Alina Wachowska
TRASA: Delhi – Kathmandu – Lukla – trekking w regionie Everestu – park narodowy Chitwan – Kathmandu – Delhi
CZAS: 29 sierpnia – 26 września 2009r.
UCZESTNICY: 3 osoby (sprawdzona ekipa rodzinna)
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Termin: Byliśmy w Nepalu przed szczytem sezonu trekkingowego, przypadającego na październik – listopad. We wrześniu pogoda nie jest jeszcze stabilna, za to na szlakach nie ma tłumów trekkersów. W pierwszych dniach trekkingu mieliśmy trochę chmur, czasem popołudniami i w nocy padało. Mieliśmy także piękne widoki i słońce – w Tengboche, Gorak Shep, na Kala Pattar i w bazie pod Everestem. W drugiej części trekkingu – do Gokyo – pogoda była już cały czas słoneczna i bezdeszczowa.
Przelot: Berlin – Delhi (British Airways, 1.385,-zł w obie strony), Delhi – Kathmandu (Air India, 720,- zł w obie strony).
Przewodniki: Lonely Planet “Nepal” wyd. 2006r. , Janusz Kurczab „Himalaje Nepalu”, wyd. 2007 r.
Wizy:
- indyjska, wielokrotna – 184,- zł., szczegóły na: www.indianembassy.pl
- nepalska – na lotnisku w Kathmandu, 30-dniowa – 40 USD (potrzebne 1 zdjęcie)
Wymiana pieniędzy: 1USD = ok.76 NR (rupii nepalskich)
Budżet: Na miejscu nasz średni budżet dzienny wyniósł 21 USD/osobę (noclegi, wyżywienie, trekking, transport, wycieczki). Do tego doszedł koszt wizy i przelotu do Lukli.
Przelot do Lukli: Trasę obsługuje kilka firm lotniczych – koszt przelotu we wszystkich jest zbliżony. Płaciliśmy 216 USD/os. za bilet w obie strony. Przelot zarezerwowałam już z Polski, dokonując 25% przedpłaty – zależało nam, by następnego dnia po przybyciu do Kathmandu lecieć do Lukli. Jeśli jedziecie poza sezonem – nie polecam takiego rozwiązania. Nie ma problemu, by kupić bilet „od ręki” na następny dzień i lepiej zrobić to na miejscu w Kathmandu.
Noclegi:
- Kathmandu: Khangsar GH na Thamelu – pokój 3-os. z łazienką, ciepła woda, gniazdka elektryczne, bezpłatny dowóz z lotniska – 600 NR/dobę
- Trekking w regionie Everestu: w każdej wiosce są hoteliki, oferujące nocleg i wyżywienie. Z reguły warunki są skromne – pokoje nie są ogrzewane (konieczny ciepły śpiwór), prysznic płatny dodatkowo (200-400NR, cena rośnie wraz z wysokością), podobnie – ładowanie baterii ( ok. 100-300NR/godz., im wyżej tym drożej), w niektórych nie ma bieżącej wody. Ceny: od 0 do 200 NR/pokój.
Byliśmy przed sezonem, nie było żadnego problemu ze znalezieniem noclegu (niekiedy byliśmy jedynymi gośćmi). W sezonie bywa podobno bardzo tłoczno.
- Park narodowy Chitwan: wieś Sauraha – bardzo dużo ośrodków. Mieszkaliśmy w nowo otwartym Nature Safari Resort – wygodny 3-os. bungalow z łazienką: 700 NR
- Delhi: hotel Downtown na Paharganju (sprawdzony już w 2007r.) – duży pokój 3-os. z łazienką, ciepła woda, gniazdka elektryczne, 500 INR
Wyżywienie: Na trekkingu obowiązuje zasada, że żywimy się w lodgy, w której śpimy. Z reguły jest spory wybór dań. Ceny posiłków rosną wraz z wysokością.
W Kathmandu – zatrzęsienie knajpek z kuchnią z całego świata. Nam najbardziej przypadła do gustu tybetańska restauracja Yangling na Thamelu (pyszne jedzenie, niskie ceny).
NOTATKI Z PODRÓŻY
29. sierpnia 2009: Berlin – Delhi
W nocy jedziemy do Berlina, skąd o 7.15 wylatujemy do Londynu. Z Heathrow o 10.10 startujemy do Delhi. W stolicy Indii jesteśmy po 23.00. W hali przylotów przeczekujemy do rana – nazajutrz o 7.40 mamy lot do Kathmandu.
30. sierpnia 2009: Delhi – Kathmandu
Po godz.9.00 jesteśmy w Kathmandu. Na lotnisku wykupujemy wizy i spotykamy się z właścicielem Khangsar GH. Lokujemy się w hoteliku i ruszamy na poszukiwanie agencji turystycznej, w której już z Polski zarezerwowałam bilet do Lukli. Mamy lecieć linią Sita, tymczasem właściciel guesthouse’u uprzedza nas, że jedyny samolot tej linii jest zepsuty i z całą pewnością jutro nie poleci. Niełatwo znaleźć agencję w zaułkach Thamelu, w końcu jednak trafiamy. Sympatyczny właściciel zapewnia nas, że co prawda Sita rzeczywiści akurat nie lata, ale polecimy współpracującą z nimi linią Agni. Odbieramy więc bilety – wystawione przez linie Sita. Uzgadniamy, że agent załatwi dla nas na jutro także legitymację trekkera (tzw.TIMS) i pojedzie z nami rano na lotnisko, by wyjaśnić ewentualne wątpliwości związanie z zmianą lotu linii Sita na Agni. Uspokojeni wracamy do hotelu i przepakowujemy się – zbędne na treku rzeczy zostawimy w hotelu na przechowanie.
31. sierpnia 2009: Kathmandu – Lukla (2.800) – Benkar (2.700)
Około 5.30 przychodzi do hotelu przedstawiciel właściciela agencji, w której kupiliśmy bilet do Lukli. Szybko jedziemy taksówką na lotnisko krajowe. Panuje tutaj kompletny chaos, przedstawiciel agencji chyba wręcz wprowadza dodatkowe zamieszanie. Twierdzi, że nasze bilety muszą pozostać w stanowisku linii Agni (celem dokonania rozliczenia z liniami Sita) i otrzymamy je w Lukli. Opłacamy podatek wylotowy (510 NR/os.) i koniec końców nadajemy bagaże. Zaopatrzeni w karty pokładowe przechodzimy do poczekalni. Tutaj wszystko wygląda już normalnie – spokojnie oczekujemy na lot. Przygotowani jesteśmy, że oczekiwanie może się przedłużyć – loty do Lukli odbywają się tylko przy dobrej pogodzie, opóźnienia nie są niczym niezwykłym, podobnie jak odwołanie lotów. Wynika to ze specyficznego położenia lotniska w Lukli – pas startowy znajduje się wśród gór, zaczyna przepaścią, kończy zboczem, a jego długość wynosi niespełna 530 metrów. O dziwo, już po chwili wywoływany jest lot do Lukli – najpierw pasażerowie linii Yeti, a wkrótce potem – Agni. Wszystko toczy się błyskawicznie – i oto zajmujemy miejsca w maleńkiej awionetce. Leci nią zaledwie kilkanaście osób, kabina pilotów jest otwarta i można obserwować ich działania. Sam lot jest niezwykle ciekawy – w oddali widać wysokie górskie pasma (warto usiąść po lewej stronie), a potem wlatujemy pomiędzy zielone wzgórza. Wrażenie jest takie, jakby samolot zaraz miał dotknąć skrzydłem któregoś z nich! Wkrótce przez okno pilotów dostrzegamy zabudowania i wąski pasek asfaltu na zboczu – to Lukla!
