Północne Indie – Jakub Sobczak

Jakub Sobczak

Termin

październik 2001

Trasa

Delhi – Agra – Fatehpur Sikri – Khajuraho – Varanasi – Sarnath – Jodhpur – Jaisalmer – Udajpur – Jaipur

Koszt

samolot KLM (495 USD + tax) + wydatki na miejscu 350 USD

1 października • Delhi

Kiedy pod sobą zobaczyłem morze świateł ciągnące się aż po horyzont, wiedziałem, że to Delhi. Powoli schodziliśmy do lądowania. Temperatura na zewnątrz 27 stopni, godzina 3 w nocy. Po szybkiej i sprawnej odprawie paszportowej, znalazłem się przy wyjściu z lotniska. Moim oczom ukazał się tłum naganiaczy, machających w moim kierunku rękoma. Może wezmę Pre- Paid taxi pomyślałem, ale z okienek Pre-Paidowych, także do mnie machano z uśmiechem. Trudno, nadszedł pierwszy sprawdzian zaradności. Wraz z poznaną przed chwilą na lotnisku trójką Polaków, wzięliśmy taxi za 200 rupii (1 USD = ok. 47 INR) i wyruszyliśmy na Pahargandż. Jest to dzielnica tanich hoteli, a zarazem jeden wielki bazar, zresztą główna ulica nazywa się „Main Bazar”. Po dojechaniu na miejsce, miny mieliśmy nietęgie – ciemno, brudno, śmierdząco, pełno krów na ulicach i bezpańskich psów. Po wyjściu z taksówki od razu dopadło nas pełno naganiaczy i zaczęli oprowadzać po hotelikach. Ponieważ była już 5 nad ranem i mieliśmy serdecznie dosyć wszystkiego, zdecydowaliśmy się zostać w New Ringo Guest House i jak się okazało był to bardzo dobry wybór. Za 200 Rupii dostaje się dwójkę z łazienką, klimą i TV (czysto i bezpiecznie). Z ręką na sercu mogę polecić każdemu ten hotelik. Można spokojnie zostawić bagaż nawet na dłuższy czas. Znajomy wrzucił pod schody obok recepcji worek z ciuchami i po dwóch tygodniach odebrał go bez żadnych problemów, zresztą leżało tam więcej bagaży innych trampów.
Wstaliśmy późno, grubo po 13:00 i od razu uderzyliśmy na Main Bazar, żeby coś przekąsić. Ta aż nadto tętniąca w dzień życiem ulica, niczym nie przypominała tego, co ujrzeliśmy poprzedniej nocy. Potem wzięliśmy riksze i za 20 rupii dojechaliśmy do Czerwonego Fortu, niestety nie zorientowaliśmy się, że był poniedziałek i wszystkie zabytki zamknięte. Pokręciliśmy się, zatem po okolicy, odwiedzając świątynie Sikhów, gdzie zostaliśmy oprowadzeni po świątyni, zapoznani z ich religią i poczęstowani jakimś posiłkiem. Pod wieczór spadł deszcz, ulice zamieniły się w błoto…

