Podróż do Tybetu – Zofia Korzeniewska

Zofia Korzeniewska

Miałam zaledwie miesiąc na to aby dotrzeć do Tybetu, zobaczyć coś po drodze i choć trochę skonfrontować wyobrażenia o Dachu Świata z rzeczywistością. Oto co mi się udało:

18 lipca 1999 r., niedziela

10.50 – wylot z Warszawy do Helsinek. Na miejscu o 12. 30 (13.30 czasu miejscowego) O 19.30 – wylot z Helsinek do Pekinu.

19 lipca 1999r., poniedziałek

Po godzinie drugiej w nocy czasu warszawskiego, a po ósmej rano czasu chińskiego, byłam na miejscu. Na lotnisku, w Bank of China (tylko w bankach z tym napisem cudzoziemcy mogą wymieniać pieniądze), otrzymałam pierwsze juany, czy inaczej: Renminbi, po kursie 1 dolar = 8,3 Y(juana)

Właściwy hotel, polecany przez Lonely Planet, znalazłam dzięki młodym ludziom zatrudnionym na parterze budynku lotniska, tuż przy wyjściu, po lewej stronie, w informacji. Usiłowali mnie namówić na jeden z drogich hoteli twierdząc, że w Pekinie nie istnieją dormitoria. Kiedy podsunęłam im dokładny adres podany w przewodniku, wydawali się szczerze zdumieni. Adres niewiele im powiedział, ale zadzwonili pod podany numer telefonu i po rozmowie z recepcjonistką napisali mi po chińsku na oddzielnej kartce dokładne wskazówki jak trafić na miejsce, żebym mogła je pokazywać kierowcom lub przechodniom. Napisali też jak dojechać do dworca kolejowego West Railway Station, skąd odjeżdżają pociągi w kierunku zachodnim. Potem “system kartkowy” wykorzystywałam wielokrotnie.

Do dworca kolejowego miałam bezpośredni autobus. Wszystkie autobusy spod lotniska kosztują 16 Y. Bilet kolejowy na następny dzień rano do Lan Zhou, hard sleeper, kosztował 390 Y.

Z dworca pojechałam do hotelu:

JING HUA HOTEL

XILUO YUAN NANLI

YONGDINGMEN WAI., (tel.: 67222211)

Za łóżko w pokoju 4-osobowym zapłaciłam 30 Y.

Tego dnia zwiedziłam jeszcze Świątynię Niebios (karta wstępu – 18 Y). Stamtąd pojechałam na Plac Tienanmen, gdzie wielu panów w wieku niekoniecznie młodym oddawało się z zapałem pasji puszczania latawców. Niektóre z nich były naprawdę imponujące. W miarę jak się ściemniało, stąd i zowąd zaczęła dobiegać głośna muzyka. Podążyłam jej śladem i odkryłam źródło: przed zamkniętymi już domami towarowymi, na oświetlonych placykach, przy muzyce z głośników tańczyły pary w różnym, niektóre w mocno starszym wieku. W okolicy mojego hotelu tańczyły nawet dwie grupy, obie mające sporą publiczność.

20 lipca, wtorek

Pociąg do Lan Zhou odjechał o 9.32. Wszystkie miejsca w moim wagonie były zajęte, co przekonuje o konieczności wcześniejszego kupna biletów. Kuszetki są bardzo wygodne, współpasażerowie bardzo przyjacielscy i rozmowni, ale prawie nikt nie mówi po angielsku. W każdym przedziale jest termos z wrzątkiem, poza tym istnieje możliwość kupienia ciepłego posiłku od sprzedawców krążących z wózkami po pociągu.

21 lipca 1999r., środa

Około 14.00 byłam w Lan Zhou. Zatrzymałam się w hotelu o tej samej nazwie (miejsce w pokoju 3-osobowym za 30 Y). W biurze turystycznym Western Travel Service (dwa kroki od hotelu) wykupiłam na następny dzień wycieczkę do Bingling Si, niedalekich jaskiń. Koszt wycieczki: 200 Y przy sześciu chętnych. Zwiedzałam park z Białą Pagodą, do późnego wieczora chodziłam po mieście.

