Oman i Zjednoczone Emiraty Arabskie – Anna Kocot

Anna Kocot

Termin: 28.01 – 9.02. 2006

Trasa: Dubaj – Hatta/Al Wajajah – Muscat – Sur – Khasab – Khor As Sham – Nizwa – Bahla – Jabrin – Salalah – grób Hioba – Murghsail – Wadi Dharbat – Barka – Nakhal – Ain A’Thawwarah

Ali Baba i 40 inwestorów

Opinie na temat Dubaju są podzielone – dla jednych jest on wielkim centrum biznesu, bijącym sercem światowego kapitalizmu i Mekką zakupoholików, dla innych miastem XXII wieku, jednocześnie Nowym Jorkiem i Szanghajem Bliskiego Wschodu, metropolią na styku oceanu i pustyni, w której niemożliwe staje się codziennością.

Należę do grupy zwolenników tego dynamicznego, pełnego rozmachu, energii i przepychu miasta, w którym dzięki śmiałym zamysłom rządzącego nim emira Maktouma udało się to, czego nie osiągnięto swojego czasu w ZSRR – ujarzmiono przyrodę budując pola golfowe na pustyni, skonstruowano budynki rzucające wyzwanie innym światowym metropoliom – wystarczy wspomnieć o Burj Al Arab – najwyższym (321m) i najdroższym hotelu świata, sąsiadującym z nim Jumeira Beach Hotel o ekstrawaganckich, falistych kształtach, o znajdującym się w sercu miasta hotelu Sheraton Deira w kształacie gigantycznego geometrycznego lustra, czy o budowanym aktualnie najwyższym wieżowcu świata. Dubaj próbuje przekroczyć wszelkie bariery, jest to miasto, w którym wszystko jest, albo w najbliższym czasie będzie „naj…”.

Dubaj olśniewa przybysza od pierwszej chwili po przylocie. Lotnisko – hipernowoczesny pałac oszałamia nawet wytrawnego podróżnika zarówno wielkimi przestrzeniami, jak i ich wystrojem. Tłumy przyjezdnych transportowane są bezszelestnie ruchomymi chodnikami, które przenoszą ludzi między kolejnymi gigantycznymi halami ozdobionymi biało – złotymi kolumnami w stylu „król słońce”, alejami ponad 30-metrowych, podświetlanych palm, wielkimi mozaikami przedstawiającymi najmodniejsze sporty w emiratach. Następnie schody ruchome, a raczej ich wielopiętrowe, szklane, przepastne szyby, zabierają pasażerów do ogromnych, lśniących hal odprawy celnej, do której wieloosobowe rodziny arabskie dowożone są specjalnymi powiększonymi meleksami. Po załatwieniu formalności można wydostać się poza lotnisko, gdzie na przyjezdnych czekają dantejskie wprost tłumy przedstawicieli firm i hoteli. Scena przypomina krach na giełdzie nowojorskiej w 1929 roku – ścisk, przepychanie, nawoływania… Po przybyciu do hotelu odkrywam jeszcze jedną lokalną ekstrawagancję – telefon w łazience. Przydał się, jak przekonałam się później, gdy zamówiłam budzenie na 5.30. Po raz pierwszy zadzwonił telefon w pokoju, po raz drugi w łazience (żebym nie przysnęła na sedesie)))))).

Ciekawostką dzielnicy Deira, w której mieszkałam, jest również to, że ze względu na bliskość lotniska, co kilka minut około 80 metrów nad głową przelatuje jakiś Boeing lub Airbus. Tak po prostu – w centrum miasta. O merkantylizacji życia w emiratach świadczy również to, że po raz pierwszy, będąc już wcześniej w ponad 10 krajach muzułmańskich, widziałam automat z colą obok meczetu. W Dubaju nie można zobaczyć pracującego Araba – poruszają się oni po mieście w limuzynach z przyciemnianymi szybami, budując swoją wersję kapitalizmu rękami przybyszów z Azji – głównie Indusów, Pakistańczyków, Filipińczyków, Bangladeszczyków. To ich właśnie można zobaczyć na budowach, w sklepach, hotelach, autobusach. Choć miasto stanowi istną wieżę Babel narodów, bez trudu można się porozumieć – wszyscy znają angielski. Wszystkie napisy i rozkłady jazdy również podane są w dwóch językach. W restauracjach królują kuchnie całego świata.

