Myanmar, Bangladesz – Sebastian Domżalski

Sebastian Domżalski

Trasa:

Warszawa – Londyn – Dhaka – Yangon – Mandalay – U Bein – Inwe – Bagan – Mt. Popa – Kalaw – Inle – Golden Rock – Yangon – Dhaka – Bogra – Paharpur – Mahargat – Puthi – Rajshari – Jessore – Khulna – Dhaka – Cox Baazar – Chittangong – Dhaka – Londyn – Warszawa

Termin: 14.10-12.11.2006

Uczestnicy: Marysia Wejs-Domżalska i Sebastian Domżalski

Informacje praktyczne:

WIZY

W Polsce nie ma możliwości załatwienia wizy do Bangladeszu i Myanmaru. Wizy można załatwić w Berlinie. Wiza do Myanmaru kosztuje 25 Euro. Wszystkie informacje i wniosek można znaleźć na stronie www.botschaft-myanmar.de.

Wiza turystyczna do Bangladeszu kosztuje 36 Euro, do kwestionariusza trzeba załączyć kopie biletów oraz „list wyjaśniający” – w liście tym należy przedstawić plan podróży i swoją motywację. Więcej informacji www.bangladeshembassy.de.

DOJAZD

Jedynym sposobem na dostanie się do Myanamru jest lot samolotem. Wszystkie lądowe przejścia są dla turystów zamknięte (z wyjątkiem dobrze ustawionych wycieczek zorganizowanych…). W związku z tym nie ma też innej możliwości przejazdu z Myanmaru do Bangladeszu niż lot. Jedyne bezpośrednie połączenie pomiędzy Dhaką a Yangonem obsługiwane jest przez Biman Bangladesh Airlines – narodowe linie lotnicze Bangladeszu. Niestety akurat w czasie naszego pobytu zostało zawieszone i w związku z tym musieliśmy lecieć przez Bangkok. Najtańszym sposobem dostania się z Polski do Myanmaru jest lot przez Bangkok właśnie. Bilety na trasę Bangkok-Yangon-Bangkok można zamówić przez Internet i odebrać na lotnisku w Tajlandii. Z Europy (np. z Londynu) do Bangladeshu najłatwiej dostać się Bimanem. Można tez polecieć do Kalkuty i stamtąd przedostać się do Bangladeszu lądem.

POGODA

Przełom października i listopada to bardzo dobry czas na Myanmar. Pora deszczowa już się kończy/skończyła, a turystów jeszcze nie ma. Nie jest też tak gorąco jak wiosną. W czasie naszego pobytu w Bangladeszu monsuny już minęły, ale niebo było przez cały czas zachmurzone. Deszcz na szczęście nie padał.

ZDROWIE

Zalecane szczepienia: WZW A, WZW B, Dur brzuszny, Polio, Tężec. Malaria: w obu krajach występuje zagrożenie malarią. Po zasięgnięciu opinii lekarza zdecydowaliśmy się na Lariam, który jest skuteczny w całym Bangladeszu i większej części Myanmaru. Na wszelki wypadek zabraliśmy też doxycyklinę. (Jak się korzysta z tego typu profilaktyki trzeba pamiętać o skutkach ubocznych – w naszym przypadku ucierpiała wątroba). Na miejscu: woda używaliśmy tylko butelkowanej, również do mycia zębów. W Bangladeszu trzeba przed kupnem sprawdzać czy woda nie zawiera arszeniku!

PIENIĄDZE

W przypadku Myanmaru najlepiej zaopatrzyć się w dolary i to o dużym nominale Cinkciarze w ogóle nie chcą wymieniać banknotów o nominałach mniejszych niż 20USD. Dwa lata temu zniesiono obowiązek wymiany pieniędzy (200USD) przy wjeździe. Dolary można wymienić w części hoteli i na ulicy w miejscach opisanych w przewodniku. W czasie naszej podróży najlepszy kurs wymiany był w Yangon i nad jeziorem Inle. W wielu miejscach za hotel i droższe atrakcje (np. trekking) płaci się dolarach, resztę też dostaje się w dolarach. Karty kredytowe i bankomatowe nie działają.

W Bangladeszu pieniądze wymienialiśmy na lotnisku i hotelach w centrum Dhaki (kurs podobny). Podobno można tez korzystać z bankomatów, ale nie mieliśmy okazji się przekonać. Patrz również: kursy i koszty podróży.

TRANSPORT W KRAJU

Myanmar: wielu turystów podróżuje samolotami między głównymi atrakcjami kraju (www.yangon-airways.com, www.air-mandalay.com). Można w ten sposób zaoszczędzić sporo czasu, ale trzeba mieć znacznie zasobniejszy portfel. W przeciwnym razie pozostają wielogodzinne przejazdy autobusami. Nawierzchnia i ciągłe trąbienie powodują, że nie bardzo jest jak spać, dodatkowo autobusy często się psują i notorycznie opóźniają. W porze deszczowej część tras (nawet głównych) może być nieprzejezdna. Bilety na najbardziej popularne odcinki trzeba w miarę możliwości kupować dzień lub dwa wcześniej. My mieliśmy problem z wyjazdem z Yangon zaraz po przylocie, wszystkie autobusy. Ostatecznie kupiliśmy bilet na autobus pod stadionem w centrum – zapłaciliśmy ponad 2 razy drożej niż wynosiła ich rzeczywista cena. Najlepiej od razu udać się na ten dworzec taksówką i tam szukać transportu. Trasę między Mandalay a Bagan najczęściej pokonuje się statkiem. Przyjemna podróż, choć skrojona na potrzeby wycieczek zorganizowanych a nie typowych „backpackersów” – przede wszystkim z powodu ceny. Dużo mniej komfortowo, ale taniej jest wybrać się autobusem. Na niektórych trasach można tez wybrać pociąg. Po miastach porusza się najczęściej rikszami, cenę trzeba ustalać z góry. Taksówki przydają się na dalsze trasy. W Bagan polecamy bardzo wypożyczenie rowerów – najtańszy środek transportu, pozwala na całkowitą swobodę i obejrzenie tych świątyń, które są mniej uczęszczane.