22 lipca 1999r., czwartek

O godzinie 8.30 podstawiony przez biuro turystyczne minibus ruszył sprzed hotelu. Przez około dwie godziny jechaliśmy drogą wśród malowniczych gór, na stokach których w zupełnie niespodziewanych, stromych, z pozoru niedostępnych i bezludnych miejscach dostrzec można było czasem jakieś poletko uprawne albo pasące się stado owiec. Po prawie dwóch godzinach dotarliśmy nad Żółtą Rzekę. Przy brzegu kołysały się łodzie o wymyślnych kształtach i rozmaitych kolorach, z daszkami i bez, trudno było od niektórych oderwać oczy. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy nas doprowadzono do jedynej cumującej tam motorówki. Zupełnie nie doceniłam zaszczytu udostępnienia nam tego cudu techniki, czego dumny właściciel łodzi nie mógł pojąć. Uprzedzam wszystkich, którzy mają szansę nie popełnić mojego błędu pytając zawczasu w biurze o typ łodzi, bowiem gniecenie się w sześć osób w mikroskopijnej, całkowicie oszklonej kabince nie należy do przyjemnych. Niewiele widać i nie da się robić zdjęć ze względu na upiorną szybkość. Bardzo zazdrościłam mijanym przez nas “nienowoczesnym” turystom. Po godzinie byliśmy na miejscu. Bilet wstępu kosztował 20 Y. Jaskinie okazały się wnękami w pionowych ścianach gór wypełnionymi posążkami Buddy. Najatrakcyjniejsze (według przewodnika Lonely Planet) były zamknięte na głucho, a na prowadzących do nich schodach przytwierdzono informację, że wstęp do nich kosztuje dodatkowo 300 Y. Długo nie dawaliśmy za wygraną usiłując się kłócić, ale niczego nie wskóraliśmy. To, co udało mi się zobaczyć zajęło niewiele czasu i rozczarowało mnie, czego nie zmienił nawet wielki posąg Buddy, za którego oglądanie nie udało się gospodarzom narzucić dodatkowej opłaty jedynie dlatego, że figura widoczna była już z daleka. Aby poprawić sobie humory, zgodnie całą grupą wynajęliśmy stojący nieopodal samochód, którego właściciel, po dłuższych targach, zgodził się za 5 Y od osoby zawieźć nas do pobliskiej świątyni. Nie żałowałam przyjazdu tutaj ze względu na piękny krajobraz, bowiem same “jaskinie” (udostępnione) nie wydają mi się godne polecenia. Wróciliśmy już o 16-tej. W wyznaczonym pokoju w hotelu Lan Zhou wykupiłam “ubezpieczenie” niezbędne do podróżowania w prowincji Gansu (30 Y, bez pobieranej w niektórych miejscach prowizji). Potrzebne mi to było, żeby dotrzeć do Xiahe, wsi tybetańskiej. Podczas wieczornego spaceru po Lan Zhou natknęłam się na duży bazar i było to najbardziej pasjonujące miejsce w mieście. Tłok, każdy oferował inny towar, na miejscu przygotowywano różne dziwne przysmaki, wszyscy byli bardzo przyjaźni i chętnie pozwalali się fotografować – zawsze pytałam o zgodę.

23 lipca 1999r., piątek

O 7.30 rano z zachodniego dworca autobusowego odjechał bezpośredni autobus do Xiahe. O 7.00, jak się okazało, nie było już co marzyć o bilecie, ale o 8.00 odjeżdżał autobus do Linxia (po drodze), na który bilet dostałam (12 Y). W Linxia byliśmy o 11.30, a tam kierowca autobusu do Xiahe już “polował” na potencjalnych pasażerów, w związku z czym wszyscy zainteresowani tym kierunkiem zaraz się przesiedli. Nie oznaczało to automatycznie odjazdu we właściwą stronę, bo przez dobre pół godziny krążyliśmy po mieście w celu uzbierania kompletu pasażerów. Do Xiahe dotarliśmy o 16.00. Tam wraz z dwiema Austriaczkami z autobusu uległam namowom właściciela taksówki, która miała nas zawieźć do hotelu Tara Guesthouse. Taksówką okazał się rower z doczepioną z tyłu budką, a my byłyśmy trzy, z dużymi plecakami! Niesłusznie jednak nie doceniałyśmy pojazdu, bo kierowca sprawnie nas upchnął. Inną kwestią był komfort jazdy, ale wrażenia niezapomniane. W wieloosobowej sali łóżko kosztowało 15 Y, ale naprawdę było to miłe miejsce. Nieco droższe było piętro wyżej, z czystą toaletą i przytulnym pomieszczeniem do posiedzenia wieczorem. Jeżeli ktoś tych wieczorów w Xiahe spędza więcej, to ważne.

Do tej pory nie wspomniałam o jedzeniu, bo nie bardzo było o czym wspominać: w tanich knajpkach trafiałam na dania bardzo jednostajne, a możliwości zaopatrzenia się w smaczny suchy prowiant nie odkryłam. Oczywiście z głodu nie umarłam, ale prawdziwą przyjemność z jedzenia miałam dopiero w Xiahe, w “Labrang Monastery Restaurant”. Był tu duży wybór smacznych dań. Pierożki mo z warzywami lub z mięsem nie miały sobie równych, a na tym wybór się nie kończył. Można było spróbować tradycyjnej tybetańskiej campy (prażona mąka jęczmienna zalana herbatą tybetańską, ugnieciona z cukrem). Po przeciwnej stronie drogi znajdowała się ciesząca się równie dużym powodzeniem restauracja “Snowland”. Wieczorem obie były pełne plecakowców z różnych krajów.