Około 8.00, po półgodzinnym locie, jesteśmy w sercu Himalajów!
Odbieramy plecaki, w biurze dowiadujemy się, że nasze bilety nie przyleciały, ale będą na pewno do odbioru, gdy wrócimy z treku. No to ruszamy! Mijamy ładującą bagaże koreańską ekspedycję na Lhotse i zatrzymujemy się w knajpce nieopodal lotniska na śniadanie. Świetnie widać stąd startujące i lądujące samoloty.
Potem rozpoczynamy wędrówkę. Jest ciepło, wokół piękna zieleń, na niebie gdzieniegdzie trochę chmurek. Trasa prowadzi nieco w dół. Mijamy kolejne wioski, przechodzimy po wiszących nad dolinami mostach. Dochodzimy do Phakding – jednej z większych wsi, gdzie wielu trekkersów kończy pierwszy dzień wędrówki. Jest jednak jeszcze wcześnie, idzie nam się znakomicie – ruszamy więc dalej, do Benkar (2.700m npm). Tutaj zatrzymujemy się w pierwszym napotkanym hoteliku – Benkar GH (schludnie, łazienka z ciepłym prysznicem- gratis! i WC na zewnątrz, tuż obok pokoju, smaczne jedzenie). Jesteśmy tu jedynymi gośćmi.
1. września 2009: Benkar (2.700) – Namche Bazar (3.440)
Rano śniadanko w guesthouse’ie i ruszamy do Namche Bazar. Jest ciepło, wokół góry porośnięte zielenią, mijamy wodospady. W wiosce Monjo zatrzymujemy się na herbatę. Tuż przy końcu wsi mieści się punkt informacji turystycznej – trzeba tu okazać TIMS i opłacić wstęp do parku narodowego Sagarmatha (1.000NR/os.). Spotykamy tu koreańską ekspedycję na Lhotse i indyjską na Everest. Gawędzimy chwilę z Hindusami – okazuje się, że celem wyprawy jest zjazd na nartach z wierzchołka Everestu. Wędrujemy dalej i dochodzimy do wsi Jorsale – ostatniej osady przed Namche. Zatrzymujemy się tu na posiłek (serwują pyszną zupę czosnkową!) i ok.13.00 ruszamy dalej. Tuż za wsią jest posterunek wojskowy, gdzie ponownie sprawdzany jest TIMS. Dalej szlak prowadzi wzdłuż rzeki Dudh Koshi, a potem lasem w górę. Mozolnie podchodzimy – waga plecaków (każde z nas niesie ok.14kg) jest tu już odczuwalna. Nieopodal Namche droga staje się bardziej płaska i ok. 15.00 docieramy do stolicy Szerpów. Przed wsią – kolejna kontrola TIMS-ów i opłat za wstęp do Sagarmatha National Park. Idziemy przez Namche i rozglądamy się za noclegiem. Trafiamy na Sun Sita Lodge i tu się zatrzymujemy. Postanawiamy jednak nazajutrz zmienić lokum (łazienka na zewnątrz – w prysznicu i umywalce brak wody, latryna na zewnątrz wspólna dla kilku budynków). Całą noc pada deszcz.
2. września 2009: Namche Bazar (3.440)
Zgodnie z zasadami aklimatyzacji zostajemy dziś w Namche. Rano pakujemy się i podchodzimy do wyżej stojących budynków. Trafiamy na Sherpa Village Hotel. Jest tu pokój 3-osobowy, WC i umywalka wewnątrz. W budynku naprzeciwko – restauracja i gorący prysznic. Tego nam trzeba! Jemy śniadanie i ruszamy na aklimatyzacyjną wycieczkę do Everest View Hotel (3.880m npm). Po drodze zwiedzamy jeszcze tutejsze muzeum mieszczące się obok gompy. W jednej jego części mieści się ekspozycja sprzętów z szerpańskich gospodarstw domowych, a w drugiej – bardzo ciekawa wystawa dotycząca historii zdobywania Everestu i udziału Szerpów w wyprawach. Potem szeroką ścieżką podchodzimy w górę. Dochodzimy do gruntowego lotniska w Syangboche. Stąd kierujemy się dalej, nieco w górę. Wędrujemy ścieżką trawersującą stromo opadające, zielone zbocza. Na punkcie widokowym na tarasie Everest View Hotel pijemy herbatę. Obsługa wskazuje nam kierunek, w którym jest Everest. Daremnie go wypatrujemy. Niestety – wszędzie wokół chmury!
Do Namche wracamy inną, krótszą drogą. W księgarni kupujemy mapę trekkingową na dalszą trasę, jemy obiad w restauracji naszego hotelu i wczesnym wieczorem zaszywamy się w pokoju w śpiworach i gramy w karty. W nocy coś głośno chrobocze za ścianą. Budzimy się i zapalamy światło, by zniechęcić ewentualnego szczura do odwiedzin w naszym pokoju. Chrobotanie słychać jeszcze kilkakrotnie. W nocy leje.
3. września 2009: Namche Bazar (3.440) – Tengboche (3.867)
Od rana niestety pochmurno. O 8.00 ruszamy w górę, nasz cel na dziś to Tengboche. Mijamy zabudowania, obok których przechodziliśmy wczoraj, potem dochodzimy do stupy. Dalej ścieżka biegnie na zboczu – stromo opadającym i porośniętym zielenią. We wsi Kyangjuma zatrzymujemy się na herbatę przy Ama Dablam View GH. Niestety – „view” jest tylko z nazwy. Mimo, że słońce przebija się przez chmury, gór nie widać. Obserwujemy za to mijające nas karawany jaków, a właściwie mieszańcy krów z jakami. Jaki czystej krwi żyją wyżej, tutaj jest dla nich zbyt ciepło. Wkrótce ruszamy dalej. Wokół pięknie zielono i gdyby jeszcze było widać te szczyty… W kolejnej wsi – Sanarsa –zatrzymujemy się na lunch w skromnym hoteliku. Jego właściciel był na szczycie Everestu w 2008 roku, wszedł też na Ama Dablam – w jadalni wisi certyfikat i zdjęcia. Posileni, idziemy dalej. Schodzimy do rzeki Dudh Koshi, przekraczamy ją mostem, a potem rozpoczynamy ok.600-metrowe podejście do Tengboche. Zakrętami pniemy się w górę. Spotykamy sympatyczną parę z Nowej Zelandii – dotarli tu pieszo z Kathmandu. Tuż przed Tengboche zaczyna padać. Z radością witamy więc bramę wejściową do wsi. Zatrzymujemy się w Tengboche GH (bardzo porządnie, WC i umywalka w budynku, sprawna obsługa, smaczne jedzenie). Jest tu sporo turystów z całego świata. Wieczorem wszyscy skupiamy się wokół pieca w jadalni, w którym obsługa pali suszonym łajnem jaka. Dowiadujemy się, że w Dingboche – dokąd zamierzaliśmy się kierować – wszystkie lodge są pozamykane. No cóż – w takim razie pójdziemy do Pheriche. Wieczorem przestaje padać, wychodzimy na zewnątrz i w świetle księżyca widzimy szczyt Thamseraku, który wyłonił się zza chmur. Postanawiamy wstać jutro wcześnie – będzie szansa na widoki.
