Rosja i Azja Centralna samochodem – Paweł Chudzicki, Agnieszka Stryczek

Paweł Chudzicki, Agnieszka Stryczek

Lipiec- październik 2009 roku ( 89 dni)

Auto: Suzuki Vitara rocznik 1991,    benzyna   1.6 (z gazem)

Trasa:

Litwa – Łotwa- Estonia – Rosja – Kazachstan – Uzbekistan – Tadżykistan – Kirgistan – Kazachstan – Rosja – Ukraina

Przez Litwę, Łotwę i Estonię przejechaliśmy w kilka dni zwiedzając tylko pobieżnie niektóre miasta ( np. Wilno czy Tallin).

Naszą przygodę tak naprawdę zaczęliśmy dopiero w Rosji.

ROSJA

Już 300 metrów za  granicą  pierwszy post milicyjny, pierwsze zatrzymanie, Wyjmuje wtedy moją tajną broń na takie okazje, zdjęcie które przygotowaliśmy specjalnie na tą wyprawę. Przed wyjazdem pożyczyłem od znajomego który ma znajomego w straży pożarnej mundur ze wszystkimi dystynkcjami i zrobiliśmy małą sesje zdjęciową. Pokazując się na  fotce  w takim mundurze jestem w stanie bardziej sobie zjednać innych mundurowych.

„Oficyjer” trochę po tym zmiękł ale był dalej bardzo oficjalny, nie chciał się zgodzić na prezent w postaci długopisu z zapalniczką, ale przystał na 300 rubli (około 30 zł). Miny nam trochę zrzedły, jeśli tak będzie tu co chwilę to nie nastarczymy z gotówką i prezentami których mamy cały worek jako “zestaw korupcyjny”.

Jeszcze tego samego dnia docieramy do Petersburga, który od razu powala nas swoim ogromem i pięknem. Szybko rewidujemy naszą hierarchię w kategorii „najwspanialsza europejska metropolia”, od razu  na czoło wysuwa się “Miasto Piotrowe”. Spędzamy tu kilka dni (w tym jeden w Ermitażu), nocując u Anny i Georga z Couchsurfing w blokowisku w sypialnej dzielnicy miasta, w której wielka płyta  ciągnie się kilometrami aż po horyzont.

Stare miasto jest olbrzymie i robi niesamowite „wielkomiejskie” wrażenie. Nie ma tu małych, wąziutkich uliczek, są za to szerokie ulice, prospekty po pięć pasów w jedną stronę. Cała zabudowa ze względu na to, że pochodzi głównie z jednego okresu robi wrażenie bardzo harmonijnej, nie jest też tak „wymuskana” jak w niejednym Europejskim mieście. Wrażenie jak  byśmy  byli na planie historycznego filmu. Cerkiew Zbawiciela na Krwi, Sobór Kazański, Pałac zimowy –    są piękne i  majestatyczne. Na obrzeżach miasta widać że radzieccy architekci też chyba byli pod ich wrażeniem bo pobudowali jakieś olbrzymie koszmarne molochy, betonowe kloce i łuki podobnych rozmiarów ale tylko kubaturą pasują one do reszty zabudowy miasta. Podczas krótkiego rejsu po Newie obserwujemy Petersburg czując się trochę jak w przerośniętym Amsterdamie. Wieczorami spacerujemy po  Newskim Prospekcie a nocą  oglądamy wraz z tłumami jedną z atrakcji miasta – podnoszenie olbrzymich zwodzonych mostów.

Po obejrzeniu  Aurory która jest naszym ostatnim obowiązkowym punktem, kierujemy sie na południe. Na razie drogi są w całkiem dobrym stanie, ale różnica w porównaniu z drogami sprzed paru dni jest już wyraźnie zauważalna. Nie sądzimy, że za parę tygodni zatęsknimy za naszymi polskimi “czarnymi”. Aga wsiada za kółko i pruje ile wlezie, zjeżdżamy na chwilę z głównej drogi i jedziemy jakąś lokalną. Masakra, asfalt z jakimiś koszmarnymi wybrzuszeniami, co chwilę progi w dół, w górę  jakby to były jakieś schody, chyba stare betonowe płyty zalali byle jak jakimś podłym asfaltem. Panel z radia wyskakuje co chwilę, nawet przyczepienie go taśmą nic nie daje, trzeba go cały czas trzymać. Walimy głowami w sufit a wnętrzności zaraz będą na wierzchu. Tak sie nie da, trzeba zwolnić i wbić na główną drogę, bo  daleko nie ujedziemy. Jadąc tak sobie na południe w pewnym momencie słyszę gdzieś  spod maski jakiś dziwny dodatkowy dźwięk. Szybko na pobocze, krótka lustracja – i o w mordę kopany – wyjmuję z okolic wspomagania jakąś metalową część, która wala się luzem pod maską i właśnie zaczęła ścierać nam paski. Po krótkim szoku, zbieram się w sobie i montuje z powrotem element naprężający tym razem już nie na śrubach które popękały tylko na taśmie i ściągach elektrycznych, których mam trochę w zapasie. Mam nadzieje że ta prowizorka na trochę starczy. Krótki odpoczynek w Moskwie u znajomej. Obowiązkowe odwiedziny u “wiecznie żywego” Lenina oraz zwiedzanie Soboru Wasyla i w drogę na południowy wschód!! Śpimy na “autostajankach” czyli parkingach strzeżonych, głównie w samochodzie i przy samochodzie, bardzo przydaje się duża miska kupiona w ruskim markecie która służy nam za wannę. Coś rzeczywiście jest na rzeczy jeśli chodzi o włamy do samochodów bo w europejskiej części Rosji nie widzimy żadnych aut parkujących gdzieś na poboczach.  „Autostajanki” otoczone są głównie wysokim murem, drutami kolczastymi, często wewnątrz biegają psy, tak że w ogóle strach wyjść z auta. Szybko docieramy do Samary,  gdzie obżeramy się w  lokalnej sieci fastfoodów “Pan Kartofel”, którego specjałem jest duży ziemniak zapieczony w folii, z różnymi dodatkami w środku – pycha. Jeszcze tego samego dnia na wieczór meldujemy się na granicy z Kazachstanem.

KAZACHSTAN

Na granicy mordercza biurokracja, oprócz tego  wyciąganie wszystkich rzeczy z auta, robienie policyjnych zdjęć naszych fizjonomii no i oczywiście odpowiadanie na przedziwne pytania w stylu do Kazachstanu? Turystycznie? Ale po co? Pomimo że nie było prawie żadnej kolejki cztery godziny załatwiania murowane i tak już  będzie prawie na wszystkich następnych granicach. W Kazachstanie odczuwamy od razu wzrost temperatury choć  skwarów  tu jeszcze nie ma. Mijamy Uralsk i kierujemy sie na południe w stronę Atyrau. Kazachstan chcemy  przejechać jak najszybciej, żeby móc niedługo wjechać do Uzbekistanu gdyż nasze wizy do kraju “Jedwabnego Szlaku” już się właśnie rozpoczęły a wiemy, że atrakcji jest tam co niemiara.  Robi się coraz bardziej gorąco. Co chwilę zatrzymujemy się na miskę zsiadłego wielbłądziego mleka, a  zwierzęta te podziwiamy szwendające się jak bezpańskie psy  pośród bloków  w miasteczkach jakże przypominających nasze betonowe Jastrzębie Zdrój:)

Drogi jak na razie w świetnym stanie, mnóstwo nowego asfaltu, wszędzie praca wre, wielu Gastarbeiterów z całej Azji i Kaukazu. Jakoś Kazachstan nie chce za grosz pasować do wizerunku z “Borata”. Nie mamy też żadnych problemów z milicją, są bardzo grzeczni, nie wyciągają od nas kasy, nawet jak  ewidentnie przekraczamy prędkość, to pokazując moje zdjęcie w mundurze zawsze wymigujemy się a to odblaskową koszulką a to kolorowym breloczkiem.

Docieramy do stolicy regionu zachodniego miasta Atyrau, gdzie dokonujemy obowiązkowej rejestracji w centrali byłej KGB podając za miejsce przebywania pierwszy  przyuważony hotel czterogwiazdkowy w centrum miasta – nie możemy do kwestionariusza przecież wpisać prawdziwego adresu:  Vitara kolor niebieski, namiot kolor khaki.