24 lipca 1999r., sobota

Dzień zaczęłam od spaceru po tybetańskiej części wsi. Przy braku kanalizacji po raz pierwszy zobaczyłam do czego mogą służyć długie okrycia. Zdarzyło mi się parokrotnie stwierdzić, że skromnie kucająca na ulicy pod ścianą osoba jest naprawdę zajęta. Od tej pory starałam się patrzeć pod nogi. Nie miałam szczęścia do pogody, co chwilę padało, ale pomagało to tylko w nawiązywaniu sympatycznych kontaktów z obsługą kolejnych maleńkich knajpek. Przydały mi się rozmówki tybetańskie wydane przez Lonely Planet. Pod kasą klasztoru Labrang (otwarty 9-12 i 14-17, wstęp 24 Y)) natknęłam się na tłumy ludzi, głównie Chińczyków, którzy przyjeżdżali tu całymi grupami i obficie wysypywali się z autobusów. Wielokrotnie, szczególnie w soboty i niedziele miałam zresztą wrażenie, że pół Chin przyjeżdżało zwiedzać to co ja. W klasztorze kupiłam też ładne i najtańsze, jakie udało mi sięznaleźć, pocztówki – komplet 10 sztuk za 8 Y. W jednej z sal pokazano nam niezwykle misterne rzeźby… z masła. Często spotyka się je w buddyjskich świątyniach, ale jeżeli nie wyczuje się ich po zapachu, to można nie zdawać sobie sprawy, że tak koronkowe i kolorowe cudeńka wykonane są właśnie z tego materiału.

25 lipca 1999r., niedziela

Autobusy z Xiahe do Linxia odjeżdżają dosyć często. Ja wyjechałam o 11-tej (bilet – 9 Y). W hotelu Shuiquan, o parę kroków od dworca autobusowego nie udało mi się przekonać obsługi, żeby wynajęła mi miejsce w pokoju wieloosobowym. Po pewnych targach zgodzono się udostępnić mi miejsce w pokoju dwuosobowym za 30 Y. Kupiłam bilet na autobus do Xiningu (24 Y), na 6-ą rano następnego dnia i ruszyłam do miasta. To co zaraz rzuciło mi się w oczy i uszy, to maleńkie klateczki z patyczków lub ze słomek, z których dobiegało donośne granie koników polnych, a które wisiały przed prawie każdym sklepem czy stoiskiem. Rzadziej spotykałam klatki z ptakami.

26 lipca 1999r., poniedziałek

Autobus do Xiningu miał odjechać o 6.00, ale gdy o 5:40 weszłam spacerkiem na teren dworca, okazało się, że czekał tylko na mnie, bo miał komplet, a nawet nadkomplet pasażerów. Dyspozytorki biegiem prowadziły mnie do właściwego pojazdu, jak gdybym przyszła pół godziny za późno, a nie 20 minut za wcześnie.

Nawet nie było czasu na umieszczenie bagażu na dachu, kazano mi natychmiast wsiadać i ruszyliśmy. Droga była malownicza, ale mocno niepewna. Co jakiś czas, wśród ogólnego cmokania pasażerów, kierowca powolutku, balansując na krawędzi urwiska omijał kolejne, powstałe po ostatnich deszczach zwaliska błota albo przepastne dziury w świeżo zapadniętym asfalcie. Do Xiningu dotarliśmy po ok. 9-ciu godzinach jazdy. Natychmiast poszłam kupić bilet do Golmudu (Geermu) – 78 Y. Autobus już stał, dwupoziomowy, sypialny. Kiedy odjedzie, kierowca nie wiedział, bo musiał mieć komplet. Ruszyliśmy o 22.00. Na drodze trwały jakieś roboty i co chwila musieliśmy zbaczać z asfaltu i w żółwim tempie pełzać przez podmokłe pobocze. Zamiast po 14 godzinach jazdy, na miejscu byliśmy po 37 godzinach.

28 lipca 1999r., środa

O 11.00 taksówkarz, a w zasadzie rykszarz, zgodził się po pewnych targach zawieźć mnie do hotelu Golmud za 3 Y. W pokoju 6-osobowym łóżko kosztuje 18 Y. Pierwsze moje kroki w hotelu skierowałam zresztą na pierwsze piętro do biura CITS. Na ten dzień nie było już biletów na autobus do Lhasy, wykupiłam więc miejsce na dzień następny. Cena – 1660 Y, 200 USD. W cenie prawo do korzystania przez 3 dni w Lhasie z podstawionego autobusu i przewodnika, przy czym za wstępy i tak płaci się samemu.

29 lipca 1999r., czwartek

O 12.00 pod hotel podjechał minibus, który zawiózł wszystkich (głównie Chińczyków z Hong Kongu) do podstawionego w innej części miasta autobusu. O 14.30 ruszyliśmy w stronę Lhasy. Wieczorem zatrzymaliśmy się na posiłek w przydrożnej knajpce.