4. września 2009: Tengboche (3.867) – Pheriche (4.250)
Wstajemy o 5.30 i wychodzimy na zewnątrz. I oto – SĄ! Przed nami jak na dłoni: Everest, Lhotse, Lhotse Shar, Thamseraku, Kangtenga, Ama Dablam… Wrażenie jest niesamowite! Zachwyceni podziwiamy widok, a potem idziemy do tutejszego klasztoru – akurat trwają poranne modlitwy mnichów. W głównej sali przysiadamy na wskazanym nam miejscu i przysłuchujemy się odmawianym mantrom. Gdy wychodzimy na zewnątrz jest już po wschodzie słońca – w jego blasku widoki są wprost fantastyczne.
Przed 9.00 ruszamy na szlak. Idziemy drogą – najpierw przez rododendronowe lasy, potem przekraczamy mostem potok i kierujemy się do Pengboche. Do południa pogoda jest piękna, potem napływają chmury. Do Pengboche prowadzą dwie ścieżki – dolna i górna. Wybieramy tę drugą, prowadzącą do ponad 600-letniej gompy, w której niegdyś przechowywano szczątki yeti (zostały wykradzione). Zwiedzamy stare wnętrze, a potem w sąsiedniej lodge’y popijamy herbatę. Dalej zmierzamy do Pheriche – przez wioskę Shomare, wzdłuż potoku Imja Khola. Widzimy prowadzącą w prawo drogę do Dingboche, my kierujemy się w lewo, mijając pastwiska jaków. Kolejne podejście i ukazuje się Pheriche. Schodzimy w dół, przekraczamy potok i dochodzimy do miejscowości. Zatrzymujemy się w Nagarkot Hotel na początku wsi (WC wewnątrz, pokój 3-osob. bardzo ciasny). W Pheriche jest już zdecydowanie chłodniej, pochmurno. Po obiedzie idziemy na spacer. Nie znajdujemy ośrodka badań nad chorobą wysokościową, o którym wcześniej czytałam – być może działa tylko w sezonie. W centrum Pheriche stoi natomiast stalowy pomnik w kształcie rozciętego szczeliną stożka. Wypisano na nim nazwiska tych, którzy zginęli na Evereście. Są wśród nich i Polacy….
Wieczór spędzamy w przytulnej jadalni – piec opalany nawozem jaka daje miłe ciepło. Na dworze leje. Gdy idziemy spać, w naszym pokoiku jest bardzo zimno. Szybko zaszywamy się w śpiworach.
5. września 2009: Pheriche (4.250)
Dziś dzień aklimatyzacyjny. Robimy 4,5-godzinną wycieczkę doliną rzeki Imja Khola. Od rana pięknie świeci słońce – mamy widoki na Thamseraku, Ama Dablam i Lhotse. Podchodzimy zboczem za naszym hotelem, a potem schodzimy do Dingboche (4.350) – tutaj faktycznie – jak nam powiedziano w Tengboche – wszystkie lodge zamknięte na głucho. Idziemy w kierunku Chukhung. Niestety pogoda się psuje – nadciągają chmury, zaczyna padać i wieje silny wiatr. Zawracamy więc i idziemy tym razem górną ścieżką, ponad Dingboche. Popołudnie spędzamy na odpoczynku i karcianych rozgrywkach w jadalni. Za oknem raz po raz pada.
6. września 2009: Pheriche (4.250) – Lobuche (4.928)
Przed 8.00 ruszamy w drogę. Pogoda początkowo niezła, choć chmury już napływają. Najpierw wędrujemy doliną, a potem zaczynamy nabierać wysokości. Po 2,5 godzinach dochodzimy do osady Tukla (Doughla, 4.620). Zatrzymujemy się tu na posiłek i herbatę, a potem ruszamy dalej w górę. Dochodzimy do symbolicznego cmentarza ofiar Everestu. Na jednym z symbolicznych nagrobków widzimy nazwisko Scotta Fishera, uczestnika tragicznej wyprawy opisanej przez Iona Krakauera w książce „Wszystko za Everest”. Dalej szlak wiedzie nadal w górę. Później jednak robi się płasko – idziemy wzdłuż moreny bocznej lodowca Khumbu. Około 14.00 dochodzimy do Lobuche. Zatrzymujemy się w Alpine Inn (duży pokój 3-osob., WC i umywalki wewnątrz, woda w umywalkach – z wiaderka). W hotelu oprócz nas jest jeszcze tylko para z Nowej Zelandii, którą napotkaliśmy przed Tengboche. Jest chłodno, wieczorem wszyscy skupiamy się wokół piecyka.
7. września 2009: Lobuche (4.928) – Gorak Shep (5.180) – Kala Pattar (5.545)
Gdy rano wyglądamy przez okno, widok nas zaskakuje. Na dworze jest biało – pada śnieg. Decydujemy się iść do Gorak Shep. Zbieramy się bez pośpiechu i wychodzimy ok. 10.00. Początkowo idziemy rozległą doliną, a potem – w górę. Śnieg przestaje padać, a ten leżący na ziemi – topnieje. Wysokość daje mi się już we znaki, ale Krzysztof nadaje dobre, równe tempo. Przechodzimy kolejne pagóry, a ja za każdym z nich wypatruję już osady. Wreszcie – jest! Około 13.00 widzimy zabudowania Gorak Shep. Zatrzymujemy się w Budda GH (sympatycznie, WC wewnątrz, smaczne jedzenie, dobrze grzeją w piecu). Jemy obiad w przeszklonej werandzie na pięterku, z widokiem na Nuptse. Raz po raz słychać schodzące gdzieś wysoko lawiny. Po południu ruszamy na Kala Pattar (5.545) – pobliski wierzchołek, z którego roztacza się wspaniały widok na Everest i otaczające go szczyty. Szlak prowadzi w górę najpierw ścieżką, a wyżej – po kamiennych blokach. Osiągamy wierzchołek, jednak Everest i Nuptse ukryte są w chmurach. Ładnie widać za to rozciągający się w dole lodowiec Khumbu oraz jeziorka i szczyty leżące po przeciwnej stronie.
