale ja przecież przyjechałem właśnie z Lhasy i tam turyści mówili, że pozwolenie kupię w Shigatse.

– To niemożliwe – kwituje pani i dodaje – Musisz pojechać do Lhasy i tam dostaniesz pozwolenie.

– Ale ja byłem w Lhasie w PSB i oni nie chcieli mi dać pozwolenia nawet na podróż do Shigatse!

Tłumaczę najłagodniej, że nie będę się teraz wracać do Lhasy po pozwolenie, którego i tak nie dostanę i chcę go kupić tutaj. Wyciągam anglojęzyczny przewodnik i podtykam pani pod nos pokazując, gdzie jest napisane, że pozwolenie można dostać w Shigatse.

– To jest niemożliwe – słyszę w odpowiedzi.

Tłumaczę raz jeszcze, że przyjechałem na rowerze z Lhasy przez przełęcze Karo i Kampa i nie będę się tam teraz wracać, bo droga jest długa i ciężka, zresztą jadę w drugą stronę.

– Co, pan jedzie na rowerze?! Nie wolno, nie można na rowerze i w dodatku samemu jeździć po Tybecie! Pańska podróż jest nielegalna! – pani wygląda na lekko przestraszoną.

– Dobrze, więc pojadę jeepem, czy wtedy dostanę pozwolenie?

– Tak, ale musisz iść do FIT.

– Ale po co mam iść do FIT, przecież to wy wydajecie pozwolenia?

– Nie wydajemy samotnym turystom, musisz iść do FIT, dołączyć do jakiejś grupy i jutro przyjść tutaj.

Dalsza rozmowa nie miała sensu. Pomyślałem, że może jednak pójdę do hotelu Tenzin, jak sugerowała ulotka na dole biura, a jeśli i to nie pomoże, to jeszcze jutro przyjdę tutaj pomęczyć panią. Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym padaniem.

Niesmaczne batoniki

W hotelu okazało się, że pozwolenie można załatwić niemal od ręki. Biegle władająca angielskim kobieta o imieniu Dicki inkasuje sto pięćdziesiąt juanów (około 65 zł) i jeszcze tego samego dnia można dostać upragniony papierek.

Bez żadnych złych przygód docieram do Lhatse. Odwiedzam supermarket i robię porządne zakupy, podczas których poznaję Niemkę Karinę i Chińczyka Jamesa. Oboje jadą na rowerach do Nepalu. Tzn. jadą tylko wtedy, kiedy jest ładna pogoda, dlatego też większą część drogi do tej pory z Lhasy przejechali jeepami, albo autobusem.

Następnego dnia od samego rana wiał bardzo silny wiatr, który tylko przybierał na sile, kiedy zbliżałem się do przełęczy. Ostatnie kilka kilometrów jechałem po otwartym płaskowyżu, gdzie wiało mi w twarz tak mocno, że chwilami musiałem schodzić z roweru, bo wiatr niemalże powalał mnie na ziemię. Wreszcie docieram do przełęczy, prosto w ramiona bandy małych, zziębniętych umorusańców. Co oni tam robili?? Oblepiali mnie natarczywie, dobierali się sprawnie do sakw, o pieniądze wołali, totalne zbratanie, uściski, podszczypywanie, kąsanie, krzywych zębów wystawianie, jakbyśmy znali się od lat, w końcu uległem i chcąc się ich pozbyć podarowałem dwa opakowania ciastek i batoników, ale to jeszcze bardziej rozbudziło ich rządzę i ciekawość. Sakwy niepotrzebnie odpiąłem, bo z ich wetkniętymi rękoma trudno je było zapiąć. Stałem się więc szorstki i grubiański, pokrzyczałem trochę, udając bardzo złego, co poniekąd było prawdą, ale tylko trochę, po prostu byłem zmęczony i chciałem jak najszybciej z przełęczy zjechać, bo było zimno, wiało i padało.