Dubaj stanowi wielki plac budowy – jadąc autobusem do dzielnicy Jumeira przez cały czas poruszałam się wśród wykopów i grajdołów, taki sam kreatywny nieład panuje również wokół samego Burj Al Arab. Taki niby wielki Dubaj, a autobus wlekł się przez godzinę za traktorem. Można powtórzyć za braćmi Golec: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco”.

W swoim wielkim pędzie ku przyszłości Dubaj nie zapomina jednak o tradycji – z wielką pieczołowitością odrestaurowywane są historyczne budynki z wieżami wiatrowymi w dzielnicy Bastakia, muzeum – dom szejka Maktouma, złoty bazar, bazar z przyprawami oraz wioska prezentująca tradycyjne poławianie pereł. Starówka jednak wydała mi się obca duchowi tego miasta – którego odnaleźć można dopiero po drugiej stronie przecinającego miasto fiordu. Creek można przepłynąć jedną z wielu lokalnych łódek noszących nazwę abra. W dzielnicy Deira warto zobaczyć przede wszystkim supernowoczesne budynki hoteli, następnie udać się do dzielnicy Bur Dubaj, w której znajduje się muzeum historii miasta. Stamtąd niedaleko już do Sheik Zayed Road – ulicy pełnej zapierających dech, lśniących, kosmicznych wieżowców. O tym, że jestem jednak na Bliskim Wschodzie, przypomina mi dopiero popołudniowe wołanie muezinów – wrażenie jest niesamowite. Przekonuję się również, że droga do luksusu wiedzie przez pakistańskie slumsy, które mijam w drodze do „Manhattanu Zatoki Perskiej”. Wśród nędznych zabudowań krążą kozy, chmary brudnych, obszarpanych dzieci, w klatkach przy domach trzymane jest bydło rogate prosto z Dalekiego Wschodu – gdybyż to wszystko mógł zobaczyć autor „Ziemi obiecanej”…

W drodze do jedynego siedmiogwiazdkowego hotelu na świecie warto zatrzymać się przy dużym, atrakcyjnym meczecie Jumeira zbudowanym w stylu egipskim. Do samej Wieży Arabskiej dojechać można zwykłym autobusem MPK – jest coś perwersyjnego w epatowaniu zwykłego ludu pracującego widokiem raju miliarderów – można popatrzyć na hotel spod oddzielającego go od drogi szlabanu, ale nie wolno go przekroczyć. Wejście pilnowane jest przez grupę ochroniarzy wpuszczających tylko gości hotelu, a wjazd na wyspę możliwy jest tylko wąską dwupasmową drogą. Na budynek można jednak popatrzyć także od strony plaży i przespacerować się wzdłuż wybrzeża Zatoki Perskiej. Wielu zwolenników ma również mieszczący się obok Jumeira Beach Hotel park wodny Wild Wadi Water Park. Zabawnym zakończeniem dnia okazuje się odpowiedź, jaką otrzymałam na zadane personelowi hotelu pytanie o nazwiska szejków, których portrety znajdują się w recepcji – zapytany o to recepcjonista z Filipin nie wiedząc oczywiście, kim są, obiecał dostarczyć mi odpowiedź później. W środku nocy pod moje drzwi wsunięto kopertę, a w niej – na papierze firmowym – nazwiska szejków.