Bangladesz ma zadziwiająco dobre drogi, choć potwornie zatłoczone. Komunikacja autobusowa działa sprawnie, w większości wypadków nie trzeba za długo czekać. Autobusy odjeżdżają z różnych dziwnych punktów w mieście, niekoniecznie z dworców – najlepiej zapytać w hotelu lub rikszarza o miejsce odjazdu. Na wielu trasach pływają promy – bardzo polecamy rakietę (Rocket), jeśli ktoś chce odpocząć. Kabiny w drugiej klasie nie są drogie, a dają sporo prywatności. Po miastach najlepiej poruszać się rikszami. Warto pamiętać, że w Dhace często stoi się w korkach.

HOTELE

Najtańsze hotele w Maynamrze kosztują od 3 USD za osobę. Zazwyczaj w cenę wliczone jest śniadanie.

W Bangladeszu niewiele hoteli przyjmuje obcokrajowców, trudno je też niekiedy znaleźć. Ceny pokoje są bardzo niski, ale i warunki są raczej kiepskie, a czasami wręcz bardzo słabe. Z tego powodu po raz pierwszy w życiu spaliśmy w hotelu zakwalifikowanym przez LP jako „mid-range” – zapłaciliśmy 4USD za nas dwie osoby.

ATRAKCJE

Myanmar: koniecznie Bagan, jezioro Inle. Podejrzewam, że z powodu tych miejsc Myanmar stanie się niedługo celem masowej turystyki.

Bangladesz: Najbardziej podobały nam się hinduskie świątynie w Puthi. Na największa atrakcję kraju Sunderbandsy nie było nas niestety stać. Ogólnie: zabytków mało, ale za to bardzo ciekawi ludzie (szczególnie ciekawi turystów).

Dziennik podróży:

14/10 Londyn

Załatwienie w Polsce biletów do Myanmaru i Bangladeszu nie jest wcale zadaniem prostym. Można oczywiście kupić bilety na lot do Bangkoku i tam na lotnisku odebrać zakupione wcześniej przez Internet bilety na loty do Yangonu i Dhaki, ale wymaga to dużo zręczności oraz prawdopodobnie wykupienia wizy (w przypadku kiepskich połączeń nawet kilkukrotnej) do Tajlandii. My zdecydowaliśmy się na inny wariant. Poprzez znajomych w Londynie zakupiliśmy bilety na narodową linię Bangladeszu Biman na lot Londyn-Dhaka-Yangon ze stopoverem w drodze powrotnej w Dhace. Do kompletu dokupiliśmy bilety BA na lot Warszawa-Londyn.

Plan był niezły. Miesięczny urlop z 10 dniami w Bangladeszu i 18 dniami w Myanmarze. Wylot z Warszawy do Londynu, potem 4h na przesiadkę i mniej więcej tyle samo przy powrocie. Plan niezły, ale i ryzyko spore. Bilety na BA i Bimana były bowiem kupowane oddzielnie, więc gdyby któryś z przewoźników miał zbyt duże opóźnienie to oznaczałoby to, że automatycznie tracimy lot drugim. O ile w przypadku lotu do Londynu ryzyko, że BA się spóźni nie było zbyt duże, to z Bimanem sprawa nie była już tak jasna. Jak zwykle przeczucie nas nie myliło. Na 3 dni przed planowanym lotem Biman poinformował nas, że wylot z Londynu do Dhaki został przełożony na dzień później, a połączenia Dhaka-Yangon i Yangon-Dhaka zostały w ogóle skasowane. Co prawda mogliśmy spokojnie przeczekać jeden dzień w Londynie, a na trasie do Myanmaru Biman miał nam zapewnić jakieś połączenie zastępcze, ale sprawa nie była wcale taka oczywista, no i całe zamieszanie skracało nam pobyt na miejscu, o dodatkowym stresie już nie wspominając.

15/10 Londyn

Rano pojechaliśmy na lotnisko. Pani przy okienku może nas wysłać tylko do Dhaki o połączeniu do Yangonu (Where it is?) w ogóle nic nie wie. Dla bezpieczeństwa, postanawiamy naddać tylko jeden bagaż, drugi plecak z najbardziej niezbędnymi rzeczami zabieramy ze sobą na pokład. Jeśli nie daj Boże Biman zgubi plecak, to damy sobie radę przez ten miesiąc Po stracie załoga podaje nam soczek, a pilot uprzejmie informuje, że lecimy do Dhaki, ale z międzylądowaniem w Manchesterze (!).Nasze zdziwienie sięga jednak zenitu, gdy jeszcze przed startem z Manchesteru, obsługa podaje poszczącym pasażerom posiłek. Mamy środek Ramadanu i właśnie zaszło słońce, więc mogą wreszcie spożyć jakieś jedzenie. W rezultacie pierwszy raz w życiu widzę startujący samolot z ludźmi jedzącymi posiłek. Lot mija nam całkiem przyzwoicie, samolot jest dość schludny, a obsługa niezwykle uprzejma.