W mieście przejeżdżamy most na rzece Ural, na którym znajduje sie symboliczna granica Europa- Azja. Wreszcie jesteśmy więc w Azji i mamy już tylko kilkaset kilometrów przez step żeby wjechać na właściwy  Jedwabny Szlak. Drogi dalej są w dobrym  stanie, ale pojawiają się coraz częściej fragmenty wyciętego asfaltu  na idealnie płaskich trasach.  Prędkość musimy  mocno redukować żeby nie wpaść do takich niepoznakowanych wyrw.  Następnego dnia docieramy  do granicy z Uzbekistanem – tu następuje zderzenie prawie cywilizacyjne, tu zaczyna sie prawdziwa Azja.

UZBEKISTAN

Niestety granica  „rabotajet” tylko w określonych godzinach, przyjeżdżamy na 15 minut przed jej  zamknięciem więc nikt nas nie chce już przepuścić. A tu jutro Agi urodziny! Miały być spędzone w jakimś urokliwym miejscu na Jedwabnym Szlaku  w romantycznej scenerii „tysiąca i jednej nocy”, w przyjemnej orientalnej karawansjerze. Nic z tego!   Spędzamy więc nockę przy szlabanie granicznym  pośród piasków ale za to z lokalnym zimnym piwkiem w ręku;) Towarzyszą nam handlarze samochodów,  którzy na zlecenie przywożą wypasione fury z Europy bogatym klientom a to z Tadżykistanu a to z Afganistanu.   Rano znowu cztery godziny na tym  malutkim przejściu, mimo że  za każdym razem po otwarciu paszportu Agi mnóstwo wesołości, życzenia urodzinowe i w ogóle „ocień charaszo”. Po stronie Uzbeckiej jeszcze opłata zdrowotna “one dolar” i już  wjeżdżamy na „Jedwabny Szlak”. Jesteśmy w   republice o dźwięcznej nazwie  Karakalpakstan. Przez pierwsze trzysta kilometrów nie ma nic tylko piach i jedna nitka zrujnowanego albo zasypanego piachem asfaltu. Co chwila trzeba w niego wjeżdżać  i pierwszy raz od wyjazdu doceniamy większy prześwit pod autem od normalnych “plaskaczy”i nasze założone AT’ki z bieżnikiem fajnie sprawdzającym sie na piachu.

Tak, to już początek pustyni Kyzył Kum, więc po przyjeździe do Chiwy – pierwszego miasta na naszym szlaku karawan Vitara  wygląda jak po „oesie” na Rajdzie Faraonów czego się nie dotkniemy jest w piachu i pyle. W starej Chiwie    zakochujemy się z miejsca – urocze  miasto muzeum na wolnym powietrzu, pełne meczetów, medres, mauzoleów.  Czujemy się tu jak w scenografii do   “Baśni tysiąca i jednej nocy” albo co najmniej o  Ali-Babie i Aladynie.  Można tu godzinami spacerować pośród wąskich uliczek, ciemnych zaułków, wczuwając sie w niepowtarzalny klimat tego miejsca.

Ponieważ pozostał mały niesmak po kiepsko spędzonych urodzinach  Agi zabieram ją do całkiem wypaśnego jak na tutejsze warunki hotelu na starym mieście. Jest wszystko jak należy, klima w pokoju, i wspaniała obiado-kolacja w cenie. Wyłożyli  na stoły tak dużo żarcia i tak pięknie je podali, że nie mogę sie oderwać przez długi czas. Na koniec jeszcze z kilo winogron i mnóstwo zimnych soków. Nazajutrz niewesoło. Opuszczamy hotel bo tani nie jest i idziemy oglądać miasto, ale wracamy się zaraz z betami z powrotem i prosimy o ten sam pokój, żołądek daje mi mocno w kość, Aga więc sama zwiedza. Następna nocka nie przespana, cały czas sensacje żołądkowe, do tego wysoka gorączka, dreszcze. Ale co tam,  nazajutrz  jedziemy na pustynie zwiedzać starożytne forty  Qou Qyrylghan Qala, trzeba przecież racjonalnie wykorzystywać czas. Wymeldowujemy się znowu z hotelu, i w drogę. Jednak już po kilkunastu kilometrach mimo czterdziestu paru stopni w aucie zlewa mnie zimny pot, pojawiają się mroczki przed oczyma i zaczynam odpływać. Szybko Aga przejmuje kółko, i z powrotem do Chiwy. Obsługa hotelowa trochę dziwnie się nas patrzy, po raz trzeci bierzemy ten sam pokój. Dzień znów miałem cały wyjęty.

W miasteczku, jak na taką ilość atrakcji nie ma prawie wcale turystów, jak się już jakiegoś spotka to ciągle sie potem widzimy  w kolejnych miastach Uzbekistanu. Niesamowite wrażenie robi największy niedokończony minaret  na świecie Kalta Minor cały pokryty fantastyczną mozaiką, mauzoleum Pahlavona Mohammeda  , wspaniały pałac chana Toshovli udekorowany genialnie ceramiką oraz wiele innych meczetów i medres. Całe miasteczko  otoczone jest  historycznymi murami z czterema bramami na wszystkie strony świata. To co jest wewnątrz murów sprawia wrażenie czegoś nierealnego, poza nami zostaje szarzyzna dnia codziennego kraju, wieczny brud, wszędobylskie śmieci, odrapane sklepy, zdewastowane przystanki, ulice w stanie rozkładu. Wewnątrz starej Chiwy przenosimy się o całe tysiąclecie wstecz, nie ma tutaj przypadkowych socrealistycznych budynków, wszystko jest z czasów średniowiecznej świetności miasta, tworzy jeden spójny klimat łącznie z drobnymi szczegółami i detalami. Drzwi i wrota do meczetów, medres ale i także do zwykłych budynków są istnymi dziełami sztuki, tak jak i  pozostałe drewniane ornamenty różnych  budowli. Wiele domów jest zbudowanych z popularnej tu do dnia dzisiejszego cegły błotnej tak więc całe miasto jest w kolorach pustyni a zachody słońca są niesamowitym przeżyciem. Brakuje tylko nawoływań  Muezzina, które   są zakazane przez prezydenta (czytaj ex- sekretarza byłej partii)  Karimowa.

Po kilku dniach opuszczamy   Chiwę i jadąc  Jedwabnym Szlakiem skrajem Pustyni Kyzył Kum na wschód  docieramy  do Buchary. Drogi są coraz gorsze, momentami brakuje asfaltu i pomimo, że jedziemy główną “krajówką” E 40 to czasami jest tylko szutr no i oczywiście klasyczna tarka. Po drodze zatrzymuje nas kilkakrotnie milicja,  zawsze są jednak nastawieni bardzo przyjaźnie, nie wyłudzają pieniędzy, czasami damy im jakiś suvenir z naszego zestawu np.  kolorowy breloczek, który w Uzbekistanie ma duże wzięcie;) i to wszystko. Wygląda na to, że bardziej chcą sobie  pogadać i pochwalić się swoimi kolorowymi pałkami milicyjnymi którymi machają we wszystkie  strony co  powoduje że  w nocy takie zatrzymanie przez czwórkę milicjantów wygląda bardziej na wygłupy trupy cyrkowej:)

W Bucharze melinujemy się w jednym z najtańszych z hosteli bo tu już turystów sporo. Ceny  więc momentami kosmiczne a w naszym hostelu ukrytym w labiryncie wąskich uliczek po 6 dolców od łebka jesteśmy sami. Miejsce jest bardzo urokliwe z zabudową kilkuset letnią, z pięknym dziedzińcem i matami na podłodze. Ciągle narzekający właściciel usiłuje być bardzo miły twierdząc że lubi Polaków, podobno jego mama ukrywała w tym domu polska rodzinę andersowców podczas wojny. Temperatury dochodzą  tu już do apogeum podczas naszej całej podróży, w dzień jest 43-45 stopni i ciężko cokolwiek oglądać nie polewając się co chwilę wodą z hydrantów.