2 października • Delhi

Przechadzając się na Main Bazar, zauważyłem sklep o swojskiej nazwie „Sklep u Miśka” – bardzo miły Hindus, wyznał, że nazwa pochodzi od tego, że robi dużo interesów z Polakami i oni nazywają go Misiek. Na śniadanie zawitaliśmy do Golden Cafe; według mnie jedna z sympatyczniejszych jadłodajni na Pahargandżu.
Potem nadszedł czas na kolejny sprawdzian, czyli zgłębienie tajników indyjskiej biurokracji, a mianowicie zakup biletów kolejowych do Agry. Po wypełnieniu kilku blankietów i odwiedzeniu kilka razy informacji, udało nam się w końcu zakupić wspomniane bilety i zajęło nam to tylko 1,5 godziny. Biuro dla turystów znajduje się na I piętrze stacji kolejowej New Delhi. Za 30 rupii dorwaliśmy rikszę do Czerwonego Fortu. Akurat wypadała rocznica urodzin Gandiego i całe Delhi świętowało, także tutaj przed Fortem naszym oczom ukazała się kilkusetmetrowa kolejka do kasy. Na szczęście wypatrzyliśmy gdzieś okienko dla obcokrajowców i w miarę szybko dostaliśmy się do środka (bilet 100 rupii).
Następnym przystankiem był Wielki Meczet, tutaj na samym początku przyczepił się do nas jakiś samozwańczy przewodnik i nie dość, że dość skutecznie popsuł nam przyjemność zwiedzania Meczetu, traktując nas jak japońska wycieczkę, czyli wskazując miejsca, z których wychodzą najtandetniejsze zdjęcia, to ciągle nas poganiał. Na koniec udawał bardzo oburzonego i zdziwionego, że nie chcemy mu zapłacić. Kolejna lekcja: odrzucaj wszelką oferowaną Ci pomoc, nawet jak mówią, że nie chcą ani grosza, bo to nieprawda. Nikt bezinteresownie cię nie zaczepi.
O 20:50 wieczornym pociągiem pojechaliśmy do Agry. Indyjskie wagony „sleeper” to taka modyfikacja rosyjskiej plackarty (jak ktoś podróżował rosyjską koleją, to wie, o czym mówię), z tym, że po obu stronach są po 3 miejsca leżące. Środkowe miejsce w ciągu dnia jest składane i służy jako oparcie. Przydział miejsc w tej klasie obowiązuje zresztą i tak w godzinach 22:00 – 6:00 (o ile pamiętam); poza tymi godzinami, nie ma co targować się o swoje miejsce, bo wagony są niemiłosiernie przeludnione i w boksie, gdzie wg miejsc powinno siedzieć 8 osób, nie raz podróżowało ze mną 20–25 Hindusów, siedzących sobie wręcz na głowie. Dlatego warto trzymać bagaż pod nogami lub na widoku, bo w takich warunkach łatwo zostać okradzionym. Przy każdym miejscu znajdują się uchwyty do przypięcia bagażu, a łańcuch i kłódka należą do obowiązkowego wyposażenia każdego pasażera.
Do Agry dojechaliśmy o 1:00 w nocy i znowu byliśmy skazani na rikszarzy. Wzięliśmy dwie autoriksze, z czego jedna zepsuła się już po około 500 metrach i dalsza podróż wyglądała w ten sposób, że rikszarz, który jechał z tyłu, nogą popychał rikszę jadącą z przodu. Wszystkie hotele, do których chcieliśmy się dostać, okazały się pozamykane lub nie było miejsc. W końcu wylądowaliśmy w hotelu polecanym przez rikszarzy, mieli nadzieję na niezłą prowizję, ale za ich plecami dogadaliśmy się z właścicielem i jeszcze zbiliśmy nieźle z ceny. No cóż, nie było tanio, bo za dwójkę z TV i AC i ciepłą wodą płaciliśmy 250 rupii.

3 – 4 października • Agra

Tego dnia wybraliśmy się do Fortu Agra (wstęp 300 rupii + 5 USD TAX), a w środku: małpy, białe marmury i pokaźna ulewa, która prawie pokrzyżowała nam plany.
Po południu za 420 rupii wzięliśmy taksówkę i udaliśmy się na resztę dnia do Fatehpur Sikri. Jest to wspaniałe ufortyfikowane miasto-widmo. Poza murami miasta stoi Wielki Meczet. Wstęp do meczetu bezpłatny, do miasta 250 rupii.
Wstaliśmy o 5:00 rano i wybraliśmy się na wschód słońca do Taj Mahal. Wstęp od tego roku strasznie podrożał i kosztuje 750 rupii. Taj jest ogromy i robi naprawdę ogromne wrażenie, szczególnie ta bijąca od niego biel i doskonała symetria. Po obu bokach Taju stoją dwa meczety, z czego tylko jeden nadaje się do modłów (ze względu na kierunek), drugi wybudowany tylko po to, aby zachować symetryczny układ całości. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Taj Mahal, stał spowity mgłą a na horyzoncie pojawiały się pierwsze promienie słońca, Taj zaczął lśnić, zapierając zarazem dech w piersiach. Wschód słońca to doskonały moment, aby dokładnie zwiedzić grobowiec i pokontemplować w spokoju, potem zaczyna się już napływ turystów.
Następnie udaliśmy się do „Baby Taj Mahal” (Mauzoleum Itimadud-dauli), który nie imponuje może swoją wielkością, ale jeżeli chodzi o misterność wykonania, to według mnie bije Taj Mahal na głowę. Kupując bilet do Taj Mahal za 750 rupii, mamy darmowy wstęp do Fortu, Mauzoleum, i chyba Fatehpur Siki, uiszczamy tylko TAX przy każdym z zabytków.
Po południu łapiemy pociąg do Allahabadu.

5 października • Allahabad

Do Allahabadu dojechaliśmy o 24:00. Tam kupiliśmy bilety na pociąg do Satny, skąd mieliśmy udać się do Khajuraho. Pociąg miał przyjechać, o 3:50, więc postanowiliśmy póki co nie kłaść się spać, tylko pójść na wieczorne zwiedzanie Allahabadu i przy okazji coś przekąsić. Ponieważ się rozpadało, upatrzyliśmy sobie pijalnię kawy (jak to dumnie brzmi), bo w rzeczywistości to zwykła buda, gdzie parzyli kawę i rozlewali w niemyte szklaneczki wielorazowego użytku. Pijąc kawę za kawą, czekaliśmy na pociąg. W międzyczasie okazało się, że nastąpiło opóźnienie i po nocy spędzonej na dworcu, gdzie spałem na peronie przytulony do plecaka, udało mi się wsiąść do pociągu dopiero o 6:30 rano. W drodze do Satny, miał miejsce śmieszny incydent. Usłyszałem nagle dźwięki fujarki i pod nogami pasażerów wylądował worek z kobrą. Gdy ta tylko wychyliła głowę, w pociągu podniósł się raban (widać Hindusi też się boją węży) i koleś z fujarką został wyeksmitowany do innego wagonu.
Z Satny do Khajuraho wzięliśmy jeepa i po 3 godzinach drogi znaleźliśmy się w końcu na miejscu.