8. września 2009: Gorak Shep (5.180) – Everest Base Camp (5.354)
Już od 5.00 rano słyszymy wychodzących na Kala Pattar turystów. To pewny znak, że jest dobra pogoda. Wychodzimy przed 6.00 i podchodzimy ścieżką prowadzącą na Kala Pattar. Widoki wyśmienite! Przed nami Everest i Nuptse, wyniosła piramida Pumori, obok niej – Lingtren, z tak pionową ścianą, jakby ktoś łopatą odciął kawał góry. Jest przepięknie! Nie zamierzamy jednak ponownie wchodzić na wierzchołek – w planach na dziś mamy odwiedzenie bazy pod Everestem. Wracamy do lodgy na śniadanie, pakujemy tylko niezbędne rzeczy i o 9.00 wyruszamy. Przez około 2 godziny idziemy ścieżką wśród skał, potem jeszcze godzinę po lodowcu. Pogoda jest wspaniała – słonecznie i ciepło, choć na lodowcu zalega cienka warstwa świeżego śniegu. I oto – jesteśmy! W EBC jest tylko jedna ekipa – to Hindusi, których spotkaliśmy wcześniej, na trasie z Lukli. Poznają nas i zapraszają na herbatę. Rozmawiamy, obserwując maleńkie punkciki na Ice Fall’u – to pracujący tam Szerpowie. Słychać odgłosy schodzących wysoko lawin, szczególnie na Nuptse. Życzymy ekspedycji powodzenia i ok. 13.00 ruszamy w drogę powrotną. O 16.00 jesteśmy w naszej lodgy. Wieczorem nadciągają chmury i zaczyna mocno padać – mieliśmy dziś prawdziwe szczęście do pogody!
9. września 2009: Gorak Shep (5.180) – Pheriche (4.250)
Od rana znów piękna pogoda i wspaniałe widoki na góry. O 8.00 wyruszamy. W Lobuche zatrzymujemy się na posiłek w znanym nam już Alpine Inn, a potem ruszamy dalej. Za Tukla (Doughla) pogoda zaczyna się psuć – nadciągają chmury i trochę popaduje. Wkrótce dochodzimy do doliny, w której położone jest Pheriche. W wiosce jesteśmy po 13.00. Tym razem lokujemy się w Panorama Eco Lodge, obok German Bakery (bardzo polecam, wejście na wprost pomnika ofiar Everestu, tuż obok najbardziej „wypasionego” hotelu w Pheriche). Ceny posiłków są tu już wyraźnie niższe, niż w wyżej położonych osadach. Jakiś czas temu w naszej lodgy zatrzymał się eksprezydent USA Jimmy Carter – na ścianach wiszą jego zdjęcia z ojcem obecnego właściciela. Śmiejemy się, że przyszło nam mieszkać w prezydenckiej rezydencji. Wieczorem właściciel mocno pali w piecyku, wygrzewamy się przy nim z przyjemnością. Jesteśmy jedynymi gośćmi.
10. września 2009: Pheriche (4.250) – Phortse Tenga (3.680)
O 9.00 wyruszamy. Początkowo pogoda jest ładna, chmurki co prawda napływają, ale udaje się zobaczyć Ama Dablam. Jesteśmy coraz niżej, w krajobrazie przybywa zieleni. Idziemy przez górne Pengboche, gdzie zatrzymujemy się na posiłek. Potem opłotkami wsi zmierzamy do Phortse. Trasa jest bardzo ciekawa, choć niestety chmury uniemożliwiają podziwianie widoków. Ścieżka prowadzi na przemian to w górę, to w dół, miejscami na krawędzi stromo opadającego zbocza. Przekraczamy niewielkie strumienie, w dole szumi Dudh Koshi. Na całej trasie z Pengboche do Phorste spotykamy zaledwie trzy osoby. Dochodzimy do oznaczonego kopczykami punktu widokowego. Chmury akurat się rozstępują i doskonale widać leżące poniżej Phortse. To całkiem duża wieś, trwają akurat sianokosy i ludzie pracują w wygrodzonych kamiennymi murkami obejściach. Dopytujemy się o drogę do Phortse Tenga i zmierzamy tam pomiędzy gospodarstwami. Potem schodzimy do mostu, dostrzegając po drodze kilka bażantów. Przekraczamy rzekę i dochodzimy do jedynego po tej stronie guesthouse’u – River Resort (WC i prysznic wewnątrz, w umywalkach bieżąca woda, porządnie).
11. września 2009: Phortse Tenga (3.680) – Machhermo (4.410)
Zbyteczne rzeczy zostawiamy w lodgy i z odchudzonymi plecakami ruszamy w górę. Słońce przebija się przez chmury, jest bardzo ciepło. Krajobraz pełen jest zieleni, mijamy wysokie wodospady. Przed 11.00 jesteśmy w Dole, zatrzymujemy się na posiłek, a potem ruszamy dalej. W międzyczasie pogoda się zmienia – gwałtownie robi się bardzo zimno. Wśród chmur podchodzimy coraz wyżej – mijamy osadę Lhabarma i dochodzimy do wsi Luza. Jeszcze niespełna godzina wędrówki i jesteśmy w Machhermo. Zatrzymujemy się w Tashi Delek Lodge (WC wewnątrz, prysznic na zewnątrz, dość słabo grzeją w piecu). Rozsiadamy się w jadalni i popijamy herbatę, gdy nadchodzą kolejni turyści – dwaj Polacy z przewodnikiem i tragarzem.
12. września 2009: Machhermo (4.410) – Gokyo (4.750)
Wstajemy o świcie i wychodzimy na zewnątrz. Jest piękna pogoda, wokół nas wspaniałe szczyty. Po wschodzie słońca robi się jeszcze piękniej! Około 8.30 ruszamy na szlak. Wędrujemy doliną robiąc mnóstwo zdjęć. Mijamy kilka zamkniętych na głucho budynków, potem aż do Gokyo nie ma już żadnych osad. Za nami widać Thamseraku i Kangtengę, z boku – Tobuche, przed nami – Cho Oyu. Stromym podejściem po stopniach z kamiennych bloków dochodzimy do pierwszego z jeziorek na drodze do Gokyo. Ma piękny, szmaragdowy kolor. Wędrując dalej dochodzimy do drugiego – większego – jeziora, o równie pięknej barwie. Na jego brzegach pasą się jaki. Chwilę odpoczywamy, a potem ruszamy dalej. Wkrótce widać Gokyo, położone na brzegu trzeciego z jezior. Lokujemy się w położonym nad jeziorem Namaste GH, podobnie jak poznani w Machhermo rodacy (polecam!, pokój na piętrze z widokiem na jezioro, WC i umywalka wewnątrz, prysznic na zewnątrz, bardzo dobre jedzenie – duże porcje, bardzo dobrze palą w piecu). Po obfitym posiłku trochę relaksu, a potem idziemy na spacer brzegiem jeziora. Na zboczu dostrzegamy stadko bażantów. Wieczorem – karciane rozgrywki i pogawędki w jadalni.
