Oman, Turcja 2012

Oman, Turcja – wyprawa pod znakiem półksiężyca

 

 

Natalia i Mariusz Tokarczykowie (przy udziale syna Maksymiliana)

 

 

21 kwietnia, sobota / 22 kwietnia, niedziela

W sobotnie popołudnie, w strugach deszczu, z zawrotną prędkością osiągalną przez Volswagena naszego znajomego, dotarliśmy na lotnisko w Basel. Samolot tanich linii lotniczych Easy Jet, odlatywał dopiero późnym wieczorem, więc włóczyliśmy się po rozległym hallu, a potem po bezcłowych sklepikach, psikając się za darmo najlepszymi perfumami, i zaliczając wszystkie bujaczki dla dzieci w okolicy.

Lot trwał krótko, dwie, może trzy godziny, które w całości przespaliśmy, aby w środku nocy obudzić się w zupełnie nieznanym, intrygującym miejscu…

ISTAMBUŁ

 

O północy założyliśmy plecaki na plecy i wyszliśmy na zewnątrz. Nie było ani zimno, ani ciepło, lekko mżyło. W takiej scenerii rozpoczynała się kolejna podróż pełna niespodzianek. Dotarłszy do centrum Istambułu, trafiliśmy w sam środek ulicznej imprezy, którą można by porównać do ulicy Floriańskiej w Krakowie w sobotnią noc… Tłum złożony z ludzi wszelkiej maści przelewał się we wszystkich kierunkach, ktoś wjeżdżał w sam jego środek na skuterze, ktoś inny przykucnął pod murem, śpiewał i grał na gitarze, z okolicznych barów otwartych do późna w nocy unosił się zapach fast-foodów, a wprost z rozdartych gardzieli- fetor alkoholu. Jedynie śpiewny głos muezina unoszący się ponad głowami, przypominał, że jesteśmy w arabskim kraju…

            Istambuł zwiedzaliśmy więc w nocy i nad ranem. Wkrótce bowiem całe zamieszanie umilkło, na ulicę wyjechali zaspani śmieciarze, wstało słońce i zapadła zupełna cisza. Szliśmy wciąż przed siebie w poszukiwaniu hostelu, wśród roześmianego tłumu Maksymilian wzbudzał powszechną uwagę, potem nie było wokół nas już nikogo, więc ogarnęło go znużenie. Do drzwi taniego hotelu ( jego cena oscylowała wokół 10 euro za osobę, za łóżko w towarzystwie 30 osób), przycupniętego tuż przy pięknym Błękitnym Meczecie Sułtana Ahmeda, dotarliśmy może o ósmej, jednak w wymarzone wyrka wpadliśmy dopiero po dwunastej. Obok naszej piętrówki w pokoju było jeszcze piętnaście takich samych, ale nie robiło nam to wówczas żadnej różnicy.

Spaliśmy do osiemnastej, po czym puste żołądki i chęć poznania miasta, wygnały nas na zewnątrz. Przeszliśmy przez bazar mieniący się bogactwem kolorów, obok oświetlonego meczetu, który wyglądał jak z baśni, zjedliśmy prawdziwego  tureckiego kebaba i kupiliśmy pasiastą chustę, którą miałam nakrywać głowę w jednym z gorących krajów Półwyspu Arabskiego, do którego uderzaliśmy następnego dnia…

 

 

23 kwietnia, poniedziałek / 24 kwietnia, wtorek

MUSCAT

 

Poniedziałkowy poranek minął nam na spacerze po Istambule, od drzwi hostelu aż do stacji metra, z której odjeżdżała linia wprost na lotnisko Ataturk ( spacerowaliśmy tak jakieś półtorej godziny). Potem, liniami Quatar Airways, w cenie ok. 200 euro za osobę, polecieliśmy do Dohy- stolicy Kataru. Już na płycie lotniska uderzyło w nas wszechobecne gorąco- tak różne od tego zastanego w Turcji. Port w Katarze był jedynie naszym punktem przesiadkowym, z którego odlatywaliśmy dalej. Po kilkugodzinnym pobycie w tym maleńkim państwie, wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego do Muscatu. Do stolicy Omanu dotarliśmy o dwudziestej trzeciej, a potem chcąc załapać nasz pobyt na 10-dniową wizę w cenie 5 riali- ok. 10 euro( dłuższa jej opcja okazała się bowiem cztery razy droższa), czekaliśmy do północy na ławce obok długiej kolejki Hindusów przybyłych tu do pracy. Oman to bogaty kraj, ale emigranci, którzy go budują, nie wyglądali na zamożnych. Co innego miejscowi Arabowie- w białych tunikach i specyficznych nakryciach głowy; spłaszczonych, prostych czapkach ozdobionych przeróżnymi wzorami. Ci podjeżdżali na lotnisko drogimi samochodami, dogadywali się przez najnowsze modele komórek, nosili fajne zegarki i pomimo upału rzędu trzydziestu stopni w środku nocy, ładnie pachnieli…

            Na lotnisku w Muskacie dopadła nas lekka panika, jaka trafia się od czasu do czasu w podróżach bez zbędnego planowania. Po kilkudziesięciu minutach od przylotu z lotniska zniknęli wszyscy ,,biali”, na sam koniec zostawiając zdezorientowaną Angielkę, której przyjaciółka nie zjawiła się, by ją odebrać i nie odpowiadała na jej natarczywe telefony. Potem Angielka ulotniła się i pozostaliśmy sami; wśród wiecznie wyczekującego tłumu Hindusów z karteczkami w rękach, wśród Omanów rozmawiających przez komórki i pracowników lotniska. Założyliśmy, że odjedziemy stąd wypożyczonym samochodem; ceny sprawdzone w Internecie bynajmniej nie odstraszały, jednak te lotniskowe znacznie je przewyższały. Potem okazało się, że nie mamy odpowiedniej karty bankowej i międzynarodowego prawa jazdy, albo, że w wypożyczalni nie mają już samochodów. Postanowiliśmy jechać do miasta, lecz taksówka kosztowałaby nas jakieś 50 euro. Zdesperowani, usiedliśmy na zewnątrz wśród spokojnego tłumu oczekujących Hindusów, i przeczekaliśmy do rana, zapadając od czasu do czasu w przerywany sen.

            O poranku przebudził nas głośny klakson; przed rzędem ławeczek usłanych na przemian śpiącymi i czuwającymi ludźmi, zatrzymał się autobus z napisem : SALALAH. Chcieliśmy odwiedzić to miasto, oddalone o ponad tysiąc kilometrów od stolicy, więc Mariusz pobiegł zapytać o cenę podróży. Sześć riali! Czyli jedyne 12 euro! Odzyskaliśmy wiarę, że uda nam się przetrwać tu przez następnych dziesięć dni ( zachwianą nieco przy okazji taksówek), wzięliśmy szybki prysznic w lotniskowej toalecie ( bo każdy kibelek ma zainstalowany miniaturowy prysznic, którym orzeźwia się swoje cztery literki, ale przy odrobinie wyobraźni można go używać również w inny sposób) i znaleźliśmy autobus do Ruwi, miasteczka tuż przy Muskacie, gdzie mieliśmy spróbować szczęścia, jeśli chodzi o samochód do wynajęcia.