30 lipca 1999r., piątek

O 11-tej krótki postój na śniadanie. Ceny coraz wyższe. Jajka smażone kosztowały już 15 Y. Ok. 15-tej, przed wjazdem do Nagqu, zatrzymała nas policja. Sprawdzili paszporty i kwity otrzymane w CITS po wpłacie wspomnianych już 200 USD. Tutaj podobno wpadają ci, którym do tej pory udało się tego haraczu nie zapłacić. Są zawracani do Golmudu. O 20.30 zatrzymaliśmy się na kolację w miejscowości Damxung. Coraz mocniej pada i na długo przed Lhasą zaczęło mi padać na głowę przez nieszczelne okno. Pod koniec drogi siedziałam już w wodzie, ale przesiąść się nie było gdzie, wszystkie miejsca były zajęte. W Lhasie byliśmy o 2.00 w nocy, po 36 godzinach jazdy. To średni czas. Spotkałam ludzi, którzy jechali 23 godziny, spotkałam też takich, którzy jechali ponad 40, a zdarza się podobno i 50 godzin jazdy na tej trasie. Całą naszą grupę zawieziono do hotelu “Kirey”, gdzie miejsce w pokoju 4-osobowym kosztowało 25 Y .

31 lipca 1999r., sobota

Hotel “Kirey”, to jedno z kilku tanich miejsc, gdzie zatrzymują się plecakowi turyści. Od 9-tej rano do 21.00 czynne są gorące prysznice. Rano każdego dnia można oddać do prania brudne rzeczy i otrzymać następnego dnia czyste i suche. Szczególnie w letnich miesiącach – lipiec i sierpień – kiedy w Tybecie często pada i pranie nie chce schnąć, taka usługa (bezpłatna zresztą) jest bezcenna. W bramie hotelu można znaleźć przyklejone do ściany ogłoszenia – i przylepić swoje – w rodzaju: poszukujemy dwóch osób na trekking do …….., lub – przyłączę się……

Na dole znajduje się przyjazna, z miłą obsługą, niedroga restauracja “Tashi 2”, choć należy dodać, że w ogóle jedzenie w Tybecie jest droższe. Trzeba także pamiętać o konieczności wymiany pieniędzy w dni powszednie. Urzędniczki w bankach są niezłomne i w sobotę, choć bank jest otwarty, niczego się u nich nie wskóra. Możliwa jest wymiana na ulicy. Niedaleko poczty głównej często dało się słyszeć niezbyt głośne “change money”. Uprzedzano mnie jednak, że łatwo można zostać oszukanym.

Najwięcej emocji w Lhasie sprawiło mi wędrowanie po Parkhorze, czyli wokół najświętszej świątyni Tybetu – Dżokangu. Można długo patrzeć na modlących się przed Dżokangiem ludzi, ale warto też porozglądać się, czy w tłumie nie ma Tybetanek z głowami przystrojonymi w ogromne, upięte na włosach turkusy, bursztyny i korale. Nieczęsto się to zdarza, ale jak już, to wrażenie jest wielkie. Mnie się zdarzyło. Po wymianie uprzejmości i poczęstowaniu pań specjalnie kupionymi na taką okazję cukierkami, pozwoliły sobie zrobić zdjęcie. Wnętrze Dżokangu z mnóstwem płonących lampek i modlącymi się mnichami jest także niezapomniane. Z dachów świątyni jest ładny widok na Potalę.

1 sierpnia 1999r., niedziela

O 9-tej rano sprzed hotelu wyruszyliśmy autobusikami na zwiedzanie Potali. 200 dolarów wpłaconych przez nas w Golmudzie “uprawnia” do korzystania z transportu i przewodnika, natomiast największe koszty – bilety wstępu za 40 Y- musimy opłacić sobie sami. Trafiliśmy na masy zwiedzających. Niedziela nie jest tu dobrym dniem na zwiedzanie, zewsząd wysypują się zorganizowane grupy. Ja nie czułam się na siłach podczas pierwszego dnia pobytu na 3600 m n.p.m. wspinać po wysokich stopniach pałacu Dalajlamy, ale moi sąsiedzi, którzy czuli się bardzo dobrze i zwiedzali Potalę na własną rękę poprzedniego dnia, mieli znacznie większy komfort oglądania. Po trzech godzinach sprasowani i ogłuszeni wróciliśmy do hotelu na obiad. O 15.30 wyjazd do letniego pałacu Dalajlamy, do Narbulingki. Wstęp – 25 Y. Po powrocie szukałam pocztówek. Najładniejsze i najtańsze (po 2 Y) wybrałam w sklepikach u podnóża Potali. Znaczki kosztują około 6 Y, zależnie od wagi listu.

2 sierpnia 1999r., poniedziałek

O godzinie 9.30 odjechaliśmy spod hotelu do klasztoru Drepung (wstęp 30 Y). Niestety nie zatrzymaliśmy się w Neczungu, dawnej siedzibie wyroczni państwowej. Sama potem już nie zdołałam tego nadrobić. Wróciliśmy o 13-tej, a o 15-tej jechaliśmy już do klasztoru Sera (bilet wstępu – 30 Y). Trafiliśmy na dysputę teologiczną. Dziedziniec klasztoru wypełniony był młodymi mnichami. Część z nich siedziała na ziemi “po turecku”, pozostali stojąc zadawali siedzącym pytania. Co chwilę rozlegało się głośne klaśnięcie. Podobno wtedy, kiedy pytający otrzymał niewłaściwą odpowiedź.