13. września 2009: Gokyo (4.750) – Gokyo Ri (5.483) – Fifth Lake (Ngozumpa Tso) – Gokyo
Planowaliśmy wyjść na Gokyo Ri sporo przed świtem. Budzik piszczy o 3.30, wyglądam przez okno – chmury… No to z powrotem do śpiwora…. Godzinę później – niebo jakby czystsze… Krzysztof rozmawia na korytarzu z poznanymi Polakami i ich przewodnikiem – nie idą, pogoda będzie kiepska… No to ponownie wtulam się w śpiwór…. O 5.30 robimy w trójkę naradę co do dalszych planów. Na niebie niewiele chmur, ale obawiamy się, że jest już zbyt późno i zanim wejdziemy na wierzchołek (wg przewodnika podejście zajmuje 3 godz.) zdążą napłynąć chmury. Najbardziej zdeterminowana jest Marta i za jej namową postanawiamy wyruszyć. Po chwili Krzysztof przychodzi z informacją, że nasi znajomi też decydują się wchodzić. W parę minut jesteśmy gotowi i o 6.15 wyruszamy, jako pierwsi z naszego guesthouse’u. U podnóża podejścia znowu dostrzegamy bażanty. Idziemy stałym, równym tempem, w zasadzie bez przerw i po 1,5 godzinie stoimy na szczycie. Przez jakiś czas mamy go tylko dla siebie. Wokół powiewają modlitewne flagi, a widoki są po prostu powalające! Przed nami w całej okazałości Everest w asyście himalajskich gigantów, w dole – olbrzymie cielsko lodowca Ngozumpa. Jest przepięknie! Na wierzchołku spędzamy ponad godzinę, a potem ruszamy w dół. Aż żal schodzić…
Potem śniadanie w naszej lodgy, a koło południa ruszamy na wycieczkę do Gokyo Fifth Lake (Ngozumpa Tso) – ostatniego z jeziorek w rejonie Gokyo. Trasa wiedzie doliną wzdłuż lodowca Ngozumpa, przed sobą mamy masyw Cho Oyu. Wycieczka w obie strony zajmuje nam około 5 godzin. Gdy wracamy, robi się chłodno. W lodgy już napalone w „kozie”, jemy pyszny obiad i spijamy kolejne herbaty.
14. września 2009: Gokyo (4.750) – Phortse Tenga (3.680)
Od rana znów piękna pogoda, choć na kamieniach – szron. Aż żal opuszczać Gokyo! Około 8.30 ruszamy jednak w drogę. Mijamy kolejne jeziorka, za nami widok na Cho Oyu, z boku – na Cholatse i Tewoche, wkrótce przed nami wyłaniają się Thamseraku i Kangtenga. W Machhermo zatrzymujemy się na posiłek, a nieco dalej – w Dole – w bardzo skromnej lodgy pijemy herbatę. Za Dole roślinność wyraźnie się zmienia – zamiast pastwisk pojawia się las. Wkrótce widać na zboczu wieś Phortse, naprzeciwko niej, nisko nad rzeką leży Phortse Tenga. Nocujemy ponownie w River Resort.
15. września 2009: Phortse Tenga (3.680) – Namche Bazar (3.440) – Jorsale (2.800)
Od rana znowu słonecznie i ciepło, o 9.00 wyruszamy. Na początku czeka nas podejście do przełęczy Mong La (3.973). Po drodze wspaniałe widoki – m.in. na Ama Dablam. Z przełęczy raz jeszcze oglądamy Cholatse, Tawoche, Ama Dablam, Kangtengę i Thamseraku. Przepięknie! Zatrzymujemy się w herbaciarni, a potem ruszamy dalej. Wybieramy górną ścieżkę, wiodącą do Namche Bazar przez Khumjung. Początkowo ścieżka jest szeroka i prowadzi zboczem, natomiast po minięciu górą wioski Sangnasa następuje strome zejście w dół po skalistych stopniach. Dalej droga prowadzi do Khumjung. Do wsi dochodzimy już nieźle głodni, więc ruszamy do knajpki. Pyszna zupa ziemniaczana dodaje nam sił i pokrzepieni ruszamy dalej. Mijamy szkołę ufundowaną przez sir Edmunda Hillarego, potem droga prowadzi nieco pod górę. Wkrótce widzimy gruntowe lotnisko Syangboche. Stąd wędrujemy w dół i po 15.00 ukazuje się nam Namche Bazar. Krótka narada i decydujemy się schodzić niżej – do Jorsale. O 15.40 jesteśmy w dolnej części Namche, przy punkcie kontrolnym, gdzie sprawdzano TIMS i wpisywano nas do księgi, gdy zaczynaliśmy trek. Tym razem odnotowane zostaje nasze wyjście. Ruszamy w dół kamienistą ścieżką. Stopniowo tracimy wysokość. Dochodzimy do wiszącego mostu, przekraczamy rzekę i wędrujemy jej drugim brzegiem. Potem dochodzimy do drugiego wiszącego mostu. Tuż za nim widać już zabudowania. Jeszcze tylko posterunek wojskowy, a potem już Jorsale. Odnajdujemy Everest GH – wędrując w górę jedliśmy tu najlepszą zupę czosnkową na treku. Zatrzymujemy się na nocleg (b.sympatycznie, WC wewnątrz, w pokojach nie ma prądu, bardzo dobre jedzenie).
16. września 2009: Jorsale (2.800) – Lukla
To ostatni dzień naszego treku. Pogoda nadal piękna – słońce i gorąco. Wędrujemy przez Benkar, podziwiając widoczny jeszcze Thamseraku. Przed 12.00 jesteśmy w Pheriche. Dalej w kierunku Lukli droga jest szerokim traktem, wiodącym przeważnie pod górkę. W Lukli jesteśmy o 15.00. Idziemy do biura linii Sita Airlines – nasze bilety z Kathmandu nie dotarły, nikt nic nie wie. Twardo obstajemy, by zajęli się sprawą. Pan z biura wydzwania do agenta, u którego kupiliśmy bilety i gdzieś jeszcze. W końcu idzie z nami do biura Agni Air i zostajemy wpisani na listę pasażerów na jutrzejszy poranny lot. Zatrzymujemy się w Himalayan GH, tuż przy lotnisku.