6 – 7 października • Khajuraho

Nasz wybór padł na hotel Surya z pięknym ogrodem (dwójka 200 rupii). Wieczorem odbyliśmy spacer po tej niewielkiej mieścinie, stwierdzając, że to najspokojniejsze i najsympatyczniejsze do tej pory miejsce w Indiach. Postanowiliśmy zostać tu na dłużej. Umówiliśmy się z gościem, który przywiózł nas tu jeepem, że zostanie na noc i na drugi dzień obwiezie nas po całej okolicy. Nas taniej to wyniesie i będziemy mieli z głowy naganiaczy, a on jeszcze dodatkowo złapie niezłą fuchę. Tak, więc z samego rana wybraliśmy się do pobliskiego parku narodowego, gdzie w zasadzie poza kilkunastoma małpami i bliżej niezidentyfikowanymi zwierzętami kopytnymi, wiele nie zauważyliśmy. Ale i tak wyjazd należy uznać do udanych, przynajmniej uciekliśmy od tego zgiełku. Po południu zwiedziliśmy wschodnią grupę świątyń – świątynie Parsvanath i Adinath, Santi Nath i Vamana. Wieczorem wybraliśmy się na spektakl Light and Sound, gdzie z użyciem efektów świetlnych i dźwiękowych (muzyka i narracja), została opowiedziana historia powstania i odkrycia świątyń (wstęp 200 Rupii).
Z samego rana wybraliśmy się do głównej grupy świątyń (zachodniej), położonej na ogrodzonym terenie, będącym jednocześnie pięknie utrzymanym parkiem. Wstęp 250 rupii.
Po południu łapiemy autobus powrotny do Satny. Podróż to w zasadzie tumany kurzu i straszne wyboje. Wieczorem wsiadamy w pociąg do Varanasi.

8 października • Varanasi

Do Varanasi dotarliśmy znowu nad ranem. Po długich poszukiwaniach zdecydowaliśmy się w końcu na Shanti Guest House. Ten bardzo przyjemny 4 piętrowy hotelik, z restauracją na dachu, znajduje się niecałe 3 minuty drogi od Gangesu i głównego ghatu, gdzie dokonuje się kremacji zwłok. Tak wiec wręcz idealne miejsce, na wszelkie eskapady (dwójką z klimą i łazienką kosztuje 200 rupii).
Rano poszliśmy na spacer po Varanasi, zachodząc na targ owocowy, warzywny i jedwabiu. Jest to zagłębie fabryk jedwabiu, właściwie w prawie każdym domu znajduje się manufaktura, od starych ręcznych maszyn, po automatyczne sterowanych kartami dziurkowanymi, dlatego nie należy się dziwić na widok Hindusów przewożących stosy kart perforowanych. Jedwab jest tutaj bardzo tani; za duży szal 0,5 x 2 metry należy zapłacić około 300 rupii.
Po południu pojechaliśmy do Sarnath (riksza 150 rupii), święte miejsce buddyzmu, tutaj Budda wygłosił swoje pierwsze nauki. Znajduje się tutaj także święte drzewo buddyzmu, pod którym Budda dostąpił oświecenia. W miejscu gdzie Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie stoi wysoka stupa. W Sarnath znajdują się świątynie dżinicka, nepalska, birmańska, japońska i chińska. Wieczorem wybrałem się obejrzeć ceremonie pochówku – kremacji. Jest to niecodzienne przeżycie dla Europejczyka. Zwłoki zawinięte są w kolorowe płótno, którego kolor ma szczególne znaczenie. Jeżeli zmarła stara osoba – przybiera się ja na kolor złoty, młoda lub mężatka na biało. Zwłoki niesione są z domu nad Ganges na drewnianych noszach przez orszak żałobny, składający się z rodziny zmarłego (tylko mężczyźni). Następnie zwłoki układa się na przygotowany do tego celu stos i podpala. W tym czasie trwają różne obrządki, np. okrążanie stosu dookoła, przez członków najbliższej rodziny. Czas palenia zwłok to około 3 godziny, po czym resztki wrzuca się do świętej rzeki – Gangesu. Po kremacji, syn zmarłej osoby, zamyka się w domu i przez 30 dni poddaje się medytacji, ponadto goli głowę. Informacje te otrzymałem od jednego z Hindusów, więc nie mogę potwierdzić ich prawdziwości.
Ludzie przyjeżdżają tu czasami z odległych stron, aby czekać na śmierć. Kremacji nie podlegają święci, kobiety w ciąży i małe dzieci, te wrzucane są bezpośrednio do Gangesu. Kremacja jest dość droga (cena drewna), dlatego władze miasta wybudowały elektryczne krematorium, dla najbiedniejszych mieszkańców miasta, ale nie cieszy się ono zbyt dużą popularnością. Ganges to także miejsce, rytualnych kąpieli i medytacji, szczególnie rano można tu spotkać pełno medytujących joginów i tłumy Hindusów zażywających kąpieli.