Dawno temu, w odległej galaktyce…

Ekspresowy autobus omańskich linii ONTC przenosi mnie w inny świat – po szybkiej odprawie paszportowej w Hatta (jedyne pytanie, jakie mi zadano, brzmiało: „Czy masz papiery ubezpieczeniowe na samochód?”. Uśmiałam się, bo przyjechałam autobusem) wjeżdżam do stolicy Omanu. Muscat – miasto zanurzone w przeszłości – przypomina o czasach swojej świetności, gdy było centrum handlu z Indiami i Afryką, Dubajem średniowiecza, szeregiem imponujących twierdz broniących do niego dostępu. Miasto zamieszkuje mieszanka etniczna – oprócz Arabów mnóstwo w nim gastarbeiterów z Indii, Pakistanu itp. W odróżnieniu jednak od emiratów, Omańczycy, pomimo bogactwa płynącego ze sprzedaży ropy naftowej, nie zamknęli się w swoich opancerzonych wozach typu Hummer, ale normalnie pracują, nie wysługując się Indusami. W biurach zatrudnionych jest mnóstwo omańskich kobiet – jest to spowodowane głównie wysokimi kosztami życia – średnia płaca wynosi tylko 250 – 300 riali, choć w kraju tym nie ma podatków. Azjaci przeważnie pracują przy pielęgnacji ogrodów, restauracji zabytków, utrzymaniu czystości miast. Pieniądze z ropy (notabene droższej niż z krajów zrzeszonych w OPEC) zostały dobrze zainwestowane w rozwój kraju, infrastrukturę i edukację. Jednocześnie w kraju tym nie ma miejsca na ekstrawagancję charakterystyczną dla jego północnego sąsiada – nadal jest on skromny, tradycyjny i gościnny. Sułtan jest bardzo szanowany przez poddanych, wszyscy mówią o nim nie inaczej jak „jego wysokość” i cenią za to, że kraj rozwinął się tak bardzo podczas 35 lat jego panowania – przedtem – jak twierdzą Omańczycy – nie było nic. Lubią go także ze względu na niezwykłą skromność (sułtan Qaboos nie porusza się limuzynami w towarzystwie ochroniarzy, ale jeździ zwykłym samochodem lub chodzi na piechotę i rozmawia z ludźmi. Ponoć można go zwyczajnie spotkać na ulicy. Słyszałam również, że pracował przez pewien czas jako kierowca ciężarówki – w celu zbliżenia się do poddanych). Omańczycy są bardzo dobrze wykształceni, inteligentni – porozumiewanie się po arabsku nie jest, jak w sąsiednim Jemenie, koniecznością, ale – budzącą sympatię tubylców – rozrywką. Informacje udzielane przez nich są zawsze kompetentne – w przeciwieństwie do Jemenu. Kraj jest w zasadzie dwujęzyczny – wszystkie napisy, drogowskazy, rozkłady jazdy podane są po arabsku i angielsku, mało kto nie potrafi porozumiewać się w tym języku. Omańczycy są niezwykle otwarci, serdeczni, gościnni – często mój rachunek w knajpie płacony był przez sąsiadującego ze mną Araba, nawet bez sakramentalnego pytania „skąd jesteś?”. Również w taksówkach stosowano wobec mnie taryfę wysoce spersonalizowaną (na pytanie: „Ile płacę?” najczęściej otrzymywałam odpowiedź: „Tyle, ile chcesz”). Zapraszano mnie do domu na obiad, z którego wychodziłam obładowana prezentami, zaprzyjaźniony Omańczyk z Salalah zabrał mnie swoim samochodem na wycieczkę po okolicach miasta, często byłam podwożona przez tubylców zdumionych faktem, że idę pieszo. (Dla Omańczyka każdy zagraniczny turysta musi poruszać się po kraju wynajętym samochodem – stąd zresztą pytanie celników na granicy w Hatta. Ja budziłam zdumienie i salwy śmiechu faktem, że podróżuję autobusami i zwiedzam na piechotę.) Autostop w tym kraju przebiegał według następującego scenariusza: idę pieszo i oganiam się od tłumów kierowców chętnych, żeby mi pomóc. W końcu zmęczona walką pozwalam się podwieźć i nakarmić po drodze. Często bywałam zatrzymywana na ulicy i po chwili otoczona przez grupy kilku lub kilkunastu nawet ludzi, którzy chcieli ze mną porozmawiać.

Muscat jest miastem niesłychanie sympatycznym – przepięknie rozłożonym wokół zatoki, czystym, cichym, pełnym zieleni, zadbanych kwietników, rabatek, palm – wygląda jak śródziemnomorskie uzdrowisko, a nie stolica. Otaczają go, podobnie jak Aden w Jemenie, surowe góry pochodzenia wulkanicznego, jednak surowość ta złagodzona została morzem zieleni. Muscat jest pełen przestrzeni, za każdym okalającym port zakrętem kryje się niespodzianka – kolejna zatoczka i zabytkowy portugalski fort, ulice ozdobione są pozłacanymi latarniami w stylu „Paryż 1888”. Wśród gajów palmowych znalazły swoje miejsce maleńkie meczeciki. Zza postrzępionych skalnych pagórków wyłaniają się pełne egzotycznej roślinności parki i osiedla eleganckich, choć bardzo skromnych willi. Całość miasta sprawia wrażenie, jakby do środka Tatr wrzucić Monte Carlo i ozdobić je meczetami. W dzielnicy Muttrah (obok portu) można znaleźć białe budynki kolonialne z okresu panowania Portugalczyków, meczet irański oraz tradycyjny suk, na którym można nabyć kadzidło, mirrę, ambrę, sandał, przyprawy, egzotyczne owoce oraz mnóstwo ładnych pamiątek. Corniche, wzdłuż którego wieczorami przechadzają się tłumy mieszkańców stolicy, jest ozdobiony płaskorzeźbami przedstawiającymi atrakcje turystyczne kraju, wyłożony ozdobnymi, kolorowymi płytkami, co kilkanaście metrów znajdują się punkty widokowe zadaszone złotymi kopułami. Nocą całość jest dyskretnie podświetlana. Posuwając się wzdłuż wybrzeża można zobaczyć kolejne szesnastowieczne forty portugalskie, licznie odwiedzany przez piknikujące rodziny arabskie park Riyam, w którym znajduje się (na sztucznie zbudowanej górze) pomnik Wielkiego Kadzidła, będący równocześnie punktem widokowym. Kilka kilometrów od Muttrah znajdują się zabytkowe mury miasta oraz charakteryzujący się baśniową architekturą pałac sułtana (niedostępny dla zwiedzających). Nieckę, w której położona jest siedziba władcy, otaczają góry i forty. Dostępu od strony morza do tej części miasta bronią dwie fortece, obok których, w skałach, marynarze wielu narodowości pozostawili swoiste graffiti. Z Muttrah sąsiaduje nowoczesna dzielnica biznesowa Ruwi, w której warto zwiedzić meczet sułtana Qaboos – olbrzymi nowoczesny kompleks otoczony wspaniałymi ogrodami z fontannami. Meczet słynie z największego w świecie – zszywanego ręcznie – perskiego dywanu oraz kryształowego żyrandola. Jest dostępny dla zwiedzających między 8 a 11 rano od soboty do środy.