17. września 2009: Lukla – Kathmandu
Przed 6.00 jesteśmy na kompletnie jeszcze pustym lotnisku. Ustawiamy plecaki przy stanowisku odpraw Agni Air i czekamy na rozwój wydarzeń. Co gorsza – nad lotniskiem kłębią się chmury, więc jeśli pogoda się nie poprawi loty będą z pewnością odwołane. Nadchodzi pora odprawy i zjawia się – ku naszej radości – menedżer lotniska, czyli człowiek, z którym wczoraj w biurze Sita załatwialiśmy sprawę naszego lotu. Dostajemy karty pokładowe Agni Air – czyli wszystko OK. Podatek wylotowy, kontrola, nadanie bagaży i przy bramce czekamy na lot. Pogoda się poprawia i wkrótce nadlatuje pierwszy samolot z Kathmandu. To linie Agni, szykujemy się więc do wsiadania. Niestety – w bramce człowiek wpuszczający na płytę lotniska zatrzymuje nas, twierdząc, że my polecimy później. Nasze plecaki są już w samolocie, Krzysztof szybko wyciąga je z luków bagażowych. Zdziwieni, czekamy. Po kilkunastu minutach przylatuje drugi samolot Agni. Historia się powtarza – zostają wpuszczeni wszyscy, oprócz nas. Co więcej – dziennie są tylko 2 połączenia tych linii, więc kolejnego ich lotu już dziś nie będzie. Kłócimy się zaciekle z człowiekiem wpuszczającym do samolotu, ale daremnie. Drzwi zamknięte, samolot kołuje. Żądamy, by zjawił się menedżer lotniska. Wkrótce nadchodzi nasz wczorajszy znajomy. Szybko wymienia nasze karty pokładowe Agni na karty Yeti Airlines, zmienia naklejki na plecakach. Krzysztof wpisuje nasze nazwiska na odwrocie podsuniętej listy pasażerów. Na naszych nowych kartach pokładowych widnieje numer 3, co oznacza, że mamy lecieć trzecim lotem Yeti. Po chwili kolejny – już drugi – samolot Yeti odlatuje, a my – samotni w sali odlotów – czekamy. Po kilku minutach – jest! Trzeci samolot Yeti Airlines nadlatuje pełen turystów. Oni wysiadają, a my – szybko do środka. Po chwili jesteśmy w powietrzu! Lecimy małym Twin Otter’em niczym prywatną awionetką – 2 pilotów, stewardessa, nasza trójka i tylko jeszcze jeden pasażer, Nepalczyk. Po drodze piękne widoki na odległe, wysokie szczyty.
Około 9.00 jesteśmy w Kathmandu. Z lotniska krajowego jedziemy taksówką (200NR) na Thamel, do Khangsar GH, w którym nocowaliśmy przed trekkingiem. Musimy do 12.00 poczekać na pokój, w międzyczasie zajadamy śniadanie wśród zieleni na dachu hotelu i korzystamy z internetu. Ustalamy też szczegóły wyjazdu na rafting i do parku narodowego Chitwan z rezydującym w guesthouse’ie agentem. Jutro rano ruszamy!
Potem idziemy na Durbar Square, którego zwiedzanie – po dniach spędzonych w górach – nieco nas wyczerpuje. Tłumy, pojazdy, hałas, mnóstwo samozwańczych przewodników i sprzedawców pamiątek… Uffff… Wracając wstępujemy do knajpki z ogródkiem na obiad – to oaza spokoju wśród tego chaosu. Odzyskawszy siły wracamy do hotelu. Tutaj na dachu, z filiżanką kawy relaksujemy się wśród zieleni.
18. września 2009: Kathmandu – rafting – Sauraha (Chitwan)
O 6.30 zbiórka w recepcji, wkrótce przychodzi przedstawiciel agencji. Spotykamy się z trójką turystów z Kanady i razem idziemy na przystanek turystycznych autobusów. Wsiadamy do jadącego w kierunku Chitwan, kierowca ma nam wskazać miejsce, gdzie będziemy wysiadać. Jedziemy – początkowo przez Kathmandu i jego przedmieścia (ruch, gwar, kurz, śmieci, śmieci, śmieci…), potem krajobraz robi się coraz ładniejszy – pojawiają się ryżowe pola, bananowce. Widać także bardzo ubogie zabudowania. O 9.00 stajemy – przed nami długi rząd pojazdów. Droga jest zablokowana, ponieważ doszło do zderzenia dwóch autobusów. Wygląda na to, że utknęliśmy na dłużej… Na szczęście po 40 minutach powoli ruszamy. Później jeszcze postój autobusu przy przydrożnej knajpce na posiłek i około południa – wysiadamy. Na miejscu czekają już organizatorzy i inni uczestnicy raftingu. Dostajemy kamizelki, kaski, wiosła i schodzimy na brzeg Trisuli. Tutaj następuje instruktaż – poznajemy komendy i zasady zachowania na pontonie. Wszystkie wartościowe przedmioty zostają zapakowane do szczelnego worka, a potem do beczki przywiązanej na dnie pontonu. Plecaki zostaną przetransportowane lądem. No to na wodę! Na pontonie jest nas sześcioro i sternik. Już po chwili wpływamy w pierwsze bystrze, ponton wyskakuje w górę, a potem gwałtownie opada. Woda oblewa nas od stóp do głów – jesteśmy kompletnie mokrzy. Pogoda jest świetna – ciepło i słonecznie, wodne prysznice są prawdziwą przyjemnością. Kolejne bystrza oddzielone są odcinkami spokojnej wody – można odpocząć i podziwiać widoki. Zabawa jest znakomita! Mniej więcej w połowie spływu następuje przerwa na lunch. Na brzegu przyrządzają go sternicy naszych 2 pontonów. Potem dalszy ciąg zabawy na wodzie. Cały rafting trwa około 3 godzin. Po zakończeniu spływu wychodzimy na wysoki brzeg przy skromnych zabudowaniach. Przebieramy się w suche rzeczy i czekamy na lokalny autobus do Chitwan. Wkrótce nadjeżdża, jedziemy do Narayanghat. Stąd do miejscowości Tandi Bazar, położonej niedaleko parku narodowego Chitwan, jeżdżą lokalne minibusy. Takim właśnie pojazdem – upchnięci niczym w puszce sardynek – jedziemy dalej. Bus jest tak niski, że Krzysztof nie może nawet stać wyprostowany. Na szczęście podróż nie trwa długo – po około pół godzinie jesteśmy w Tandi Bazar. Zapada już zmrok, inni turyści rozchodzą się do swoich ośrodków, a my czekamy na kogoś z Nature Safari Resort, w którym mamy wykupiony pobyt. Po 20 minutach przyjeżdża jeep i jedziemy do wsi Sauraha, stanowiącej dobrą bazę na wypady do parku. Na miejsce dojeżdżamy w kompletnych ciemnościach. Bungalow jest bardzo ładny, całe wyposażenie zupełnie nowe – ośrodek otwarto kilkanaście dni wcześniej. Domki położone są w ogrodzie, jest nawet basen, choć na razie – bez wody. Spodziewamy się kolacji, ale najpierw podana zostaje strawa duchowa – jedziemy do wiejskiej świetlicy na występy lokalnego zespołu ludu Tharów. Przedstawienie jest chyba dużym wydarzeniem towarzyskim, bo widownia szczelnie wypełniona, głównie wystrojonymi mieszkańcami okolicy. Na scenie chłopaki wykonują lokalne tańce np. z kijami, co przypomina nieco pokaz sztuk walki. Gdy wracamy z występów, zrywa się prawdziwa tropikalna ulewa. Teraz pora na kolację – smaczną i bardzo obfitą. A potem dajemy nura w świeżą, czyściutką pościel.
19. września 2009: Sauraha (Chitwan NP)
Wstajemy wcześnie, bo sporo planów na dziś. W łazience pod sufitem napotykamy nieproszonego gościa – dużego i bardzo szybkiego pająka. Marta powiadamia o tym fakcie obsługę ośrodka. Ta przystępuje do akcji usunięcia zwierza, co skutkuje tym, że pająk zaszywa się pod umywalką, a pan z obsługi urywa dopływ wody. Tak więc jest 1:0 dla pająka!