Zwiedzamy wielki  meczet Kalon, medresę Mir-i-Arab oraz kryte bazary Taqi-Sarrafon gdzie można się skryć  w cieniu choćby na krótka chwilę. Szczególnie ciekawymi są osiemnastowieczny meczet Bolo-Hauz z podtrzymującymi główną nawę drewnianymi bogato rzeźbionymi kolumnami oraz malutki – jakby dla krasnoludów zbudowany  meczet  Char Minar –  chowający sie w plątaninie ulic miasta. Wobec „wspaniałych okoliczności przyrody” a konkretnie wysokich temperatur postanawiamy trochę się schłodzić  w  jeziorze Aydarkul. W tym celu wjeżdżamy na pustynie Kyzył Kum i wśród piachów i skał po paru godzinach dojeżdżamy do tego olbrzymiego sztucznego zbiornika wodnego. Tutaj zaczynają się juz prawdziwe bezdroża, włączamy napęd na cztery koła, a po chwili także reduktor.   Po spenetrowaniu kawałka wybrzeża wieczorem odnajdujemy „Bazę Oddycha”, w której jednak okazuję się, że nie możemy zamieszkać bo spełnia teraz rolę sanatorium czy czegoś takiego. Mamy jednak szczęście,  głównodowodzący „toże” bardzo lubi Polskę, służył w czerwonej Armii na terenie NRD, a jego ojciec walczył ramię w ramię z  Polakami na froncie Białoruskim. Tak wiec po krótkiej konwersacji dostajemy do dyspozycji blaszany barak w pełni wyposażony z klimą, kuchnią z lodówką oraz salonikiem. To wszystko za darmo więc chcemy sie jakoś odwdzięczyć wręczając dwie  kamizelki odblaskowe z naszego zestawu korupcyjnego:)

Następnego dnia wyjeżdżamy z urokliwego socjalistycznego kurortu,  mimo że w tych temperaturach chciało by się siedzieć non stop w wodzie i jedziemy do Samarkandy – ostatniego ale i najważniejszego punktu  na naszym „Jedwabnym Szlaku” w Uzbekistanie. Miasto  swą potęgę budowało od VI do XIII wieku by w XIV stać się stolicą państwa Timura – potężnym centrum ekonomiczno kulturalnym, najznakomitszym w całej środkowej Azji. Trzeba przyznać,  jest wielkie i majestatyczne, nie ma już  klimatu Chiwy, za to jego  główne atrakcje są rzeczywiście jak dotychczas „największe” w dosłownym tego słowa  znaczeniu. Kompleks  Registanu czyli  olbrzymie medresy Szerdor, przeciwległa Uługbek oraz spajająca je w geometryczny kształt Tilla-Kari są jedyne w swoim rodzaju. Potężne majolikowe kopuły lśnią w słońcu, podziwiamy mozaikowe przedstawienia olbrzymich lwów na  medresie Szerdor (w tłumaczeniu „Lwia Medresa”). Jeszcze parę razy podczas kilkudniowego pobytu w Samarkandzie wracamy pod to najbardziej rozpoznawalne  i chyba najpiękniejsze miejsce w całej Azji Środkowej. Zwiedzamy również dorównujące rozmachem Registanowi mauzoleum żony Timura Bibi Chanum z niesamowicie misternymi mozaikami oraz kompleks mauzoleów „Żywego Króla” Szach-I-Zinda.

Ponieważ nasza wiza Uzbecka kończy się, z Samarkandy jedziemy prosto na granicę z Tadżykistanem – meldujemy się na niej w ostatni dzień trwania naszych  wiz. Tu znowu standardowo cztery godzinki, tony papierów i oczom naszym ukazuje się momentalnie inny krajobraz.

TADŻYKISTAN

To najprawdziwsza prawda – dziewięćdziesiąt pięć procent powierzchni Tadżykistanu to góry. Od razu po wjeździe do tego kraju ukazują nam sie w oddali szczyty, na razie niewysokie, niepozorne. Jedziemy jeszcze po w miarę równym asfalcie, jesteśmy zadowoleni i błogo nieświadomi tego co ma nas spotkać jeszcze tego samego dnia i dalej, w całym kraju.

No cóż, pierwsze kilkadziesiąt kilometrów  wygląda bardzo obiecująco, ale już po dwóch godzinach zaczyna się to co tygryski lubią najbardziej  – brak asfaltu i dróg. I tak już będzie  prawie cały czas w tym kraju. Poruszając sie główną  „międzynarodową” drogą szybko  weryfikujemy nasze plany, do stolicy dziś nie zajedziemy, jutro też nie, w sumie to przestajemy planować. Z każdym kilometrem nabieramy wysokości i coraz to większych obaw czy zdążymy przejechać i zobaczyć to co najciekawsze w Tadżykistanie. Chyba odpuścimy  sobie najwyższą na świecie zaporę Rogun o wysokości 335m, do której dojazd też pewnie zajął by sporo czasu.

Nazajutrz spotykamy kilku plecakowiczów – młodych francuzów i postanawiamy wspólnie, że pojedziemy nad górskie Jezioro Iskander Kul położone na  2195 m.n.p.m.  Nad jeziorem widoki są cudowne – góry odbijające się w tafli jeziora, wzburzony wodospad. Nad jeziorem zajeżdżamy do „Tur Bazy” i jesteśmy przez administrację  witani „chlebem i solą” tyle że zamiast chleba jest tadżycka wódka zamiast soli baranina i owoce. Najpierw podchodzimy do tego z pewną rezerwą – oho, zaraz nas tu ładnie podliczą,  tylko wpierw trochę napoją. Francuzi mają podobne obawy, ale w mig wszystkie zostają rozwiane, po tym jak szef oferuje nam bezpłatne rozbicie się gdzie chcemy na teranie jego „ośrodka”. Później jeszcze nie raz będziemy sie spotykać z serdeczną gościnnością Tadżyków,  bezinteresownym dzieleniem się wszystkim.

Nazajutrz wracamy w dół w stronę głównej „drogi” i kierujemy się w stronę stolicy.

Przed wysoką przełęczą  Anzab okazuję się, że Chińczycy całe dnie pracują przy budowie tunelu i jest on przejezdny tylko od późnego wieczora do świtu. Nie udaje nam sie wstrzelić w te godziny. Jedziemy więc  poprowadzonym objazdem czyli wspinamy się w pyle i kamieniach na 3370 m.n.p.m., gdzie po kilku godzinach jazdy oddychamy już zimnym powietrzem i myjemy się w górskim strumieniu w lodowatej wodzie. Ta kąpiel jest powodem lekkiego uszczerbku na naszym zdrowiu – ale co tam, jakoś trzeba się zaaklimatyzować:)

W końcu dojeżdżamy do stolicy Duszanbe – co w lokalnym języku oznacza poniedziałek i znowu przeżywamy lekki szok. Na 20 km przed miastem zaczął sie nowy asfalt, na nim poruszają się głównie wypasione Lexusy, Audi Q6 i tym podobne wozy. Wydaje się być pięknie. Droga wije się pośród gór i setek eleganckich restauracji, przez moment myślimy że to Szwajcaria- cóż,  kontrastów w Azji Centralnej nie brakuje. Sama stolica to raczej ohydny zlepek molochów, śpimy więc w namiocie na przedmieściach a w centrum załatwiamy biurokratyczne sprawy. Nasycenie Duszanbe w milicje sięga chyba 10 funkcjonariuszy na 100 m2. Co chwilę zatrzymują nas patrole, a  przejechanie głównego prospektu Rudaki może trwać nawet całe godziny. Trochę tym już znudzeni robimy sobie pamiątkowe zdjęcia  w większości z miło nastawionymi milicjantami. Jeden jednak  jest bardzo upierdliwy. Czepia się że auto jest brudne. Oni mają tu takie zboczenie narodowe żeby wszystkie auta myć przed wjazdem do miasta, jest mnóstwo myjni a milicja potem łapie niedomytych i wlepia im mandaty.

W stolicy obieramy kierunek południowy – Afganistan. Mamy wizy, plan podróży po północy tego kraju z główną atrakcją kolorowym Mazar E-Sharif. Żadnych złych newsów odnośnie sytuacji w Afganistanie nie słyszeliśmy  aczkolwiek dochodzą nas głosy, że z racji zbliżających się wyborów może robić sie „gorąco” w  całym kraju. Na granicę docieramy po całodziennej podróży.