3 sierpnia 1999r., wtorek

Rozmowy z innymi plecakowcami przyniosły efekty i o 8.00 rano wyruszyliśmy w szóstkę wynajętym na trzy dni jeepem (300 Y, ale bywa drożej) do Nam-co. Po drodze skręciliśmy do Tsurpu Monastery – siedziby Karmapy XVI, który codziennie o 13.00 udziela zebranym swego błogosławieństwa. Droga, a często bezdroże, wiodło malowniczą doliną. Z rzadka mijaliśmy stada jaków i maleńkie wioski. Widać, że klasztor był zniszczony, wiele kaplic jest dopiero w trakcie odbudowy, ale z tych, które zachowały się, dobiegały dźwięki modlitw, brzmienie rogów i muszli. To miejsce naprawdę żyło. O 12.30 przed wejściem do głównego budynku zaczęła się formować kolejka wiernych. Najpierw miejscowi, za nimi cudzoziemcy, których było nadzwyczaj wielu jak na tak niewygodną drogę. O 13.00 kolejka drgnęła. Po wejściu do środka wszyscy pozostawiali pod opieką mnichów torby, czapki i aparaty fotograficzne i wchodzili po kolei schodami na górę. Każdy z podchodzących do siedzącego na tronie Karmapy XVI składał przed nim w darze kupione wcześniej na dziedzińcu białe kata (2 Y), przy czym mnisi stojący obok tronu przytrzymywali je cudzoziemcom na szyi, pozwalając zatrzymać i zabrać ze sobą na pamiątkę udzielonego błogosławieństwa. Oprócz tego przy drzwiach stał mnich wręczający każdemu z wychodzących pobłogosławioną czerwoną nitkę mającą chronić przed złem. O 13.30 ruszyliśmy w dalszą drogę. Do guest house’u nad jeziorem Nam-co dotarliśmy dopiero ok. 22.00. Za podniesienie szlabanu tuż przed celem podróży zażądano od nas po 20 Y od osoby. Prawdopodobnie wykazaliśmy się jednak brakiem refleksu, bo minął nas samochód, który zataczając łuk ominął szlaban i przejechał bez przeszkód. Nocleg nad Nam-co był nader skromny (25 Y), ale miejsce pięknie położone. Wysokość 4718 m n.p.m. odczułam szczególnie w nocy – nie mogłam spać i ciężko mi się oddychało. Plasowałam się pod tym względem na pozycji środkowej – młoda dziewczyna z naszej grupki przechorowała cały pobyt, nie wychylając nosa z pokoju, za to chłopcy już od rana śmigali po okolicznych wzgórzach bez najmniejszych trudności. W nocy było bardzo zimno.

4 sierpnia 1999r., środa

Od 7.00 rano czatowałam już na wschód słońca (trzeba obejść wzgórze, parę minut marszu). Potem wszyscy spotkaliśmy się na śniadaniu (zalane wrzątkiem instant noodles okraszone widokiem jeziora, nad brzegiem którego się rozsiedliśmy), a następnie rozeszliśmy w różnych kierunkach kontemplować uroki miejsca. Bardzo powoli, ale i mnie udało się wdrapać na wzgórze ponad guest house’m, skąd dobrze widać przedziwny kształt jeziora. Późniejszą, dalszą wycieczkę popsuła mi pogoda. Lunął deszcz i rozpętała się burza. Deszcze, choć nie tak gwałtowne, codziennie zresztą towarzyszyły mojej wyprawie. Cóż, monsun.

5 sierpnia 1999r., czwartek

Nasz kierowca po konsultacjach z innymi kierowcami doszedł do wniosku, że umówił się z nami na zbyt niską cenę i uprzykrzał nam od tej pory czas ciągle nas poganiając. W wyniku tego do Lhasy dojechaliśmy już ok. 16-tej, jedynie na chwilę zatrzymując się po drodze przy obozowisku nomadów. Resztę dnia spędziłam na Parkhorze i w Dżokangu – tam można wracać bez końca.

