Ewelina Kozok
TRASA: Olgi, Khovd, Bayankhongor, Avaikheer, Ułan Bator, Pustynia Gobi, Dadal
CZAS: Wrzesień, Październik 2009
OSOBY: Ewelina i Michał Kozok.
WALUTA: 1$ = 1500 Tugrików,1€ = 2140 T
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
1. Wycieczki
Pustynia Gobi
a). ponieważ na Gobi chciałam jechać tylko ja (Michał był tam już 8 lat temu), musiałam skompletować grupę. Przeszłam się po wszystkich głównych Guest Housach w UB i wszędzie zostawiałam swojego emaila. Dlatego mam jako takie porównanie cenowe. Najtańszy okazał się UB Guest House – 29 $ za dzień, ale Khongor Guest House pierwszy znalazł dla mnie grupę – 34$ za dzień. Cena w obu przypadkach obejmuje przewodnika, wstępy, noclegi, jedzenie 3 razy dziennie, 1 prysznic na tydzień i godzinną przejażdżkę na wielbłądzie. Wycieczki są od 6-19 dni. Koniecznie trzeba sprawdzić czy w programie są duże wydmy zwane Khongoryn Els (to w 7 dniowych, ale mi się udało w 6 dniowej).
b). najtańszy wariant to wypożyczenie samochodu (6 osobowy łazik – taki sam jak na wycieczki) z kierowcą. Warto wybrać kierowcę z biura, nie z ulicy – bo wtedy on wie co zwiedzać. Samochód na dzień z kierowcą kosztuje ok 35-40 dolarów, do tego płaci się za benzynę około 1$ za litr (dużo pali). Im dalej w interior tym droższe ceny. Można spać w namiotach zamiast w jurtach i samemu gotować. Khongor Guest House wypożycza namioty i śpiwory bezpłatnie, jeśli od nich bierze się samochód. Inne biuro do wynajęcia samochodu to np. Radiant Sky – Peace Ave15 (najtańsi w okolicy).
c). jeśli się podróżuje większą grupa można zamiast proponowanego wyżej kółka zrobić ciekawszy przejazd przez Gobi ze wschodu do UB. Autobusami lokalnymi dojechać do Bayankhongor, potem samochodem pocztowym do Bayangovi (pytać na poczcie, odjeżdża w piątki) i tam wynająć samochód Nie działają tam jednak żadne biura podroży, a lokalni często nie chcą się sami wypuszczać daleko w Gobi. Nam się udało znaleźć chętnego, ale było nas tylko dwoje i w tym wypadku było trochę za drogo (powyżej 300$ za samochód do Dalanzadgad i jego pusty powrót)
Polowanie z orłami
a). skorzystaliśmy z biura podróży Blue Wolf Travel w Olgi. Zapłaciliśmy 80$ za jeepa na 2 dni (rozłożone na 4 osoby – ale normalnie jeep kosztuje 80$ na 1 dzień), 10$ za przewodnika z orłem/ 4os i po 10$/ 1os za wycieczkę konną. Nocleg plus posiłki 5$/ 1os, ale wzięliśmy ze sobą swoje warzywa. Całość na osobę 56 000 T= 40$.
b). samemu taniej. Jeepem z dworca w Olgi do Sag Sai, potem pieszo około godziny marszu pytając o rodzinę Mana (jurta dane GPS: N 48st55.779′ E 89st34.001′), wytargowanie cen noclegu, wytargowanie cen za konie (konie – 1 dzień 7 500, czyli o połowę taniej)
c). koniec września i pierwszy weekend października to czas festiwalu. Odbywają się wtedy pokazy polowań orłów, ale także inne tradycje regionu (konne pokazy i gry). Biura podróży głupieją i kasują minimum 40$ za dzień. Nie wiem czy da się na własna rękę z namiotem, bo nie byliśmy tam w tym czasie.
2. Noclegi
Na całej trasie korzystaliśmy głównie z namiotu, couchsurfingu, a w stolicy również z Guest Houses.
a). namiot oszczędza dużo pieniędzy i daje możliwość noclegu wszędzie. Mongolia jest bezpieczna i poza stolicą rzadko zdarza się ktoś nieprzyjemny. Miasteczka na zachodzie otoczone są zwykle górkami i łatwo pieszo znaleźć ustronniejsze miejsce. W Olgii, Khovd, Bayankhongor można spać spokojnie nad rzeką, w Avaikheer na wzgórzach. Na trekingu – ogromna przestrzeń do wyboru. Uwaga: w połowie października robi się już zbyt zimno.
b). dużo korzystaliśmy z couchsurfingu www.couchsurfing.com. Jest to forma darmowego noclegu, ale nie darmowego hotelu. Na couchsurfing trzeba mieć czas i lubić towarzystwo ludzi. Uwaga, warto uważnie przeczytać profil osoby zapraszającej. Czasem jest to ktoś nieodpowiedni np. podaje cenę za jedzenie lub oferuje wycieczki. Czasem – co może się zdarzyć zwłaszcza w Mongolii – jest 20 kilometrów za miejscem, gdzie się go spodziewamy. W Mongolii zetknęliśmy się z młodymi amerykańskimi wolontariuszami Peace Corps i oni często ogłaszają się na CS. Wysyłani są do wiosek na ponad 2 lata, mieszkają jak lokalni – często w jurtach. Spotkania z nimi wprowadziły nas w kulturę Mongolii bocznymi drzwiami.