Niestety na samej granicy nie było już  zbytnio sciastliwa. Niczego nie podejrzewając odprawiamy  się po stronie tadżyckiej. Zaniepokoiło nas tylko oficjalne pismo z poprzedniego dnia żeby odradzać wjazd do Afganistanu obywatelom z poza WNP  z powodu wzmożonej aktywności talibów w tym rejonie. Wjechaliśmy już na stronę Afgańską, po czym spotykamy dwójkę Polaków, plecakowiczów Michała i Ewelinę, którzy po jednym dniu  pobytu wyjeżdżają z tego kraju. Na świeżo opowiadają nam  że w pierwszej przygranicznej wiosce w nocy była strzelanina, Talibowie zaatakowali posterunki policji i nie wolno żadnemu przyjezdnemu samemu poruszać się po wiosce i drogach. Pogranicznik Afgański dodaje do tego, że droga do pierwszego miasta Kunduz jest od obiadu zamknięta. Wojsko i policja nie puszcza nikogo gdyż nie ma wystarczających sił na ochronę drogi – a do obiadu jazda odbywa się  również na własne ryzyko. Po takich informacjach wystarcza nam  tylko rzut oka  na nasza Vitarę, która jakoś nie chce przypominać lokalnych wehikułów i wtapiać sie  w afgański motoryzacyjny pejzaż. Decyzja jest jedna- zawracamy. Zajęło nam to prawie cały dzień bo akurat będąc  pomiędzy posterunkami granicznymi zaczęła sie dłuuuuuga przerwa obiadowa ale jest nam wszystko jedno, wiemy że decyzji nie zmienimy.  Tak więc  zmiana planów, z powrotem wracamy  się do Duszanbe skąd będziemy kontynuowali podróż dalej na wschód w stronę wytyczonych jeszcze przed wyjazdem celów – Doliny Wakhan i Pamir Highway.

Jadąc dalej na wschód docieramy do rzeki Panj –  granicy z Afganistanem i od tej pory jedziemy w górę jej biegu w stronę miasta Khorog- wrót do doliny Wakhanu.

Pomimo że poruszamy sie cały czas drogą międzynarodową M-41, dalej jest to  szutr i kamienie, czasami bardzo spore, świeżo osunięte ze zboczy.   Nie gnamy naszej Vitki w szaleńczym tempie, gdyż wiemy że dla niej off road dopiero się zacznie i na razie ma się spokojnie przyzwyczajać. Niektóre przepaście i  bliskie spotkania z Ziłami i Kamazami  też studzą nasze zapały.

Miasto okazuje się małą dziurą z obowiązkowym pomnikiem Lenina w centralnym miejscu i jeszcze jedną, ostatnią stacją paliw z prawdziwego zdarzenia – bo dalej juz tylko paliwo z butelek. Tankujemy więc wszystkie kanistry, gazu tu już „nieto” a i paliwo droższe, im dalej w odludzia tym  bardziej jest towarem  deficytowym. Z tego miejsca zaczyna się  słynna  Pamir Highway, na której jest stary asfalt i jedzie sie nią dosyć komfortowo. My wybieramy jednak podrzędną drogę przez dolinę Wakhan czyli podobno najciekawszy i najbardziej malowniczy kilkuset kilometrowy odcinek w Tadżykistanie.

Miłymi przystankami okazują sie być odwiedziny w gorących źródłach których tu nie brakuje. Bardziej znane Bibi Fatima mają nawet całkiem niezłą infrastrukturę jak na tutejsze warunki, można się po gorących kąpielach  schłodzić zimnymi trunkami:) Kąpać się można w specjalnie przygotowanych skalnych pomieszczeniach męskich, żeńskich ale po dorzuceniu paru somani można dostać prywatną bardzo „klimatyczna” komnatę z basenem z termalna wodą. Woda tu jest bardzo gorąca, ma około 60 stopni i ciężko dłuższą chwile tu wytrzymać.

Na ochłodę oprócz zimnego piwka na trasie wyłania się ośnieżony sześciotysięczny Pik Majakowskiego, pojawia się też  ostatnia duża wioska Iszkaszim,  gdzie robimy jeszcze zapasy prowiantu.

Dolina Wakhan to chyba najpiękniejsza jaką udało nam się do tej pory zobaczyć, ale również chyba najbardziej posępna i księżycowa. Momentami jest bardzo szeroka  a olbrzymie nagie góry wyrastające zarówno po stronie afgańskiej jak i tadżyckiej powodują skojarzenia z jakimś kosmicznym  szlakiem olbrzymów. W  Afganistanie, po drugiej stronie rzeki  rozpościera sie pasmo Hindukusz, czyli dosłownie „Zabić Hindusa” a przed nami  najwyższy  jego szczyt oraz całego  kraju, siedmio i pół tysięczny Nawszak.

Zjeżdżamy z drogi w dolinie i wbijamy na ścieżkę by dostać się  do ruin fortecy Abraszim Qala.  Po zapięciu napędów oraz reduktora dajemy w górę i męczymy Vitarkę bez pardonu, ale po kilku kilometrach i tak  nasza dróżka kończy się więc  musimy, zostawiwszy wóz,  dalej iść piechotą. Po paru dłuższych chwilach ukazuje się  nam forteca Abraszim czyli „Jedwabna Forteca” wybudowana by bronić Jedwabnego Szlaku przed łupieżcami zarówno chińskimi jak i afgańskimi. Z fortecy roztacza sie wspaniała panorama na  dolinę – stąd można godzinami oglądać cudne widoki. Zjeżdżamy w dół już w ciemnościach, nie pamiętamy w ogóle drogi którą tu wjechaliśmy! Z duszą na ramieniu ześlizgujemy sie po kamieniach, bruzdach przez jakieś pola, niekoniecznie uprawne, i wpadamy w koryto małej rzeki, której nie dostrzegliśmy. Auto zawisło niewesoło. Po kilku próbach  rozkołysania wyślizgujemy sie jakoś ale oczywiście jeszcze zdążam przywalić przodem w skarpę efektem czego  jest zerwany dolny halogen który od razu gdzieś odpłynął z nurtem. Ale co tam, mamy przecież drugi.

Jadąc dalej na wschód mijamy jeszcze kilka wiosek, oglądamy ruiny fortów oraz  wiele miejscu kultu Ismailitów, niewielkiego odłamu Islamu, którego  wyznawcy żyją  w Indiach, USA i Tadżykistanie. Stawiają oni przy drogach i w górach pięknie udekorowane olbrzymimi rogami górskich kozłów ołtarze. Za punktem kontrolnym w Kargusz droga zaczyna się piąć mocno w górę, kamienie i dziury na szutrowej drodze stają się coraz większe, jedziemy  przełęczą na wysokości 4340 m.n.p.m..  Nasza prędkość spada czasami do kilkunastu kilometrów na godzinę,  zamiera  praktycznie ruch kołowy.

Po Kilkudniowej trasie doliną Wakhanu dojeżdżamy do Pamir Highway  ale od razu ją opuszczamy i jedziemy jeszcze na parodniowy off road nad słone jeziora JasziKul oraz BulunKul. Niestety  brak jest jakiejkolwiek drogi, kluczymy po na wpół wyschniętych słonych jeziorach, momentami Vitarka wydaje się być na skraju możliwości mimo pozapinanych napędów i reduktora. I już już wydawało się że przejechaliśmy bezpiecznie  usiane głazami białe solne nabrzeża, aż tu nagle zza skał wyłania się ktoś na osiołku szczelnie opatulony  od stóp do głów,  ma piękną chustę obszytą cekinami połyskującymi w słońcu, z daleka wygląda  jak dyskotekowa kula, widać tylko oczy. Chwila zagapienia i najeżdżam na wielki głaz na którym Virtarka zawiesza się rozpaczliwie. Zrywamy szpilkę kolektora, uszczelka wysuwa się spod dwururki oprócz tego  słychać że coś świszczy – przewód z klimy.  Gaz uciekł z instalacji, wiec klimy już nie mamy. Mam za to  nadzieję, że nic więcej nie poszło. Odludzie kompletne, słone jeziora i góry, podczas całego dnia spotkaliśmy tylko matkę z dziećmi w jakieś zrujnowanej osadzie,  gdzieś pośrodku księżycowego krajobrazu oraz to dziewczę teraz na osiołku, przez które  chyba tu zostaniemy. Stoimy tak z rozdziawionymi gębami, a ona oddala się niczym zjawa na osiołku gdzieś donikąd. Cóż, podrapawszy się po głowie przypominamy sobie że mamy jeszcze całe Russkoje – Igristoje z Petersburga, które nie poszło podczas urodzin Agi:) Dobywamy go z plecaka i rozlewamy do blaszanych kubków. Po takim rozładowaniu atmosfery zabieram się za przykręcenie obwisłego wydechu,  teraz przynajmniej będzie słychać nas z daleka w razie bliskich spotkań z pasterzami i osiołkami gwałtownie wyłaniającymi i się zza zakrętu.