            Tymczasem upał nasilał się coraz bardziej. Po nieprzespanej nocy zmęczenie w połączeniu ze słońcem uderzyły w nas z całym impetem. Snuliśmy się ulicami, bez słowa, aż w końcu dotarliśmy do ulicy upstrzonej afiszami z autami różnej maści. Część wypożyczalni była zamknięta, część nieprzychylna; ale udało nam się w końcu znaleźć tę właściwą. Pracownik chciał w zastaw za samochód jeden z paszportów, trochę nas to zaniepokoiło, zważywszy przy okazji na limity kilometrów, jakie narzucała wypożyczalnia (dwieście dziennie), postanowiliśmy jechać do Salalah autobusem. Wcześniej jednak znaleźliśmy hotel, jego cena była dość wysoka ( ok. 50 euro za pokój), a warunki dość kiepskie, jednak przespaliśmy w nim całe upalne popołudnie, a wieczorem ruszyliśmy na spacer. Naszym celem był Muskat, jednak gdy okazało się, że dzieli nas od niego jakieś dziesięć kilometrów, poprzestaliśmy na pobieżnym zwiedzeniu Ruwi. Wokół nas tańczył kolorowy tłum, który ubarwiały głównie Hinduski w kolorowych strojach. Zatrzymaliśmy się w knajpce z jedzeniem, gdzie było pysznie i tanio, kupiliśmy cały zapas napojów i wróciliśmy do hotelu, żeby wypocząć przed podróżą o świcie.

25 kwietnia, środa/ 26 kwietnia, czwartek

SALALAH

Autobus wyruszył punktualnie o szóstej rano, gdy na zewnątrz panowało jeszcze przyjemne ciepło. Czekała nas ponad tysiąckilometrowa podróż przez suchą i upalną pustynię, dlatego mieliśmy sporo obaw czy oby nasz syn na pewno podoła. Na szczęście w środku temperatura była znośna, a współuczestnicy podróży wzięli sobie naszego Maksia za oczko w głowie- zaczepiali go, bawili się w kuku, częstowali łakociami i kartonowymi soczkami. Obecność dziecka przy boku gwarantowała nam zawsze przychylność miejscowych. Nie było przy tym miejsca na bariery językowe ani kulturowe; zaryzykuję wręcz stwierdzeniem, że bez Maksia nasza podróż nie byłaby tak ciekawa.

            Droga do celu na drugim końcu kraju wiodła tuż obok pustyni Ar-Rub Al.-Khali, która ze swoją powierzchnią sześciuset pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych,  jest największą piaszczystą pustynią świata. Jadąc okalającą ją drogą, widać właściwie jedną niekończącą się pustkę, upstrzoną od czasu do czasu osamotnionymi wioskami. Gdy przyszło nam jednak zatrzymać się na krótki postój, wyposażenie przydrożnego sklepu przyprawiło nas o niemałe zdziwienie. Było w nim wszystko czego dusza mogła zapragnąć! Wszelkie środki higieniczne, przyprawy z najdalszych zakątków świata, amerykańskie masło orzechowe i angielskie piwo imbirowe (bezalkoholowe)! Dział napojów należał do jednego z lepiej wyposażonych, czemu trudno się dziwić, zważywszy na fakt, że w tak gorącym kraju potrzebowaliśmy średnio pięciu litrów płynów dziennie na łebka.

            Salalah, tajemnicze miasto, o którym nie wiedzieliśmy zupełnie niczego, powitało nas wieczorną porą, gdy znów było przyjemnie ciepło. Znalazłszy hotel w cenie 12 riali za pokój

( 24 euro), pozbyliśmy się zbędnego balastu plecaków, i wyruszyliśmy w kierunku morza. Droga wiła się wśród palm, jakich jeszcze w życiu nie widzieliśmy. Każda z nich pięła się wysokość co najmniej pięciu metrów. Po półgodzinnym marszu po przeciwnej stronie drogi, zatrzymał się nowoczesny jeep. – Gdzie idziecie?- spytał przyjaźnie jego kierowca. Usłyszawszy, że szukamy plaży, zaproponował nam podwiezienie.  Na miejsce dotarliśmy już grubo po zmroku, zdjęliśmy więc czym prędzej buty i pobiegliśmy na spotkanie z orzeźwiającą wodą. Fale co jakiś czas zamaczały nam nogawki, w ciemności widzieliśmy pędzące w tę i wew tę mikroskopijne kraby, a dalej od brzegu siedziały w skupiskach omańskie kobiety, otulone w suknie od stóp do głów, otoczone przez ruchliwy wianuszek dzieciaków. Usiedliśmy na moment w plażowym barze na piasku, gdzie podawali zimne napoje, a potem, w okolicach północy, postanowiliśmy wrócić do hotelu. Po drodze mieszkańcy Salalah przyglądali się nam z ciekawością; podpytywali po angielsku o nasz kraj pochodzenia, cel podróży, imiona. Sprawiali wrażenie bardzo otwartych i sympatycznych, pomimo niegasnącej uwagi, jaką wzbudzaliśmy przez nasz odmienny kolor skóry, czuliśmy, że jesteśmy w tym miejscu całkowicie bezpieczni. A dodatkowo i mile widziani…

            O poranku wyruszyliśmy na poszukiwania auta do wynajęcia, a za jego pośrednictwem- szukania dalszych przygód. Upał nasilał się z minuty na minutę, także spacer od jednych do drugich drzwi, za którymi panował przyjemny chłodzik ( klimatyzacyjny), mógł nas kosztować poważne przeziębienie. W jednym z biur turystycznych spotkaliśmy Tunezyjczyka, który znał francuski i był tym samym pierwszą napotkaną osobą, którą rozumiał Maksymilian. Reszta spotykanych przez nas ludzi bardzo dobrze mówiła po angielsku. Przyjaźń pomiędzy dwojgiem wyżej wspomnianych rozwinęła się na tyle, że pierwszy chciał odstąpić drugiemu zajmowany przez siebie ,,stołek”, jednak czas naglił nas, by ruszać dalej.

W końcu udało nam się także wypożyczyć samochód, starego rozklekotanego Hyundaya, którym od razu wyjechaliśmy w kierunku morza, na wschód od Salalah. Na jednej z piaszczystych plaż trafiliśmy na szczątki żółwia- giganta, pod wrażeniem którego nasz syn pozostał jeszcze przez kilka kolejnych dni, pytając: ,,A dlaczego on umarł? Co mu się stało? Dlaczego był na piasku, nie w wodzie” itp…

Po wycieczce na wschód, przyszła kolej na zachód, gdzie zapuściliśmy się jakieś czterdzieści kilometrów od jemeńskiej granicy. Wybrzeże okazało się tu skaliste i poszarpane, po drodze widzieliśmy także miejscową atrakcję w postaci morskiej wody tryskającej spomiędzy skalnych rozpadlin. O zmierzchu wróciliśmy do miasta, by zjeść kebaby u poznanego dzień wcześniej Egipcjanina handlującego na ulicy, porozumieć się skypowo z rodziną w Polsce, i spędzić jeszcze jedną noc w  tym pięknym, bogatym mieście na samym południu Omanu.