16/10 Dhaka

Koło 10 czasu lokalnego jesteśmy na miejscu (prawie zgodnie z planem). Pierwsze kroki kierujemy do okienka tranzytowego. Kłopoty to chyba specjalność Bimana: Lot do Katmandu opóźniony o 7h, do Bangkoku o 17h, a samolot z Paryża wyląduje w Dhace kilkanaście godzin później. Pan w okienku transferowym ma dość prostą procedurę: konfiskuje bilety i przydziela żeton na transfer do Bimanowskiego hotelu. Z grupą białasów – będących w podobnej jak my sytuacji – jedziemy do hotelu, tam spotykamy kolejną grupę turystów tym razem lecących z Bangkoku do Katmandu już 5 dzień (!). Postanawiamy przejść się trochę po okolicy: oglądamy dzielnicę ambasad, z wynajętej na kilkadziesiąt minut (wraz z wioślarzem) łódki podglądamy życie slamsów. Koło 22 – gdy właśnie zamierzamy położyć się spać, pojawia się ktoś z recepcji i każe się pakować. Lecimy! Tylko nie wiadomo dokąd. Ale to nieważne. Ważne, że lecimy! Na lotnisku dostajemy nasze bilety. Na razie lecimy do Bangkoku, a tam mamy przesiąść się na lot Bangkok Airways do Yangonu. O lot powrotny mamy zapytac powrotnym. Mamy się dowiedzieć w Myanmarze.

17/10 Yangon

Salam Alejkum ladies and gentelmen. – wita nas stewardesa. I od razu dodaje, że “expected time of arrival is 4:30 “insh’-Allah”. Potem pada “Please remeber and smoking and chewing gums are strickly prohibited during the flight” – to chyba dlatego, że docelowo samolot leci do Singapuru. Tuż przed startem na monitorze pojawiło się zdjęcie Mekki, a lektor podniosłym głosem wyrecytował “Allah Akbar, Allah Akbar….”. Potem rozpoczął się już start. W czasie loty odezwał się też kapitan: “We apologize for the delay (nota bene 14h) which ist due to the lack of aircraft” – mają poczucie humoru. A potem dodał: “You can enjoy quotation from the Holy Quoran on chanel 10”.

W Bangokoku jesteśmy planowo (czyli z 14 godzinnym opóźnieniem). Bangkok Airways robią naprawdę dobre wrażenie. Po niecałych dwóch godzinach punktualnie lądujemy w Yangon. Przestawiamy zegarki o 30 minut i razem z poznaną w międzyczasie Australijką bierzemy z lotniska za 5 USD taksówkę do centrum. Wysiadamy pod siedzibą Bimana. W firmie dowiadujemy się, że musimy poczekać (1h), bo akurat nie ma managera – podobno się modli. Gdy w końcu się pojawia, załatwia nasz problem w 5 minut. Mamy zadzwonić za tydzień i wtedy poznamy szczegóły naszego połączenia. Wstępna data wylotu 3 listopada.

Ucieszeni idziemy wymienić pieniądze (w Hotelu Central). Próbujemy kupić bilety na autobus do Mandalay, ale nie ma miejsc. W akcie desperacji próbujemy zapytać w agencjach przy stadionie (naprzeciwko dworca kolejowego). I w jednej są bilety na dziś na 17.00. Bierzemy, ale przy okazji dajemy się nieźle zrobić, bo za bilet zamiast 6,8 płacimy 16 tysięcy kiatów…i to po targowaniu

18/10 Mandalay

Ledwo żywi po 18 godzinach podróży docieramy do Mandalay. Szybko dogadujemy się z jakimś naganiaczem i jedziemy do 3USD-guesthouse’u Sabai Phyu. Warunki raczej kiepskie. Po krótkim prysznicu ruszamy na szybkie zwiedzanie. Najpierw jedziemy do Mahamuni Paya oglądać najsłynniejszego Buddę w mieście. Wracamy do centrum, aby zwiedzić znajdujący się w centrum miasta pałac. Do środka dostać można się tylko po wykupieniu biletu wstępu do atrakcji Mandalay (tzw. combo ticket). Większa część kompleksu do odrestaurowane budynki, wyglądające jak tzw. złoty kicz. Wieczorem jemy kolację w polecanej przez LP knajpce z chiapatami – rzeczywiście fajna, tania i smaczna.

19/10 Amrapura, Inwe

Po drobnym jedzeniu ruszamy na dogadaną w naszym hotelu wycieczkę po okolicach Mandalay. Wynajęcie naszego blue taxi wraz z kierowcą i jego managerem, kosztuje 15USD. Pierwszy punkt programu to klasztor Maha Ganyan Kyaung, gdzie ok. 10:15 1200 mnichów spożywa posiłek. Następnie podjeżdżamy do miejscowości Amarapura pod znajdujący się niedaleko most U Bein’s. Ma 1400 metrów – rzeczywiście może być malowniczy, szczególnie o wschodzie i zachodzie słońca. Z mostu podążamy w kierunku ruin Inwe. Żeby się tam dostać musimy przeprawić się łodzią przez rzekę. Po drugiej stronie czeka już na nas zaprzęg konny z kierowcą, bo całość zwiedzać można tylko w ten sposób. Program jest standardowy i zawiera tylko i wyłącznie zestaw obowiązkowy. Zwiedzamy czynny tekowy klasztor Bagaya Kyaung, potem wieżę strażniczą Nanmyin, a na koniec Maha Aungmye Bonzan – opuszczony kamienny kompleks klasztorny. Ostatnim punktem programu miały być Sagaing. Niestety z tej atrakcji musimy zrezygnować, tuż po powrocie z Inwe do samochodu zaczyna lać prawdziwa tropikalna ulewa. Po powrocie jedziemy na spektakl do teatru lalek. Godzinny spektakl to super sprawa. Dostarcza nam chyba większych wrażeń niż całodzienne zwiedzanie.