9 października • Varanasi

Rano wybraliśmy się nad ghaty. Dopalające się ludzkie resztki, wystające z ogniska ręce i nogi, pływające resztki stosów kremacyjnych, a między tym wszystkim, kąpiący się ludzie, moczące się w rzece krowy…
Rejs łodzią wzdłuż brzegu Gangesu, pozwala dokładnie przyjrzeć się wszystkim ghatom, stąd też można spróbować zrobić zdjęcia kremacji (jeśli ktoś chce), bo normalnie jest to surowo zakazane i każdy turysta z aparatem podlega od razu bacznej i obserwacji przez tłumy Hindusów. Płynąc łodzią mijamy kilkanaście spływających nurtem rzeki świeczek.
Czerwony pasek zaczynający się od czoła Hinduski i idący wzdłuż głowy oznacza mężatkę, kolor kropki na czole podobno nie ma znaczenia.
Po południu postanowiliśmy zwiedzić okoliczne świątynie, jednak okazały się one małym niewypałem, ponieważ Złota Świątynia jest niedostępna dla nie – Hinduistów. Bardzo ładna, ale można ją obejrzeć tylko z tarasu. Druga świątynia Durgi także zamknięta, choć znowu ładna. Potem poszliśmy do świątyni małp, ale nie było tam żadnej małpy(!?) Skończyliśmy w końcu na zakupach masek, figurek, ciuchów i innych suwenirów, które w Varanasi są bardzo tanie. Wieczorem zakupiłem sobie bilet do Jodhpuru (klasa 3AC – 900 Rupii), postanawiając jednocześnie że rozstaję się z trójką Polaków, z którą podróżowałem do tej pory. Fajnie było, ale nasze drogi muszą się rozejść. Ja uderzam do Radżastanu, oni na północ na rafting.

10 października • Varanasi

Od rana poszwendałem się znowu po Varanasi, chcąc nie chcąc znowu robiąc pełno zakupów. Targowanie jest nieodłącznym elementem wszelkich zakupów. Sprzedawca zawsze wystawia wyższą cenę wywoławczą, aby móc z niej spuścić. Zawsze skutkuje wyjście ze sklepu, wtedy w 80% przypadków, zdeterminowany sprzedawca gwałtownie spuszcza z ceny i w efekcie na ogół daje się stargować od 30 do 50 procent ceny wywoławczej. Varanasi jest chyba najtańszym miastem, jeśli chodzi o zakupy, Drewniane maski (150–250 rupii), ciuchy bawełniane (80– 200), jedwab (od 300), wszystkie ubrania na poczekaniu skracają, bądź szyją na zamówienie (czeka się z reguły 1 dzień).
W Varanasi często zdarzają się przerwy w dostawach prądu, wieczorami dobrze jest nosić ze sobą latarkę. W bardzo wąskich uliczkach starego miasta, stoi pełno krów, więc bardzo łatwo w coś wdepnąć. Sklepiki są z reguły tandeciarskie i sprawiają wrażenie, że są w większości nastawione na przybywających do świętego miasta Hindusów, oferując święte obrazki (Shiwa, Ganeshia itp.).
O 17:25 mam pociąg do Jodhpuru, więc przede mną 28 godzin drogi. Jedzenie podawane w pociągu (tylko w wyższych klasach, w sleeper nie ma) jest całkiem niezłe, w zasadzie jest to thal (ryż, kilka rodzajów sosów i cebula – 25 rupii), ale trzeba się upomnieć o łyżeczkę – inaczej trzeba jeść rękoma. Na każdym dworcu można kupić dodatkowo coś do jedzenia, picia; sprzedawcy biegają od okna do okna, oferują głównie herbatę w glinianych miseczkach, nawołując przy tym czai ii, czai ii

.

