Rosja, Kazachstan, Mongolia 2013 – Cezary Wasyluk

Pomysł na wyprawę Dalekistan rodził się w mojej głowie od dłuższego czasu. Nazwa wyprawy składa się z słowa Daleki- od mojego projektu podróżniczego dalekadroga.pl, w którym opisuję moje przygody i staram się szerzyć bakcyla podróżniczego wśród ludzi. Natomiast drugie słowo to Stan, które kryje w sobie miejsca, w które postanowiłem pojechać, oczywiście na motocyklu: Kazachstan, Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgistan, oraz dodatkowo Mongolia. Tego roku towarzyszył mi Paweł Zgódka i jest to o tyle ciekawe, że przed wyjazdem w ogóle się nie znaliśmy. Po długich i poważnych przygotowaniach nasza przygoda zaczęła się pod koniec Lipca.

Przejazd przez Ukrainę i Rosję był męczący i nudny. Wraz z Kazachstanem zaczęła się przygoda. Krajobraz przeobraził się w stepy sięgające horyzontu. Na drogach zamiast krów zaczęły się pałętać wielbłądy. Ludzie zdecydowanie ubożsi, miejscowości to głównie jednopiętrowe budynki. Dzieciaki biegające boso stanowiły codzienny widok. Droga z początku była beznadziejna, później zdecydowanie się polepszyła. Skończyła się możliwość płacenia na stacjach benzynowych kartą, od Kazachstanu musieliśmy się posługiwać tylko gotówką. Prócz wielbłądów charakterystycznym widokiem był stale towarzyszący gazociąg prowadzony wzdłuż drogi.

Przejście graniczne z Uzbekistanem okazało się najgorszym koszmarem w moim życiu. Nie z powodu, że ktoś nam robił problemy, tylko dlatego, że spędziliśmy na nim 5 godzin. Uzbecy przywożą z Rosji kompletnie wszystko, od lusterek, przez opony i rowery po magnetowidy, przez to granica jest zatłoczona, a celnicy nie mają chwili oddechu. Jak się okazało w Uzbekistanie jest kryzys z benzyną, która jest tylko 2 razy w tygodniu na stacjach benzynowych. Jak mawiają Uzbecy „U nas zaprawka mnoga, ale benzin niet” i faktycznie, przez cały Uzbekistan tylko dwa razy zatankowaliśmy na stacji. Niesamowitym jest, niczym z Mad Maxa, widok dzieci stojących przy wjeździe do miasta sprzedających benzynę w butelkach półtoralitrowych. Sporo czasu spędzaliśmy na szukaniu benzyny w różnych miejscowościach u mieszkańców. Z początku konieczność jazdy na benzynie 80 oktanowej była dla nas przerażająca, z czasem okazało się to normalnością. Pierwszym punktem do odwiedzenia było Morze Aralskie, widok osadzonych barek rybackich na pustyni aż po horyzont daje do myślenia. Jezioro Aralskie, było kilkadziesiąt lat temu 4 z największych jezior świata. Jednak Rosjanie postanowili, głównie z Uzbekistanu zrobić światowego producenta bawełny i w tym celu zmienili bieg głównej rzeki dopływowej. Doprowadziło to do systematycznego wysychania jeziora i ogromnej katastrofy ekologicznej. Dzisiaj pozostałe łodzie są symbolem ludzkiej głupoty. Następnie udaliśmy się do Chiwy, gdzie czekały na nas architektoniczne perełki Jedwabnego Szlaku. Stare miasto, które całe jest otoczone wysokim murem kryje w sobie mauzolea, medresy, meczety, cytadele oraz pałac chana Tasz Chauli. Niestety z zobaczenia zabytków Buchary i Samarkandy musieliśmy zrezygnować z powodu kończącej się wizy. Gdzieś po drodze doszły nas słuchy, że przejście graniczne , na które się kierujemy jest zamknięte. W Samarkandzie, która jest położona 50 kilometrów od granicy dla pewności pytałem kilku policjantów i wedle nich granica powinna być otwarta. Zrobiła się godzina 19, powoli się zbieramy do opuszczenia Samarkandy i spotykamy Włochów na motocyklu. Powiedzieli, że jednak granica jest zamknięta, a główne przejście znajduje się 300 kilometrów na północny zachód. Zrobiło się nerwowo, tego samego dnia kończyła nam się wiza, postanowiłem zadzwonić do ambasady. Okazało się, że granica faktycznie jest zamknięta i poradzono mi byśmy nawet tam nie jechali bo to strata czasu. Najbliższe przejście znajduje się 200 kilometrów na południe, ale po jakiś 100 trzeba skręcić w pustynie i najlepiej ludzi pytać gdzie bo samemu ciężko tam trafić. Na pytanie co się stanie jak nie uda nam się opuścić Uzbekistanu usłyszałem, że…. czeka nas deportacja, ponieważ Uzbekistan nie bawi się w przedłużanie wiz. W każdym bądź razie obiecali trzymać za nas kciuki i życzyli nam powodzenia. Czekała nas ostra jazda po nocy.Ze względu na niepewne południowe przejście wybraliśmy te polecane przez Włochów. Jazda była szalona, raz prawie władowałem się w nie oświetlony wóz konny, a drugi raz na czołówkę wyskoczyła mi jakaś wyprzedzająca osobówka . Szczęśliwie i cało udało się dojechać do przejścia i na 40 minut przed północą opuścić Uzbekistan.