c). Guest House – schroniska – korzystaliśmy z nich głownie w stolicy. Polecam Khongor – dormitorium 5$/ os (domry czyste, każdy ma zasłonkę), pokój 2-osobowy 7$/ os. Jedyny minus to brak miejsca spotkań podróżników, poza małą kuchnią i biurem. UB Guest House: dorm 6$/ os, ma wspólny pokój, gdzie spotykają się ludzie i obsługa była dla nas bezinteresownie pomocna (nie nocowaliśmy a oni odbierali naszą pocztę i informowali nas mailami). Oba położone centralnie. Golden Gobi – dorm 5$/ os czysty i ładny, ale dorm to jednocześnie salon wspólny. Nie polecam Bold Guest House- 5$/ os – brudno i właściciela prawie nigdy nie ma, a każdy może wejść.
d). w jurtach spałam tylko na wycieczkach, ale w mniej turystycznych miejscach zawsze zaproszą – warto mieć jakiś prezent.
3. Transport
a). transport publiczny
Bilety na autobus można zamówić dzień wcześniej na dworcu lub bezpośrednio w autobusie. Można zarezerwować też miejsce w minibusie u kierowcy – płaci się w dniu odjazdu. Nie ma dodatkowej opłaty za bagaż.
Z każdego miejsca w Mongolii można dojechać do stolicy Ułan Bator. Czasem trudno dojechać gdziekolwiek indziej poza stolicą. Jeśli nie znajdzie się transportu na bazarze, warto spróbować na poczcie. Pocztowe minibusy dowożą paczki do różnych mniejszych miejscowości w aimagu i zabierają również podróżnych.
My wjechaliśmy do Bayan – Olgii z Rosji.
Olgii – stolica, 56 godzin, 60 000 tugrików/ autobus
Olgii – Khovd, 7godz, 10 000 (uwaga wyjeżdżają tylko po południu)/ minibus
Olgii – Sag Say, 1,5 godz, 3 500 (uwaga wyjeżdżają tylko po południu)/ jeep
Khovd – stolica, 50 godz, 55 000/ autobus
Khovd – Bayankhongor, 23 godz, 45 000/ autobus
Bayankhongor – stolica, 14 godz, 16 000/ autobus
Bayankhongor – Avaikheer, 3,5 godz, 10 000/ jeep autostop (autobus jedzie około 6 godzin)
Avaikheer – stolica, 7 godz, 14 000/ autobus
Ułan Bator – Ondorkhaan, 5,5 godz, 10 000/ autobus i
Ondorkhaan – Dalat, 6 godz, 10 700/ minibus pocztowy
b). autostop
Zwykle płatny, ale to nie największy problem. Po wędrówce w okolicach parku narodowego “Tsambarat Uul” wyszliśmy na wielką polanę. Poprzecinana była śladami kół na przestrzeni co najmniej 2 km. Ustawiliśmy się przy czymś co wyglądało jak droga główna i zobaczyliśmy chmurę kurzu kilometr od nas. Samochód nas nawet nie zauważył, a przy tym niezwykle rzadkim ruchu to po prostu pech. Musieliśmy iść kawał drogi do przełęczy gdzie ślady zjeżdżały się na mniejszej przestrzeni. Próbowaliśmy stopa 2 razy i za każdym razem czekaliśmy 7 godzin. Ale oczywiście wszystko zależy od szczęścia
4.Stolica Ułan Bator
a) transport, jedzenie i zwiedzanie w stolicy
Po mieście można poruszać się autobusami (300) i trolejbusami (200). Niestety nie jeżdżą wcześnie rano, ani po 22. Taksówka to każdy samochód, który zatrzyma się na podniesioną rękę (z centrum na dworzec kolejowy ok 3000). Dojazd na lotnisko – autobus nr 11.
Poczta znajduje się na południowo-zachodnim krańcu głównego placu Sukhbaatar. Można tam kupić ładne pocztówki, wysłać paczki do domu lub skorzystać z taniego i w miarę niezawodnego (jeśli jest prąd) internetu – 500 T/ godz.
Jedzenie – pełno wszędzie knajpek. Europejskie dominują na Peace Ave (dania powyżej 5 000 T). Mongolskie pachną baraniną i są dużo tańsze (dania od 1 500 T). Polecam wegetariańską Luna Blanca – ul Juulchin Gudami (równoległa do Peace Ave, w tym samym kwadracie co poczta).
Uwaga – w wielu muzeach działają zniżki studenckie nawet na ISIC (nawet na lewego z Bangkoku). Za zdjęcia zawsze płaci się osobno. Prawie nigdzie nie ma przewodnika, ale napisy są po angielsku. Swoją drogą ktoś kto zaplanował muzea w tym mieście musiał być albo szalony, albo uwielbiał łamigłówki . Poza 3 głównymi muzeami reszta jest poutykana pomiędzy blokowiskami. Nikt nie uznaje adresów i numerów – wszystko jest na zasadzie rogów i kątów. Gdzie jest muzeum martyrologi? Naprzeciw zielonego budynku z restauracją koreańską. A gdzie jest ta restauracja? Jak znajdziesz róg ulicy, na której jest klasztor i ulicy, na której jest policja to musisz iść w lewo. Acha… to przecież takie proste..