Gdzie się podział Sindbad?

Co prawda rodzinnym miastem słynnego żeglarza jest Sohar, ale Sur, do którego udaję się na wycieczkę, słynie z produkcji żaglowych łodzi „dhow”, za pomocą których arabscy kupcy przez wieki podbijali światowe rynki. Stocznia znajduje się przy lagunie, po drodze do której zostaję zaproszona do domu Omańczyków. Gdy przechodziłam obok jej domu, stara Arabka postanowiła mnie zaprosić do siebie, więc wysłała syna – Khalida, który zna angielski, żeby mnie ściągnął i przesłuchał. Oczywiście natychmiast zostałam otoczona przez całą rodzinę, z którą spędziłam miłe popołudnie – poczęstowano mnie obiadem i obdarowano górą prezentów (daktyle – jeden z omańskich towarów eksportowych, owoce nebiq – które nie dotrwały do powrotu do kraju, limone omani). Wyszłam obładowana ponad miarę, bojąc się pochwalić cokolwiek więcej, żeby nie dostać tego w prezencie. W pobliżu stoczni znajduje się Fatah Al Kair – siedemdziesięcioletnia olbrzymia dhow, sprowadzona niedawno z powrotem z Jemenu. Sama stocznia jest bardzo malowniczo położona w zatoce, statki nadal wykonywane są metodami tradycyjnymi. Po drugiej stronie zatoki leży urocza wioska rybacka Ayajh z latarnią morską. Okolice Sur słyną również z dwóch twierdz, które ku zdumieniu wszystkich mijających mnie taksówkarzy chcę uparcie zwiedzić na piechotę. Udaje mi się wejść do fortu Sunaysilah już po jego zamknięciu – zastałam jeszcze strażnika, ale sztuki tej nie udaje mi się powtórzyć przy twierdzy Bilad Sur. Tym razem z powrotem do miasta podwozi mnie taksówkarz, który twierdzi, że ma dziś dzień wolny i nie pracuje, a za transport mogę mu zapłacić, ile mi przyjdzie do głowy. Obok kawiarenki internetowej, do której wstępuję, otrzymuję standing ovation od wszystkich lokalnych taksówkarzy – wieści o moim uporze rozeszły się szybko w tzw. środowisku.

Sezamie, otwórz się!