11 – 12 października • Jodhpur

Radżastan przywitał mnie burza z piorunami. Krajobraz za oknem pociągu zmienił się diametralnie. W miejsce palm, papug i innego ptactwa, pojawiły się stepy, pustynie, wielbłądy, pawie oraz komary… Zamelinowałem się w jakimś hoteliku niedaleko stacji kolejowej, z tego względu, że kolejny pociąg do Jaislameru miałem późno w nocy.
Rano padało, więc po śniadaniu posurfowałem trochę po sieci, potem uderzyłem na miasto. Na pierwszy rzut oka rikszarze są tutaj mniej namolni i w ogóle nie zauważyłem rikszy rowerowych; także ruch zdaje się być mniejszy. Wszedłem w wąskie uliczki i udałem się w stronę fortu, kierując się raczej na oko. Po drodze spotkałem „miłego” pana, który kolekcjonował monety (kolekcjonowanie monet to jakieś popularne hobby wśród Hindusów, bo to już chyba z 10 osoba, która zaczepiała mnie o monety). Niestety nie miałem już żadnych, ale okazało się, że jego żona robi hennę, więc dałem się namówić (ja głupi). Poczęstowali mnie herbatką i pysznym ciapati, tutaj dałem się naciągnąć po raz pierwszy, nie znając się na cenach, zapłaciłem 150 rupii, ale wymieniłem się z gościem na forsę i za 50 rupii kupiłem od niego 10 PLN!!!. W sumie kosztowało mnie to 100 rupii. Podziękowałem za gościnę – spędziłem u nich w domu w sumie z godzinkę – i udałem się w kierunku fortu. Po drodze zaczepiła mnie jakaś Hinduska i powiedziała, że za taką hennę to ona bierze 50 rupii.
Sam fort jest całkiem niezły i dobrze zachowany. Żyjący tu radżputowie noszą zupełnie inne stroje niż do tej pory widziałem. Długie koszule, turbany i zadarte do góry buty (taki Sindbad). Fort Meherangarh znajduje się na wzgórzu i jest jednym z bardziej imponujących fortów w Radżastanie (fort królewski należał do maharadży Jodhpuru).
Wracając z fortu, poszedłem na bazar, gdzie zawitałem do sklepu z przyprawami. Tylu przypraw w życiu się nie napróbowałem. Właściciel proponował wiele gatunków herbat, niektóre naprawdę dobre. Z pasją opowiadał o przyprawach, pokazując różnice smakowe coraz to wymyślejszych specyfików. „Specjalnością zakładu” jest „winter tonic” wzmagający podobno potencje seksualną. Jak to mówił właściciel Your lady will never forget nights spent with you. Na odchodne dostałem adres hotelu w Jaisalmerze i list polecający, oraz dowiedziałem się że taką hennę to można za 10 rupii zrobić.
W hotelu Internet nie działa, linie przeciążone. Zapaliłem zatem papierosa i postanowiłem się już nie ruszać z pokoju, żeby nie dać się naciągnąć na cokolwiek więcej. Muszę sobie w końcu wbić to do głowy, ze tutaj nikt nie robi nic bezinteresownie, nawet, jeżeli mówią inaczej. Zawsze coś od ciebie chcą, nie należy nic od nikogo brać i jak chce się mieć święty spokój to z nikim nie rozmawiać, ale to przecież niemożliwe. Nawet za zwykła rozmowę bądź wskazanie jakiegoś miejsca, wyciągają często ręce po bakszysz. Co najlepsze, to oni zaczepiają ciebie i narzucają się ze swoją uczynnością, a potem chcą za to forsę, hello, which country from, ooo, Poland beautiful country to w 80% wszystko, co potrafią powiedzieć, a potem idą za tobą na siłę, wskazując ci drogę, right sir, no, no left sir. Mówisz im grzecznie, że dziękujesz za pomoc, ale idą za tobą i na koniec jak już dojdziesz tam gdzie chcesz, to wpadają do sklepu przed tobą, niby że to oni cię tu przyprowadzili i dostają od sprzedawcy prowizję. Wszędzie w Indiach panuje wielka biurokracja. Przy zakupie biletu kolejowego, trzeba wypełnić wniosek i wpisać tam: numer pociągu, skąd – dokąd, dzień, klasę, imię i nazwisko, płeć, wiek i numer paszportu. W hotelach jest jeszcze lepiej, bo trzeba jeszcze podać skąd się jedzie, dokąd się jedzie, ile jest się w Indiach, podać nr wizy i miejsce jej wydania, i adres zamieszkania w Polsce! Tak więc jakakolwiek ustawa o ochronie danych osobowych, nie miałaby tu racji bytu. Co lepsze po zrobieniu rezerwacji kolejowej, w dniu wyjazdu, na peronach i na pociągach wywieszane są imienne listy z wszystkimi danymi osobowymi z przydzielonymi miejscami. Pełen absurd. O 23:00 pociąg do Jaisalmeru… Już na peronie dopadło mnie pełno naganiaczy z oddalonego i kilkaset kilometrów Jaisalmeru, wciskając ulotki hoteli. Zaczyna się nieźle, pomyślałem.