6 sierpnia 1999r., piątek

O 8.00 blisko hotelu “Kirey” stał autobus jadący do Szigace. Postanawiłam jeszcze zjeść śniadanie w “Tashi 2”, ale gdy wróciłam autobusu już nie było, a o nastepnym nikt nic nie wiedział. Blisko Dżokangu, na czymś w rodzaju dworca autobusowego poradzono mi, bym pojechała do Narbulingki (2 Y). Stamtąd rzeczywiście odjeżdżały autobusiki do Szigace (38 Y). Ruszyliśmy o 10-tej. Na miejscu byliśmy o 18.00. Zatrzymałam się w “Tenzin hotel” (25 Y). Bardzo miła obsługa, gorący prysznic, na dole restauracja. Klasztor Tashilunpo był już zamknięty, ale odbyłam swoją pierwszą korę (marsz wokół świątyni). Dreptałam za Tybetankami niosącymi na plecach plastikowe naczynia, z których ulewały co chwila do stojących z boku starych misek, garnków, a nawet zagłębień w kamieniach. Każda porcja miała swojego właściciela: wzdłuż ścieżki spokojnie leżały psy czekając na swoją kolej. O obżarstwie nie mogło być mowy, była to wodnista ciecz z kluskami. Wystarczało jednak, by także nie niosących nic egoistów zwierzęta przepuszczały z pokojowym merdaniem ogona, ufnie czekając, że ktoś następny się o nie zatroszczy. Tybetanki zapytały mnie na migi, gdzie się zatrzymałam i zakończyły swoją korę dokładnie przed moim hotelem. Doceniłam to, gdy nieco później dosłownie opadły mnie dzieci, domagając się prezentów. Ile jednak można mieć dodatkowych długopisów?

7 sierpnia 1999r., sobota

Klasztor Tashilunpo (otwarty 9-12 i 14-19, wstęp 30 Y). Wynegocjowałam, że na ten sam bilet mogłam wejść jeszcze popołudniu. Tutaj podobało mi się najbardziej. Wszędzie krążyli mnisi i pielgrzymi, nie czułam się jak w muzeum, co się nieraz przedtem zdarzało.

8 sierpnia 1999r., niedziela

Ok. 8.00 sprzed klasztoru wjechałam autobusem do Lhatze (30 Y), miejscowości będącej etapem na drodze do bazy pod Mont Everestem. Na miejscu byłam ok. 14-tej. Po obiedzie w małej restauracji postanowiłam wyruszyć w stronę Szegar i po drodze zatrzymać okazję. Nie udało się. W związku z nasilającym się deszczem czekał mnie postój, a później i nocleg w jednej z płytkich jaskiń. Nie polecam – po kilku godzinach gliniaste zbocze nasiąkło wodą jak gąbka i po północy deszcz bez przeszkód wlewał się do środka.

9 sierpnia 1999r., poniedziałek

Nad ranem przestało tak mocno padać, więc dyżurowałam przy drodze. Pierwsza ciężarówka pojawiła się ok. 9-tej i ta mnie zabrała za 50 Y. Jak potem się dowiedziałam, cena nie bywa niższa. Trzęsło niemiłosiernie i nie dało się robić zdjęć. Żałowałam, bo jedyny raz, właśnie tam, przejeżdżałam przez przełęcz kompletnie pokrytą śniegiem (5220 m n.p.m.). O 12-tej byłam w Szegar. Zatrzymałam się w hoteliku położonym tuż przy drodze (20 Y). Resztę dnia wykorzystałam głównie na suszenie rzeczy.

10 sierpnia 1999r., wtorek

Po śniadaniu w hotelowej restauracyjce ruszyłam w stronę Chay. Ok. 6 km za Szegar, na posterunku chińskiej policji dokładnie sprawdzono mój paszport. Do Chay był jeszcze spory kawałek. Przed samą wsią siedział na górce człowiek w mundurze, który z utęsknieniem wypatrywał takich jak ja – pobierał od głowy 65 Y za wejście na teren Parku Narodowego Czomolongma (powinien wydać mi bilet, ale twierdził, że brakło). Dostałam jedynie odręczne pokwitowanie, ale nikt mnie później ani o bilet, ani o to pokwitowanie nie zapytał). Wiedząc z przewodnika, że czeka mnie sporo podchodzenia, spytałam o możliwość wynajęcia jaka lub osiołka. Nic z tego nie wyszło, bo nie odstępujących mnie od dłuższej chwili dwoje Tybetańczyków, jak się za chwilę okazało, uprosiło policjanta, żeby ich wskazał jako tragarzy. Nie pomogły moje nalegania, drobna kobieta ku mojemu przerażeniu założyła mój plecak na plecy i choć się pod nim biedna zgięła, nie dała za wygraną. Było mi przykro na nią patrzeć, ale poszliśmy dalej w trójkę – mężczyzna głównie do ozdoby. Po pewnych targach ustaliliśmy cenę za wniesienie plecaka na przełęcz Geu la na 30 Y (cena zasugerowana przez Lonely Planet). Po około trzech godzinach zapłaciłam moim towarzyszom i pożegnałam się z nimi. Nie ukrywam, że ich obecność (cały czas wykorzystywali na dodatkowe targowanie się) nie pomagała mi w kontemplowaniu urody krajobrazu, wolałam więc dalej dźwigać plecak sama. Nie miałam już wiele do przełęczy. Im wyżej, tym bardziej wiał przenikliwy, silny wiatr. Ręce tak zgrabiały na zimnie, że miałam trudności z odblokowaniem migawki w aparacie fotograficznym. Większość obiecywanego w przewodniku bajkowego widoku zakrywała mgła. Mimo to nie żałowałam. Schodzenie w dół było już czystą przyjemnością. Na stokach gór nad doliną Dzaka pasło się pilnowane przez dzieci stado krów i osiołków. Znając ciekawość tutejszych ludzi, długo wybierałam miejsce na rozstawienie namiotu, chcąc być niewidoczna. Kiedy byłam już przekonana, że mi się to udało, przyszli goście. Byli jednak bardzo mili. Pooglądali namiot, pozowali do zdjęcia, zadowolili się cukierkami i poszli.