W informacji turystycznej na Sukhbaatar Sq można dostać mapkę miasta i informacje po angielsku.
Ułan Bator poznaliśmy dokładnie, ponieważ utknęliśmy tu miesiąc w oczekiwaniu na chińską wizę pracowniczą. Teoretycznie przeciętny podróżnik spędzi tu tylko tyle czasu ile potrzeba na organizacje wiz i transportu. Każdy jednak tu trafi, wiec jakby z tych czy innych przyczyn ktoś miałby ochotę podążyć naszymi śladami to polecam lub nie:
– Muzeum Historii Naturalnej – uzupełnią wiedzę o Mongolii. Najbardziej podobały mi się szkielety dinozaurów. Niektóre olbrzymie, inne mniejsze, ale ciekawe – jak 2 walczące potworki. Dużo jaj (oczywiście dinozaurzych) wygrzebanych w piaskach Gobi. Meteoryty i wypchany zwierzyniec. (wstęp -n- 2 500, s- 1 000)
– Choijin Lama Temple Museum. W tym muzeum religii, które dawno temu było klasztorem (ale tylko przez 20 lat), a uchowało się jedynie jako muzeum, przedstawiony jest mongolski buddyzm. Było tam dużo złota, chorągiewek modlitewnych, buddów małych i dużych Były też malowidła sufitowe. Przedstawiały kawałki ludzi. A to nereczkę, a to kawałek flaków, a to robala wychodzącego z oka, odcięte głowy, ręce. Nieco makabryczne, ale ciekawe. Podobało mi się położenie – w samym centrum miasta na zapleczu jednego z niewielu nowoczesnych drapaczy chmur w kształcie żagla (wstęp -n- 2 500, s- 1 000). Stanowi to niezły kontrast.
– Międzynarodowe Muzeum Intelektu (International Intellectual Muzeum)
Muzeum składało się z dużej ilości puzzli, zabawek dających do myślenia, szachów itd. I co to ma wspólnego z Mongolią? Czy wiecie, że jurta jest tak naprawdę puzzlem? No, skoro da się ją złożyć i rozłożyć jak klocki. Czy wiecie jak zamykano dawniej drzwi? Przecież nie było kłódek, ale 2 logicznie połączone druciki mogły zmylić każdego złodzieja. Takie właśnie kawałki metalu przynieśliśmy do domu i się nimi bawimy. Mam tez skórzany woreczek, a w środku 4 kostki. Mam na myśli prawdziwe kostki z kostki lewej nogi zwierzęcia. Z prawej też mogą być, ale musiałam dodać jakiś przymiotnik, żeby kostki od kostek rozdzielić. Można nimi grac lub odczytywać z nich przyszłość. Strony kostek odpowiadają nazwom zwierząt (koza, owca, koń, wielbłąd). Zaryzykowałam i rzuciłam sobie kości. Wyszły mi 3 kozy i wielbłąd – czy to znaczy, że pojedziemy do Chin? (Michał mówi, że niczego się w tym muzeum nie nauczyłam). A jakie urocze szachy mają. Np można sobie jurtami grać. Albo szachownicą poprowadzić armię Czyngis Khana na japońską drużynę Sumo. (Wstęp – 3 000 bez zniżek. Zwiedzanie trwa ok 2 godzin i ma się anglojęzycznego przewodnika).
– Muzeum Mongolskiej Historii – nie polecam, chyba że ktoś jest bardziej zainteresowany historycznie. Były tam i kamienie cmentarne, i stroje, i biżuteria, i przedmioty codziennego użytku, i czasy komunistyczne. Ale dla mnie historia Mongolii dalej żyje – w stepie szerokim, gdzie nomadzi używają tych samych narzędzi, grają w te same gry kośćmi, warzą mleko końskie w identycznych skórzanych sakwach. Oczywiście doszedł do tego plastik i antena satelitarna, ale bardziej poczułam historię wśród żywych niż martwych. (wstęp -n- 2 500, s- 1 000)
– Gandan Khiid – działający klasztor buddyjski. W niedzielne poranki można się tu natknąć na modlących mnichów Jest to zespół kilku budynków, w głównym znajduje się 26 metrowy miedziany, pokryty złotem budda. Tylko wstęp do głównego budynku świątyni jest płatny, po dziedzińcu można pochodzić bezpłatnie (wstęp -n- 3 500)
– Pałac Zimowy. Większa wersja muzeum religii. Wypchane zwierzątka, dary innych władców, świątynie. Trzeba dojechać autobusem nr 7 z pod hotelu Bayangol i można to połączyć ze spacerem do wielkiego posągu buddy. Wysiada się na przystanku za muzeum (Pałac Zimowy – wstęp -n- 2 500). Uwaga: nieczynny w środę i czwartek. 1,5 km dalej na południe znajduje się 16 metrowy budda a ponad nim pomnik bohaterów (bezpłatnie).
– koncert Tumen Ekh Song & Dance Ensamble w State Youth & Children’s Theatre. Polecam bardzo! Koncert był uroczy. Podoba mi się ich stepowa muzyka. Są tacy rozśpiewani i zawsze w ich piosenkach czuję przestrzenie. I pędzące konie. I jurtę czekającą na końcu drogi. Kiedyś nawet powiedziałam, że szczególnie lubię jedną piosenkę. Potem ktoś mi powiedział, że to 10 rożnych piosenek tylko wszystkie brzmią podobnie.