13 października • Jaisalmer

Po wyjściu z dworca zobaczyłem niesamowitą scenę, na grupkę około 15 turystów, którzy przyjechali tym pociągiem, czekała około 30–40 osobowa grupa przedstawicieli hoteli z transparentami. No cóż to się nazywa walka o klienta i konkurencja. Zdecydowałem się na hotelik polecany przez sprzedawcę przypraw; był tani (50 Rupii). Załatwiłem sobie na popołudnie objazd po okolicznych wioskach i świątyniach i na koniec krótkie 3-4 godzinne safari na wielbłądach połączone z zachodem słońca na pustyni Thar. Rano powłóczyłem się po mieście; rzeczywiście wszystko tutaj jest zbudowane z żółtozłotego piaskowca, a największe wrażenie sprawiają niewiarygodnie wręcz wykonane haveli. Są to domy wykonane z piaskowca, zdobione bardzo drobnymi i doskonale wykonanymi rzeźbieniami. Znajduje się tu gdzieś knajpa „Bhang Shop”, która posiada rządową licencję na sprzedaż napojów z marihuaną, ale nie mogłem jej nigdzie znaleźć.
Safari zaczęło się od wyprawy jeepem (tylko ja i kierowca) do opuszczonych grobowców maharadży, gdzieś na zupełnym odludziu. Potem odwiedziliśmy jeszcze dwie świątynie dżinickie. Krajobraz zmienił się już w typowo pustynny, coraz więcej wielbłądów i wydmy wchodzące wręcz na drogę. W końcu dojechaliśmy na miejsce. Dostałem wielbłąda Alibabę i wraz z przewodnikiem ruszyłem w kierunku wydm. Na samym wielbłądzie spędziłem około 2 godzin, ale i tak było to wystarczająco dużo jak dla mnie; tyłek mnie bolał przez najbliższe kilka dni. Na wydmach jednak już nie było tak różowo jak sobie wyobrażałem – wcale nie było tam pusto i cicho. Kilkadziesięciu turystów, włączając w to Hindusów ze sprzętem grającym i lecąca La vida loca – Rickiego Martina to nie to, co spodziewałem się zobaczyć na pustyni. No cóż, odjechałem trochę na bok i tam w spokoju czekałem na zachód słońca. Co ciekawe nie chowa się ono tutaj za horyzontem, bo przestaje być widoczne jeszcze na sporo przed jego linią. Potem powrotna podróż do jeepa i z powrotem do Jaisalmeru.
Nawet na pustyni jest pełno naciągaczy, sprzedających colę po zawyżonych stawkach, a jak się grzecznie dziękuje, to mówią żeby przynajmniej kupić przewodnikowi, bo on na pewno bardzo spragniony. Ważne, aby nie zapomnieć, żeby dać na koniec, chociaż symboliczny bakszysz poganiaczowi.
Po powrocie do hotelu bardzo miło zaskoczył mnie kucharz, który po prostu był! Dzięki temu mogłem zjeść kolacje, na którą, prawdę mówiąc, nie liczyłem.
Zauważyłem, że od kiedy podróżuję sam, to mój portfel bardzo szybko się kurczy.

14 października • Jaisalmer

Spacerowałem sobie dziś po mieście, zwiedziłem haveli (Patwon ki Haveli, Salim Singh ki Haveli, Nathmal ki Haveli). Wstęp około 20 rupii. Poszedłem ponownie do fortu, gdzie spotkałem poznanych wczoraj Hindusów hey remember me? i zahaczyłem o tani Internet (30 rupii/godzina). Gdybym miał więcej czasu zostałbym tutaj dłużej, bo takiego spokojnego miasta już dawno nie widziałem. Zupełnie nie sprawdza się to, co opisywali w przewodniku, zresztą przewodniki w języku polskim dostępne w kraju zawierają, wiele błędów i nieaktualnych cen. Jedynym sensownym zakupem wydaje się Lonely Planet w wersji oryginalnej.
Ludzie z hotelu dokonali mi rezerwacji biletu autobusowego do Udaipuru, na popołudnie i o 15:00 ruszyłem w dalszą drogę…
Przy wejściu do autobusu, byłem trochę zdezorientowany, bo okazało się, że podróżują nim osoby jadące do Jodhpuru a nie do Udaipuru, a to w dwie różne strony. Zostałem zatem poinformowany, że to kurs do Jodhpuru, a tam będę miał przesiadkę do Udaipuru, (to tak jakby jechać z Warszawy do Gdańska przez Poznań). Autobus był tak zatłoczony jak pociąg podmiejski w godzinach szczytu i jechał około 7 godzin po strasznych wybojach. Najbardziej się bałem o plecak, że go więcej nie zobaczę, bo kazali mi go schować do bagażnika, a na każdym postoju grzebało tam kilkudziesięciu Hindusów. Okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Wysadzili mnie w Jodhpurze i kazali wziąć autorikszę, która miała mnie zawieść do jakiegoś biura podróży, skąd będzie jechał autobus do Udaipuru. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że coś jest nie tak z moim biletem i musiałem wracać do starego autobusu, tam skierowano mnie zatem do innego biura. Dopiero tam przyjęto mnie z otwartymi ramionami i po raz 4-ty tego dnia wymieniono mi bilet na jakiś inny. Zastanawiam się jak oni się w tym wszystkim łapią, ale już się zdążyłem przyzwyczaić do tej biurokracji.
O 22:00 podjechał oczekiwany autobus, tym razem postanowiłem się nie rozstawać z plecakiem i umieściłem go sobie pod nogami. To na pewno bezpieczniejsze miejsce, choć zdecydowanie mniej wygodne. O zdrzemnięciu nie mogło być mowy, autobus skakał na koleinach, a kierowca ciągle używał klaksonu. O 5 nad ranem dotarliśmy do Udaipuru.