Dzieci zaczęły się robić coraz bardziej nieznośne, musiałem przybrać naprawdę groźną minę i rzucić parę przekleństw. Na moment zapanował względny spokój. Odjechałem kawałek, aby zrobić im z oddali zdjęcie, ale znów zaczęli do mnie biec. Ech, pomyślałem, droższy mi teraz ten na chwilę odzyskany spokój, niźli kolejne roweru wyrywanie i złych słów rzucanie. Darowałem więc sobie fotki, pomachałem wesołej bandzie na pożegnanie i ruszyłem w dół. Pac, pac, kilka kamyków upadło obok roweru. Pewnie batoniki dzieciom nie smakowały.

Co kraj, to obyczaj

Z przełęczy do wioski czekał mnie jeszcze pięćdziesięciokilometrowy, trudny odcinek w zacinającym mocno deszczu i bardzo silnie wiejącym wietrze. Wyziębiło mnie okropnie, choć miałem wszystkie ciepłe ubrania na sobie – razem sześć warstw. Przemarznięty do szpiku kości dojeżdżam wreszcie do Baipy. Wioska jest malutka, ale doliczyłem się ośmiu hoteli i kilkunastu restauracji.

Wybieram hotel o przydługiej nazwie: Szahwan Good Luch (pewnie miało  być ‘lunch’) Restaurant Hotel. Dostaję za dwadzieścia juanów łóżko w pięcioosobowej sali. Niestety nie ma prysznica, ale jest ciepła woda. Można się umyć w misce.

Już prawie zasypiałem, kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły i do środka pokoju weszli trzej starsi mężczyźni w towarzystwie właściciela hotelu. Nie mieli żadnych bagaży, pewnie byli to kierowcy ciężarówek. Przez jakieś pół godziny okropnie hałasowali, jakby mnie w ogóle nie było w pokoju. Prychali, charczeli, pluli, rozmawiając tak głośno, jakby wszyscy naraz mieli kłopoty ze słuchem. Ta niby rozmowa zresztą bardziej przypominała kłótnię, niż zwykłą rozmowę, ale do tego już zdołałem w Chinach przywyknąć, że nie wiadomo, kiedy się kłócą, a kiedy nie. Na koniec mężczyźni wyjęli zupki instant, zalali gorącą wodą z doniesionych przez właściciela wielkich termosów i zaczęli chlewną ucztę ciamkając, siorbiąc, prychając, bekając, charcząc i plując na podłogę. Na deser zapalili papierosy, nie pytając oczywiście o pozwolenie. W tym czasie pogrążyłem się cały w ćwiczeniu cierpliwości. Chyba do Polski wrócę joginem.

Pokusa nie do odparcia

W Baipie spotykam Karinę i Jamesa. Po dniu odpoczynku kontynuujemy jazdę na zachód. Nie mieli oni w planach odwiedzenia bazy pod Mount Everestem i pewnie byłbym ich nie przekonał, gdyby rozmowa nie zeszła na jedzenie. Kiedy Niemka zaczęła narzekać na paskudne żarcie, jakie jada od miesięcy (a był to już szósty miesiąc jej podróży), powiedziałem, że mogę jej przygotować coś innego. Wiozłem jeszcze ze sobą liofilizowany bigos, fasolkę po bretońsku, ziemniaki i kaszę gryczaną z mięsem. ‘Bigos?’, ‘Ziemniaki?’ zakrzyknęła. ‘Jeśli zrobisz mi na obiad ziemniaki z bigosem, to jedziemy’ dodała. ‘Oczywiście, jeszcze posypię wszystko koperkiem i zaparzę kawę’ rzekłem.

Po pokonaniu ponad czterdziestu zakrętów, wjechaliśmy na przełęcz Pang (5050 m. n.p.m.), skąd otworzył się przed nami widok na nieodległe pasmo Himalajów z Mount Everestem pośrodku. Zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów za przełęczą na wysokości ok. 4500 m. n.p.m. i rozbiliśmy dwa namioty, mając fantastyczny widok na masyw Everestu, oświetlony purpurową barwą zachodzącego słońca.