Pamiętam jak podróżowaliśmy godzinami w autobusach mongolskich. Ludzie zawsze po jakimś czasie podśpiewywali sobie (i oczywiście popijali wódkę). Podśpiewywał sobie pasterz na koniu. Podśpiewywali nauczyciele na pikniku.
Ich instrumenty są po prostu ładne. Mój ulubiony to „morin khuur”, jest to instrument smyczkowy, ale stawia się go między nogami, gryfem do góry. Struny są z włosów końskich, tak jak smyczek, a najpiękniejsze jest wykończenie – rzeźbiona głowa konika. Powiększoną wersją tego instrumentu jest kontrabas – również koński. Pozostała część orkiestry to lokalne fujarki, trąbki i cymbałki. Co jednak sprawiło, że koncert był inny niż wszystkie – dobywające się z wnętrza ciała gardłowe dźwięki. Mężczyzna drżał i mruczał swoim gardłem muzykę niepodobną do niczego innego poza właśnie gardłową operą.
Były też tańce. Umakijażowane panienki potrząsały rękami jak w bajce z tysiąca i jednej nocy. Taniec religijny odbywał się w ciężkich maskach zdobionych kolorowymi kamieniami. Maski przedstawiały szerokie uśmiechy smokowatych potworów (wstęp -n- 12 000, s- 8 000). Teatr trudno znaleźć (przebudowują okolice) – po drugiej stronie ulicy niż hotel Bajangol, kilkadziesiąt metrów na południe. Koncerty są codziennie.
– jeśli ktoś woli rockową wersję ludowego koncertu to polecam grupę “Altan Urag”. Często grają w pubie Ikh Mongol, obok cyrku (czwartki i niedziele o 21:30).
b) urząd imigracyjny
Wizę można przedłużyć tylko raz. W tym celu trzeba odwiedzić urząd imigracyjny na południu miasta – za hotelem Bayangol, ale jeszcze przed mostem – po prawej stronie. Przedłużenie na miesiąc kosztuje 61$ (to jest 15$ za pierwsze 7 dni plus po 2$ za każdy następny, czyli wizę można przedłużyć na min 7 dni, a max 30) plus 5 000 T opłaty administracyjnej oraz 1 000 T za druczek. Wpłatę uiszcza się w banku w tym samym budynku. Trzeba mieć 2 zdjęcia i kopię paszportów (kopię można zrobić też na miejscu). Oczekiwanie – 2 dni.
c) wiza chińska
Ambasada otwarta od 9.30 do 12 (ale od 11.30 już nic się nie załatwi) w poniedziałki, środy i piątki. Wydanie wizy turystycznej dla Polaków bezpłatne, ale czeka się 7 dni. Wydanie wizy ekspresowej na następny dzień otwarcia ambasady – 20$, płatne na miejscu przy odbiorze. Trzeba mieć 2 zdjęcia, kopię paszportu, bilet wjazdowy do Chin (taka bzdura, jakby się bali, że dadzą ci wizę do Chin a ty do nich nie pojedziesz!), rezerwacje hotelu w Chinach. Te dwa ostatnie punkty można obejść prosząc o wizę 15 dniową i załatwiając przedłużenie na miejscu. Wszystko jednak zależy od osoby w okienku (np. czy może być rezerwacja czy musi być oryginał). Inni turyści radzili sobie przy pomocy biletów z biur podróży, które potem zwracali. Może być bilet na pociąg.
OPIS:
Dla nas Mongolia to przejście do innego świata w podróży. Zaczynaliśmy podróż poślubną w Gruzji i przejechali przez dziewięć byłych republik radzieckich – gdzie często czuliśmy się jak w powrocie do dzieciństwa. Nagle nasz rosyjski nie działa, nie potrafimy przeczytać menu, z którego zniknęła krowa. W poprzednich krajach byliśmy jedną nogą w domu. Tu jesteśmy “gdzieś indziej” – dlatego Mongolia nas zachwyca.
Wjechaliśmy do Mongolii od zachodu, z Rosji. Powitało nas miasteczko w 90% złożone z Kazachów. Dodać tu należy, że te 2 państwa (Mongolia i Kazachstan) nawet nie graniczą ze sobą – dzieli je 20 km odcinek Rosji i Chin.
Podoba nam się to małe miasteczko Olgi pełne jurt i domków. Z krową wyjadającą śmieci pod głównym bankiem. Z bazarem, na który trzeba zapłacić za bilet, żeby wejść. Z ludźmi poubieranymi w “dole” – tradycyjne mongolskie “szlafroki” – ciepłe i błyszczące jedwabiem ze złotem.
Najciekawiej wygląda zakurzony zachód słońca odbijający się we wznieconym przez wiatr kurzu dróg. Śpimy w jednym z takich biednych domków u amerykańskiej wolontariuszki. Wodę trzeba nosić ze studni, grzeje się w piecu drewnem lub węglem, gotuje w tym samym pomieszczeniu, a do toalety – ogromnej dziury w podłodze drewnianej przybudówki – trzeba iść 100 metrów. Na prysznic raz w tygodniu chodzi się, tak jak całe miasteczko, do łaźni. Też poszliśmy, tylko od razu poszaleliśmy i zamówiliśmy sobie saunę na godzinę. Wreszcie się wygrzaliśmy, bo w Mongolii temperatury jak na Syberii.