Po śniadaniu ruszamy z przewodnikiem przez wieś w kierunku rzeki, tam wsiadamy w wydłubane z pnia drzewa canoe i rozpoczyna się spływ wśród dżungli i łąk. Widzimy mnóstwo ptaków, ale żadnych dużych zwierząt. Po zakończeniu spływu odbywamy spacer po okolicznym lasku, zwany szumnie „jungle walk”. Później dochodzimy do stajni słoni. Zwierzęta stoją pod zadaszeniami, przywiązane do solidnych pali. Karmimy je wiązkami długiej trawy. Potem wracamy do ośrodka i spędzamy nieco czasu na słodkim lenistwie wśród ogrodowej zieleni. Po lunchu ruszamy na przejażdżkę na słoniach. Samochodem podjeżdżamy do miejsca zbiórki. Wkrótce nadchodzą 2 wierzchowce, na grzbietach mają specjalne kosze, do każdego z nich wsiada 4 turystów. Najpierw jedziemy przez wieś, a potem wjeżdżamy do lasu i wypatrujemy zwierząt. Widzimy sporo jeleni, a gdy wychodzimy na rozległą polanę – dwa nosorożce (matkę z młodym). Pasą się wśród traw, a potem spokojnie układają w błocie dla ochłody, nie przejmując się wcale obecnością słoni. Jadąc dalej widzimy znowu jelenie i kolejne nosorożce – najpierw dwa, a potem jeszcze jednego, samotnego. Wracamy zadowoleni, słonie przekraczają rzeczkę i dojeżdżamy do kas wstępu – tutaj koniec jazdy. Samochodem wracamy do Nature Safari Resort, trochę odpoczynku i jedziemy do domku w dżungli, gdzie będziemy nocować. Domek to 2-piętrowa wieża obserwacyjna na skraju lasu, skąd widać rozległe łąki, na które ponoć często wychodzą duże zwierzęta. Na pierwszym piętrze wieży są już jacyś turyści (niestety hałaśliwi), drugie przeznaczone jest dla nas. Wieżą opiekuje się tubylec z wioski – ktoś w rodzaju leśniczego. Jest jeszcze jasno, pytam go więc za pośrednictwem naszego opiekuna z ośrodka, czy można by zrobić spacer po okolicy. Po chwili ruszamy wąską ścieżką przez las. Coś hałasuje w zaroślach – to spłoszony przez nas jeleń. Po kilkuset metrach „leśniczy” kładzie palec na ustach i pokazuje, by obniżyć się i schować za zaroślami. Skradamy się ku błotnistemu bajoru, z którego dobiegają głośne posapywania, kląskanie błocka i odgłosy wydawane przez duże cielsko, zanurzające się w wodzie. Widzę poruszające się kształty – to nosorożec! W zapadającym zmierzchu podchodzimy na odległość nie większą niż 6 metrów. „Leśniczy” pokazuje na palcach, że są trzy! Wrażenie jest niesamowite! Po cichutku wycofujemy się i tą sama drogą wracamy do wieży. Z góry obserwujemy teren. Niestety, towarzystwo pod nami jest głośne, żadne zwierzęta nie wychodzą na polanę. Widzimy tylko pawia podlatującego wysoko na gałęzie drzew. Przy świetle naftowych lamp jemy kolację.
20. września 2009: Sauraha (Chitwan NP)
Wstajemy o świcie – nad terenem przed wieżą unosi się mgła. Zwierząt jednak nie widać. Potem przechadzka po lesie, ale dziś nie mamy szczęścia do „grubego zwierza” – tylko jeleń mignął gdzieś w zaroślach. Przed 8.00 ruszamy w drogę powrotną do ośrodka – najpierw spacerem przez las, potem przez wioski, zamieszkałe przez Tharów. Z jednej z nich samochodem odbiera nas właściciel Nature Safari Resort. Po śniadaniu chcemy odwiedzić ośrodek dla dorastających słoni (Elephant Breeding Center), ale okazuje się, że jest czynny dopiero od 16.00. Spacerujemy po Sauraha i dochodzimy nad rzekę, w której kąpią się słonie. Jest tutaj trochę turystów – niektórzy z nich są kompletnie mokrzy. Okazuje się, że można wykąpać się ze słoniem! Już po chwili siedzimy na oklep na mokrym olbrzymie. Zwierzak schodzi ze skarpy do wody, a opiekun stojąc na jego zadzie wydaje komendy. Słoń nabiera trąbą wodę i urządza nam obfity prysznic, potem delikatnie kładzie się na boku, a my lądujemy w płytkiej rzece. Wdrapujemy się na jego grzbiet i zabawa powtarza się od początku. Kompletnie mokrzy wracamy do ośrodka. Po posiłku, przebrani w suche rzeczy, ponownie idziemy na spacer po okolicy. Nad rzeką, przy odległej od brzegu kilkanaście metrów wysepce, widzimy wylegującego się okazałego krokodyla. Na drodze mijamy się z licznymi słoniami, a na końcu wsi, przy zabudowaniach widzimy 2 … wielbłądy.
Późnym popołudniem jedziemy do ośrodka hodowli słoni. Są tu dorosłe osobniki – pracujące na co dzień w dżungli – i kilkoro maluchów. Zwierzęta są za ogrodzeniem, co nie przeszkadza, by 2 całkiem wyrośnięte „młodziaki” spacerowały swobodnie wśród turystów.
Wieczór spędzamy bardzo miło na pogawędkach z obsługą ośrodka – jesteśmy tu jedynymi gośćmi.
21. września 2009: Sauraha (Chitwan NP) – Kathmandu
O 9.30 mamy autobus do Kathmandu. Na dworzec odwozi nas Bijay – nasz sympatyczny towarzysz z domku w dżungli. Autobus wyrusza punktualnie, sama podróż jest jednak powolna – korki, wlokące się, wyładowane do granic możliwości ciężarówki, wypadek, przerwa na lunch… Przejechanie około 200 kilometrów zajmuje nam 7,5 godziny. W Kathmandu taksówką jedziemy do Khangsar GH. Oddajemy brudne ciuchy do pralni, a potem ruszamy coś zjeść. Trafiamy do tybetańskiej knajpki „Yangling” w jednej z pobliskich uliczek, gdzie serwują pyszne jedzenie w niskich cenach. A wieczorem – do kafejki internetowej.
22. września 2009: Kathmandu
Dziś w planach zwiedzanie Kathmandu i okolic. Cel nr 1 to kompleks świątynny Swayambhunath, zwany także Świątynią Małp, położony na wzgórzu w zachodniej części Kathmandu. Dochodzimy tam spacerem z hotelu. U stóp wzgórza – figury Buddy i stada makaków. Do świątyni na szczycie podchodzimy stromymi schodami. To miejsce modlitw zarówno buddystów, jak i hinduistów. Obok ogromnej stupy i młynków modlitewnych stoją tu hinduistyczne świątynie, przed jedną z nich – poświęconą bogini płodności Ajima – stoi długa kolejka wiernych. Wokół kobiety w barwnych sari, mnisi w pomarańczowych szatach, zuchwałe małpy, czatujące na smaczne kąski i kramiki z pamiątkami. Ze wzgórza rozpościera się też rozległy widok na miasto.