20/10 Bagan

Dziś płyniemy do Bagan. Na nabrzeże docieramy już o 6:15. Pasażerami są wyłącznie białasy, właściwie z dwóch zorganizowanych grup turystycznych. Rejs jest bardzo sielankowy, turyści spędzają czas leżąc na bambusowych krzesłach na jednym z dwóch pokładów. Czas płynie miło i przyjemnie, komfort podróży jest bez porównania większy niż w myanmarskich autobusach, no ale cena niestety też.

Koło 16-tej dopływamy do Bagan. Już z łodzi widać, że miejsce będzie niesamowite, dostrzegamy pierwsze stupy – wyglądają ekstra. Na dzień dobry zostajemy złapani przez pracowników Strefy Archeologicznej Bagan, którzy z radością sprzedają nam bilet wstępu na cały pobyt (10USD). Z nabrzeża jedziemy do Pan Cherry Guesthouse. Tam dostajemy bardzo przyzwoity pokój w całkiem przyzwoitej cenie (3 USD, ale bez śniadania). Płacimy za nocleg i dogadujemy się co do wynajęcia rowerów (za dzisiejsze pół dnia płacimy po 500 kyatów) i ruszamy do świątyni Min Nyien Gon oglądać zachód słońca. Od niedawna władze archeologiczne zabroniły wchodzenia na prawie wszystkie świątynie. W konsekwencji też te nieliczne pozostałe świątynie (a właściwie jedna największa) przeżywają w czasie zachodów słońca prawdziwe oblężenie.

Do hotelu wracamy po zmierzchu, odstawiamy rowery i idziemy zjeść. Omijamy opisywaną w LP dość drogą knajpę San Kabar Restaurant i trafiamy do Sway Yoe Restaurant. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo jemy tam przez kolejne 3 dni.

21/10 Bagan

Wstajemy o 5-tej i ruszamy do znanej nam już świątyni Min Yien Gon. Zwiedzanie upływa nam według klucza “naj”: najwyższa, największa, najładniejsza, z najładniejszymi freskami, itp… Wieczorem jedziemy oglądać zachód słońca na najbardziej turystyczną świątynię Shin-bin-thal-young, Zachód był tradycyjnie zachmurzony. Lekko rozczarowani wracamy do siebie, na szczęście kolacja w naszej restauracji nie zawodzi…

22/10 Bagan

Wschód słońca znowu nie należy do najładniejszych. Te chmury chyba się na nas uwzięły. Dzisiejszy dzień przebiega nam pod hasłem zwiedzania wszystkiego co odpuściliśmy wczoraj. Oczywiście wszystkiego się nie da, bo świątyń w Bagan jest tyle, że wystarczyłoby na cały tydzień. Wieczorem znów jedziemy na Shin-bin-thal-young, by z tłumem turystów zobaczyć zachód słońca, może tym razem się uda? Niestety mimo początkowych nadziei, w ostatnim kluczowym momencie, zupełnie nie wiadomo skąd pojawiła się jedna jedyna chmura i zasłoniła “nasze słonko”.

23/10 Mt. Popa

To co zobaczyliśmy podczas zwiedzania świątyni Mt. Popa zdecydowanie nie było mi wstanie zrekompensować 6 godzinnej podróży pick-upem na miejsce i z powrotem. Może gdybyśmy tu tylko przejeżdżali i wstąpili po drodze, to odbiór atrakcji byłby lepszy, bo klasztor jest naprawdę przepięknie położony. Problem jednak w tym, że jak już się do kompleksu wejdzie, to w środku nie ma już nic co zwalałoby z nóg.

Do Pan Cherry Guesthouse dotarliśmy ekstremalnie wyczerpani, postanawiamy trochę się zregenerować, a potem podjąć kolejną próbę obejrzenia zachodu słońca.

24/10 Kalew

Pobudkę robimy o 4:15, bo 4:30 ma nas zabrać przejeżdżający po drodze autobus do Kalew. W sumie to w 9 godzin pokonujemy może trochę ponad 200 km. Było by pewnie więcej gdyby nie najgorszy ostatni odcinek: kilka godzin pokonujemy megawijącą się serpentynę, która wspina się aż na wysokość 1400 metrów. Autobus wytrzymuje ten podjazd prawie bez mrugnięcia okiem (kierowca tylko kilka razy musi zrobić postój na ochłodzenie maszyny i polanie silnika wodą).

Kalew to niewielka mieścina, ze sporą bazą noclegową i restauracyjną. Większość ludzi przyjeżdża tu, żeby zrobić wypad w okoliczne góry. My niczym nie różnimy się od średniej. Meldujemy się w hotelu Golden Lilly Guesthouse, zostawiamy bagaże i idziemy na miasto szukać przewodnika (bo oferta hotelu wydawała nam się za droga). Biur przewodnickich jest w mieście całkiem sporo, pytanie tylko które wybrać. My wchodzimy do pierwszego z brzegu biura i trafiamy w dziesiątkę. Dogadujemy szczegóły i cenę 3 dniowego trekkingu. Mamy zapłacić 8USD za os./ dzień. Wieczorem idziemy na kolację do przesympatycznej knajpy Sam’s Family Restaurant.