Z Olgi pojechaliśmy do Sagsai.
Najpierw jeepem w kurzu przedarliśmy się przez puste góry do wioski. Nie, to nie była wioska tylko rozległe pustkowie usiane białymi kropkami jurt i tysiącem maleńkich kropeczek – owcami, końmi i jakami. Co to jest jak? Zwierzę przypominające żubra, a trochę krzyżówkę krowy i owcy. Daje mleko. Smakuje jak krowa.
W jurcie było więcej miejsca niż w jurtach kirgiskich. W środku stały 3 metalowe łóżka, niski malowany stół i krzesełka. Podstawowym napojem jest herbata, prawdziwa mongolska. Zamiast cukru używają oni soli. Słona herbatka? Z mleczkiem czy łyżeczką masła?
Konie mongolskie były mniejsze, miały krótsze nóżki i w ogóle mi się podobały, bo się tak nie bałam. Michał nawet galopował po raz pierwszy w życiu, a ja pozbyłam się uczucia, że na koniu jestem tylko workiem ziemniaków i kłusowałam. Pojechał z nami myśliwy – stary Kazach ubrany w skóry zwierząt – zaprezentować nam swojego orła. Niestety orzeł nie polował na króliki, tylko na wnętrzności królika przywiązane do kawałka sznurka. Sam orzeł był wielki i piękny, ale “polowanie” nas nieco rozczarowało. Między ptakiem i mistrzem było widać wręcz fizyczne podobieństwo. Mogłam też poczuć ogromny ciężar orła na swojej ręce ubranej w specjalną rękawicę. I spojrzeć mu prosto w dziób. Eagle hunters (polujący z orłami) słynni są na cały świat. Prawdziwe polowania odbywają się tylko zimą. Polecam mimo wszystko nawet w innej porze roku!
Jadąc dzień na koniach zatrzymywaliśmy się w jurtach, zawsze na słoną herbatkę! . Wieczorem leżąc na baranich skórach i głaszcząc kota byłam szczęśliwa, że z konia już zeszłam Bolało miejsce po siodle. Na drugi dzień poszliśmy na pieszy spacer, przekroczyli kilka lodowatych rzek i wypili hektolitry słonej herbaty!
Z Olgi pojechaliśmy marszrutką (minibusem) do Khovd (210 km – średnio 7 godzin) i wysiedliśmy w środku nocy na przełęczy. Kierowca szalał w mroku, a całe 18 osób (w małym minibusiku) podskakiwało jak worki z mąką. Na przełęczy (dane GPS: N 48st24.894′ E 90st17.506′ -2100 mnpm) wiało, musieliśmy trochę zejść, żeby udało nam się rozbić namiot. Niebo upstrzone piegami gwiazd. W nocy spadł śnieg. Cali w białych gwiazdkach składaliśmy namiot. Krajobraz zamknięty białymi szczytami, w dole rozległa dolina z białymi jurtami Śnieg przestał padać Gdy ściągnęliśmy buty by przekroczyć kolejną lodowatą rzeczkę (w tej podróży przekroczyłam więcej rzek niż spałam w łóżku) świeciło już słońce. Pierwszy dzień tej wędrówki nazwałabym szlakiem szkieletów. Weszliśmy w wąwóz upstrzony co kilkaset metrów pokaźnymi białymi kośćmi. Tu resztki konia, tam owcy. Poza jurtami w pierwszej dolinie nie spotkaliśmy nikogo, tylko niezliczone szkielety zwierząt. Kolejny dzień był taki jaki sobie wymarzyliśmy. Przekraczaliśmy przełęcze przechodząc z doliny w dolinę. Każda odkrywała ogromną przestrzeń pomiędzy wysokimi, ale łagodnymi górami. Od końca do końca doliny szliśmy czasem 10 km, mijając tylko pasące się samotnie stada koni.
Po 3 dniach wyszliśmy na drogę złapać stopa do Khovd. (dane GPS: N 48st22.720′ E 91st11.713′ – 1560 mnpm) Piękny teren, rozległa dolina, słońce ogrzewające moją ukochaną przestrzeń i oczywiście kilka dróg znaczonych śladami kół na kilkunastu kilometrach. To ogromny problem ze stopem – zwłaszcza gdy ruch jest prawie zerowy. Siadam przy czymś co wydaje mi się tą najbardziej uczęszczaną linią kół, gdy tymczasem 2 km ode mnie przejechała nagle chmura pyłu – samochód. Próbowaliśmy iść w kierunku wąwozu, by zawęzić drogę, ale i to nie uchroniło nas od 7 godzin czekania. Gdy zaczęło zmierzchać złapaliśmy stopa w kierunku przeciwnym do pożądanego, gdzie wiedzieliśmy, że po ok 30 km są 2 kafejki. Tam ogrzani, najedzeni ustanowiliśmy warty przy oknie. Muszę opisać absurd transportu w Mongolii W tym pustkowiu tysiąca dróg kierowcy uwielbiają jeździć po ciemku. Wyjeżdżają z Olgi o 16 by po 2 godzinach pędzić w totalnej ciemności. Gubić się rozwożąc ludzi po somach (som – mała wioska), przejeżdżać strumyki i dotrzeć na miejsce (np. do Khovd) o bajecznej 2 w nocy. W miejscu w którym utknęliśmy o 22 zaczęły nas mijać liczne samochody. W końcu w jednym już siedzieliśmy, ale gdy kierowca wytoczył się kompletnie pijany z gospody zmieniliśmy pojazd na inny. Nasz nowy kierowca wyglądał trzeźwo, niestety okazało się, że to tylko pozór. Odwracał się do nas na długie pogawędki pędząc jednocześnie z prędkością 80km po bezdrożach, w końcu rozwalił koło, ale nie zwrócił na to uwagi. Tuż przed miastem wykonał kilkumetrowy skok samochodem (z całą 6 pasażerów upchanych w jeepie), ale na szczęście samochód spadł na 4 koła jak kot zrzucony z dachu. Rozbiliśmy namiot nad rzeką.