Gwoździem programu tej wyprawy są fiordy znajdujące się na odciętym przez emiraty od reszty Omanu półwyspie Musandam. Lecę lokalnymi liniami Oman Air z lotniska międzynarodowego Seeb. Widoki na fiordy z lotu ptaka są zachwycające. Lądowanie w Khasab odbywa się w bazie wojskowej, co oznacza absolutny brak transportu do miasta (nie ma autobusów, taksówek, jedynie po pasażerów, którzy wykupili pakiet w omańskich biurach podróży, przyjeżdża firmowy samochód z hotelu). Radzę sobie jednak w tej sytuacji – zabieram się do miasta z Irakijczykami, którzy przyjechali tu służbowo. Z centrum idę do portu na piechotę – trasa jest przepiękna – wśród gór i rajskich gajów palmowych. Hotel, w którym się melduję (najtańszy w Khasab) znajduje się naprzeciwko zabytkowego fortu (był akurat zamknięty) oraz mariny, w której cumują łodzie rybackie. Wynajmuję motorówkę do fiordu Khor As Sham. Sterujące nią chłopaki okazują się miłośnikami demonicznej szybkości – szaleją, skaczą na falach, na dodatek mają na łódce zamontowany megafon, przez który puszczają na cały regulator muzykę arabską. Wszyscy żeglujący po okolicy nas już znają. Przybijamy do znajdującej się na środku fiordu Telegraph Island, dokonując po drodze abordażu na wielki żaglowiec wiozący turystów (nie było miejsca, żeby przybić bezpośrednio do wyspy). Podziwiam bajeczne widoki na cieśninę Hormuz, spaceruję do ruin dziewiętnastowiecznej angielskiej stacji telegraficznej, której pracownicy, w wyniku długotrwałego odosobnienia, masowo wariowali, w drodze powrotnej odwiedzam wioskę rybacką dostępną tylko od strony morza. Lekko oszołomiona piorunująco szybkim rejsem idę na spacer po zupełnie bezludnych, gęstych, niekończących się gajach palm daktylowych nawadnianych starym systemem „falajj”. Krajobrazy przypominają opowieści biblijne – zwłaszcza te sprzed grzechu pierworodnego. Trafiłam do raju już za życia. Drugi dzień, a właściwie jego połowę przed odlotem, spędzam na lokalnej riwierze – wspinam się na punkt widokowy – pozycja pod drzewem cierniowym okazuje się wymarzona w tym upale. Ze skał rozciąga się widok na całą zatokę i wejście do fiordów. Na pikniki przyjeżdża tu mnóstwo ludzi z emiratów, zwłaszcza z Dubaju, oczywiście samochodami. Częstym widokiem w tej części Omanu są skaczące delfiny. Spędzam jeszcze trochę czasu na plaży i wybieram się na lotnisko – tradycyjnie na piechotę, bo widoki na trasie prowadzącej do bazy wojskowej są tego warte. Jak zwykle, całą drogę tłumaczę się wszystkim, że idę pieszo, bo chcę, ale w końcu do samej bazy podwozi mnie rodzina z emiratów, która przyjechała do Khasab na wycieczkę. Żegnam fiordy oświetlone ciepłym popołudniowym słońcem już z powietrza – to był naprawdę „a view to kill”.

Tylko dla orłów

Kolejną atrakcją Omanu jest pustynny „szlak orlich gniazd”. Zabytkowe fortece znajdują się około 2 – 3 godzin jazdy od Muscatu, w masywie gór Hajar – droga przez góry jest atrakcją samą w sobie, pejzaże pustynne urozmaicane są oazami, wioskami, malowniczymi i dzikimi górami oraz licznymi wadi. Najciekawsze z fortów to znajdująca się pośrodku oazy Nizwa, której cechą charakterystyczną jest wielka okrągła wieża obronna oraz ozdobna kopuła meczetu. Z jej murów roztaczają się widoki na pustynię i gaje palmowe. Z Nizwy można dojechać do kolejnej twierdzy – Bahla (czytaj: Behele), niestety, będącej aktualnie w remoncie, ale okolice miasteczka warte są odwiedzenia ze względów krajobrazowych. Z Bahla można dojechać do najlepiej odrestaurowanego i najciekawszego od strony architektonicznej zamku Jabrin (Arabowie wymawiają to jako „Gibrin”). Fort pełen jest uroczych krużganków, zakamarków, tarasów, z jego górnej partii można podziwiać całą okolicę. (Do zamku wiózł mnie taksówkarz z płaczącym dzieckiem na kolanach.) Podążając na wschód od Muscatu natkniemy się na: słynący z ośmiobocznej wieży fort Barka (aktualnie zamknięty, w miasteczku można nabyć specjalność tego rejonu – chałwę) oraz zatopiony w kolorowej, egzotycznej roślinności, położony na wysokiej skale zamek Nakhal, z którego murów roztaczają się bajeczne widoki na otaczające go góry i lasy palm. Z Nakhal wiedzie dwukilometrowa, kręta, przebiegająca przez nieprzebrane gaje palmowe, droga do gorących źródeł Ain A’Thawwarah – ulubionego miejsca na pikniki Omańczyków. Same źródła zostały otoczone miniaturowym basenem, w którym można się wykąpać, dalej woda płynie już szerokim strumieniem, tworząc rzekę. Wśród gajów ukryte są rezydencje bogatych Omańczyków, ale także zwykłe domy otoczone ogrodami pełnymi bananowców, buganwilli, rododendronów. Na przystanek taksówek jadących z Barka do Muscatu zawozi mnie kustosz twierdzy – muzeum, robiąc sobie w tym celu wolne. Żałuję tylko, że nie starczyło mi czasu na zwiedzenie twierdzy Rustaq – jednej z piękniejszych w tym kraju.