Na kolację bigos z ziemniakami i świeża kawa ze śmietanką i z cukrem. Karina decyduje, że James spędzi noc w jej namiocie, a sama wprowadza się do mojego. Po kolacji długo nie mogliśmy zasnąć, pewnie po tej kawie. James też miał problemy z zaśnięciem, bo dużo spacerował wieczorem po obozowisku, pytając troskliwie, czy jest nam ciepło i wygodnie. W nocy rzeczywiście było dość ciepło, choć bardzo wilgotno.

Baza pod Everestem

Tzw. ‘baza’, do której wolno dotrzeć ‘szarym’ turystom, znajduje się na wysokości około 5050 metrów n.p.m. i poza sezonem składa się z porozrzucanych namiotów zaradnych Tybetańczyków, którzy zarabiają na turystach, oferując ciepłe posiłki, a nawet noclegi. Proszę bardzo, można nocować nawet w hotelu ‘California’ Jest tu też poczta, tzn. miejsce, gdzie za astronomiczną sumę można kupić stempelek z napisem Mount Everest Base Camp, plus oczywiście osobno zapłacić za znaczek i pocztówkę. Do bazy nie można dojechać jeepem, ale niespełna dziesięciokilometrowy odcinek od klasztoru w Rongpu można przebyć pieszo, albo skorzystać z bryczki. Jak na Morskie Oko z Polany Palenicy w Zakopanem, tylko wysokość bezwzględna inna.

W bazie pożegnałem Karinę i Jamesa, którzy ruszyli dalej do Katmandu, a sam spędziłem jeszcze dwa dni w namiocie. Po kolejnych dwóch wróciłem do Baipy do znajomego Szahwan Good Luch Restaurant Hotel. Tym razem pusty pokój – żadnych turystów i święty spokój.

Czy to jeszcze Tybet ?

Po dwóch dniach odpoczynku ruszyłem na południe w stronę miejscowości Tingche Xian. Jechałem po bardzo suchym terenie wśród wysokich na kilkanaście metrów wydm. Po kilku dniach jazdy zgubiłem drogę i dalej kierowałem się poprzez pustkowia na południe, mając nadzieję dojechać do jakichś zabudowań.

Wreszcie! Stromym zjazdem zjechałem do zadbanych, otynkowanych na biało zabudowań. Oho! Frontier Station, przeczytałem na tablicy przed bramą, żeby tylko nie było kłopotów. Ale wycofać się już nie mogłem, bo zauważył mnie młody żołnierz i podchodził do mnie niemrawo, podejrzliwie, ciężko stąpając po betonowym chodniku. Pytam z uśmiechem po angielsku, pomagając sobie gestami, bo widzę, że Chińczyk niewiele rozumie, czy mogę tu kupić coś do jedzenia i do picia. Żołnierz wydawał się być bardzo sympatyczny i chętny do pomocy, najważniejsze, że zrozumiał moje pytanie.

Wkrótce kucharz przyniósł dwie michy ryżu z mięsem i talerz zupy pomidorowej, która ani trochę nie była ostra! Może curry, które miało być użyte do zupy, dodali do ryżu, ten bowiem był niesamowicie ostry. Mapa jak zwykle w centrum zainteresowania. Pokazałem, że chciałem dojechać do Chudang, ale oni twierdzili, że tą drogą na południe do Chudang nie dojadę. Którędy więc mogę dojechać do Chudang? Pokazywali na Bum Chu i wskazywali na drugą stronę rzeki. Ale przecież za Tsogo nie było mostu! Bardzo osobliwe. Może innym razem rozwiążę tę zagadkę.