Jak tylko sie da, korzystamy w osadach z  gar kuchni oraz wiejskich gospód, żeby poznać jak najwięcej lokalnych specjałów.

Korzystając z kolejnych gorących źródeł tym razem w ogóle nie zagospodarowanych, spotykamy parę Izraelczyków którzy bardzo utyskują na trudne warunki poruszania sie po Tadżykistanie z powodu braku publicznego transportu w kraju. Rzeczywiście własne terenowe auto w tym rejonie Azji bardzo sprawdza się,. Jesteśmy niezależni, jedziemy gdzie chcemy;)

Nasza wiza tadżycka kończy się dramatycznie szybko. Wjeżdżamy więc teraz już definitywnie na Pamir Highway i jedziemy nią na wschód w stronę Kirgizji. Robimy przystanek w ostatnim w Tadżykistanie  miasteczku Murghab, gdzie można już zaobserwować żyjących wielu napływowych Kirgizów. Jesteśmy cali zapyleni i spoceni po ostatnich off roadach szukamy więc  publicznej bani. Kluczymy trochę, pytamy milicjantów i w końcu jest! Tak ale  zamknięta. Cóż nasza nieśmiertelna miska  posłuży nam jako wanna również dzisiaj. Opuszczamy więc szybko miasteczko, i jedziemy dalej „Pamirską Szosą” by po kilku godzinach osiągnąć najwyższy punkt na całej trasie – przełęcz Akbajtal. Na 4650 m.n.p.m. Vitarka troszkę sapie i jest coraz głośniejsza. Jest już wyraźnie chłodniej a nasz GPS nie wiedzieć czemu wskazuje jeszcze większą wysokość niż napisy na oznaczeniach przy drodze. Na przełęczy robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie, podbiegają dzieciaki z pobliskiej chaty, dzielimy więc resztkę polskich cukierków i z podziwem patrzymy na ich harce w tym lekko rozrzedzonym powietrzu.

Na noc docieramy do osady nad pięknym  jeziorem  Karakol jednym z najwyżej położonych słodkich jezior   w Pamirze ( 3915 m.n.p.m.) O kąpieli nie może być jednak mowy, temperatury są niezbyt sprzyjające. Postanawiamy, że jednak tym razem umyjemy się porządnie w bani .

Noc spędzamy w domu Kirgizów gdzie gospodarz dumnie  trzyma na honorowym miejscu swoje zdjęcie z   wojska z 1974 ze służby na terenie dzisiejszej Ukrainy i z rozrzewnieniem wspomina stare dobre czasy. Pełny sukces – jest bania! Co prawda czekamy sporo aż się woda zagrzeje, ale w końcu idziemy do szopy w której zlokalizowana jest cała”aparatura” tzn beczka z gorącą woda, beczka z zimna wodą oraz naczynia do polewania.

Następnego dnia po paru godzinach meldujemy się na granicy z Kirgizją na pięknie położonej przełęczy  Torugart (4280m.n.p.m.) Samo przejście to kilka baraków, ale za to w przepięknej scenerii. Celnicy Tadżyccy to wyluzowane młode chłopaki w ciemnych okularach i  lotniczych kożuchach, sprawiają miłe wrażenie. Okazuje  się jednak, że to tylko wrażenie. Po wyjściu z jednego z baraków z paszportami i stertą innych papierków oczom moim ukazuje się taki widok: trzech chłopa grzebie  w aucie, Aga stoi na zewnątrz i nie potrafi zbytnio nad tym zapanować. Grzebią we wszystkich torbach i w każdym zakamarku auta,  są jednak bardzo mili, trochę stępia nam to czujność. Dostajemy od jednego na pamiątkę piękny wielki róg kozła, którego nie ośmielilibyśmy się samemu wziąć,  wiedząc że lokalni wykorzystują  je tu do budowy swoich górskich ołtarzy i kapliczek. Celnik twierdzi jednak, że mamy go brać, nie będzie z tym żadnego problemu. Weseli odjeżdżamy w dół przez strefę ziemi niczyjej do Kirgizji, ale po pewnym czasie coś nam się nie zgadza. Cholera, okradli nas! Podwędzili nasz wyprawowy scyzoryk oraz plastikowy pierścionek który Aga dostała w Uzbekistanie od jednej miejscowej młodej piękności z gar- kuchni.  A niech ich!

KIRGIZJA

W pierwszym Kirgiskim mieście  Sary-Tasz uzupełniamy zapasy paliwa, już tańszego niż w Tadżykistanie i podziwiamy piękną panoramę Piku Lenina najwyższego szczytu Pamiru.  Podobnie jak w Tadżykistanie cały kraj to góry ale jednak  inne; krajobrazy alpejskie, mnóstwo zieleni no i  Kirgizi mieszkający w swych jurtach, poruszający sie głównie konno. Pogoda również się zmienia, dopadają nas pierwsze ulewy które rozmywają dopiero co utwardzane  przez Chińczyków  drogi.  Obozy  rozbijamy na pastwiskach, dzisiejszy przed miastem Osz nad krystalicznie czystą rzeczką. Pomimo niezbyt wysokich temperatur rano nabrawszy do miski wody z górskiej rzeki po godzinie na słońcu jest ona prawie gorąca, możemy się więc dokładnie wraz z autem umyć ze skalnego tadżyckiego pyłu,  który jest wszędzie.

Rano Vitarka nie chce odpalić a próby przepchnięcia jej przez pastwisko spełzają na niczym. Dopiero  z pomocą gromady dzieci wychodzi odpalenie na pych, co bardzo raduje zarówno młodych pastuszków jak i nas. Akumulator jednak rozładowuje się coraz bardziej i co chwilę mamy problemy z odpalaniem. Dojechawszy do  miast Osz postanawiamy poszukać jakiegoś elektryka żeby sprawdził o co chodzi. Zostawiamy samochód na głównej ulicy i udajemy się w poszukiwania warsztatów. Szybko okazuje się że „niet problema” – jest duży warsztat, który będzie mógł nam pomóc.    Korzystając z „taniej siły roboczej” naprawiamy też  kolektor wydechowy którego nie zdążyliśmy na dobrą sprawę naprawić przed wyjazdem w Polsce. Płacimy kilkakrotnie mniej niż u nas. W Osz spędzamy miłe chwile z Eweliną i Michałem, którzy podróżują podobnym tempem i razem z nimi śpimy u naszego mechanika który widząc że nie bardzo mamy gdzie się  podziać, po jego fajrancie zaprosił nas do swojego domu. Nazajutrz poznaję jeszcze rodzinę drugiego mechanika z warsztatu a  Aga jak to Aga zna już wszystkich pracujących na placu.

Osz to bardzo miłe miasteczko ale nie ma w nim za  dużo do zwiedzania oprócz kolorowego targu w typowo azjatyckim stylu. Gdy auto jest już ponaprawiane wyjeżdżamy w stronę stolicy. Po drodze pokonujemy  kilka przełęczy już nie tak wysokich jak w Tadżykistanie,  gdzieś na wysokościach 3000-3300 m.n.p.m. z pięknymi widokami na zielone połoniny i ośnieżone szczyty. Krajobrazy jak z bajki do tego jest asfalt na drodze!! Znów przez chwilę czujemy się jak w Austrii czy Szwajcarii. No może nie tak do końca, bo w Europie nie dostaniemy przy drodze kumysu i innych „smacznych inaczej” specjałów z mleka zarówno kobylego jaki owczego. Przyglądamy sie procesowi powstawania kumysu czyli jego pierwszej części: dojenie kobyły, później po dodaniu zjełczałego masła fermentuje to na słońcu w owczej skórze przez parę tygodni. Aga po pierwszym łyku kumysu chce go zwracać, dla mnie w ostateczności „możiet byt” dziwne uczucie tych paru procent alkoholu w lekko śmierdzącym „koktajlu”. Pani która się wygramoliła z jurty z butelkami tego świeżego  lokalnego przysmaku mówimy że jest wspaniały.