25/10 Trekking do Inle

Rano w agencji zostawiamy jeden z plecaków. Ma być dowieziony do hotelu w Inle. O 7:30 ruszamy w góry na dość standardową trasę, którą w zasadzie robią wszyscy turyści idący nad jezioro. Pierwszym punktem programu jest punkt widokowy, tam w restauracji jemy obiad. Ponieważ jednak wyszliśmy trochę wcześniej niż standardowe wycieczki i szliśmy chyba trochę szybciej to na miejscu jesteśmy zdecydowanie za wcześnie i w konsekwencji musimy poczekać dłużej na lunch, czyli jemy razem z dwoma innymi grupami, które tego dnia są na takim samym jak my trekkingu (mają tylko innych przewodników). Dodatkowo, każda grupa ma też ze sobą swojego kucharza, który przygotowuje posiłki. Podobno nie opłaca się prosić nikogo miejscowego o gotowanie, bo oni nie przystosowują posiłków do wymagań Europejczyków. Koło 12-tej ruszamy na szlak. Przechodzimy przez kilka wiosek i stację kolejową. Okazuje się, że dziś będziemy mieszkać w domu żony naszego przewodnika. Poznał ją na jednym z trekkingów, a teraz ona pracuje z nim jako kucharz. Jest wdową z dziesięciorgiem dzieci (9 córkami i jednym synem).

26/10 Trekking do Inle

Pobudka o 6 tej, bo dziś również chcemy wyjść wcześniej niż plan przewiduje – czyli o 7-mej. Dzięki temu chcemy uniknąć południowego upału. Koło 4-tej docieramy do miejsca noclegu, czyli buddyjskiego klasztoru. Nocleg zapowiada się niezwykle atrakcyjnie, zresztą kolacja też, bo będziemy mieli okazję spróbować dań przygotowanych przez aż dwie kucharki, w ramach połączonych sił dwóch grup – naszej z pewnym Amerykaninem. Dzięki temu na stole mamy prawdziwą kulinarną ucztę, zarówno pod względem ilości jak i jakości. Do ryżu i zupy z miejscowych warzyw sałatowatych dostajemy jeszcze curry z jajkiem, curry rybne, curry z dyni, warzywa smażone, groszek, jakąś tajemniczą sałatkę i chilli dla chętnych. Te 7 dań wypełniło nas w pełni, a tu na deser dostajemy jeszcze pomarańcze i awokado. Niebo w gębie, i pomyśleć że całość została przygotowana na zwykłym ognisku. Jedyny mankament to właśnie ognisko, bo przez nie nasza jadłodajnia wypełniona jest po sufit dymem. Spać kładziemy się super wcześnie, bo o 19:30.

27/10 Trekking do Inle

I pewnie spalibyśmy spokojnie do 6-tej, gdyby nie mnisi, a konkretnie ich modlitwy, które obudziły nas około 5 tej. Dosłownie kilkanaście metrów od nas (bo przecież spaliśmy w głównej sali klasztoru, a gdzieś indziej mnisi mieliby się modlić jak nie w głównej sali) grupa młodych chłopaków pod przewodnictwem nauczyciela zaczęła śpiewać mantry. Droga to jeziora zajmuje nam 3,5 h szybkiego marszu. Zwiedzamy jeszcze całkiem przyjemne ruiny Indei, jemy mały lunch i przepływamy łodzią (1h) na drugą stronę jeziora. Meldujemy się w hotelu Bright i po krótkich negocjacjach dostajemy dwójkę za 9USD. Wieczorem zaplanowaliśmy, że popłyniemy kajakiem na zachód słońca. Okazuje się jednak, że tu kajak, czyli “canoe” wypożycza się wraz z wioślarzem. Co kraj to obyczaj.

28/10 Inle

Plan na dziś dzień: objazd po Inle. Od rana mamy wynajętą łódkę (długorufowca z silnikiem spalinowym), która ma na obwieźć nas po głównych atrakcjach jeziora. Zaczynamy od wizyty na targu, gdzie oglądamy codzienne życie miejscowych. Potem w kolejności zaliczamy różne warsztaty rękodzieła sprzedające wyroby ze srebra, ręcznie robione parasole, cygara i ubrania z jedwabiu, oglądamy klasztory i pływające plantacje pomidorów (ppp). PPP są miejscową ciekawostką numer jeden. Rosną na wodzie na specjalnych bambusowych tratwach. Na koniec wycieczki płyniemy do buddyjskiego klasztoru znanego wśród turystów jako Jumping Cat Monastery. Klasztor słynie z tego, że mnisi w ramach spędzania czasu wolnego od pracy postanowili przygarnąć parę kotów, ale było im chyba mało, bo zaczęli zwierzaki trenować. Doszli w tym do niezwykłej wprawy, bo dziś koty na zawołanie skaczą przez zawieszoną na półmetrowej wysokości obręcz.

29/10 W drodze do Bago

Rano bierzemy rowery i jedziemy do gorących źródeł. Chyba jednak nie chcieliśmy się kąpać tylko pooglądać okolicę, bo gdy po 50 minutach jazdy docieramy do wód i okazuje się, że wstęp kosztuje 4 USD to postanawiamy sobie tę atrakcję odpuścić i wracamy do hotelu. Koło 11tej wjeżdżamy z hotelu taksówką do rozwidlenia, gdzie czekamy na nasz autobus do Bago. Podróż jest okropnie wyczerpująca. Do Bago dojeżdżamy po 24 godzinach.

30/10 Golden Rock

Wysiadamy w potworny upał i od razu dajemy się naciągnąć rikszarzowi na podwiezienie pod firmę przewozową. Wsiadamy w pick-upa do Golden Rock. Po pół godzinie jazdy (w kierunku Kalaw) odbijamy od głównej drogi już we właściwym kierunku. Jadąc z Kalaw autobusem spokojnie mogliśmy wysiąść na tym skrzyżowaniu i wcale nie dojeżdżać do Bago – tylko, że wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Ściśnięci przeżywamy kolejne 3,5 godziny jazdy.