Tadżykistan przywitał nas przygodą, w której w kilka sekund przez oczy przewinęło mi się całe życie. Pierwszej nocy, z powodu ucieczki przed deportacją, przyszło nam szukać noclegu po nocy. Po godzinie szukania w końcu udało się znaleźć kawałek równego terenu na którym można by rozbić namioty. Zmęczeni zabieramy się za rozpakowywanie motocykli i w pewnym momencie Paweł mówi, że jakiś ciołek idzie po nocy bez latarki. Nie minęła minuta jak zostaliśmy przywitani w języku całego świata – dźwiękiem odbezpieczanej broni maszynowej. Kolejne kilkanaście sekund wydawały się trwać wieczność. W takiej sytuacji kompletnie nie wiadomo czego można się spodziewać, a droga od odbezpieczonej broni do wystrzału jest bardzo krótka. Paweł powiedział byśmy tylko nie świecili po oczach, zaczął mówić do mroku po polsku, jednak po standardowej kwestii (my turyści z Polski, czy możemy tutaj rozbić namiot), nastąpiła znów wiecznie trwająca kilkunastosekundowa cisza. W końcu się ocknąłem i zacząłem nadawać łamanym rosyjskim, minęły kolejne sekundy aż wreszcie ktoś chrząknął i chwilę potem z 3 stron wyszli żołnierze. Trzech z kałachami, na każdym był nałożony bagnet, jeden z rkm’em i jeden, jak przypuszczam oficer trzymający w jednej dłoni pistolet, w drugiej bagnet. Widok i sytuacja nie do zapomnienia, aż po kres dni. Wymieniliśmy kilka słów, na szczęście nie robili żadnych problemów, tylko musieliśmy w trybie natychmiastowym zmienić miejsce noclegowe, bo jak się okazało rozbijaliśmy się na terenie wojskowym. Czując się jak nowonarodzeni rozbiliśmy się po drugiej stronie ulicy. Z początku jazda w Tadżykistanie była czystą przyjemnością, asfalt był bardzo dobry, a widoki zapierały dech w piersiach. Ludzie prócz towarzyszenia nam na każdym postoju i zadawania nam tysiące pytań, pozdrawiali nas z ulic, kierowcy też albo machali albo po prostu radośnie trąbili. Wraz z wjazdem do Pamiru drogi zaczęły się pogarszać. Po pokonaniu pierwszych przełęczy czekała nas niespodzianka. Okazało się, że przejeżdżający tir zarwał most. Rzeka okazała się za głęboka i rwąca na przejazd motocyklem. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie albo zawrócić. Naszym rozwiązaniem okazał się Kras – stara, będąca w opłakanym stanie ciężarówka, na którą załadowaliśmy motocykle i przeprawiliśmy się przez rzekę. Kilkaset kilometrów dalej miałem okazję jechać najpiękniejszą drogą mojego życia. Wiodła ona wzdłuż granicy z Afganistanem, a krajobrazy korytarza wahańskiego zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Przed opuszczeniem Tadżykistanu czekało na nas jeszcze jedno wyzwanie – jedna z najwyżej położonych na świecie dróg. „Pamir Highway” na przełęczy liczy 4655 m n.p.m. Wjazd motocyklem na taką wysokość do łatwych nie należy, z powodu braku powietrza silnikowi brakuje mocy. Teresa była wyjątkowo kapryśna, ale trochę pokląłem, pochuchałem, podmuchałem i jakoś razem daliśmy radę zdobyć najwyższą przełęcz mojego i myślę, że też Teresy żywota .