Lampa Alladyna

Wybieram się do słynącego z drzew kadzidlanych, których żywicą rozpalane są wszystkie kadzidła tego kraju, rejonu Salalah znajdującego się na drugim końcu Omanu, tuż przy granicy z Jemenem. Wsiadam do jadącego z Muscatu przez 12 godzin autobusu po drodze – na przystanku w Nizwa znajduje się dla mnie ostatnie wolne miejsce. Nocny autobus wypełniają sami Pakistańczycy – z jednym wyjątkiem, który wkrótce poznam bliżej – to czarny Arab. Gdy pasażerowie wracają z popasu, mój sąsiad jest wyraźnie niezadowolony z mojego towarzystwa. Na powitanie burknął, że to jego miejsce, na co ja odburknęłam, że tu są dwa siedzenia i przez dwie godziny nie odzywaliśmy się do siebie. Jak się okazało, był to trudny początek ciekawej przyjaźni. Zdziwiło mnie, że w kraju pełnym nadmiernie uprzejmych ludzi trafił się jeden gbur. Jak się okazało – był to efekt szoku kulturowego porównywalnego z tym, gdyby do pekaesu relacji Tarnów – Rzeszów wsiadł nagle niedźwiedź polarny. Nazajutrz Said wyjaśnił mi, że był niezadowolony, bo jechał autobusem pełnym Pakistańczyków, których nie cierpi, bo się nie myją, a na dodatek dosiadła się do niego jakaś biała wariatka. I tak był już mocno wkurzony, bo wracał z Muscatu samochodem, który mu się zepsuł, na samolot już zabrakło biletów, więc musiał jechać podejrzanym autobusem (nie należał on do linii ONTC, na dodatek na tak długą trasę miał tylko jednego kierowcę). Po paru godzinach zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że świetnie się dogadujemy. Po niemiłym początku zostałam zagłaskana wschodnią gościnnością, Said zaproponował mi też, że obwiezie mnie samochodem po okolicach swojego rodzinnego miasta (dotarło do niego, że samo Salalah uparcie obejdę na piechotę). Pakistański kierowca zafundował nam seans filmowy: wielogodzinny indyjski komediomelomusicalodramat akcji z elementami kung – fu, który głośno obśmiewaliśmy z Saidem, powodując irytację kierowcy (to jego ulubiony film) oraz reszty pasażerów zachwyconych oryginalnym scenariuszem i pełną inwencji realizacją. Sprawiedliwość ostatecznie stanęła po stronie zbuntowanej inteligencji, bo po trzech godzinach projekcji autobus podskoczył na wyboju i magnetowid się wyłączył.

Na przystanku w Salalah błyskawicznie wsiadamy z Saidem do taksówki (czytaj: uciekamy przed linczem ze strony wściekłych Pakistańczyków) i po chwili ląduję w hotelu w centrum miasta. Po godzinie oczekiwania zwalnia się dla mnie pokój, więc po śniadaniu udaję się na zwiedzanie. W Salalah znajduje się jeden z pałaców sułtana, niedostępny dla zwiedzających, bazar słynący z lokalnego kadzidła, ruiny portu z XII wieku oraz bardzo ładna plaża – z częścią niedostępną dla zwykłego ludu (w pobliżu pałacu). Miasto różni się od reszty kraju klimatem (podczas khareefu, czyli pory monsunowej, cały rejon staje się zielony jak Irlandia) oraz wyglądem mieszkańców (w wyniku wielowiekowych kontaktów handlowych z Afryką wielu Arabów jest czarnych – Said mówił mi, że kiedy przyjeżdża do Muscatu, musi się tłumaczyć, że jest Omańczykiem – jego rodzina ma powiązania z Zanzibarem). Miasto jest – podobnie zresztą jak cały Oman – tak bezpieczne, że ludzie w ogóle nie zamykają sklepów na noc, bo i tak nikt niczego nie ukradnie. W przeciwieństwie do reszty kraju – zamiast daktylowych – są tu hodowane palmy kokosowe.