Pokój w hotelu Sea Sar zaliczyć można do kategorii oszczędnych. Pokój kosztuje 5 USD no i może dlatego przypomina trochę celę. Dodatkowo w promocji właściciel dorzucił nam całą menażerię. Oprócz standardowej chmary komarów, wieczorem natknęliśmy się na 5 cm pająka, a rano w koszu znaleźliśmy żuka giganta, a tuż przy plecaku smacznie drzemiącą żabę.

31/10 Golden Rock

Wycieczka na Złotą Skałę zajęła nam niecałe 6 godzin. Po porannym śniadaniu (wliczonym w cenę pokoju) wjechaliśmy wraz z innymi pielgrzymami na ciężarówce na górny parking. Wjazd należał do jednej z większych atrakcji. 35 osób usadzonych w ciasnych rzędach, miejsca między rzędami jest akurat tyle że przeciętny białas (wyższy przecież od przeciętnego Azjaty) nie ma możliwości zmieścić nóg. Ciężarówka odjeżdża tylko gdy zbierze się komplet pasażerów, co skrupulatnie kontrolują liczni pracownicy. Na górze wytaczamy się z ciężarówki na placyk z restauracjami i sklepami. Stąd podobno jeszcze 40 minut trzeba się wspinać do Złotej Skały. My korzystamy z rad innych podróżników i idziemy trasą alternatywną i zdecydowanie ciekawszą. Droga, którą idziemy biegnie na lewo od głównej trasy, trzeba wejść tak jakby w dolinę, po dość dobrze przygotowanej ścieżce, która z czasem staje się trochę mniej przygotowana. Trasa jest dość płaska, ale czasami można mieć wrażenie, że prowadzi w dół, zamiast pod górę. Jest to droga prowadząca do wodospadu i polany z pagodami (tzw. Las Pagodas, czyli lasu pagód). W ciągu 30 minut docieramy właśnie na tę polanę, gdzie droga bardzo mocno zakręca w prawo i pnie się pionowo w kierunku Golden Rock. Teraz czeka nas ciężka wspinaczka, głównie pod górę. W końcu po około godzinie docieramy na szczyt wzgórza. Naszym oczom ukazuje się widok na blaszaną wioskę. Idziemy kawałek dalej i wreszcie dostrzegamy upragnioną Złotą Skałę. Nie wiem jednak czy ten widok wart jest tego całego zachodu. Kamień jest rzeczywiście całkiem spory i wisi w dość dziwaczny sposób, tuż nad przepaścią. Dobrze, że podtrzymuje go ten włos Buddy, bo inaczej mógłby spaść. Oglądamy to zjawisko wraz z innymi pielgrzymami, którzy do skały dolepiają kawałki złota no i oczywiście składają przeróżne pokłony. To chyba na tyle, czas wracać. Może uda się jeszcze dziś dotrzeć do Yangonu. Ostatni autobus do stolicy odjeżdża o 13:00, czyli mamy akurat tyle czasu, żeby przekąsić lunch. Podróż jak to mają w zwyczaju podróże w Myanmarze zamiast planowanych 4,5 h zajęła nam 6h. Okinawa Guesthouse okazał się być bardzo przytulnym hotelem, a po negocjacjach cena nie była nawet taka zła (wzięliśmy jedno łóżko w dormitory za 8 USD).

1/11 Yangon

Jemy w hotelu śniadanie i ruszamy na podbój miasta. Przeprawiamy się promem na drugą stronę rzeki (dla turystów cena mocno zawyżona) i dam dajemy się namówić na przejażdżkę rikszą po miejscowych atrakcjach. Na program wycieczki składa się oglądanie wioski i posągu buddy, wizyta na targowisku, zwiedzanie świątyń różnych religii (muzułmańskiej, hinduskiej, buddyjskiej i chrześcijańskiej). Wszystko jest raczej mało atrakcyjne, szczególni jeśli porówna się z tym co widzieliśmy poza Yangon. Sama przejażdżka jest jednak w porządku. Po 1,5 h wracamy do Yangon. Najpierw idziemy do Bimana dowiedzieć się co z naszymi biletami. Rezerwacja już jest, ale manager będzie dopiero jutro, więc musimy przyjść jeszcze raz. Oglądamy trochę centrum przechodzimy koło głównych budynków rządowych. Lunch jemy na ulicy w jednym z setek minibarów. Jedzenie nie wygląda może najsterylniej, ale smakuje całkiem nieźle no i jest bardzo tanie. Na deser fundujemy sobie mrożoną kawę.

Koło 14- tej ruszamy miejskim autobusem na zwiedzanie głównej atrakcji stolicy Swedagon Paya, górującej nad miastem złotej stupy. Niestety Mary jakoś słabo się czuje, więc zamiast wejść do środka postanawiamy poszukać coca coli – uniwersalnego środka na ból brzucha. I choć poszukiwania coli kończą się wreszcie sukcesem to i tak postanawiamy przełożyć zwiedzanie na jutro, a dziś przejść się do parku, gdzie podobno można obejrzeć ładny zachód słońca na tle Swedagon Payi. Park i jezioro są nawet przyjemne (wstęp 1000 kyatów), pełno w nim romantycznych ławek i obściskujących się na nich par.