11 sierpnia 1999r., środa

Deszcz pokrzyżował mi plany wyruszenia jak najwcześniej, w związku z czym doszłam jedynie do Tashi Dzom. Zajęło mi to około pięciu godzin. Po drodze spotykałam bardzo malowniczych ludzi. Kilkoro z nich udało mi się namówić na pozowanie do zdjęcia. W nawiązywaniu kontaktów niezmiernie pomocne były cukierki. W Tashi Dzom, składającym się z kilku domów, hotelik oferował miskę z zimną wodą do mycia, ale poza miastami to standard. Gdyby nie było zimno, zachwyciłabym się toaletą. Była jak na te warunki wyjątkowo czysta i z pięknym widokiem na góry, ulokowana była bowiem na piętrze, na otwartym maleńkim tarasie. W szczegóły techniczne wolę jednak nie wnikać. Za nocleg zapłaciłam 20 Y.

12 sierpnia 1999r., czwartek

Dolina Dzaka jest płaska, bardzo długa i niekoniecznie malownicza. Droga prowadzi przez kilka wsi, w których pojawienie się cudzoziemca stanowi dla dzieci jedną z rzadkich atrakcji. Dla tegoż cudzoziemca bycie atrakcją i to rozczarowującą (nie sposób każdego dziecka obdarować, a gdy jest ich wiele najlepiej w ogóle tego nie próbować) bywa delikatnie mówiąc dokuczliwe. Gdy na dodatek reklamowany w przewodniku guest house w Passum, z pysznymi podobno pierogami, zastałam zamknięty na cztery spusty (nota bene nie zazdroszczę turystom liczącym tam na nocleg), zbuntowałam się i resztę drogi do bazy pod Mont Everestem postanowiłam odbyć okazją. Na zatrzymanie się jeepa nie można liczyć, przeważnie mają komplet pasażerów, ale czasem przejeżdżają tą trasą ciężarówki i właśnie jedna mnie zabrała. Za podwiezienie w Tybecie prawie zawsze się płaci i to znacznie drożej niż za normalny autobus. Przejazd z Passum do Ronghpu jeszcze nie był taki drogi: 30 Y.

Dwie godziny piechotą od Ronghpu Monastery, zatrzymaliśmy się na kilka godzin, bo jak się okazało, kierowca miał zakontraktowaną grupę turystów, która odbywała trzydniowy trekking od strony Tingri. Jak później słyszałam, idąc z Tingri nie płaci się owych 65 Y, jest także łatwiej wynająć osiołka do niesienia bagażu.

W Ronghpu Monastery, podobnie jak w Tashi Dzom i w Szegar, można liczyć jedynie na miskę z zimną wodą do mycia. O termos z wrzątkiem trzeba się postarać na terenie klasztoru. Nieopodal jest maleńka restauracja. Było to najzimniejsze miejsce na mojej trasie.

13 sierpnia 1999r., piątek

Podobno Mont Everest bywa widoczny rano, około 8.00. Mnie nie udało się go zobaczyć nawet przez moment spoza mlecznej, gęstej mgły ani z Ronghpu Monastery, ani z bazy (8 km od klasztoru). Widoki innych gór ratowały jednak sytuację. Wieczorem wypytywałam w restauracji o wolne miejsce w samochodzie wracającym do Szegar lub Tingri. Miałam szczęście – grupa francuskich turystów pod opieką licznej nepalskiej obsługi i z całą masą sprzętu jechała rano do Tingri.

14 sierpnia 1999., sobota

Tworzyliśmy prawdziwą karawanę – jeep z turystami oraz dwie ciężarówki. W kabinach ciężarówek poupychani byli “wolni strzelcy” jak ja – po 100 Y od głowy. Po niecałych czterech godzinach byliśmy w Tingri. Przed restauracjami stało kilka ciężarówek. Szybko znalazłam taką, która zaraz wyjeżdżała do Lhatze dokąd dotarliśmy o 22.00. I tutaj czekała mnie niemiła rozmowa – kierowca zażądał ode mnie 100 Y, chociaż na tej trasie płaci się przeważnie 50 Y i taką cenę powiedział mi człowiek tłumaczący słowa kierowcy w restauracji w Tingri. Widać stąd, że jeśli włączają się “tłumacze”, dobrze jest napisać umówioną cyfrę na kartce. Zatrzymałam się w hotelu “Lhatze”. Za łóżko w pokoju wieloosobowym zapłaciłam 20 Y. Płatny był też prysznic (5 Y).