Po południu dzwonię do Saida i samochodem jego siostry jedziemy najpierw nad wodospady – o tej porze roku suche, spotykamy tam lokalnych nomadów mówiących językiem będącym mieszanką arabskiego i kilku innych języków. Następnie jedziemy w góry – podziwiamy panoramę miasta z lotu ptaka, Said idzie do meczetu się pomodlić, a ja zwiedzam grób biblijnego Hioba. Znajduje się on w mikroskopijnym budyneczku, strażnik śpi obok przykrytego zielonym materiałem grobu, głośno chrapiąc. Odwiedzamy klify, z których świetnie widać położoną poniżej plażę oraz Murghsail (czyta się tak jak Marsylia po francusku) – przypominającą Copacabanę plażę wysadzaną palmami, obok której znajdują się jaskinie Marneef Kef z tarasami widokowymi, z których można obserwować ciągnące się aż do Jemenu klify oraz „gejzery” wytwarzane przez szalejący ocean (woda po odbiciu się od skał wyrzucana jest w górę przez znajdujące się w nich szczeliny). Pijemy herbatkę z mlekiem i kardamonem i udajemy się do Wadi Dharbat – uroczej doliny górskiej z drzewami parasolowymi, która podczas khareefu zupełnie zmienia wygląd.

Nazajutrz wracam autobusem do Muscatu – droga jest kiepska (jedyna marna droga w Omanie), a podczas całodziennej drogi przez pustynię (absolutny brak widoków do podziwiania) oglądam trzy Naprawdę Głupie Filmy.

Arabia Felix?

W czasie podróży przez Oman nieustannie nasuwały mi się porównania z Jemenem oraz Iranem. Wydaje mi się, że kraj ten znajduje się w połowie drogi między ultranowoczesnymi emiratami a zanurzonym w przeszłości Jemenem. Najlepszym jednak chyba wyrazicielem tej myśli będzie sam sułtan Qaboos Bin Said (przytaczam jego wypowiedź w tłumaczeniu własnym): „ Potrzeba zbudowania nowoczesnego państwa za pomocą najnowszych technologii nie oznacza konieczności wyrzeczenia się jego wspaniałego dziedzictwa. Oman konsekwentnie łączy historię i nowoczesność. Stworzyliśmy nowoczesną infrastrukturę, jednocześnie troskliwie odnosząc się do bezcennego spadku przeszłości.”

I to już prawie koniec.

W filmie wystąpili

Jak w każdym przyzwoitym filmie indyjskim – na końcu umieszczam listę najciekawszych typów, jakie przewinęły się przez tę opowieść.

Khalid Zgrywus – zagadał mnie na śmierć i rozbawił do rozpuku w Sur.

Spice Boys z Khasab – ostre chłopaki z motorówką.

Said Czarny Rasista – nienawidzący Azjatów i Europejczyków czarny Arab.

Odlotowa Babcia z Hamburga – spotkana w samolocie z Muscatu do Zurychu – w wieku lat 86 samotnie zwiedza Oman, ale z pomocą biura lokalnego, bo boi się, że dostanie zawału lub wylewu.

Maginun (po arabsku oznacza to: zakręcona) – tak nazywali mnie Omańczycy, pękając ze śmiechu – jak można zwiedzać ten kraj bez samochodu.

Bezimienne rzesze kierowców, sprzedawców, taksówkarzy, przechodniów, recepcjonistów, pracowników biur, sąsiadów itp., którzy sprawiali, że pobyt w Omanie był tak miły.

To jeszcze nie koniec.

Ciekawostki

Noszone przez Omańczyków galabije nazywają się diszdasza, a ich charakterystyczne czapeczki noszą nazwę kumma lub tagi.

W Muskacie znajduje się Ministerstwo Pożarów (jest to poważny problem w tym kraju).

Na lotnisku w Khasab umieszczono mnóstwo plakatów ostrzegawczych: „Beware! Propellors have no eyes!” („Uwaga! Śmigła nie mają oczu!”) – napis znajduje się na tle obrazka, na którym śmigło obcina głowę ubranemu w galabiję Arabowi.

Na zadane przez taksówkarza pytanie: „Czy jesteś pierwszy raz w Muskacie?” nigdy nie należy odpowiadać twierdząco.

Omańskie linie lotnicze dopuszczają przewiezienie aż 32 kg bagażu.

W Nizwa znajduje się pomnik książki.

Informacje praktyczne

Przeloty: Warszawa – Zurych – Dubaj, Muscat – Zurych – Kraków (Suiss), wewnętrzne: Muscat – Khasab – Muscat (Oman Air, 48 OR). Loty odbywają się 2 razy w tygodniu, ich rozkład podaje omańska strona rządowa (www.omanet.om ). Nie jest prawdą, że przy wylocie z Omanu pobierana jest opłata 5 OR.