Dzięki znajomej Amerykance trafiliśmy na tradycyjny horhog – piknik. Na szczęście dotarliśmy tam po połowie, bo na początku zabija się owcę. Jako goście pewnie musielibyśmy jej trzymać nogi, a potem pierwsi kosztować wnętrzności. Flaków już nie było jak przyszliśmy. Udało się nie zjeść ani grama mięsa tylko ziemniaki przesiąknięte zapachem baraniego tłuszczu. Razem z posiekaną owcą w wielkim garze gotowały się warzywa i wielkie kamienie. Dostaliśmy je natychmiast do ręki. Kamienie w swojej podwójnej roli – ogrzewania rak i odganiania pecha wykazały się dużą formą uboczną – tłuszcząc wszystko wokół i zostawiając nieprzyjemny zapach.
W tle rozbawionej grupy leżało już kilku totalnie nieprzytomnych nauczycieli, co dla nas było nie do pomyślenia, jednak straszna jest kultura oparta na piciu wódki! W ciągu kilku godzin trzy kręgi śpiewających nauczycieli zmieniły się w pobojowisko worków ludzkich. Chyba ten obraz utkwi mi najbardziej w negatywnym wizerunku Mongolii – rozpijaczone społeczeństwo, nieagresywne, ale bezmyślne, wsiadające za kierownicę nawet gdy chodzenie sprawia im poważne problemy. Na szczęście stron pozytywnych jest dużo więcej.
Kolejny przystanek to miasteczko Bayankhongor – stolica ajmagu leżąca daleko od szlaków turystycznych. Dotarliśmy tam autobusem.
Ach cóż to był za autobus. Zamówiliśmy miejsca dzień wcześniej z zastrzeżeniem, że nie chcemy na kolanach owiec. Co do dzieci to mogły by być, bo w poprzedniej marszrutce (minibus) miałam jedno na kolanach i mam doświadczenie – zawinięte w owcze skory było niezłym grzejnikiem, a nie wierciło się, bo było dosłownie zakutane!
No, ale wracając do naszej jazdy. Trwała 23 godziny. To o 5 godzin krócej, niż się spodziewaliśmy. Ludzie się zgrali – pili butelkę wódki za butelką i grali w karty. Mówili, że tak trzeba, bo wtedy nie przeszkadza kurz, zimno, wiatr, itd. My jednak tym razem zamiast wódki wybraliśmy śpiworki, czapki, i książeczki, których na szczęście mi tu nie brakuje bo wymieniam je u amerykańskich wolontariuszy
.
W Bayankhongor sprawiło nam przyjemność po prostu włóczenie się po ulicach. Weszliśmy na wzgórze ze świętą stupą. Spotkane dziewczynki – nienawykłe do turystów podarowały mi bransoletkę. Z góry było widać czapki jurt poukładane w zagrodach po dwie lub trzy. Całe setki jurt. Płoty dzieliły miasteczko na regularne prostokąty, a w każdym z nich białe kopuły. W następnym miasteczku Arvaikheer spaliśmy w jednej z nich. Urządzona bardzo przytulnie jurta należała do jednej z amerykańskich wolontariuszek. W miasteczku odbywały się właśnie lokalne targi. Na rynku w kilka godzin stanęły jurty przywiezione samochodami, naczepa ciężarówki to scena, na której śpiewały małe wystrojone dziewczynki. Targ zwierząt śmierdział kozami i owcami. Obok tradycyjnych wyrobów z kości i skór zwierząt można było kupić pralki i komputery. Najciekawsze były dla mnie stroje. Mnóstwo ludzi w tradycyjnych, jedwabnych szlafrokach ściągniętych w pasie szarfą. Tymczasem młodzież na bardzo wysokich, cienkich obcasach pokazywała pełne wdzięki. Były krótkie spódniczki i obcisłe koszulki z myszką Miki. W opozycji do szpilek były wysokie buty ze skóry zakończone czubkiem i wypełnione wełną.
Postanowiliśmy, że dosyć już miasteczek i somów, czas jechać do stolicy – Ułan Bator. W autobusie przemieszania i przemeblowania, a wszystko po to, by usiąść razem wygodnie i wznosić wódkę ku niebu. Oczywiście tradycyjnie wypstrykując kilka jej kropli w powietrze.
Do stolicy dojechaliśmy w nocy (jakżeby inaczej). Dworzec wyglądał jak stacja benzynowa w środku osiedla. Dotarliśmy do centrum i naszych couchsurfingowych gospodarzy. Dom był pełny, na podłodze spało 9 osób i codziennie przychodził ktoś nowy. W końcu wynajęliśmy tam osobny pokój na ponad miesiąc.