Powrót do Lhasy

Wieczorem zapakowano mnie i rower na wielką ciężarówkę i dowieziono do drogi prowadzącej do Sakji. Wreszcie wiedziałem, gdzie jestem! Od strony południowej dojeżdżam do miasta, zakreślając w ten sposób własną, tybetańską pętlę. Nocuję za miastem w namiocie obok drogi, a rankiem spotyka mnie jedna z najdziwniejszych rzeczy podczas całej podróży. Otóż zaraz po moim przebudzeniu, ale zanim jeszcze wygrzebałem się w namiotu, dostrzegłem przez przezroczystą zasłonę stojącego nieopodal tubylca na koniu, trzymającego łopoczącą na wietrze kolorową flagę. Zanim doszedł do mnie, zapiąłem szybko suwak i udałem, że śpię. Nie powiedział ani słowa. Pokręcił się wokół, poskubał za tropik, poszurał, zacharczał, splunął kilka razy i wreszcie wrócił do pozostawionego przy drodze wierzchowca. Tam zwinął kolorową flagę, rozsunął i zasunął kilkakrotnie suwak kurtki, spluwając do taktu i charcząc, po czym poprawił kapelusz i odjechał. Niespodzianka czekała mnie po wyjściu z namiotu. Otóż obok roweru, pod niedużym kamieniem leżało… dwadzieścia juanów plus jakaś wizytówka. Niestety, zapisana pismem chińskim. Być może była to zachęta do skorzystania z jakiegoś hotelu, ale żeby jeszcze dorzucać pieniądze??

Jedno miejsce siedzące do Pekinu, bardzo proszę

W Lhasie dostaję miejsce w znajomym hotelu Snowland i ostatnie dwa tygodnie, jakie zostały mi do powrotu, spędzam na zwiedzaniu okolicznych wiosek i klasztorów. Musiałem jeszcze kupić bilet na pociąg do Pekinu, co okazało się sprawą wcale niełatwą.

Punktualnie o ósmej otworzyli dworcowe kasy. Przez półtorej godziny kolejka albo stała, albo nawet nieznacznie przesuwała się do tyłu. Około 11.00 pan stojący przede mną poinformował mnie, że nie ma już miejsc leżących. Po kolejnej godzinie pojawiła się plotka, że bilety się skończyły. Już właściwie zamierzałem poddać się i wrócić do hotelu, ale nagle podszedł do mnie policjant i mówi ‘come with me’. Zaciąga mnie pod kasę. Nikt nie protestuje. ‘Jeden bilet do Pekinu – twarda leżanka’, mówię. Pani w okienku na to ‘no tickets’. Cóż, było dla mnie oczywiste, że nie ma już twardych leżanek, ale ostatecznie zamierzałem kupić miękkie. ‘Softbed’ mówię więc. Ale pani na to, że tych też już nie ma. No nieźle, myślę, trudno, kupię tylko bilet na siedzenie, a w pociągu już się coś wymyśli, ostatecznie po drodze zwolni się jakieś miejsce. ‘Poproszę więc seat’, mówię. ‘No tickets, no seats’. ‘Jak to nie ma?’, powtarzam, ‘nie ma żadnych biletów?’ ‘Nie ma biletów’ odpowiada pani. ‘Nawet jednego siedzenia, choćby jednego biletu?’ Z tyłu już słyszę gniewne szmery i pomruki. Chwila czekania, coś pojawia się na monitorze. ‘Jest jeden bilet’, mówi pani, z tym samym obojętnym wyrazem twarzy, tak jakby właśnie nie uratowała mnie przed przerażającą perspektywą powrotu na raty autobusami i pociągami przez Golmud i Xinning do Pekinu.

Chwila prawdy nad Nam Tso

Ostatnie dziesięć dni spędziłem na wycieczce do Nam Tso, przepięknie położonego jeziora, leżącego na wysokości 4700 m. n.p.m., otoczonego przez ośnieżone, niebotyczne szczyty. Aby do niego dojechać, trzeba jeszcze pokonać potwornie wyczerpujący, bardzo stromy podjazd na przełęcz Largen, położoną na wysokości 5190 m. n.p.m. Nad jeziorem nocuję w jurcie pasterzy – koczowniczych hodowców jaków. Żałowałem bardzo, że nie znam języka na tyle, aby móc się swobodnie porozumieć. Wspólnie z pasterzami zjedliśmy wieczorem campę, w małych miseczkach  ugniatając rękoma papkę z mąki i słonej herbaty. A kiedy z pełnym brzuchem, przy dogasającym ogniu zasypiałem na twardej ławie, wciśnięty pomiędzy zawinięte w koce ciała, wydawało mi się, choć może tylko iluzorycznie, że wreszcie znalazłem swoją własną chwilę prawdy. Szkoda, że na tak krótko…