 

 

27 kwietnia ,piątek /28kwietnia,sobota

AR- RUB AL-KHALI

 

Właściwie głównym celem naszego wypadu do Omanu, było zobaczyć pustynię Ar- Rub Al- Khali. Z drogi wiodącej przez środek kraju, nie widać jednak jej najpiękniejszych rejonów, pełnych wysokich, piaszczystych wydm. Do Salalah trafiliśmy w martwym sezonie i nie udało nam się znaleźć firmy organizującej wycieczki w pustynne rejony. Postanowiliśmy więc uderzyć w samo ich serce- do małej osady o nazwie Quatbit, gdzie według mapy znajdował się jeden hotel. Podróż nie obeszła się jednak bez przygód- pierwszy autobus nie jechał tę trasą, drugi był już przepełniony, a trzeci, który w końcu udało nam się złapać, zepsuł się po stu kilometrach drogi. Koniec końców udało nam się jednak dotrzeć do celu. Obok hotelu znajdowały się tu dwie sklepo-restauracje i stacja benzynowa.

Żar lejący się z nieba sprawiał, że droga między przystankiem autobusowym a hotelem ( jakiś kilometr) dłużyła się niesamowicie. Dotarliśmy na miejsce nieźle wycieńczeni, zrzuciliśmy bagaże w rozległym chłodnym hallu, i oczekiwaliśmy na kogoś, z kim można by obmówić sprawę wyjazdu na wydmy. Najpierw trafili się Hindusi nie mówiący po angielsku, więc tłumaczyliśmy gestami i obrazami ( na ścianach wisiały podobizny wielbłądów) o co nam chodzi. Później przyszedł i menadżer hotelu, przyznał, że nie organizuje pustynnych wycieczek, ale widząc naszą zawziętość, może zapytać znajomego Pakistańczyka, wyposażonego w samochód terenowy czy miałby ochotę przejechać się na krótką wycieczkę. Cała ,,przyjemność” drogo nas kosztowała (50 riali, czyli 100 euro), ale umówiliśmy się nazajutrz rano. Późnym popołudniem wyruszyliśmy na spacer po okolicy. Wokół nas rozciągały się spieczone słońcem połacie ziemi, po której od czasu do czasu przemykały zwinne jaszczurki. Życie w takim klimacie wydawało się być wręcz niemożliwe, a jednak wciąż egzystowali tu ludzie.

Po pół godzinnej przeprawie przez wyschniętą drogę, spasowaliśmy i wraz z Maksiem wróciłam do przyjemnego chłodu klimatyzowanego pokoju. Na zewnątrz wyszliśmy ponownie już po zmroku, do pobliskiej restauracji, a potem na dziedziniec hotelu, by z miejscowymi ludźmi posiedzieć przy chłodnym bezalkoholowym piwie.

Umówiony kierowca przyjechał po nas późnym porankiem. W spiekocie, która towarzyszy mieszkańcom Omanu nawet w środku nocy, zapakowaliśmy się do jeepa; nasza trójka usiadła z tyłu, a menadżer hotelu tuż obok swojego przyjaciela. Pojechaliśmy ubitą drogą czterdzieści kilometrów od Quatbit w stronę granicy z Arabią Saudyjską. Tuż przy piaszczystych wydmach, które ciągną się tam setkami kilometrów, natrafiliśmy na małą ludzką osadę. Oprócz piachu i kilku marnych wiotkich drzew, które żyją dzięki spijaniu rosy z porannych mgieł, nie było tu niczego. Kilka wychudzonych wielbłądów pasło się przywiązanych do płotu okalającego gospodarstwo. Nie mieściło mi się w głowie jak można tu żyć(!) Nawet plan krótkiego spaceru po wydmach spalił na panewce; przeszliśmy się troszkę tak, aby zobaczyć je z bliska, ale potem zaraz uciekliśmy do cienia. Jedynie Mariusz odważył się na więcej, lecz kosztowało go to przemoczenie wszystkich ubrań.

Po wycieczce na wydmy, nasz kierowca zgodził się zawieść nas do miasta, w którym mieszkał, a z którego było nieco bliżej do Nizwy- kolejnego celu naszej podróży. Jako że do odjazdu autobusu pozostawało nam jeszcze trzy godziny, zostaliśmy zaproszeni na krótką wycieczkę po okolicy połączoną z bliskim spotkaniem z udomowionymi wielbłądami i tradycyjny pakistański obiad w domu. Jedliśmy na podłodze, wokół rozłożonego na tę okazję obrusu, a zamiast sztućców mieliśmy do dyspozycji własne palce. Maks bawił się z dziećmi gospodarzy; i ani im ani jemu nie sprawiało najmniejszej różnicy to, że nie mówili w tych samych językach.

Wkrótce nadeszła pora odjazdu,  do Nizwy pozostawało nam jeszcze parę ładnych godzin jazdy, dotarliśmy doń już po zmroku, więc nie zastanawiając się długo wbiliśmy tropik w ziemię i spędziliśmy pierwszą noc w Omanie pod namiotem, w rozległym parku obok równie rozległego centrum handlowego.

 

 

29 kwietnia/niedziela

(MINI) GRAND KANION

 

O wczesnym poranku, budzący się wraz ze słońcem skwar, wygnał nas z namiotu. Zaczęliśmy na nowo poszukiwania  ugodowej wypożyczalni samochodów, które zaprowadziły nas aż do centrum jednego z najstarszych miast Omanu i jego dawnej stolicy- Nizwy. Tu natrafiliśmy na tłum podobnych nam turystów, którzy przelewali się wąskimi uliczkami suku, otoczonego rozległymi fortyfikacjami. Na bazarze można było podziwiać arcydzieła sztuki rzemieślniczej, urządziliśmy więc sobie krótki spacer po krętych ulicach, a potem kontynuowaliśmy bezowocne poszukiwania odpowiedniego środka transportu…

W okolicach Nizwy jest sporo gór i ciekawych kanionów, toteż nie znajdując samochodu, zdecydowaliśmy się w końcu dotrzeć do nich busem. Na rozwidleniu dróg, gdzie zostawił nas jego kierowca, wyciągnęliśmy w górę dłonie w autostopowym geście i już po chwili mknęliśmy do celu szybkim samochodem z klimatyzacją nic za to nie płacąc… Ponadto nasz kierowca zaoferował nam przejażdżkę jeepem wraz ze swoim znajomym w głąb dużego kanionu, tym razem za odpowiednią opłatą. Rozmiary kanionu były rzeczywiście imponujące, dlatego też nazwaliśmy go małym Grand Kanionem. Okrążyliśmy go z  kilku stron, a potem wysiedliśmy z samochodu u jego stóp, i rozbiliśmy namiot w pobliżu niewielkiej wioski leżącej u jego ujścia. Gdy wbijaliśmy śledzie w suchą ziemię, było jeszcze jasno, i zaciekawieni mieszkańcy przyglądali nam się z uprzejmą ciekawością. Wyleżawszy się  na karimatach za wszystkie czasy, wraz z nastaniem zmroku, zapadliśmy w końcu w wyczekiwany sen. Choć przy upale, który nie odpuszczał ani na chwilę, czyniąc z wnętrza namiotu prywatną saunę, sprawa udanego wypoczynku nie była wcale czymś oczywistym…

30 kwietnia/poniedziałek

W STRONĘ OMAŃSKIEGO WYBRZEŻA

 