Za to ajran – czyli nasze zwykłe zsiadłe mleko bez żadnych dziwnych zjełczałych dodatków jest bardzo dobre. Do tego kosztujemy wyśmienitego miodu górskiego i dżemów od wioskowych  gospodyń. Po drodze oglądamy jedenastowieczną wieżę Burana, ale jest mocno przereklamowana. Z braku  wielu historycznych obiektów na terenie Kirgistanu każdy obiekt niekoniecznie z wielką historią urasta tu do atrakcji.  Na naszej trasie znajdują sie również termalne źródła w Dżalalabad gdzie oczywiście zdążamy ale na miejscu okazuje się, że nie doczytaliśmy zbytnio, owszem źródła są ale woda jest tylko do picia nie do kąpieli.

Stolica nie wydaje sie być dość interesująca, może poza wielkim śmiesznym muzeum w stylu soc- real, w którym całe piętro jest poświęcone rewolucji i jej wodzowi. Wieczorem w centrum miasta gromadzą sie tłumy miejscowych żeby podziwiać wspaniale podświetlone fontanny – odrobina kiczu wśród wielkich post radzieckich prospektów. Przynajmniej w mieście jest duża publiczna bania, z której to często korzystamy, noclegi zaś podobne jak zawsze spędzamy na poboczach dróg pod miastem.

Z Biszkeku obieramy kierunek dalej na wschód nad jedną z głównych atrakcji Kirgizji – nad olbrzymie jezioro Issyk Kul. Słyszeliśmy,  że jest ono bardzo malownicze zarówno od północy jak i od południa.  Zapuszczamy się więc na obydwa przeciwległe brzegi. Północny okazuje się być okupowany przez nielicznych turystów z Rosji i Kazachstanu za to z ładnymi plażami, południowy zaś bez jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej bardzo przyjemny i spokojny. Widoki nad jeziorem  jak z pocztówek wzięte – z nad tafli jeziora w oddali wyrastają całe masywy ośnieżonych szczytów. Znak ze zbliżamy sie do kolejnego  azjatyckiego pasma Tien Szan.

Jako bazę na wypad w Tien Szan przyjmujemy miasteczko Karakol, gdzie  liczymy na liczne atrakcje z racji zbliżającego się głównego święta  państwowego – Dnia Niepodległości. W międzyczasie z Karakol udajemy sie na kolejną przygodę off roadową do położonej wysoko w górach osady Altyn Araszan. Zapytani lokalni jak duże widzą szanse, że wjedziemy tam naszym autem odpowiadają – kakaja to maszyna – japońsjkaja? Pojedziesz, niet problema. Spotkany Austriak na quadzie ze swoja żona Kirgizką patrzy jednak krytycznie na nasze auto, nasze AT’ki i mały prześwit, twierdzi że będą problemy szczególnie jak spadnie deszcz. Nie martwimy sie tym zbytnio patrząc na bezchmurne niebo, nie myślimy   jednak że gość będzie  miał racje – przecież to góry i  pogoda może zmienić sie w ciągu paru minut. Na razie jednak pełni „wiary w Vitary” pół dnia pokonujemy piętnastokilometrowy odcinek po głazach naszą ciągle grzejącą sie maszyną. Na górze uzupełniamy płyny chłodzące (tak  w aucie jak i w nas samych:) i oddychamy z ulgą.

Jest już po sezonie więc o żadnych „tłumach” nie ma mowy. Kilku plecakowiczów szykujących się do wyjścia w góry, to wszystko. Zostajemy tu na parę dni, postanawiamy że Aga odpocznie w namiocie a ja udam się na treking  do górskiego jeziora Ala-Kol. Pogoda jest piękna,

widoki na Pik Pałatkę i lodowce pod nią są genialne, jak z jakiegoś landszaftu, nitki rzeki Araszan wypływające wysoko spod lodowca i wpadające w dolinę. Wszystko mam jak na dłoni przed sobą. W dolę widzę polujące świstaki, w powietrzu krążą orły i myszołowy, które co chwilę pikują ostro w dół do doliny.

W dzień temperatura  zbliżyła się po raz kolejny do zera wiec znów  raczymy się kąpielami w gorących źródłach które ostatni raz podczas tej podróży dane nam jest spotkać. W nocy  przetaczają się burze, całą noc  wiatr smaga niemiłosiernie namiot  w strugach deszczu, parę razy myśleliśmy że odfruniemy wraz z nim. Nazajutrz cała droga tonie w błotnistych kałużach a wszystkie kamienie i głazy zrobiły sie wstrętnie śliskie. Z ledwością udaje  sie nam pokonać drogę w dół, z napędami i reduktorem,  Aga cały czas musi mnie pilotować przed wozem  oraz  sprawdzać kijem głębokość rozlewisk. Nie obyło się oczywiście bez gięcia blachy, tym razem drzwi  nie będą sie już domykały:)

Po wielogodzinnej przeprawie w dół jedziemy znów do Karakol na obchody Dnia Niepodległości.. Miejscowi bawią sie tłumnie w parku w centrum miasta, tzn. większość mężczyzn jest już mocno wstawiona  a pozostała część gawiedzi oddaje się masowej  konsumpcji wśród licznie rozstawionych gar- kuchni  co również i my czynimy.  Młodzież niemrawo podryguje pod sceną dyskoteki na powietrzu, mamy okazję przyjrzeć się kirgiskim zalotom.

KAZACHSTAN

Po opuszczeniu Karakol kierujemy się na granice z Kazachstanem gdyż nasza wiza kirgiska ważna jest tylko jeszcze jeden dzień. Tym razem przekroczenie  idzie jak z płatka.

Nieopodal granicy znajduje się największa atrakcja kraju, słynny Kanion Czeryn. Po zjechaniu z głównej drogi i dziesięciu kilometrach tarki oczom naszym ukazuje się drugi co do wielkości na świecie kanion. Z góry robi niesamowite wrażenie, olbrzymiej wyrwy w płaskim kamienistym krajobrazie, z niezliczoną ilością fantastycznych formacji skalnych w najdziwniejszych kształtach.

Obieramy kierunek na Alamaty, byłą stolice, malowniczo położoną pod pasmem Ałtaj. Miasto trochę nas przytłacza jest wielkie i nowoczesne – pozbawione jednak uroku, łatwe za to komunikacyjnie, szerokie ulice i prospekty tworzą dość symetryczną siatkę, po licznych odwiedzinach w urzędach i konsulatach łatwo poruszamy sie po tym socjalistycznym gigancie. Musimy tu niestety spędzić kilka dni gdyż kazachskiej biurokracji nie ma końca.

Cały dzień schodzi nam na dokonanie obowiązkowej rejestracji w urzędzie policji emigracyjnej, nie obywa się bez dawno nam zapomnianych  kolejek oraz  awantur pod okienkami.

W urzędzie emigracyjnym nie przedłużają nam wiz i szybko w trybie expresowym musimy załatwić powrotną rosyjską wizę gdyż na opuszczenie Kazachstanu zostało na tylko dwa dni – tyle jest jeszcze ważna nasza kazachska wiza. Musimy odpuścić sobie zachodnie rubieże kraju, może innym razem, teraz mamy 48 godzin żeby najkrótszą drogą czyli tysiąc kilometrów  na północ wydostać sie z kraju. Na początku wydaje się to dość łatwe, ale trochę kluczymy  na stepie szukając  rysunków na skalnych z VIII wieku – bardzo rzadkich przedstawień Buddy i Sziwy w tym rejonie Azji. Znajdują się one niedaleko olbrzymiego jeziora Balkash, które obumiera podobnie jak jezioro Aralskie – jego sąsiad z zachodu kraju. Ostatni  stukilometrowy  odcinek do Semipałatyńska niedaleko rosyjskiej granicy jest makabryczny. Zostało nam jeszcze tylko parę godzin a tu międzynarodowa droga głównej kategorii wygląda jakby testy nuklearne miały miejsce na drodze a nie na poligonie pod Semipałatyńskiem. W mieście wpadamy  jeszcze na chwile do muzeum by poznać radioaktywną historię tego miejsca, jest to jednak dość przygnębiające więc czym prędzej podążamy w stronę granicy.