15 sierpnia 1999r., niedziela

Gonił mnie czas i od wczesnego rana polowałam na minibus do Szigace. Podstawiono go dopiero przed 9-tą, a ruszyliśmy ok. 11.00. Po pięciu godzinach byliśmy na miejscu. Zatrzymałam się ponownie w “Tenzin hotel”. Tego dnia niestety mój program nie został zrealizowany. W planie miałam wyjazd z Szigace do Gjance, ale rozchorowałam się – mój wyrostek przypomniał mi o sobie. Aż do powrotu do Polski nie wiedziałam zresztą, że to właśnie on, choć przyprowadzano do mnie rozmaitych “doktorów”.

16 sierpnia 1999r., poniedziałek

“Taksówką” za 3 Y dostałam się do miejsca, skąd odchodzą minibusy do Lhasy. Jechaliśmy od 10.30 do 18-tej. Następnie busikiem za 2 Y dostałam się w okolice Parkhoru. Zatrzymałam się ponownie w hotelu “Kirey”.

17 sierpnia 1999r., wtorek

Nie mogąc się ruszyć, usiłowałam zrobić użytek z ubezpieczenia “Assistance Tourist” wykupionego w PZU dokładnie na Chiny. Jego zaletą miała być forma bezgotówkowa. Warunkiem było jednak zatelefonowanie na koszt ubezpieczyciela. Warunku tego nie mogłam spełnić (nie zezwolono mi ani w Lhasie ani w Pekinie na taki telefon, a nie dysponowałam dodatkowymi pieniędzmi) i polisa okazała się całkowicie bezużyteczna.

18 sierpnia 1999r., środa

Na ten dzień miałam wykupione bilety lotnicze Lhasa – Chengdu i Chengdu – Pekin (ok. 290 USD). Samolot miał odlecieć o 9.30, ale ponieważ lotnisko oddalone jest od miasta o ok. półtorej godziny jazdy, poradzono mi, żebym zdążyła na pierwszy z kursujących na lotnisko autobusów, na 6-tą rano (pierwszy 30 Y, każdy następny 25 Y). Autobusy te odchodzą sprzed budynku, w którym kupuje się bilety lotnicze, niedaleko poczty głównej. Na lotnisku opłacić trzeba opłatę lotniskową: na przelotach krajowych – 50 Y, na przelotach międzynarodowych – 90 Y.

Samolot wystartował z godzinnym opóźnieniem i nie miałam praktycznie prawa zdążyć na lot Chengdu – Pekin. Tamten samolot jednak szczęśliwie także się spóźnił i miła obsługa lotniska w Chengdu biegiem doholowała mnie do właściwego rękawa.

Z lotniska w Pekinie nie miałam niestety bezpośredniego autobusu do hotelu położonego na drugim końcu miasta. Za radą ludzi na przystanku dojechałam (16 Y) do jakiegoś miejsca, z którego nadal nie miałam nic bezpośredniego. Wtedy już skorzystałam z taksówki, ale prosiłam o włączenie licznika. Zapłaciłam 20 Y. Hotel JING HUA codziennie organizuje wycieczki na Chiński Mur. Pomimo marnego stanu zdrowia, postanowiłam się zapisać (60 Y).

19 sierpnia 1999r., czwartek

Chętnych było sporo, dlatego podstawiono dwa autobusy. Wszystkim uczestnikom rozdano białe podkoszulki z nadrukowaną nazwą hotelu. Dojazd do Muru w Simatai (120 km od centrum miasta) trwał ponad dwie godziny. Bilet wstępu kosztował 20 Y. Mogę się tylko domyślać widoków ze wspaniale postrzępionych tutaj gór, którymi przebiega ten odcinek Muru – wszyscy uczestnicy wycieczki byli pod wrażeniem. Ja musiałam zatrzymać się dość nisko, ale i to wystarczyło, żeby obalić moje dotychczasowe wyobrażenia o tym miejscu. Na korzyść.

20 sierpnia 1999r., piątek

Wobec braku bezpośredniego połączenia z lotniskiem zdecydowałam się na taksówkę (100 Y), chociaż gdybym była zdrowa pewnie walczyłabym z autobusami. Odlot samolotu do Helsinek planowany na 10.50 przesunął się na godzinę 13.00. Zażenowany pilot przepraszał nas co kwadrans. Kiedy wylądowaliśmy w Helsinkach, na moim zegarku była 21.10, czyli 16.05 czasu fińskiego. Samolot do Warszawy wystartował o 19.30. Po godzinie i czterdziestu minutach byłam na miejscu.

Bilet do Pekinu i z powrotem kosztował 650 USD. Podczas wyprawy wydałam około 900 USD, z czego 200 USD za sam wjazd do Tybetu, a prawie 300 USD za powrót. Dysponowanie dużą ilością czasu może znacznie zmniejszyć koszty: powrót autobusem z Tybetu kosztuje niewiele, a i do samych Chin można się dostać pociągiem. Szczęśliwej drogi!


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u