Na Gobi pojechałam bez Michała, z wycieczką, minibusem z napędem na 4 koła , który za czasów ruskich służył za polowy ambulans wojskowy. Wyruszyliśmy z Ułan Bator (UB) asfaltem, który skończył się 3 km za ostatnim budynkiem. Stanęliśmy przy ich świętym kopcu kamieni, na którym oprócz szalików modlitewnych i porzuconych kul (tych do chodzenia przy złamanej nodze), było mnóstwo pustych butelek po wódce. No cóż, szanuj bogów jak siebie samego – więc co można ofiarować w kraju zdominowanym przez alkohol?
Ruszyliśmy zakurzonymi drogami poprzez pusty, zmieniający się krajobraz. A to kamienie, a to skały, a to zupełnie płasko Tu jedna jurta, tam trzy, stado koni i wymieszane barany z kozami. Powietrze przejrzyste, niebieskie bezchmurne niebo.
Jedziemy. Po drodze przerwa na obiad w jurcie służącej jako zajazd. W ofercie oczywiście zupa z owcy, makaron z owcą i owca bez makaronu i zupy. Niestety nie dało się wybrać np. zupy bez owcy. Nie lubię baraniny, a tym bardziej tej w Mongolii, gdzie nie je się młodych owieczek, dodaje dużo tłuszczu i nie korzysta zupełnie z przypraw. To co ląduje w zupie przeżyło co najmniej kilka lat na mongolskich stepach. Wzięłam zupę z owcy, wygrzebałam całe mięso i zaskarbiłam sobie przyjaciół – przed każdym posiłkiem pięć miseczek lądowało przed moim talerzem i chłopcy cierpliwie czekali, aż wydłubię wszystko i równo podzielę. Za jurtą w tym czasie kolejna owca leciała do aniołków, a sprawne ręce gospodarza obdzierały ją ze skóry.
Wieczorem dojechaliśmy do dwóch samotnych jurt stojących w totalnej pustce. Trzecim budynkiem była kwadratowa toaleta odległa z 200 m od jurty. Muszę przyznać, że zrobiłam jej nawet zdjęcie, gdy zobaczyłam ją w blasku pełni księżyca, jak sobie tak samotnie stoi na półpustyni. Gwiazd było mało, bo księżyc dawał zbyt dużo światła.
Weszliśmy do jurty gospodarzy. Tam gotowała się nasza kolacja, a w prehistorycznym odbiorniku telewizyjnym leciał czarno biały program ze świata.
Jak wygląda jurta? Jest okrągła i może to jedno z praw feng shui sprawia, że ludzie wydają się tu szczęśliwi Ściany zbudowane są ze skośnie skrzyżowanych listewek, tworząc okrąg. W samym środku znajduje się rzeźbione i malowane koło podtrzymywane na 2 słupach opartych na ziemi. Między kołem i ścianami rozciągnięte są równe patyki (często również zdobione), jak druty parasola. Od zewnątrz konstrukcja przykryta jest kilkoma warstwami skór, koców wełnianych itp. W środku, ściany zdobi materiał kolorowy, podczas gdy parasolowe pręty są ozdobą samą w sobie. U góry jest dziurka na komin i na widok nieba – w nowych jurtach często oszklona. Maleńkie drzwi (zawsze skierowane na południe) malowane we wzory zmuszają każdego do ukłonu, gdy wchodzi do środka. Meble w środku zależą od zamożności rodzinki. Czasem będzie to telewizor, czasem malowane skrzynie, niski stół i taboreciki. Każda jurta ma piecyk, który ogrzewa pomieszczenie i na którym się gotuje. Piecyk stoi w środku. Za łóżka zwykle służą rozkładane skóry i dywany, ale w większości domków są około 2 lub 3 łóżka (drewniane malowane, lub szpitalno-metalowe – jedne i drugie zbyt krótkie dla przeciętnego europejczyka). Ach i oczywiście na zewnątrz jest panel baterii słonecznej lub generator = prąd. Rzadko jest to wiatraczek. Jak już jest prąd to często towarzyszy mu ogromny talerz satelitarny!
Wyjdźmy już z tej jurty i przejdźmy do naszej – turystycznej. Ktoś już tu napalił w piecu, zostawił nam kupkę pachnących trawą, wyschniętych gówienek (główna rozpałka), aby dorzucić w nocy. Zanurzyliśmy się w śpiworki i zasnęliśmy jak białe owieczki.
Dzień drugi. Jedziemy i jedziemy. Odległości są tutaj ogromne, drogi (tzn ślady kół we wszystkich kierunkach) kiepskie. Obiad w miasteczku złożonym z kilkudziesięciu jurt i kilku betonowych postsowieckich bloków. Zgadnijcie co na obiad? Podpowiem, że wcześniej robiło to beee bee. Do popicia herbata, oczywiście słona i oczywiście z mlekiem (to akurat mleko robiło wcześniej mee, mee).
Punkt wycieczki nr 1 to wydmy. Pustynia Gobi nie jest pustynią piaszczystą. Tylko w dwóch miejscach ma piach. Jeden to Khongoryn Els – wielkie i piękne wydmy rozciągnięte na 140 km i szerokie na 12km, wysokie na 300 metrów, drugie miejsce to piaskownica. I w tej piaskownicy stoję teraz patrząc na 5 chłopców, którzy z piaskownicy już wyrośli lata temu, ale teraz przeżywają jakiś obłędny powrót do dzieciństwa W głowie mam tylko jedno – jak tą zgraję przekonać do dodatkowej wycieczki na ogromne wydmy, które niestety nie są w planach? Nie ma tego w programie, ale przecież…..