O poranku czas  nam  było wracać w stronę Nizwy. Kanion, w którym nocowaliśmy, znajdował się w dość odludnej okolicy, ale po kilku minutach ,,stopowania” zatrzymało się dla nas przestronne auto, którego ,,pakę”  wkrótce szczelnie wypełniliśmy. Towarzysze podróży nie umieli mówić po angielsku, ale ich szerokie uśmiechy wystarczyły za wszystkie słowa. Szczególnie ciepło uśmiechali się do naszego Maksa. Dotarłszy do pierwszej mieściny, pożegnaliśmy się i pognaliśmy do sklepu; nasz zapas wody właśnie się skończył, a kreska temperatury pięła się śmiało w górę, dochodząc już na pewno do ponad trzydziestu stopni. Obok wejścia do sklepu rzuciła nam się w oczy para białych turystów, po krótkim wstępie w języku angielskim mogliśmy przerzucić się na nasz ojczysty język, bowiem była to dwójka Polaków. Ewelina i Marcin przemierzali Oman sporych rozmiarów jeepem, mieli za sobą już kilka stromych podejść w kanionach tego kraju, a z sobą cały ekwipunek trekkingowi- biwakowy, z którego też wkrótce i my skorzystaliśmy. Po nocy w ,,saunie” zaoferowali nam polowy prysznic skonstruowany za pomocą gumowej rurki podłączonej do pięciolitrowego baniaka z wodą. Nie muszę chyba dodawać, że taki upominek był nam wówczas droższy niż wszystkie prezenty świata.Jedynie Maksymilian nie docenił w pełni jego wartości (ale wybaczmy mu, w jego wieku mało kto przywiązuje wielką wagę do kwestii higieny osobistej).

Ewelina i Marcin udawali się w stronę kanionu, z którego my właśnie wracaliśmy, więc pożegnawszy się, kontynuowaliśmy naszą jazdę autostopem. Do podnoszenia ręki w górę wydelegowaliśmy Maksymilianka, który okazał się tym faktem bardzo ucieszony. Podnosił kciuka w górę i niemal natychmiast osiągał swój cel, co najwyraźniej dawało mu słodką radość sukcesu ( oj, znamy dobrze to uczucie, co, starsi autostopowi wyjadacze?). Na początku nasz syn złapał dwie kobiety, które pruły przez skwar z zawrotną prędkością, a na koniec podarowały mu siatkę z owocami. Potem zatrzymał kierowcę przestronnego jeepa.
Na dworzec autobusowy udało nam się więc dotrzeć w miarę szybko, cóż z tego, skoro do najbliższego autobusu do Muscatu, pozostawały dwie godziny oczekiwania w cieniu okrągłego przystanku otoczonego nieznośnym skwarem. Obok nas było tu kilku innych podróżnych, odzianych w tradycyjne omańskie stroje, którzy po krótkim czasie, kalkulując liczbę oczekujących, zaproponowali nam zrzucenie się na taksówkę. Przy wybranym samochodzie trwały najpierw zacięte targi, kierowca i przyszli pasażerowie wydawali się krzyczeć na siebie nie na żarty, a nawet obrażać się, wędrując już niby definitywnie w kierunkach, z których nadeszli, w końcu jednak doszli do kompromisu. Zapłaciliśmy za transport bajecznie mało, coś w granicach ceny za autobus. I przy okazji pozbyliśmy się iluzji, jako by Oman, nie będąc przecież krajem stricte turystycznym, nie zdzierał kasy z zielonych turystów , dla których ceny taksówek są co najmniej cztery razy większe(!)
W porze późnego popołudnia dotarliśmy w znajome tereny, tuż obok hotelu, w którym spędziliśmy drugą omańską noc. Była tu wypożyczalnia aut, przychylna nam pomimo papierkowej niekompletności, więc bez wahania udaliśmy się właśnie do niej. Skutek- samochód na ostatnie dwa dni wojaży po pustynnym kraju. O zmroku przejechaliśmy przez stary Muscat, wrażenie pozostawił niezatarte, z lewej strony ciepłe fale Morza Arabskiego, uderzające o poszarpane skalne wybrzeże, z drugiej- kwiecisto- palmowa soczystość pięknych ogrodów, o które w takich warunkach trzeba dbać z wzmożoną troską, bogactwo wysokich budynków i domów z jasnego kamienia, gdzieś na horyzoncie gasnące czerwone słońce jak ostatni akcent wieńczący piękne arcydzieło. Nie trzeba było rozwiniętej wyobraźni, by się poczuć jak postać z baśni ,,,Tysiąca i jednej nocy”. Albo z kreskówki ,,Alladyna”, jeśli ktoś tych pierwszych nie kojarzy…

Było już dawno po zmroku, gdy znaleźliśmy odpowiednie miejsce pod namiot. Tym razem padło na miejscową plażę w miasteczku Quriat. Rozbijaliśmy się niespiesznie, w towarzystwie tubylców przechadzających się w ostatnim przed nocą spacerze po ciepłym piasku. Nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi, toteż wkrótce zasnęliśmy, nie mniej spokojnie niż we własnym domu.

1 maja/wtorek

PUSTYNIA, KTÓRA ŁĄCZY SIĘ Z MORZEM

 

Poniżej nadbrzeżnego miasta Sur we wschodnim Omanie znajduje się jeszcze jedna, niewielka powierzchniowo ( dwanaście i pół tysięcy  kilometrów kwadratowych) pustynia o nazwie Wahiba Sands. Przy odpowiednim świetle jej piaski nabierają odcieni czerwieni, sięgając przy tym aż do morskiego wybrzeża. Chcąc przyjrzeć się z bliska temu zadziwiającemu cudowi natury, ruszyliśmy na spotkanie wysokim wydmom. Po kilku godzinach jazdy upał był nieznośny na tyle, że zdecydowaliśmy się na skok w bok w objęcia zimnych fal. Wybrzeże mieliśmy po naszej lewej stronie, dzieliło nas od niego może sto metrów, więc skręciliśmy na piaszczystą drogę wiodącą na dzikie plaże. Niestety! Grunt okazał się tu zbyt grząski dla naszego samochodu; o kontynuowaniu przed siebie nie było mowy, więc zaczęliśmy cofać na asfaltową drogę… Bez skutku! Każdy ruch opon zakopywał nas jeszcze głębiej. Utknęliśmy w piachu w nieznośnym skwarze i kombinowaliśmy co dalej. W momencie, gdy Mariusz popychał auto, a ja kręciłam kierownicą, nadeszła niespodziewana pomoc. Ekipa młodych mężczyzn, chyba rybaków ( sieci na pace terenowego samochodu), zatrzymała się obok nas, wyskoczyła ze środka, wyciągnęła grubą linę, przyczepiła jeden wóz do drugiego, ruszyła, popchała, pociągnęła i …było po wszystkim. Potem panowie równie szybko zwinęli swe manatki, siebie samych i odmawiając przyjęcia zapłaty za ratunkową akcję, żegnani tysiącem ,,dziękuję”- pojechali w swoją stronę. I my uczyniliśmy to samo, nie rezygnując bynajmniej z planu  ,,plażowania”. Kilkanaście kilometrów dalej znaleźliśmy bitą drogę, i z dala od ciekawskich oczu zakosztowaliśmy kąpieli w ciepłym morzu. Fale były zbyt silne, aby porządnie popływać, ale nie przeszkadzało nam to zupełnie. Popraliśmy brudne ubrania, wyleżeliśmy się na ciepłych kamieniach, daliśmy się kołysać morzu, zmykając przed małymi meduzami, które Bóg raczy wiedzieć czym mogły nas pokąsać.