Wyprawa nie zakończyła się w sierpniu. Miała swój dalszy ciąg w styczniu i lutym. Dlaczego? Kiedy kupowałem bilet kolejowy do Pekinu, zapewniono mnie, że nie będzie żadnych problemów z przewiezieniem roweru pociągiem. Jakież więc było moje zdziwienie w dniu odjazdu, kiedy to nie tylko nie pozwolono mi wejść do pociągu, ale nawet nie mogłem wnieść bagażu na teren dworca. Na nic zdawały się tłumaczenia i prośby i byłbym pewnie zostawił rower pod ścianą, a sam wsiadł do pociągu z sakwami pod pachą, gdybym w porę nie spostrzegł poznanej kilka dni wcześniej Chinki Song Lee. Jednak nawet jej nie udało się przekonać upartych służbistów, szybko więc postanowiłem, że zostawię rower w Lhasie, a sam wrócę po niego w następnym roku. Song Lee obiecała, że się nim zaopiekuje. Dotrzymała słowa. Kolejne przygody w Tybecie czekały na mnie w środku zimy. Ale o nich opowiem w następnej relacji.

Garść informacji praktycznych

Przewóz roweru

Podczas kupna biletu lotniczego nie zapomnijmy dodać, że zamierzamy wziąć rower i dowiedzmy się o warunkach jego przewozu (które to znacznie różnią się między liniami), aby potem uniknąć przykrych niespodzianek na lotnisku. Osobiście nie lubię pakować roweru do pudeł i zazwyczaj próbuję go nadać w ‘lżejszym’ opakowaniu. Ostatnio owinąłem go po prostu bandażem i w ten sposób nadałem jako bagaż. Zazwyczaj trzeba trochę dopłacić do ceny biletu, około 25 złotych za każdy kilogram ponad dopuszczalny limit.

Można polecieć do Pekinu i stamtąd kontynuować podróż nowo otwartą linią kolejową do Lhasy, ale uwaga, może pojawić się duży problem z zabraniem roweru, bowiem pociąg ten, na trasie Pekin-Lhasa, nie posiada wagonu bagażowego. Najtańszy bilet kosztuje zaledwie pięćdziesiąt dolarów, miejsce sypialne można kupić już za sto. Jeśli korzystamy z usług biura podróży, do tej ceny należy doliczyć opłatę za twz. ‘pozwolenie na podróż do Tybetu’ Kupno biletu na dworcu w Pekinie graniczy z cudem (obcokrajowcom nie sprzedaje się tam biletów do Tybetu).

Ja jechałem pociągiem z Pekinu do Lanzhou, potem z Lanzhou do Xining autobusem i jeszcze raz autobusem z Xining do Golmud. Następnie można próbować kontynuować podróż do Lhasy rowerem, albo pojechać autobusem.

Noclegi

W wioskach bez problemu znajdziemy nocleg u tybetańskiej rodziny, a w większych miastach wybór hoteli jest bardzo duży. Za dziesięć złotych dostaniemy całkiem przyzwoite łóżko, często nawet z działającym od czasu do czasu prysznicem.

Woda

Bez problemu można kupić butelkowaną, która jest zupełnie bezpieczna. Jeśli ktoś ma ochotę pić wodę ze strumieni, na wszelki wypadek dobrze zabrać coś do odkażania albo sprzęt do gotowania. Osobiście wodę z niepewnego źródła albo gotowałem, albo odkażałem kroplami Betadine (do kupienia w aptece za kilka złotych – trzy krople na litr wody).

Jedzenie

Podstawowe pożywienie Tybetańczyków to campa, czyli mąka jęczmienna ugniatana z herbatą lub wodą na ciasto i jedzona rękoma prosto z miseczki. Czasem z dodatkiem cukru albo mięsa. Mąka ta towarzyszyła mi przez całe dwa miesiące i żołądek dobrze ją tolerował, ale wiem z opowieści innych turystów, że nie wszyscy ją bezboleśnie przyswajali. Do capmy często dodawana jest herbata – słona i tłusta, bo z dodatkiem masła. Doskonały napój dla rowerzysty, bowiem poza dostarczeniem organizmowi jakże ważnych kalorii, pozwala również na uzupełnienie niedoboru soli. Tybetańczycy piją herbatę w nieprawdopodobnych ilościach. Oczywiście przygodny turysta jest nią również częstowany i to bardzo hojnie. Podczas jednego wieczoru zdarzało mi się wypić cały dwulitrowy termos.