Na rogatkach państwa jesteśmy pod wieczór,  tempo przekraczania daje nam do myślenia czy wyrobimy się w naszym terminie do północy. Tu znów papierologia, każdy dokument celny auta trzeba ręcznie wypisać w trzech egzemplarzach,  kamery do filmowania wjeżdżających  są, ale ksera żeby usprawniło cokolwiek  to już nie ma. Rosyjscy celnicy wybebeszają nam wszystko z auta i dokopując się do naszego rogu kozła (który dostaliśmy na pamiątkę dwie granice wcześniej) wpadają w lekką konsternacje. Nie wiedząc co z tym fantem począć idą zasięgnąć opinii u jakiegoś wyższej rangi oficera. Po chwili dyskusji oddają nam „podarok” i już za chwilę jesteśmy w „Imperium”.

ROSJA

Po krótkim przeglądzie naszej sytuacji pobytowo – wizowej dochodzimy do wniosku, że skoro wielki brat tyle zażądał od nas za wizę i  dał nam całomiesięczną, spróbujemy ją w całości wykorzystać i pojedziemy jeszcze na miesiąc na Syberię. Pogoda nie jest najgorsza (o tym że zaraz drastycznie sie zmieni nie mieliśmy jeszcze pojęcia).

Obieramy śmiały kierunek który jeszcze w Polsce jakiś czas temu chodził mi po głowie – autonomiczna Republika Tuwy we wschodniej Syberii. Dzieli nas od niej jednak szmat drogi, jeśli nie będziemy się już zapuszczać na większe off roady i auto się nam nie  rozsypie  to damy radę.

Na początek musimy dotrzeć do odległego o kilkaset kilometrów Nowo Sybirska, potem kierować się na północny wschód w stronę rzeki Jenisej, żeby później zmienić kierunek na południowy w stronę Tuwy. Nie ma z granicy kazachskiej drogi bezpośrednio na wschód i żeby tam dojechać musimy zrobić olbrzymi objazd rzędu dwu -trzech tysięcy kilometrów.  Temperatura coraz bardziej spada, i mimo że w dzień jest znośnie po kilkanaście stopni to nad ranem budzimy się w oszronionym namiocie.  Najpierw jedziemy w góry  Ałtaju w stronę granicy mongolskiej, przez Gornyj Ałtajsk w stone najwyższego pięciotysięcznego  szczytu Biełuchy. Szybko jednak wracamy na obrany szlak czyli  na północ na Nowosybirsk.

Po którejś nocy gdy rano było -4 stopnie i woda pozamarzała w kubkach,  trochę nam miny zrzedły zwłaszcza że mamy tylko jeden pożyczony profesjonalny śpiwór a reszta to straszne badziewia – i śpiąc nawet w trzech zwykłych śpiworach i pełnym ubraniu też jest kiepsko. Postanawiamy wiec wypróbować w tej części Azji jak się sprawdza CF i logujemy sie na nim w każdym mieście przez które przejeżdżamy załatwiając noclegi na dwa trzy dni naprzód.     Okazuje się, że tu w Rosji to świetna sprawa, odzew mamy bardzo duży, ludzie są chłonni przybyszów zza „żelaznej” więc  na początek w Krasnojarsku nad Jenisejem  śpimy u Leny, ciągle sie budząc z nieprzyzwyczajenia do pokojowych temperatur:) Z miasta ruszamy na ostatni tysiąc kilometrowy odcinek przez Republikę Chakasji z całkiem ładną stolica Abakanem do Republiki Tuwy. Tu już prawdziwa Syberia, jak okiem sięgnąć tylko Tajga. Olbrzymie limby syberyjskie i pustka wokół. W Tuwie przy drogach jest mnóstwo kurhanów, dziwnych kamiennych kręgów; większych, mniejszych, szamanizm miesza się tu z buddyzmem. Przed samą stolica Tuwy Kyzyłem  trzeba przejechać przez niewysokie przełęcze na około 2000 m.n.p.m. I tu już dopada nas prawdziwa zima. Najpierw wali deszcz ze śniegiem potem juz sam śnieg i wszystko jest w moment zasypane.  I tak po dwóch tygodniach od wjazdu na Syberie docieramy do miejsca przeznaczenia – stolicy Autonomicznej Republiki Tuwy – symbolicznego centrum Azji – Kyzyłu.

Tu jest już całkiem inny świat  – niby Rosja – ale mało co już ma z nią wspólnego. Ruskich prawie w ogóle, Tuwińczycy to już prawie Mongołowie, język również całkiem inny i nie wszyscy po Rusku „gawariat”. Miasto jest dość zakręcone, jest tu  m.in. dom szamana, w którym można wykupić usługę odstraszania złych duchów, odnajdywania zaginionych przedmiotów albo oczyszczania domu ze złych  duchów po trefnych gościach. W centrum koło pomnika Lenina stoi wielki młyn modlitewny a buddyjska świątynia sąsiaduje z mini parkiem pamięci z czołgiem na piedestale i popiersiami zasłużonych „tankistów”.

W Kyzyle z powodu mroźnych temperatur i tylko jednej osoby w CF od której nie dostaliśmy odzewu, lokujemy sie w lekko obskurnym  komunistycznym hotelu za ciężkie pieniądze ale za to bez ogrzewania i z ciepłą wodą tylko w określonych porach. Jak większość hoteli tak i ten posiada na każdym piętrze dyżurną, która kontroluje ład i porządek, wydaje klucz do prysznica itp.

Pod miastem bardzo malowniczo wyglądają buddyjskie stupy na tle olbrzymich blokowisk z wielkiej płyty. W centrum miasta nad rzeką jest obelisk potwierdzający, że znajdujesz sie w samym centrum Azji – ale podobno w innych miasteczkach rejonu  są takie same:) Jeździmy jeszcze po okolicznych wioskach przyglądając się życiu Tuwińców, które wydaje się być nieco lepsze  od życia ludzi w krajach niepodległych byłego ZSRR. Położenie wewnątrz Federacji Rosyjskiej powoduje chyba ciut mniejsze bezrobocie, lepsze szkolnictwo i od czasu do czasu zdarza się, że ktoś połata dziurawą drogę, a to naprawi zerwane druty elektryczne.

Z naszej miesięcznej wizy rosyjskiej zostało jeszcze jakieś dziesięć dni a przed nami około 8000 km do Katowic. W drodze powrotnej śpimy  już co chwilę u ludzi  z CF, jest już cały czas bardzo zimno, staramy się nie patrzeć nawet w kierunku naszego zwiniętego namiotu.  Żeby podróż nie była męcząca i monotonna, jedziemy na zachód wybierając co ciekawsze miejsca w Syberii wschodniej  później w zachodniej no i w końcu w Rosji centralnej.

Zatrzymujemy się u znajomych Olgi z CS w Tomsku, mieście słynącym ze wspaniałej drewnianej architektury syberyjskiej.

Po zwiedzeniu Tomska jedziemy do Omska gdzie znowu po jednej zimnej  nocy w namiocie korzystamy z zaproszenia ludzi z CS.

W Jaketynburgu odwiedzamy wspaniałe cerkwie wybudowane na miejscu egzekucji rodziny Romanowów. Przybywają tu tłumy wiernych, pielgrzymów i turystów zaś  w pięknych podziemiach cerkwi można   poznać całą historie ostatniego rodu cesarskiego i jego upadku.

Z Jeketynburga jedziemy dalej na Zachód do Iżewska  miasta w którym żyje bohater zarówno Związku Radzieckiego jak i obecnej Rosji – Kałasznikow. W centrum stoi olbrzymi kompleks muzealno-wystawienniczy im. Kałasznikowa, gość ma  tam swój odlew z brązu ale jego słynne  muzeum jest akurat zamknięte bo to poniedziałek. Trudno, nie odpuszczę, śpimy znów w namiocie pod miastem żeby rano stawić się punktualnie o godzinie otwarcia muzeum poświęconemu temu najbardziej rozpoznawalnemu radzieckiemu przedmiotowi „powszechnego użytku”

Z Iżewska  jadąc w stronę ojczyzny wjeżdżamy  do Tatarstanu, republiki gdzie muzułmanizm jest powszechnym wyznaniem co wydaję sie rzeczą dość dziwną jak na Rosję centralną. W stolicy Tatarstanu Kazaniu w centrum jest piękny Kreml, podobno drugi po Moskwie, ze wspaniałym meczetem z białego marmuru wybudowanym parę lat temu. Naprzeciwko meczetu  jest stadion miejski, na którym właśnie trwa mecz w rozgrywkach  Ligi Mistrzów, Rubin Kazań podejmuje Inter Mediolan. Pierwszą połowę  słyszymy zwiedzając Kreml na drugą jedziemy do naszych hostów z CF Mansura i jego żony Faridy i z nimi kibicujemy lokalnej drużynie podczas drugiej połowy.