  Pod wieczór z racji sporej liczby kilometrów dzielącej nas od Muscatu ( skąd następnego wieczoru odlatywaliśmy  z powrotem) zawróciliśmy w jego kierunku, i znalazłszy kawałek płaskiej ziemi na klifowym wybrzeżu, rozbiliśmy namiot. Wkrótce potem zaszło słońce, nas też znużyło czuwanie i w skwarnej nocy odpłynęliśmy w krainę snu, przy rytmicznych uderzeniach fal o płaskie skały.

2 maja/środa

OSTATNI DZIEŃ W UPALNYM OMANIE

 

O poranku, nie mając już zapasów prowiantu, zatrzymaliśmy się w pierwszej lepszej knajpce na śniadanie. Od kilku już dni naszym głównym menu były zawijane kanapki ( czy też raczej naleśniki) z kurczakiem i warzywami, a do tego koktajl ze świeżych zimnych owoców. W całym Omanie takich przydrożnych knajpek było na pęczki, a serwowane przezeń przekąski, ciepłe i zimne napoje, desery z owoców, były bardzo tanie.
Gdy nasyciliśmy pierwszy głód, upał wzmógł się już na dobre. Postanowiliśmy tego dnia pójść na spacer w głąb kilku kanionów znajdujących swe ujście na brzegu morza, lecz zważywszy na temperaturę, plan ów wydał się nagle mało realny. Mimo to, o dziewiątej rano, w upale sięgającym już z pewnością trzydziestu pięciu kresek , ruszyliśmy w drogę. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że kanion wypełniony jest wodą. Krystalicznie czystą, słodką wodą! W pustynnym kraju brzmi to niemal jak omam. Co prawda w zieleni wokół nas tliły się jakieś maleńkie osady, a że byliśmy w kraju muzułmańskim, nie wypadało rozbierać się i wskakiwać do kąpieli ( szczególnie mnie, okrytej tu normalnie chustą), lecz nie mogliśmy się powstrzymać. To było najlepsze miejsce do pływania, jakie kiedykolwiek widziałam! Tak więc po chwili wahań zażyliśmy kąpieli w cudownie przezroczystej tafli, w ciepłej wodzie, z której uroków nikt oprócz nas nie korzystał.

Po południu byliśmy już w stolicy Omanu, w pobliżu której również przejeżdżaliśmy się morskim wybrzeżem. Gdzieś w małej, odludnej wiosce, zapomniawszy o Bożym świecie, zorientowaliśmy się nagle, że nie mamy już prawie paliwa. Stanęliśmy na poboczu, poszliśmy coś zjeść do małego baru, i pytaliśmy odwiedzających, czy nie znają kogoś, kto ma mały zapas w baku. Niestety nikt taki się nie znalazł. Na szczęście dwóch młodych chłopaków zaoferowało, iż pojadą po benzynę do Muscatu, a potem przywiozą nam pełny bak. Oczekując na ich powrót, rozsiedliśmy się wygodnie na krawężniku w cieniu rozległego drzewa w małej wiosce, obok nas przechadzały się kury z zapałem szukające czegoś do jedzenia, a z dalsza obserwowali nas cisi mieszkańcy. Po chwili udało nam się złapać kontakt z niektórymi z nich, jednak nie mówiliśmy w ani jednym wspólnym nam języku. Próbowałam zachęcić miejscowe kobiety, by dały mi się sfotografować; tłumaczyłam na migi, że pokażę mamie, siostrom i ciotkom, jak piękne są ich stroje ( to jest oczywiście prawdą!) , ale na nic się to zdało… Aż do momentu naszego odjazdu, pilnie strzegły przed błyskiem aparatu swych strojów i twarzy.

Wieczorem oddaliśmy samochód, ucinając sobie długą pogawędkę z pracującym w wypożyczalni chłopakiem. Pytał nas o Europę, do której miał zamiar wybrać się w niedługim czasie. Potem poszliśmy po raz ostatni napełnić żołądki pyszną omańską strawą i złapaliśmy taksówkę na lotnisko. Ostatni obraz Omanu to szybka, dużo za szybka jazda taxi-busem przez gąszcz różnokolorowych świateł ulicy, slalom pomiędzy innymi uczestnikami ruchu, głośna rytmiczna arabska muzyka i ciepły, upalny wręcz wiatr wciskający się do wnętrza przez uchylone okna. A potem noc w namiocie na rozgrzanej ziemi, huk przejeżdżających samochodów i oczekiwanie na ławce, na której dziesięć dni wcześniej siedzieliśmy pełni obaw, co czeka nas w tym tajemniczym pięknym kraju…

3 maja, czwartek/4 maja, piątek

WITAJ TURCJO!

 

Po całodziennym lataniu, z przesiadką w Katarze, w porze zmierzchu dotarliśmy do Istambułu. Mogliśmy wrócić na noc do znajomego hostelu, jednak przeczytawszy wcześniej, iż w Turcji bardzo popularne są nocne autobusy, postanowiliśmy poszukać jednego z nich zmierzającego do odległego o sześćset pięćdziesiąt kilometrów miasta Denizli, w pobliżu którego leżą białe, wapienne tarasy z basenami termalnymi o nazwie Pamukkale, stanowiące w mojej głowie jedną z tych rzeczy, które muszę zobaczyć zanim umrę ( jest ich jeszcze dużo więcej, a jakże…) Wsiedliśmy więc w autobus, który kosztował 55 llirów ( 23 euro). A potem daliśmy się ukołysać do snu rytmicznej jeździe. Nad ranem zaserwowano kawę z ciastkami, co pozwoliło naszym zmęczonym organizmom obudzić się i podziwiać widoki za oknem. Odkryliśmy, że zieleń, rosa na trawie i chłód poranka są prawdziwym wytchnieniem w porównaniu z suszą surowej pustyni. Zaczęło cieszyć nas, że i my mieszkamy w podobnym tureckiemu klimacie.