2/11 Yangon

Dzień spędzamy na chodzeniu po mieście i próbach spotkania managera z Bimana. W końcu udaje nam się i dostajemy bilety na upragniony lot do Bangladeszu. Po południu jedziemy do Swedagon Paya. Jeśli zobaczylibyśmy to cudo tuż po przylocie pewnie zrobiłoby bardzo duże wrażenie, a tak na koniec jest po prostu ok. W czasie zwiedzania zaczepia nas jakiś koleś i zapytuje czy nie zamienilibyśmy mu złotówek na kiaty. Twierdzi, że polską walutę dostał w ramach zapłaty za swoje usługi przewodnickie. Nie możemy mu jednak pomóc, bo nie mamy drobnych. Później dowiadujemy się od innych turystów, że to zwykły naciągacz, który najpierw pod pozorem tworzenia kolekcji wyciąga od turystów obcą walutę, a później u innych wymienia ją na kyaty. Cóż za wymyślna metoda zarabiania na życie. Wieczór spędzamy z kuflem piwa Dagon w Beer Garden Emperor.

3/11 Samolot

Ostatni dzień w Myanmarze poświęcamy na końcowe zakupy. Koło 10:30 tej jedziemy na lotnisko, gdzie spędzamy czas oczekując na samolot. Wieczorem lądujemy w Bangladeszu. Z lotniska jedziemy na dworzec autobusowy. Tam łapiemy transport do Bogry. Autobus jest całkiem wygodny, siedzenia przestronne, dużo miejsca na nogi. Ruch lewostronny, ale wszyscy mają już kierownicę po dobrej stornie (czyli po prawej). Po 4,5 godzinie budzi nas obsługa i wywala z autobusu. Wypadamy dokładnie w ramiona zdziwionych rikszarzy. Pytamy o hotel i lądujemy w Naz Complex.

4/11 Paharpur, Mahargat

Z rana ruszamy rikszą na dworzec, wsiadamy w autobus do Jaipurkat i po 1,5 h jesteśmy na miejscu. Jest śmiesznie. Wszyscy się na nas gapią jakbyśmy byli co najmniej z Marsa. W Jaipurhacie łapiemy kolejny – tym razem bardziej lokalny – autobus do Paharpur, a tam przesiadamy się na rikszę, która dowozi nas pod muzeum. W muzeum mają parę (dosłownie parę) eksponatów i to nie lokalnych a pościąganych z całego Bangladeszu. W sumie podróż od hotelu do ruin zajęła nam trochę ponad 3 godziny, a zwiedzanie niecałe 30 minut. W drodze powrotnej jedziemy jeszcze do Mahargatu. Tam 1 km od głównej trasy można obejrzeć ruiny świątyni hindu (30 taka), odpuszczamy zwiedzanie muzeum (50 taka) i idziemy na ruiny fortu.

5/11 Puthia, Rajshahi

O 6:40 wychodzimy z hotelu i prosimy rikszarzy o podwiezienie nas do autobusu jadącego do Rajshari. Na początku nie mogą zrozumieć, o co chodzi, ale po chwili okazuje się dlaczego. Autobus do Rajshahri?? stoi tuż przed naszym nosem. Jest prawie pełen, więc ruszamy w ciągu paru minut. Po niecałych 2 godzinach i przetrwaniu problemów żołądkowych jednego z pasażerów wysiadamy w Puthi. Rikszarz podrzuca nas pod pałac za standardowego dziesią”taka”. W czasach świetności rzeczywiście musiał robić niesamowite wrażenie. Teraz służy jako college, a to nawet dodaje mu uroku. Obok głównego budynku znajduje się kilka, jak na Bangladesz niezwykle interesujących, hinduskich świątyń. Kupujemy bilety na autobus o 16:15 do Jessore i rozglądamy się za możliwością zostawienia na kilka godzin bagażu i obejrzenia miasta. Niestety nie udaje nam się i Rajshahi zwiedzać będziemy z plecakami. Bierzemy riksze na drugi koniec miasta. Z plecakami ruszamy na przechadzkę wzdłuż Gangesu. Rzeka nas trochę zaskakuje, bo w zasadzie jest całkowicie wyschnięta. To jak na warunki Bangladeszu, kraju który wodą stoi, dość nietypowe. Przed czwartą jedziemy na dworzec i wsiadamy do autobusu do Jessore. Tam od razu transport do Khulny, wsiadamy i tyle nas w Jessore widzieli.

6/11 Bagerhat

Dzień zaczynamy od zebrania informacji na temat wycieczek do Sundurbans, czyli lasu namorzynowego, podobno największej atrakcji Bangladeszu. Jedyne czynne biuro turystyczne, jakie znajdujemy, to Guide Tours Ltd. Nie mają jednak obecnie żadnej wycieczki w te rejony. Mogą dla nas coś zorganizować, np. jedno- lub dwudniowy wypad. W pierwszym przypadku koszt wyniósłby 100USD za 2 os., w drugiej 180USD. W obu jedzie się w zasadzie do granicy parku i tam pływa łódką plus ewentualnie można pochodzić po specjalnie przygotowanych drewnianych kładkach. Na razie jedziemy do Bagerhat. Wysiadamy 5 km przed Bagerhat tuż przed muzeum. Bilet za 50 taka obejmuje też wstęp do meczetu Schahit Gambit – podobno jeden z najładniejszych w tym kraju. Oprócz Schahit Gambit w okolicy jest jeszcze kilka innych meczetów. Zdecydowanie najwięcej radości dostarcza nam spacer po wioskach. Mieszkańcy, co typowe dla Bangladeszu, są niezwykle mili i niezwykle zainteresowani naszymi osobami. Bez problemu pozwalają sobie robić zdjęcia, a niektórzy nawet sami o to proszą. Koło 4-tej wracamy do Khulny, gdzie z małymi kłopotami udaje nam się kupić bilety na podróż do Dhaki słynnym Rocket-em, czyli łodzią pasażerską, tzw. steamerem (parowcem). Łódź ma pojawić się już o 21-szej, a odpłynąć koło 3-ciej, ale na pokład można wchodzić w zasadzie od razu wieczorem.