15 października • Udaipur

Wyrzucili mnie gdzieś na jakimś skrzyżowaniu, zero przystanku, zero ludzi, ciemno, co ja tu robię!? Na szczęście w Indiach nie trzeba długo czekać na pomoc. Po chwili pojawił się rikszarz i zawiózł mnie do wskazanego hotelu. Spałem do 11:00.
Po południu udałem się do City Palace, największego kompleksu pałacowego w Radżastanie, mijając po drodze świątynie Jagdish. Udaipur nazywany jest Wenecją Wschodu, położony jest nad jeziorem Picola i otoczonym górami. Warty zobaczenia jest Lake Palace, obecnie jeden z bardziej luksusowych hoteli świata. W mieście znajduje się też wiele haveli. Następnie udałem się na Moti Magri – wzgórze otoczone ogrodami, na którym stoi pomnik radżpuckiego bohatera. Stamtąd popłynąłem łodzią do parku Nehru na wyspie Fateh Sagar. Bardzo miłe i spokojne miejsce na odpoczynek w cieniu palm. Silpgram – wioska artystyczna była kolejnym celem mojej wizyty. W tym zasadzie skansenie prezentowana jest sztuka ludowa z czterech stanów – Radżastanu, Goa, Gudzaratu i Maharasztry. W drodze powrotnej wstąpiłem jeszcze do Sahelijon ki Bari, czyli Ogrodu Dam Dworu. Ogólnie Udaipur nie zrobił na mnie dużego wrażenia i chyba najmniej podobał mi się ze wszystkich widzianych do tej pory miast, a może już mam przesyt? Jazda rikszą po mieście do wszystkich wymienionych wyżej miejsc kosztowała mnie 100 rupii.

16 października • Udaipur

Miałem wolny dzień, więc dałem się skusić na wycieczkę objazdową dookoła Udaipuru. Wyjechaliśmy o 9 rano. Pierwsza świątynia do której zawitaliśmy, to świątynia Ranakpur, jedna z największych i najpotężniejszych świątyń dżinijskich w Indiach. Wokół świątyni ganiało pełno bardzo rozpuszczonych małp, które wręcz wyrywały turystom resztki pożywienia. W zasadzie na tej świątyni mogłaby się zakończyć nasza wyprawa.
W Udaipurze przechowałem swój plecak w biurze podroży i ruszyłem w miasto coś zjeść i posurfować trochę po Internecie. Autobus do Japuru który podstawili, okazał się jedynym przyzwoitym jakim udało mi się tutaj podróżować i nawet udało mi się zdrzemnąć. Stan techniczny zarówno autobusów, jak i większości pojazdów poruszających się po indyjskich drogach pozostawia wiele do życzenia, a najważniejszym elementem pojazdu zdaje się być klakson.

17 października • Jaipur

W Jaipurze wylądowałem znowu w środku nocy, ale tym razem z rikszarzami zagrałem już po swojemu, powiedziałem maksymalna cenę jaką mogę zapłacić za nocleg i niech mnie wiozą gdzie chcą, tylko żeby nie było daleko. Spałem do południa…
Jaipur zwany powszechnie „Różowym Miastem” to stolica Radżastanu, otoczona wysokimi ufortyfikowanymi wzgórzami. Na początek przeszedłem się ulicami starego miasta, stwierdzając, że nie będę miał tutaj łatwego życia. Naciągacze są tutaj wyjątkowo natrętni. Miarka się przebrała jak jakiś rikszarz niemowa, na koniec zażądał sobie dwa razy więcej niż się umawialiśmy, więc o mało nie doszło do rękoczynów. W końcu wylądowałem na dworcu i zarezerwowałem sobie powrotny bilet do Delhi. Kolejne pół dnia spędziłem na poszukiwaniu siedziby KLM.

18 października • Jaipur

Musiałem się wynieść z hotelu o 6:00 więc pojechałem na dworzec, gdzie oddałem bagaż do przechowalni i udałem się na miasto czekając do 9:00 aż otworzą banki, aby wymienić trochę waluty. To, co wykonałem potem, nie wiem, ale było chyba najszczęśliwsza rzeczą jaka udało mi się w Jaipurze zrobić, na chybił trafił wszedłem do jednej rikszy i trafiłem na bardzo sympatycznego rikszarza, z którym jak się później okazało spędziłem cały dzień. Udałem się z nim do fortu Amber, grobów Maharadży, Pałacu Wiatrów lądując w końcu w fajnej hinduskiej knajpce, gdzie zostałem poproszony do osobnej sali, bo byłem tam chyba jedynym białym klientem. Dzięki niemu, pojeździłem sobie na słoniu, widziałem pełno zaklinaczy węży i ogólnie spędziłem bardzo miły dzień z dala od naciągaczy, których wolałem już dzisiaj nie spotkać. Pod wieczór wsiadłem do pociągu i udałem się w powrotną podróż do Delhi… Cały dzień jazdy po mieście z rikszarzem kosztowało 350 rupii.