Wizy: obywatele krajów nienależących do wspólnoty państw zatoki mogą uzyskać wizę do Zjednoczonych Emiratów Arabskich tylko na podstawie promesy wystawionej przez sponsora z tego kraju. Sponsorem może być firma lub hotel. Listę hoteli oferujących sponsoring można znaleźć na stronie www.southtravels.com/middleeast. Hotel przysyła promesę, którą okazuje się na przejściu granicznym, a jego przedstawiciel czeka na lotnisku. Wiza jest jednorazowa. Informacje na ten temat można też znaleźć na stronie www.uae.gov.ae. Nie jest prawdą, że osoby posiadające wizę emiratu Dubaju przy przekraczaniu granicy z Omanem mogą uniknąć opłaty za wizę tego kraju (tę informację podaje omańska strona rządowa). Wizę omańską można otrzymać na każdym przejściu granicznym po wypełnieniu wniosku i uiszczeniu kwoty 6 OR. Więcej informacji na ten temat – na stronie www.omanet.om.

Burj Al Arab – istnieje możliwość zwiedzenia hotelu nie będąc jego gościem – należy w tym celu zarezerwować drinka w barze hotelowym (najtańszy kosztuje 100$). Ponadto obowiązuje tzw. przyzwoity strój – tzn. żadnych dżinsów i T-shirtów. Kogo nie stać – może odbyć wirtualną wycieczkę po hotelu na stronie www.burj-al-arab.com.

Waluta: ZEA – 1$ = 3,65 Dh (dirham), Oman – 1$ = 0,38 OR (rial)

Transport: ZEA – autobus wewnątrz miasta 1 Dh, do dzielnicy Jumeira (Burj Al Arab) można dojechać ze stacji autobusowej Bur Dubaj autobusem nr 8A za 2 Dh i wysiąść przy Wild Wadi Water Park. Przejazd abrą przez Creek kosztuje 1Dh. Taksówki – 3 Dh za trzaśnięcie drzwiczkami plus 1 Dh za każdy kilometr.

Autobus Dubaj – Muscat (odjeżdża z parkingu przy ulicy Maktoum Road 8) – 50 Dh.

Oman – minibus w Muskacie (np. z Ruwi do Muttrah – 100 baisa) – przystanek znajduje się pod wiaduktem z reklamą Lexusa, powyżej dworca autobusowego Ruwi. Taksówka wewnątrz miasta 2-5 OR, z miasta na lotnisko 8 OR (jeśli taksówkarz lubi pasażera – taryfa indywidualna). Autobus ONTC Muscat – Sur (wszystkie odchodzą ze stacji Ruwi, zazwyczaj dwa razy dziennie – rano i po południu) 3.800 OR. Taksówka w Sur 1 OR. Autobus do Nizwa 1.800 OR. Minibus Nizwa – Bahla 500 baisa. Taksówka Bahla – Jabrin i z powrotem 1 OR. Shared taxi Bahla – Nizwa 500 baisa. Taksówka wewnątrz Nizwa 1 OR. Autobus Nizwa – Salalah 6 OR. Autobus ONTC Salalah – Muscat 7 OR. Autobus Muscat – Barka 900 baisa. Taksówka do Nakhal 6 OR. Shared taxi Barka – Muscat 600 baisa (przystanek znajduje się w Barka naprzeciw fabryki chałwy). Wynajęcie motorówki do fiordów 11 OR.

Wstępy: ZEA – muzeum Dubaju 3 Dh, dom szejka Al Maktoum 2 Dh. W Omanie wstępy do wszystkich twierdz kosztują 500 baisa.

Hotele: Oman – Muscat „Al Menara” w Muttrah 11 OR (obok targu rybnego – z widokiem na całą zatokę), Sur „Sur Hotel” 12 OR, Khasab „Qada” 15 OR, Salalah „Salalah Hotel” 10 OR (bardzo miły personel).

Wyżywienie: w ZEA ceny podobne do cen żywności w Polsce; przykładowe ceny w Omanie – herbata, woda mineralna100 baisa, pierożek somosa 25 baisa, pilaw z kurczaka 100 baisa, koktajl mleczny ze świeżych owoców 500 baisa, pizza turecka 1 OR, kanapka z kurczakiem 200 baisa, chicken biryani 700 baisa.

Teraz już naprawdę koniec.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u