Gdy dzień obudził się już do końca, a nieśmiałe promienie słońca zastąpiło prawdziwe grzanie z nieba, dotarliśmy na peryferie Denizli, gdzie zatrzymywał się nasz autobus. Po wyjściu na zewnątrz, transport do celu naszej podróży, nie dał na siebie długo czekać. Pewien jegomość zaproponował nam nie tylko przewoźnika, ale i nocleg na tanim polu namiotowym. Na miejscu stargowaliśmy z jego właścicielem cenę pokoju w miłym hotelu z basenem, za który zapłaciliśmy 40 lirów (co równa się17 euro). Objąwszy przytulny pokój w posiadanie, natychmiast skorzystaliśmy z jego wygód, czyli łazienki i po orzeźwieniu całej naszej trójki, wyruszyliśmy przed siebie, na zwiedzanie bielutkiego Pammukale. To miejsce jest naprawdę wyjątkowe, i pomimo tłumu nawiedzających go turystów, można znaleźć jakiś ustronny punkcik i napawać się do woli jego tajemniczością. Zwiedzanie odbywa się na bosaka, z racji płynącej po skałach wody, co jakiś czas natrafia się też na basenik, w którym można zanurzyć się aż po szyję ( na siedząco). Nasz syn nie dał się długo namawiać ; słońce rozochociło się już na dobre, zapraszając do orzeźwiającej kąpieli. Maks zanurzył się więc w ciuchach we wodzie i naśladował ,,koparkę”, wydobywając z dna baseniku sypkie, białe wapno… My zostaliśmy na brzegu, bo zapomnieliśmy kąpielowych strojów. Wydawało się nam, że w muzułmańskiej Turcji nie wypada tak paradować w miejscach publicznych, jednak najwidoczniej grubo się pomyliliśmy. Wczesnym popołudniem, wdrapawszy się na sam szczyt tarasów Pamukkale, zwiedziliśmy za jednym zamachem ruiny pozostałe po starożytnym mieście Heliopolis. Jak to powiedział mój mąż-laik- ,,sterta kamieni”, lecz jednak sterta robiąca wrażenia wymyślnymi ornamentami i rzeźbieniami, które można było dostrzec pośród zarośniętego rumowiska. Wśród tej sterty – niemalże nienaruszony amfiteatr, po którym można do woli spacerować.

Popołudnie spędziliśmy zaś bycząc się w hotelu. Zrobiliśmy wielkie pranie brudnych ciuchów, które następnie rozwiesiliśmy na balkonie na linkach do namiotu. Potem pozostało nam już tylko pływanie w hotelowym basenie i rozmowy z innymi turystami, w tym zwłaszcza z jedną Japonką okrążającą świat w rok. Wieczorem wyszliśmy na jeszcze jeden spacer, kupiliśmy bilet na autobus do nadmorskiej Antalyi i za jednym zamachem, do Kapadocji oraz zapłaciliśmy zaliczkę za pokój w Goreme. Potem jeszcze raz przeszliśmy się obok białych tarasów, tym razem oświetlonych tu i ówdzie neonami. Spotkaliśmy obok nich wycieczkę Polaków z naszego rodzinnego miasta, pogadaliśmy krótką chwilkę, w czasie której Maksiu usnął w ramionach taty, i sami już nieco zmęczeni, wróciliśmy wyspać się w hotelu.

5 maja ,sobota/ 6maja, niedziela

NAD TURECKIM WYBRZEŻEM

 

Sobotni poranek był pełen słońca. Po śniadaniu w przytulnym hotelu, wsiedliśmy do busa jadącego z powrotem do Denizli, skąd mieliśmy wykupiony bilet do Antalyi (cena biletu wynosiła jakieś 10 euro). Na dworcu przyszło nam czekać jakąś godzinkę, w czasie której nasz syn zawarł liczne nowe znajomości. Dostał również cały zapas słodkich ciastek na drogę od jednego z oczekujących tu kierowców autobusów. Wkrótce i my zajęliśmy swoje miejsca w wygodnym pojeździe, a po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. Nasz plan zakładał wypożyczenie samochodu, pojechaliśmy więc miejskim autobusem do dzielnicy, która słynie z tego rodzaju usług. I znaleźliśmy to, o co nam chodziło- autko co prawda w stanie kiepskim, ale za to w bardzo okazyjnej cenie- 50 tureckich lirów (20 euro). Od razu pomknęliśmy nad morze, choć trafienie nad jego brzeg z gąszczu nieznajomych uliczek, bez urządzenia nawigacyjnego, ani dokładnej mapy okolicy, nie należało do łatwych. Kiedy już udało nam się zostawić miasto za sobą, zadaliśmy sobie pytanie jak teraz wrócimy, by oddać samochód, jednak nie musieliśmy udzielać na nie natychmiastowej odpowiedzi,  toteż szybko uleciało w niepamięć… Tymczasem czekało na nas morze! Całkiem różne od tego w Omanie. Przejeżdżaliśmy przez zalesione pagórkowate tereny, a czysto-błękitna tafla raz po raz połyskiwała po naszej lewej stronie. Co jakiś czas wyłaniały się przed nami znaki wskazujące zjazdy do nadmorskich miejscowości, a obok nich mozaika reklam kurortów wypoczynkowych. Zjechaliśmy do jednej z nich, która wydała się nam położona nieco bardziej na uboczu. Fethiye, do której trafiliśmy, okazała się spokojną turystyczną osadą, w której bardzo popularne były domki na drzewie. Ciasne uliczki pełen tu były bujnej roślinności i zapachu dobrej nadmorskiej kuchni. Nad brzegiem morza przechadzało się niewiele osób, zmierzchało i było zdecydowanie zbyt chłodno na pływanie. Rozłożyliśmy karimatę na maleńkich kamyczkach, które zastępowały tu piasek. Poszliśmy zamoczyć stopy w chłodnej wodzie, a potem zjedliśmy kolację na świeżym powietrzu.

O zmroku czas było nam zmywać się z turystycznej osadki i szukać ustronnego miejsca pod namiot (tym razem postanowiliśmy, że nie odpuścimy, ale użyjemy go w Turcji po raz pierwszy)… Wyjeżdżając z wioski, zobaczyliśmy duży znak ze strzałką: ,,Ognie Chimery”. Cóż za zbieg okoliczności! Kiedy przed wyjazdem oglądaliśmy podróżniczy film o tym kraju, przemknęło nam przez myśl żeby je zobaczyć, ale potem zapomnieliśmy sprawdzić gdzie się znajdują. A tu proszę!

Po ciemku poszliśmy więc na spacer pod górkę, u którego kresu czekały na nas niegasnące języki ognie buchające wprost z wnętrza ziemi. Ludzie przycupnęli wokół nich, grając na gitarach, pijąc wino, snując różne opowieści , całując się… Niektórzy wychodzili z wielkimi plecakami zaopatrzonymi w karimaty, widocznie zamierzali spędzić tu noc. My jednak wkrótce zeszliśmy w dół, niemal w zupełnej ciemności. W kolejnej miejscowości, minąwszy oświetlone kurorty, znaleźliśmy w końcu mało uczęszczaną drogę nad poszarpanym brzegiem morza. Mały spał już dawno na tylnym siedzeniu samochodu, my wywlekliśmy na zewnątrz dwie karimaty i śpiwory, po czym odpłynęliśmy w krainę Morfeusza na jakieś cztery godzinki…aż do czasu gdy tuż obok naszych głów przejechały dwa jeepy pełne turystów powracających zapewne z jakiejś imprezy… Nazajutrz obudziliśmy się mimo wszystko względnie wypoczęci.

Wróciliśmy do Antalyi, by oddać samochód, któremu po drodze uszło całe powietrze z jednej z opon. Dopompowaliśmy ją na stacji benzynowej, co pozwoliło jej ujść niezauważonej przy oględzinach szefa wypożyczalni, przestawiliśmy się z powrotem na transport publiczny i po dotarciu na dworzec, wsiedliśmy w autobus do oddalonego o ponad pięćset kilometrów miasteczka Goreme, serca Kapadocji. Za tę niemal 600- kilometrową przejażdżkę, zapłaciliśmy ok.25 euro od osoby.