19 października • Delhi

Pociąg spóźnił się 2 godziny, w sumie to niewiele jak na indyjskie koleje, ale miałem nadzieję przybyć w końcu do hotelu o przyzwoitej porze, a tak znowu wylądowałem w Delhi o 23:00 i to nie na tej stacji, na której mi się wydawało, że wyląduję. Tak czy inaczej wysiadłem w Old Delhi i chciałem złapać rikszę do New Delhi. Myśleli ze złapią frajera i zaczęli krzyczeć 70 rupii, ale w końcu stargowałem do 30, przy okazji niemal szarpiąc się z rikszarzem. Jakoś bardzo bojowo nastawił mnie Jaipur do życia; już myślałem, że jestem w stanie znieść wszystko i zacząłem się przyzwyczajać do tego, że każdy chce mnie wykiwać na każdym kroku. W końcu jednak przed północą udało mi się dotrzeć do New Ringo Guest House – tego samego, w którym nocowałem pierwszej nocy.
Rano w hotelu spotkałem starych znajomych z Polski i ponownie razem włóczyliśmy się po New Delhi, robiąc ostatnie zakupy. Oczywiście India Gate, pałac prezydencki, parlament, Connaught Place i kilka mniejszych bazarów np. Tibetan Market. New Delhi bardzo mile mnie zaskoczyło. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się zobaczyć w Indiach, takiego miejsca – szerokie ulice, luksusowe rezydencje, brak riksz rowerowych i świętych krów. Dzielnica ta przypomina nieco zamkniętą enklawę dla bogatych.

20 października • Delhi

Chciałem jeszcze zobaczyć kilka miejsc w Delhi, ale nie miałem już kompletnie pieniędzy, umówiłem się zatem z jednym Hindusem, że obwiezie mnie po mieście tam, gdzie zechcę, a za to wstąpimy do kilku luksusowych sklepów, gdzie wejdę i trochę powybrzydzam. Za każdego takiego klienta, nawet, jeśli nic nie kupi, naganiacz dostaje około 100–150 rupii. Najpierw wylądowaliśmy w sklepie z biżuterią, gdzie źle trafiłem, ponieważ byłem pierwszym klientem tego dnia i nie chcieli mnie szybko wypuścić. Oczywiście zmyślałem różne brednie, oglądając coraz to nowsze pierścionki, ale na koniec nachalność sprzedawców sięgnęła zenitu i ostro skłócony wyszedłem ze sklepu. W kolejnym sklepie przez 10 minut oglądałem szaliki, cmokając, że ten to za twardy lub szorstki i nie będzie pasował mi do garnituru, ale ile w końcu można zmyślać, więc po 10 minutach znów się ulotniłem. Najgorzej, gdy wysadzili mnie przed sklepem z dywanami kaszmirskimi, gdzie najtańszy dywanik kosztował 2000 USD, to tam podziękowałem już na progu i powiedziałem no more carpets.
Ogólnie rzecz biorąc bardzo dobrze się bawiłem i naoglądałem się biżuterii za wszystkie czasy. Hindusi w tym czasie kupili mi napoje. Poza tym zobaczyłem Kutab Minar, świątynie bahajską, Mauzoleum Humajuna i jeszcze kilka innych miejsc. Teraz z 200 rupiami w kieszeni pozostało mi tylko brać taksówkę na lotnisko i czekać na samolot.
W hotelu szybki prysznic, odebrałem bagaż, zapłaciłem za taxi i udałem się na Main Bazar, upajać się po raz ostatni widokiem tego szczególnego miejsca. Tysiące sklepików handlujących dosłownie wszystkim, zagłębie tanich hoteli, ogromny ruch od wschodu do zachodu słońca, święte krowy, tumany kurzu, zgiełk, psy, Hindusi, żebracy, święci, turyści, handlarze narkotyków, złodzieje, rikszarze i tony śmieci. Kiedy zobaczyłem to miejsce pierwszy raz byłem nieco przerażony, teraz jednak szkoda mi wyjeżdżać, ta szczególna panująca tu atmosfera, zafascynowała mnie całkowicie, mógłbym tu siedzieć w ulubionej Golden Cafe i przez cały dzień obserwować to co dzieje się na ulicy. Teraz spędzając tu swoje ostatnie godziny w Indiach, żałuję, że ta podróż się kończy, zdążyłem Indie pokochać, znienawidzić i ponownie poddać się ich urokowi. No cóż pora wracać, taxi czeka.
Na koniec przepis na mój ulubiony indyjski napój – „Banana Lassi”. Do szklanki zsiadłego mleka dodajemy dwie łyżki cukru i jednego banana, wszystko mieszamy i pijemy delektując się smakiem. Po dodaniu marihuany otrzymujemy „Special Banana Lassi”…

Rozmaitości ze świata

Rada miejska Nowego Jorku przegłosowała absolutny zakaz palenia w miejscach pracy. W praktyce dotyka on także wszystkich barów, klubów nocnych i restauracji. To jedna z najostrzejszych tego typu legislacji w USA.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u