7/11 Rocket

Pomysł z Rocketem okazuje się strzałem w dziesiątkę. Szczególnie, że stan Mary znów się pogorszył, więc podróż w kabinie z toaletą na wyciągnięcie ręki jest jak znalazł. Niestety widoki są raczej średnie, bo i pogoda jest średnia. Nie dość, że niebo cały czas zachmurzone, to na dodatek w powietrzu ciągle unosi się jakaś specyficzna mieszanka smogu i mgły.

Nasz statek ma 4 klasy: I z 10 całkiem dużym kabinami z klimatyzacją , II z 12 kabinami, w których mieszczą się w zasadzie tylko łóżka, no i klasy III i IV, na które turystom biletów się nie sprzedaje, no i coś w tym jest, bo tak naprawdę jest to po prostu miejsce na jednym z pokładów: górnym lub dolnym.

8/11 Dhaka

Do nabrzeża dobijamy przed 8-mą. Znajdujemy hotel. Pokój w hotelu Sugandha kosztuje 250 taka. Zostawiamy rzeczy i ruszamy na podbój miasta. Old Dhaka to właściwie labirynt wąskich uliczek, w których człowiek co chwila się gubi no a zdecydowanie rzadziej odnajduje. Ogladamy Armenian Church i Star Mosque, potem zwiedzamy jeszcze Pink Palace, a stamtąd przedostajemy się w ogromnych korkach do fortu, stamtąd przemieszczamy się do hinduskiej świątyni. Jest ciekawa przede wszystkim dlatego, że jest nowoczesna. Następnie łapiemy rikszę do centrum Dhaki. Chcemy odwiedzić Bimana i BA, żeby potwierdzić nasz bilety. Mamy spore kłopoty ze znalezieniem siedziby Brytyjczyka, w końcu okazuje się, że przenieśli się do wieżowca naprzeciwko budynku Bimana. Kupujemy jeszcze bilety na autobus do Cox Baazar i wracamy do hotelu. Zjadamy kolację i wracamy do centrum, bo stamtąd odjeżdża nasz autobus.

9/11 Cox Bazaar

Jedziemy całą noc i koło 8-mej lądujemy w Coz Bazaar. Lokujemy się w hotelu Sunmoon i od razu ruszamy na miasto i na plaże. Nad morzem nie ma zbyt wielu ludzi. Nic dziwnego w sumie Bangladeszanie raczej się nie opalają. Plaża jest szeroka i dzika, a od miasta oddziela ją ściana lasu. Postanawiamy się wykapać, ale żeby nikogo nie urazić wchodzimy do wody w ubraniach. Po spacerze i kąpieli jedziemy rikszą do buddyjskiego klasztoru, ale po tym co widzieliśmy w Myanmarze robi na nas niewielkie wrażenie. Z klasztoru wracamy na piechotę do hotelu, zaglądając po drodze na pocztę, gdzie kupujemy karki po jeden taka (czyli 5 gr.) i znaczki po 12 taka. Wieczorem jemy kolację w opisywanej przez LP Angel’s Drop. W menu mają głównie przekąski.

10/11 Chittagong

Rano wsiadamy do autobusu do Chittagong (4h). Na miejscu znów próbujemy zostawić gdzieś nasze bagaże i na zwiedzanie ruszyć bez plecaków. Niestety nie udaje się i znów musimy zwiedzać miasto z plecakami. Chittagong nie robi jakiegoś oszałamiającego wrażenia. Zwykłe bangladeskie miasto. Po 1,5 godzinie zwiedzania mamy dość i postanawiamy jechać do Dhaki. Podróż zajmuje nam aż 6 godzin. Początkowe próby znalezienia taniego hotelu w centrum Dhaki kończą się niepowodzeniem, więc musimy pojechać do Starej Dhaki, tam lokujemy się w hotelu Al.-Razzaque

11/11 Dzień Niepodległości, czyli ostatni dzień wyjazdu

Dzień zaczynamy od spaceru po starym mieście szukając słynnych artystów malujących riksze. Potem idziemy zwiedzać nowszą część miasta. Oglądamy całkiem przyjemne budynki uniwersytetu i National Museum. Największe wrażenie robi na nas czasowa wystawa fotografii prasowej. Z muzeum jedziemy obejrzeć najbardziej okazałą część uniwersytetu czyli Curzon Hall. Następnie jedziemy do dzielnicy Motijheel wymienić pieniądze, a potem do Sudarghat, gdzie na 1/2 godziny wynajmujemy sobie łódkę. Koło 22 wyruszamy moto-rikszą na lotnisko (200 taka; 0,5h), gdzie oczekujemy na samolot. W Londynie jesteśmy na czas, dzięki czemu bez problemu zdążamy na nasz lot Londyn Warszawa.

Łączne koszty na osobę:

Jedzenie 88 USD

Transport 129 USD

Zwiedzanie 61 USD

Inne* 50 USD

Nocleg 61 USD

Wizy 80 USD

Łącznie 470 USD

*Inne: Internet, datki, pamiątki, kartki

Średnie wydatki na miejscu

Myanmar 16,5 USD

Bangladesz 11,5 USD

Kursy walutowe:

1 USD = 1280 kyatów (Myanmar)

1 USD = 66 taka (Bangladesz)


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u