Mamy jeszcze do Polski jakieś dwa może trzy tysiące kilometrów, aut na drogach coraz więcej, nie jedzie się już tak przyjemnie jak w Syberii, gdzie mijaliśmy ich czasami po kilka dziennie. Przed  i za każdym większym miastem zlokalizowane są wielkie punkty kontroli milicyjnej, trzeba zwalniać prawie do zera i ładnie się uśmiechać do licznie zgromadzonych tam milicjantów. Na co niektórych sprawdzają nam dokumenty, wypytują się o trasę podróży i oglądając nasze wizy przypominają wyraźnie że zostało nam jeszcze tylko kilka dni do opuszczenia Rosji.

Po opuszczeniu Tatarstanu, przemierzając kolejne tysiące kilometrów na zachód, zatrzymujemy sie jeszcze u Julii we Władymirze będąc już dwudziestymi piątymi jej gośćmi z CS w te wakacje, następnie nocujemy w mieście Orzeł  u Aleny  już niedaleko granicy Ukraińskiej.

UKRAINA  i  Powrót

Następnego dnia przekraczamy całkiem sprawnie granicę i obieramy kierunek na Kijów. Potem jeszcze tylko ostatnia noc w namiocie pod Lwowem – trochę nerwowa gdyż auto zaczyna wydawać dziwne dźwięki a tu już zostało tak niewiele do domu. Odpukać nic sie nie rozsypuje i jeszcze tego samego dnia zatankowawszy do pełna tańszym ukraińskim paliwem przekraczamy granicę nie mogąc sie nadziwić uprzejmości polskich celników, cóż widać że tu już szengen, bo standardy obsługi podróżnych jakby  z innej planety w porównaniu z Azja Centralną. Jeszcze tylko parę godzin i już pełną piersią oddychamy, Katowice!  Aż głupio sie przyznać, wkładam plecak żeby zanieść go do mieszkania – mam go pierwszy raz na plecach od… trzech miesięcy, ostatnio go miałem na sobie w tym samym miejscu jak schodziłem na dół żeby wepchać go do auta. Trochę  samochód nas  rozleniwił,  ale jesteśmy szczęśliwi, że po trzech miesiącach, po przejechaniu 25147 kilometrów nasza Vitarka bezpiecznie wróciła z nami do domu.

koszt całej imprezy:

11850,- zł  całość wydana na miejscu

w tym nieprzewidziane wydatki:

–         1500,- dwie rosyjskie  wizy powrotne ze wszystkimi niezbędnymi dokumentami

–         180,- akumulator

–         110,- naprawa kolektora wydechowego

–         150,- naprawa elektryki+klimy

Przejechane kilometry:

Zużyte paliwo:

ceny paliw:

litr   paliwa w zł

Litwa gaz:                       2,34- (1,80 LTL)

Łotwa gaz:                        2,33- (0,386 LVL)

Estonia  benzyna:            4,20- (15,15 EEK)

Rosja  benzyna:                2,24 (22 RUB)

gaz:              1,06 (8-13 RUB)

Kazachstan benzyna:      1,65- (69-100 KZT)

gaz:        0,78- (40 KZT)

Uzbekistan benzyna :      2,22- (1150 UZS)

gaz:      1,39- (720  UZS)

Tadżykistan benzyna:      2,30- (3,30-3,80 TJS)

Kirgizja benzyna:            1,80- (27,5 KGS)

Ukraina Gaz:                 1,32- (3,70 UAH)

WIZY WYROBIONE PRZED WYJAZDEM W WARSZAWSKIM BIURZE WARMOS:

1. Afganistan wiza pobytowa od 1 do 30 dni

Potrzebny paszport, 2 zdjęcia i wniosek.

Koszt -51 PLN brutto/osobę (usługa Warmosu) + 35 EURO/osobę (Konsulat)

Czas wyrobienia ok 3 dni

2. Kirgistan wiza pobytowa od 1 do 30 dni

Potrzebny paszport,1 zdjęcie i wniosek.

Koszt -122 PLN brutto/osobę (usługa Warmosu) + 30 EURO/osobę (Konsulat) + 70 EURO/komplet dokumentów (przesyłka)

Czas wyrobienia ok 7 dni

3.Uzbekistan wiza pobytowa od 8-14 dni jednokrotna

Potrzebny paszport, 2 zdjęcia i 2 wnioski, zaświadczenie o zatrudnieniu/studiach.

Koszt – 122 PLN brutto/osobę (usługa Warmosu) + 115 USD/osobę (poparcie wizowe, Konsulat) + ewentualna opłata wklejki 20 USD//osobę

W trakcie wizy Kirgiskiej wyrabiają poparcie, po otrzymaniu paszportu z Ambasady Kirgizji w 4-5 dni robią wizę Uzbecką

4. Kazachstan wiza pobytowa 2-krotna do 30 dni

Potrzebny paszport,1 zdjęcie i wniosek, zaświadczenie o zatrudnieniu/studiach.

Koszt – 98 PLN brutto/osobę (usługa Warmosu) +90 USD/osobę (poparcie wizowe, Konsulat)

W trakcie wizy Kirgiskiej wyrabiają poparcie, po otrzymaniu paszportu z Ambasady Uzbekistanu w  dni robią wizę Kazachską

5. Wiza tranzytowa Rosyjska

Potrzebny paszport, 1 zdjęcie i wniosek

Plus do tego trzeba jeszcze dołączyć podanie na przejazd samochodem.

Koszt – 61 PLN brutto/osobę (usługa Warmosu) +158 PLN/osobę (Konsulat)

Po otrzymaniu paszportu z Ambasady Kazachstanu w 7 dni robią wizę Rosyjską

CENY NOCLEGÓW:

Kazachstanie i Kirgistanie spaliśmy albo u hostów z CS albo na dziko pod namiotem rozbijając się gdzie popadnie, nie płaciliśmy za żaden nocleg.

W Uzbekistanie było zbyt gorąco pod namiot więc spaliśmy :

Chiva – hotel Arqonchi – pok. 2 os. 20$ ( cena stargowana z 35$)

Buchara – hostel Mubinjons Bukhara Henre – pok. 2 os. 11$

Samarkanda – hostel Bahadir B&B – pok. 2 os. – 15$

W Tadżykistanie:

Cały czas na dziko pod namiotem, tylko jeden płatny nocleg nad jeziorem Kara Kul „homstay”:        pok. 2 os. 10$

W Rosji:

Cały czas gdziekolwiek pod namiotem, noclegi w hotelach tylko żeby dokonać w nich obowiązkowej registracji lub jak już było grubo poniżej zera i za zimno na namiot:

Przydrożny camping bez infrastruktury – 100 rubli

Strzeżony parking przy drodze tzw. Autostajanka  ( można sie tam przespać w aucie lub rozbić namiot obok) – ok. 60 rubli

Hostel Metro Tour w Petersburgu – dormitornia 390 rubli od os. + 100 rubli od os. Za obowiązkową registrację

Hotel w Kyzyle pok.2 osobowy – 800 rubli

Hotel Ałtaj w Barnau – pok. 2 osobowy -1100 rubli

Dobrym rozwiązaniem są pokoje na dworcach kolejowych. Są czyste i niedrogie. Nazywają się  „Komnata oddycha”  i nie trzeba mieć wykupionego biletu kolejowego żeby z nich skorzystać.

Przy wynajmowaniu pokoju w hotelu opłaca się wykupienie połowy doby. W Rosji pokój wynajmuje się na 24 h tzn. że od godziny przybycia liczy się 24 godziny i wtedy dopiero musimy opuścić hotel. Czasami można sie dogadać z recepcjonistką i wykupić tylko 12 godzin za połowę ceny.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u