 

 

7 maja, poniedziałek

LABIRYNTY KAPADOCJI

 

  Kapadocja jest miejscem niesamowitym. Nawet po zmierzchu widać było tę jej niezwykłość. Miasteczko Goreme z pozoru takie jak tysiące innych, po dokładnym przyjrzeniu się, odkrywa przed nami mnogość spiczastych skał, wystających spomiędzy budynków. Te skałki są zaadaptowane pod okoliczne hotele i restauracje. Wokół miasta ciągną się kilometrami te, w których w dawnych czasach mieszkali ludzie. Jedni z pierwszych Chrześcijan znaleźli tu bezpieczny azyl, wykuwając w skałach kościoły, do dziś ozdobione kolorowymi malowidłami. Przyjechaliśmy tu nocą i od razu udaliśmy się do zamówionego przez nas uprzednio hotelu, gdzie miał czekać na nas dwuosobowy pokoik w cenie ok. 20 euro. Na miejscu nie obyło się jednak bez problemów, bo właściciel stwierdził, że za taką cenę możemy dostać co najwyżej ,,dormitory room” z dziesięcioma łóżkami. Nie ilość gości w pokoju była tu wszak największym problemem ( pierwszą noc w Istambule spędziliśmy przecież w trzydziestoosobowym towarzystwie), ale umowa, jaką zawarliśmy z gościem w Pammukale. Mariusz wziął do ręki telefon i zaczęła się pogawędka na temat tego kto co komu obiecał i ile miało to kosztować. Ostatecznie dostaliśmy z powrotem zaliczkę i w towarzystwie wieczornego deszczyku, około godziny dwudziestej drugiej, ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca do spania. Aby nie przedłużać tragizmu naszego ówczesnego położenia, dodam, że kolejny hotelik znaleźliśmy bardzo szybko. Kosztował 50 lirów ( czyli ustalone wcześniej 20 euro). Nazajutrz z samego rana ruszyliśmy na zwiedzanie skalnych labiryntów. Pogoda była w kratkę- to mżyło, to jarzyło. Zahaczyliśmy jeszcze o kafejkę internetową, żeby zamówić bilety na samolot z dalekiego wschodu Turcji, który chcieliśmy odwiedzić, do Istambułu, i zaoszczędzić sobie tym samym niemal dwóch tysięcy kilometrów do przebycia drogą lądową. Po opuszczeniu miasteczka szliśmy w kierunku spiczastych skałek, które wydawały się zajmować tu nieskończone połacie ziemi. W większości z nich dało się dostrzec maleńkie okienka i drzwi, świadectwo tego, że kiedyś były zamieszkane. To po prostu wymarzone miejsce na zabawę w chowanego. Ciekawość prowadziła nas do każdego z większych otworów, a potem odkrywaliśmy wnętrza pomysłowych domków. Choć ich piętra pięły się wysoko w górę, zazwyczaj nie mogliśmy odnaleźć wejść prowadzących wyżej, naruszonych widocznie przez ząb czasu. W środku znajdowaliśmy za to obszerne sale i mniejsze spiżarnie, tu i ówdzie jakieś malowidło na ścianach, wykute w skale podwyższenia okalające pomieszczenia ( ławy, stoły, może coś w tym guście). Niegdyś mogło tu być bardzo przytulnie, w czasach współczesnych turyści urządzili sobie tu niestety  ustronne latryny.

Spacer po tych terenach wydawał się nigdy niekończącą przygodą. Wychodziliśmy na okoliczne wzniesienia, a których dało się sięgnąć wzrokiem jeszcze dalej, a potem zbiegaliśmy z nich szybko, uciekając przed deszczem. Największa ulewa zastała nas w momencie, gdy zbliżaliśmy się do jednego z okrytych parawanem przydrożnych sklepików pośród skał. Weszliśmy do środka i zamówiliśmy butelkę wina po dwadzieścia lirów. Jakie było nasze zdziwienie, gdy sprzedający oznajmił, że na miejscu kosztuje ona więcej niż na wynos. W każdym razie zaczęliśmy się targować i po krótkiej chwili stanęła przed nami na stole zamówiona butelka i dwa kieliszki. Maks dostał owocowego shake’a, których nieprzyzwoite ilości pijemy zawsze podczas podróży w cieplejsze kraje. Ulewa zelżała, a my ruszyliśmy dalej. Po drodze weszliśmy do kościoła w skale, którego piękno pozostało prawie nienaruszone pomimo upływających stuleci. Nasz spacer trwał aż do zmierzchu, kiedy to dotarliśmy z powrotem do Goreme. Nie zwiedziliśmy niestety podziemnych miast, z których znany jest ten region, bo czas gnał nas na Wschód, który nie dość, że nie cieszy się dobrą sławą wśród turystów, to jest wręcz przez większość z nich postrzegany jako obszar bardzo niebezpieczny…

8 maja, wtorek/9 maja, środa/ 10 maja, czwartek/11 maja, piątek

NA ,,DZIKIM” WSCHODZIE

 

Tym razem znów wybraliśmy podróż autobusem, całonocną przejażdżkę z Goreme do miasta Kars, na dystans tysiąca kilometrów. Mały spał wybornie, my obudziliśmy się nieco powykrzywiani, ale widoki z okna w mig zrekompensowały nam niewygody nocy. Okolica była przepiękna. Otaczały nas delikatne zielone pagórki poprzecinane wartkimi strumykami. Nie widać było żadnych ludzkich osad. Słońce tyle co wschodziło nad horyzont, pozłacając krajobraz jednym z najpiękniejszych rodzajów światła. Gdy w końcu dotarliśmy do Kars, dworzec autobusowy na obrzeżach miasta nie pozostawiał złudzeń, że rzeczywiście znaleźliśmy się prawie na końcu świata. Od razu natknęliśmy się tu na grono przyjaznych taksówkarzy szukających zarobku, i rzeczywiście jednemu z nich udało się tego ranka wyciągnąć od nas nieco grosza. Daliśmy się namówić na wycieczkę do ruin  miasta Ani, średniowiecznej stolicy Królestwa Armenii. Cała przyjemność kosztowała nas 115 lirów (ok.50 eur0), ale było warto. Średniowieczne ruiny robią wrażenie. Niegdyś znane były jako ,,Miasto Tysiąca i Jednego Kościołów” i tę jego cechę z łatwością zauważyć można nawet współcześnie. Wchodząc do ogromnych kościelnych budynków, które z biegiem czasu zostały częściowo przekształcone na meczety, nie można nie zauważyć kunsztu, z jakim zostały one wzniesione. Spacerując od jednego do drugiego budynku  przechodzi się przez wydeptane ścieżki pokryte zieloną trawą, naokoło wznoszą się góry bez drzew, klimat tu jest ostry, bo znajdujemy się na wysokości około tysiąc siedmiuset metrów n.p.m. Tuż obok Ani jest niewielki wąwóz, za którym rozciąga się już Armenia. Na jednej ze ścieżek Maksymilian odskoczył nagle jak rażony piorunem: ,,Mama! Wąż!”. Po chwili wszyscy zobaczyliśmy dobrze zakamuflowanego gada, który odpełzał sobie spokojne w nieznane. To bez wątpienia była żmija.