Poza campą jadłem głównie ryż alb makaron z jajkiem i warzywami, czasem z mięsem. Jedzenia po drodze nie ma zbyt wiele i człowiek je to, co się trafi.

Stołując się w restauracjach nie zapominajmy o zapytaniu o cenę przed zamówieniem posiłku. Zazwyczaj w większych wioskach, nie wspominając o miastach, jest pewien wybór restauracji, idźmy więc tam, gdzie mają angielskie menu (które i tak różni się zazwyczaj cenami od chińskiego). Zdarzało się, że za kawałek twardego jak stara podeszwa mięsa, plus łykowatego zielska lub gumowatych pierogów płaciłem jakieś zwariowane zupełnie pieniądze.

Ze względu na jednostajną i ubogą dietę trzeba zabrać z Polski dodatkowy zestaw witamin.

Aklimatyzacja

Przebywanie na dużej wysokości i pokonywanie jej zbyt szybko, bez odpowiedniej aklimatyzacji, może doprowadzić do obrzęku płuc lub mózgu, a w konsekwencji do śmierci, stąd niezmiernie ważna jest odpowiednia aklimatyzacja. Podczas przebywania na dużej wysokości może pojawić się przyspieszony, płytki i nieregularny oddech, lekki ból głowy, zwiększone wydalanie moczu. Zdobywając coraz większe wysokości, wszystkie te dolegliwości są nieuniknione w większym lub mniejszym stopniu. Należy podjeżdżać stopniowo, spędzając kolejną noc nie wyżej niż trzysta metrów od poziomu poprzedniego noclegu. W razie wystąpienia objawów choroby wysokościowej (do których należą: brak apetytu, mdłości, wymioty, osłabienie, ból głowy i kłopoty z zaśnięciem), należy zostać na tej samej wysokości tak długo, aż objawy ustąpią, albo najlepiej zjechać kilkaset metrów. Oczywiście, podczas podróży zdarza się często pokonać nawet kilometr lub więcej wysokości w przeciągu kilku godzin, ale ważne jest aby zjechać wtedy możliwie jak najniżej i w żadnym razie nie spędzać nocy blisko przełęczy.

Szczepienia i lekarstwa

Nie są wymagane, ale zalecane. Przede wszystkim na żółtaczkę WZWA/B, dur brzuszny, tężec, polio. Do tego na wszelki wypadek na zapalenie opon mózgowych. Szczepienia są dość kosztowne i dobrze zacząć je odpowiednio wcześniej przed wyjazdem, jako że niektóre otrzymuje się w kilku dawkach wymagających odpowiednich przerw w podaniu.

Podróżowanie rowerem po Tybecie i specjalne ‘pozwolenia’

Teoretycznie samotna podróż rowerem po Tybecie jest zabroniona i nielegalna. Tak więc, aby być w zgodzie z prawem, należy wykupić udział w wycieczce, albo próbować kupić specjalne ‘pozwolenie’. Ta ostatnia opcja w Lhasie jest niemożliwa, ale bez problemu cenny papierek można dostać w Shigatze w hotelu Tenzin. Trzeba pytać o panią Dicki. Według informacji z większości przewodników pozwolenia powinny być wydawane przez PBS (Biuro Bezpieczeństwa Publicznego), ale w praktyce jest to niemożliwe. Nie dajmy się nabrać na ofertę z jej strony kupna ‘specjalnego pozwolenia na podróżowanie rowerem po Tybecie’. Za zaoszczędzone pieniądze idźmy się dobrze najeść, aby mieć siły przed kolejną morderczą przełęczą.

Przewodniki

Dla rowerzystów nieoceniony jest Tibet Overland autorstwa Kym McConnell’a (Wyd. Trailblazer), zawierający mnóstwo praktycznych informacji, łącznie z profilami tras i bardzo dokładnymi opisami kilkunastu szlaków.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u