Wjeżdżając do Kirgistanu człowiek zaczyna się sam do siebie uśmiechać, a to dlatego, że jest tutaj w końcu zielono i występuje o wiele więcej zwierząt. Tadżykistan natomiast był bardzo surowy. Pierwsze większe miasto – Osh okazało się mieć moim zdaniem najbardziej charakterystyczny azjatycki klimat. Totalny mętlik na drogach, wąskie uliczki, obszerne stragany, na których można wszystko kupić od piskląt po filmy z Jackie Chanem – był nawet sklep gdzie były filmy tylko z jego udziałem. Do tego chodniki i dróżki są bardzo zatłoczone, a wszystkiemu towarzyszy milion zapachów wydobywający się z równie licznej ilości przydrożnych knajpek i smażalni. Po opuszczeniu Biszkeku, stolicy Kirgistanu udaliśmy się nad jezioro Song Kul do którego prowadził bardzo przyjemny szuterek. Nad samym, krystalicznie czystym jeziorem Kirgizi hodują bydło i okresowo mieszkają w obozowiskach składających się z jurt. Z Song Kul ruszyliśmy nad jezioro Yssi Kul jak nam się wydawało skrótem. Asfalt szybko się skończył ,pojawł się szuter, którym spokojnie można było jechać 100 kilometrów na godzinę. Jednak po kilkudziesięciu kilometrach frajdy i pięknych widoków szlak zaczął się psuć. Pojawiły się potężne głazy na ziemi, sama droga była często pozarywana przez powstałe rzeki, dlatego było sporo brodzenia. Sam podjazd pod przełęcz, która liczyła ponad 3900 m n.p.m. okazał się jeszcze trudniejszy. Droga była bardzo stroma a nawierzchnia skalna. Był to taki hardcor, że z tego odcinka nie mam ani jednego zdjęcia, po prostu martwiłem się o siebie, a nie o robienie zdjęć. Kilkanaście kilometrów po przekroczeniu przełęczy między górami pojawiło się na horyzoncie upragnione jezioro. Ta trasa licząca 150 kilometrów jest zdecydowanie najtrudniejszą jaką w życiu pokonałem. Jezioro Yssi Kul jest pięknie usytuowane, praktycznie całe jest otoczone górami z ośnieżonymi szczytami. Woda jest bardzo przejrzysta, a dodatkowo są czyste, piaszczyste plaże, na których w zasięgu wzroku nie dostrzeżemy człowieka. Po górskiej jeździe trochę tutaj odpoczęliśmy i ruszyliśmy w kierunku Mongolii.

Przed Mongolią czekał nas przejazd przez Kazachstan i Rosję. W pierwszym z tych krajów po drodze zobaczyliśmy Kanion Szaryński. Liczy on 150 kilometrów długości, a wysokość niektórych ścian dochodzi do 80 metrów. My ze względu braku znajomości gdzie szukać najlepszych widoków, widzieliśmy tylko jego kawałek. Z kolei w Rosji zaczęło się pasmo górskie Ałtaj, czyli kolejne wspaniałe krajobrazy, przez które prowadził nas asfalt dobrej jakości liczący wiele zakrętów.

Wraz z wjazdem do Mongolii skończyła się bujna roślinność, która występowała w Rosji, a zaczął się suchy step z widokiem na wierzchołki gór w oddali. Po zobaczeniu Mongolii zostały mi mieszane uczucia. Już pierwszego dnia ukradli mi rękawice, w momencie jak byliśmy z Pawłem w sklepie. Z Mongołami praktycznie nie można się dogadać bo oni ani rosyjskiego, ani angielskiego nie znają. Na każde zadane pytanie tylko kiwają głową. Ze względu na surowy klimat w sklepach nie można kupić warzyw i owoców, a najbezpieczniejsze wydają się być konserwy. Jedzenie w restauracjach pozostawia jeszcze więcej do życzenia. Jedynym mięsem jest baranina, która podana składa się głównie w 80% z tłuszczu, a w 20% z mięsa. Jedynym plusem takiego posiłku jest fakt, że już przy samym podaniu człowiek sobie uzmysławia, że w sumie nie jest głodny. Odległość do Ułan Bator, jaką mieliśmy pokonać wynosiła 1700 kilometrów. Poruszaliśmy się główną drogą, która dopiero w tym roku zaczyna być asfaltowana. Zazwyczaj droga jest szutrem wyjeżdżonym przez auta w stepie, który potrafi być bardzo równy, ale również często zdarzała się występować „tarka”, która skutecznie utrudniała jazdę. Po ponad 1000 kilometrów pojawił się kawałek pustyni, na którym mieliśmy okazję spróbować swoich sił z wielbłądami. Wycieczka trwała około 20 minut, a koszt takiej przyjemności to śmieszne 6 złotych. Przed Ułan Bator zwiedziliśmy Erdene Zuu Khiid – pokaźny monastyr buddyjski, po którym skierowaliśmy nasze maszyny w stronę stolicy, a następnie w kierunku granicy z Rosją.

Wraz z zbliżaniem się do Rosji zaczęło się robić zielono, pojawiały się drzewa, głównie iglaste. W Ułan Ude, w centrum miasta zaczepił nas Rosjanin, który zaprowadził nas do swojego kuzyna motocyklisty aby nas z przyjemnością ugościć. Począwszy od tego momentu, aż praktycznie do samej Moskwy rosyjscy bajkerzy podawali nam kontakt do kolejnego miasta, w którym byliśmy goszczeni. Niesamowici ludzie i brać motocyklowa. Całe szczęście, że na nich trafiliśmy, ponieważ pogoda już była paskudna, przez tydzień jazdy przez Syberię temperatura nie była wyższa niż 5 stopni, a w nocy regularnie minus. Po drodze przyszło nam zobaczyć Bajkał, ale ze względów pogodowych, ciężko się wypowiedzieć na temat atrakcyjności tego jeziora. Droga przez Syberię mierzyła 5500 kilometrów, a widoki to głównie tajga, lasy brzozowe, bagna oraz łąki. Po dwóch tygodniach dojechaliśmy do Moskwy, która była ostatnim ciekawym punktem naszej wyprawy. Po trzymiesięcznej przygodzie i 23 tysiącach kilometrów do Polski wróciliśmy przez Łotwę i Litwę.

Więcej na www.dalekadroga.pl


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u