Schodzimy w dół i taksówką jedziemy na przeciwległy kraniec Kathmandu – do Pashupatinath. Tutaj – nad świętą rzeką Bagmati – mieści się najświętsze miejsce hinduistów w Nepalu. Wstęp do głównej świątyni zabroniony jest niestety dla wyznawców innych religii. Na brzegu Bagmati ustawiono ghaty, gdzie dokonuje się kremacji zwłok. Nieopodal, na brzegu rzeki, owinięte pomarańczową tkaniną leży ciało zmarłego, bose stopy zanurzone są w wodzie. Przed kremacją musi ulec „oczyszczeniu”. Tuż obok zwłok jakaś kobieta wyrzuca do płytkiej rzeki wiadro odpadków. Po przeciwnej stronie Bagmati znajdują się liczne mniejsze świątynie i tarasy, z których można oglądać całość kompleksu. Przed kapliczkami przesiadują sadhu – święci mężowie.
Z Pashupatinath ruszamy pieszo do Bodnath – kompleksu buddyjskiego, a zarazem dużej enklawy tybetańskiej. Po pół godzinie jesteśmy przy Bodnath Stupa, jednej z najbardziej rozpoznawalnych budowli Nepalu. Spoglądają z niej ogromne oczy Buddy, wokół powiewają modlitewne flagi, z okolicznych sklepików płynie buddyjska muzyka. Obchodzimy stupę dookoła – oczywiście w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Potem idziemy coś zjeść do restauracji na dachu jednego z budynków. Świetnie widać stąd cały plac. Potem dalsze zwiedzanie. Odwiedzamy kilka buddyjskich klasztorów, w jednym z nich młody mnich, przybyły tu z Tybetu, otwiera specjalnie dla nas główną salę modlitewną. Wracamy raz jeszcze na główny plac, tak podoba nam się panująca tam atmosfera – pełno tu mnichów i Tybetańczyków w tradycyjnych strojach.
Wieczorem taksówką wracamy na Thamel.
23. września 2009: Kathmandu
Dziś udajemy się do położonego za rzeką Bagmati Patan. Niegdyś było to odrębne miasto, obecnie granice pomiędzy nim a Kathmandu zatarły się. Na miejsce chcemy dojechać lokalnym autobusem. Idziemy w kierunku Ratnapark, po drodze wstępując na śniadanie do Bakery Cafe, gdzie całą obsługę stanowią osoby głuchonieme. Potem trochę dopytując się o drogę trafiamy na duży, pełen autobusów plac. Panuje tu gwar i chaos. Zapytany człowiek wskazuje nam autobus nr 26 jadący do Patan Dhoka. Już po chwili wygodnie zmierzamy do celu. Z Patna Dhoka dochodzimy spacerem do głównego placu Patan – Durbar Square. Na plac wchodzimy od północy i nieoczekiwanie stajemy w obliczu zachwycających swą różnorodnością budowli. Mnóstwo tu hinduistycznych świątyń – ich ilość zdumiewa. Obchodzimy powoli cały plac, a potem siadamy na murku biegnącym wzdłuż ścian pałacu królewskiego. Doskonale widać stąd cały Durbar Square – rozkoszujemy się tym widokiem, co rusz odkrywając kolejne architektoniczne detale zabytkowych budynków. W odróżnieniu od Kathmandu, na Durbar Square w Patan nie ma ruchu kołowego. Zwiedzanie jest więc dużo przyjemniejsze. Z placu spacerem zmierzamy do Kwa Bahal – Złotej Świątyni, znajdującej się na północ od Durbar Square. Przez przedsionek, w którym mieści się kasa biletowa, wchodzimy na świątynny dziedziniec. Dużo tu modlitewnych młynków, a w pomieszczeniu odgrodzonym ażurową kratą umieszczono posąg Buddy. Na środku dziedzińca wznosi się niewielka świątynia, zwieńczona złotym dachem o szczycie w kształcie dzwonu.
Idąc dalej na północ dochodzimy do pochodzącej z XIV wieku hinduistycznej świątyni Kumbeshwar, poświęconej bogowi Sziwie. Znajdują się przy niej dwa stawy – a właściwie baseny – zasilane wodami ze świętego jeziora Gosainkundu. Jako, że dzień jest upalny, kąpią się tu miejscowi chłopcy, z zapałem skacząc do wody z betonowego brzegu.
Z zabytkowego centrum wędrujemy do przystanku Patan Dhoka, skąd autobusem wracamy w okolice Thamelu.
24. września 2009: Kathmandu
Już o 7.00 ruszamy na Durbar Square z nadzieją, że o tej porze będzie tu jeszcze w miarę spokojnie. Ruch jednak jest już spory. Idziemy na Freak Street i wstępujemy na śniadanie do sympatycznej knajpki Diyale. Potem wędrujemy zaułkami na południe od Durbar Square. Około południa wstępujemy na lassi do restauracji „Tip Top”. Nie polecam tej knajpki – wewnątrz aż lepi się od brudu, a wizyta w toalecie powoduje silne wrażenia węchowe (wzrokowych nie, bo nie ma tam światła).
Wracamy na Thamel i relaksujemy się na dachu naszego hotelu, sącząc wśród zieleni lassi i kawę i tocząc karciane rozgrywki. Na obiad idziemy do naszej ulubionej tybetańskiej knajpki, a potem buszujemy w księgarniach, których jest tu bez liku.
Wieczorem niechętnie zabieramy się za pakowanie. Żal opuszczać Nepal…
25. września 2009: Kathmandu – Delhi
Rano taksówką jedziemy na lotnisko. Wylot do Delhi sporo się opóźnia – zamiast o 10.10 startujemy o 11.40. Zaskakuje nas nadzwyczaj szczegółowa kontrola na lotnisku.
W Delhi jesteśmy około 13.00. Bierzemy pre-paid taxi na Paharganj i jedziemy do hotelu Downtown, w którym zatrzymaliśmy się będąc w Delhi dwa lata temu. Potem idziemy na obiad. W pobliskim Everest Cafe brak miejsc, idziemy więc do Sam’s Cafe na dachu hotelu Vivek. Po obiedzie spacerujemy trochę po Paharganj’u. Fajnie być tu znowu, przez dwa lata kompletnie nic się nie zmieniło.
26. września 2009: Delhi – Berlin
Na 5.00 mamy zamówioną w hotelu taksówkę na lotnisko. W recepcji jesteśmy już o 4.30, jako że źle przestawiliśmy zegarki po przylocie z Nepalu (różnica czasu między tymi krajami wynosi 15 minut). Samochód jednak wkrótce podjeżdża i jedziemy – niemal pustymi jeszcze o tej porze ulicami. Przejazd zajmuje około 40 minut.
Wieczorem – po przesiadce w Londynie – lądujemy w Berlinie. Jeszcze kilka godzin i jesteśmy w domu…