Po południu pojechaliśmy do Kars, gdzie znaleźliśmy nocleg za 40 lirów (17 euro). Na miejscu pozwiedzaliśmy nieco okolicę, podpatrując codzienne życie mieszkańców miasta, wyszliśmy też na zadbane pozostałości zamku w Kars, skąd rozciągała się szersza perspektywa na samo miasteczko i jego okolice.   Następnego poranka kupiliśmy bilet do Dogubayazit. Na miejscu do razu znaleźliśmy hotel, żeby potem nie zajmować się jego poszukiwaniem pod koniec dnia, kosztował niewiele, bo 30 lirów (12 euro), ale stan naszego pokoju był raczej opłakany. Zaraz też opuściliśmy go, aby zwiedzić piękną okolicę. Pojechaliśmy busem w kierunku irańskiej granicy, skąd pieszo poszliśmy do znanego w okolicy krateru po meteorycie. Po drodze zatrzymał nas posterunek żołnierzy, którzy pouczyli nas, aby nie  pstrykać tu zdjęć na prawo i lewo ( czego niestety nie wyegzekwowali i na szczęście nie zauważyli nawet przy użyciu lornetek). Oprócz dziury w ziemi otoczonej zasiekami było to bowiem wiele wdzięczniejszych miejsc do fotografowania. Mam na myśli zwłaszcza potężny Ararat, górę na której zatrzymał się Noe wraz ze swą Arką, piękny ośnieżony szczyt wznoszący się na wysokość pięciu tysięcy stu dwudziestu dwóch metrów n.p.m, który zwykle ukrywa się w chmurach. Tym razem odsłonił przed nami swe piękno… Pod wieczór poszliśmy na kolejny spacer. Chcieliśmy zwiedzić pałac Ishak Pasa Sarayi, oddalony o jakieś pięć kilometrów od Dogubayazit. W połowie wycieczki zaczęło jednak zmierzchać, więc zawróciliśmy odkładając wycieczkowe plany na kolejny dzień. Po drodze zagadaliśmy za to żołnierza pochodzącego z okolic Antalyi, co bardzo tęsknił za swymi rodzinnymi terenami i zwierzał się nam z nudy żołnierskiej egzystencji… Do pałacu dojechaliśmy nazajutrz małym busikiem. Zwiedziliśmy go dość pobieżnie, po czym wróciliśmy do miasta, żeby złapać autobus do Van. Na miejsce dojechaliśmy pod wieczór, zjedliśmy pyszną kolację w jednej z restauracji i na szybko podjęliśmy decyzję, że ruszamy do miejscowości Yuksekowa, położonej w górach tuż przy granicy z Irakiem i Iranem. Jechaliśmy w nocy, nie wiedząc co czeka nas na miejscu, w tereny zupełnie odludne pod względem turystycznym. Odwiedzane przez nas miejsca zamieszkałe były przez Kurdów, którym zdarzyło się nawet uprowadzić kilku turystów ( to było na stokach Araratu). Ciut się obawialiśmy, ale z doświadczenia wiedzieliśmy, że im mniej turystów, tym łatwiej można zbliżyć się do mieszkańców odległych terenów. Wiedzieliśmy, że wspaniała przygoda może czekać na nas dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tak też stało się i tym razem. W busie oprócz Maksia jechało jeszcze jedno dziecko, mała, może sześciomiesięczna dziewczynka z rodzicami. Podczas postoju dzieci magnetyczną siłą ciągnęły ku sobie, i tak z pomocą mowy ciała, zawarliśmy nową znajomość. Po kilku minutach tata dziewczynki podał Mariuszowi swój telefon, w którym ten usłyszał głos nauczyciela angielskiego, jego znajomego, oznajmujący że dla naszego współpasażera i jego rodziny wielkim zaszczytem byłoby móc nas ugościć tego wieczoru. Oczywiście że na to przystaliśmy! W obszernym i zadbanym domu dostaliśmy pięć materaców do  spania i zjedliśmy pyszną kolację na podłodze w kuchni . Rano nasi gospodarze przygotowali tradycyjne śniadanie, mogliśmy spróbować zrobionego przez nich miodu, świeżych jajek i śmietany prosto od krowy. Potem pożegnaliśmy się z panią domu i dziećmi, pan domu  natomiast zaprowadził nas do szkoły na spotkanie z nauczycielem angielskiego ( mało kto władał tam językiem obcym, a chcieliśmy choć trochę dowiedzieć się o życiu w Yuksekowej). W szkole nasze przybycie było wydarzeniem miesiąca:) Dzieci otoczyły nas tłumnie pytając czy mogą pokazać Maksiowi swoje klasy. Zostaliśmy przyjęci w pokoju nauczycielskim i ugoszczeni herbatą. Nauczyciele pytali nas o szczegóły naszej podróży, a my odpowiadaliśmy przy pomocy tłumacza. Anglista zaoferował nam obiad w swoim domu, zaproponował też żebyśmy zostali u niego przynajmniej dwa tygodnie. Chciał zorganizować lekcję na temat polskiej kultury:) Niestety, nie pierwszy raz podczas tej podróży, dał się nam we znaki brak czasu. Już nazajutrz mieliśmy samolot z Van, więc pojechaliśmy jeszcze małym busem zwiedzić trochę górską okolicę, a potem okazją wróciliśmy do miasta. Tego samego dnia pojechaliśmy z powrotem do Van, gdzie napotkaliśmy na duże trudności w znalezieniu noclegu. Hoteli było tu całe mnóstwo, ale większość z nich zamknięto na cztery spusty. Nieco później dowiedzieliśmy się o trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło to miasto zaledwie sześć miesięcy wcześniej. Zniszczenia było widać zwłaszcza nocą, gdy spacerowaliśmy wśród osiedli bez światła. Były tam piękne nowoczesne bloki, duże hotele. Obok nich ludzie koczowali w namiotach, albo małych barakach. W maju w mieście było raczej chłodno jak więc musieli sobie radzić przez całą zimę?

 

 

12 maja, sobota

W DRODZE DO DOMU…

 

Nad ranem opuściliśmy miasto i złapaliśmy autostop na lotnisko. Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilkę do odlotu, pojechaliśmy nad brzeg potężnego jeziora Van. Popołudnie również spędziliśmy nad brzegiem, tym razem Morza Marmara, nad którym leży Istambuł. Natrafiliśmy na rodzinny festyn, na którym można było kupić tradycyjne tureckie potrawy od kobiet tworzących coś na kształt ,,koła gospodyń” i najedliśmy się nieprzyzwoicie. Podpatrywaliśmy amatorów ciekawej dyscypliny strzelania z wiatrówek do butelek pozawieszanych nad powierzchnią morza (jak się w taką trafiło to szkła oczywiście leciały do wody). Odwiedziliśmy wszystkie okoliczne place zabaw, aż w końcu nadeszła godzina powrotu na lotnisko. Lot mieliśmy o trzeciej w nocy, do pierwszej akumulatorki naszego dziecka nie chciały wcale się wyładować po męczącym skądinąd dniu, padły dopiero w samolocie… Podróż dobiegła końca. Zapamiętaliśmy z niej szczególnie kurdyjską rodzinę, której byliśmy gośćmi, rodzinę u której jedliśmy na pustyni w Omanie, życzliwość naszych autobusowych współpasażerów. Jednego byliśmy pewni- podróżowanie z dzieckiem nabiera całkiem nowego wymiaru i choć może być czasami niebezpieczne i męczące, to warto brać ze sobą Małych Odkrywców Świata.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u