Metodycznie wzięłam się osobno za Amerykanów i osobno za Francuzów. I już miałam grupę , która gotowa jest spędzić 5 godzin więcej w samochodzie, byle by tylko zobaczyć to o czym mówi ta Polka – najpiękniejszy widok na Gobi! Teraz tylko przekonać kierowcę i przewodniczkę Hmmm. Może wódka i dolarowa zrzutka? Zadziałało Pojedziemy do serca pustyni
Tymczasem dotarliśmy do czerwonych klifów Bayanzag. Faktycznie kanion czerwieniał w zachodzącym słońcu. Spacer był niesamowity. Na końcu kanionu ukazała się nam rozległa wyschnięta polana i zamajaczyły rzędy jurt w oddali. Pojechaliśmy tam na nocleg. Tym razem wspaniała pełnia oświetlała mi stado wielbłądów, piękne, dwugarbne, z grubą sierścią i słodkimi oczami. Większość ciemno brązowa jak czekolada. Jeden jasny – wyglądający jak kocyki sprzedawane w tyskiej piramidzie na pokazach wielbłądziej wełny.
Tym razem spaliśmy marząc o ciepłej miękkiej wełnie – bo gdy wygasł ogień w piecyku nikomu nie chciało się obudzić i dorzucić wyschniętej przetworzonej trawy. A noce na Gobi potrafią być chłodne.
Rano zanurzyliśmy się w tej wyśnionej wełnie. Dosiedliśmy wielbłądów. Mnie, jako dziewczynie dostał się ten piękny biały wielbłąd, chłopaki dosiadły tych bardziej opalonych. Ruszyliśmy przez step. Przewodnik mnie okrzyczał, gdy dałam białemu księciowi klapsa z okrzykiem chuk chuk. Posłuchał mnie i przyspieszył, ale okazało się, że turyści nie mogą kłusować na wielbłądach. Ok, ok, zwolniliśmy.
Jedziemy i jedziemy. Urozmaicone jedynie przerwami na toaletę na totalnym pustkowiu. Panowie na lewo, a gdzie ma się ukryć pani? Ani krzaczka, ani kamyczka większego niż trzy centymetrowy?
Jedziemy, jedziemy. Nagle na horyzoncie widać góry Góry białego piachu. Khongoryn Els. Serce pustyni. Mijamy stada wielbłądów, koni. Nie mijamy żadnych innych samochodów. Wydmy rosną i rosną zbliżając się do nas z prędkością 50 km na godzinę. Słonce z tą samą prędkością ku zachodowi. Gdy docieramy do jurty zostawiamy wszystko na głowie kierowcy i lecimy do wydm. Ja i Bryan poszliśmy trawersem śladami samotnego wielbłąda i stopniowo wspinaliśmy się na 300 metrowy piach. Nie zdążyłam na zachód – nie będzie pięknych zdjęć. Ale zobaczyć tą piękną pustkę pustyni w świetle księżyca – okrągłego jak słonce – to było piękne. Zagrzebałam się w piachu na szczycie i czekałam, aż noc zmieni dekoracje w teatrze cieni.
Wędrówka pod górę zajęła mi ponad godzinę Droga w dół zajęłaby 15 minut, gdyby nie…co to jest. Co? Ten dźwięk to śpiew pustyni, o którym czytałam. To muzyka wydm. Krok i zamierałam w bezruchu. Dźwięk początkowo przypominał lądujący samolot. Potem przechodził w muzykę, którą nie tylko słyszało się, ale także czuło. Gdzieś pod stopami w głębi wydmy drżała ziemia i śpiewała kołysankę na dwa głosy. I wspomnienie tej muzyki pozwoliło mi zasnąć w jurcie u stop pustyni.
Nie można napisać, że za oknem było jeszcze ciemno – gdyż w jurcie nie ma okiem. Chłopcy obudzili mnie, gdy potrzeba było jeszcze latarki by trafić do toalety. 5.45. Ruszyliśmy na wydmy! Wspinaliśmy się w świetle dogasającego księżyca, żeby zdążyć na wschód. Do góry i do góry. Wspinanie po piachu wcale nie jest łatwe. Powoli do celu. Krok w górę, zjazd w dół, i znowu krok w górę. Piach zimny, ręce drętwiały. Na szczycie mam wrażenie, że cały świat leży u moich stóp. Stoję powyżej słońca. Księżyc dalej wielki. Pustynia milczy.
I znowu jedziemy, jedziemy itd. Wydmy rozpływają się w powietrzu, przed nami wyrastają ciemne pionowe skały. Przyjechaliśmy do Yolyn Am. Wąwóz, w którym przez 10 miesięcy leży śnieg. Oczywiście trafiłam w te 2 bezśnieżne miesiące, ale miejscami rzeka skuta była lodem. Bardzo małym i cienkim lodem. Spacer był przyjemny, wąwóz wił się zakrętami, pionowymi ścianami i kilkoma miejscami kultu – złożonymi z kupki kamieni, poroża zwierząt, bądź skóry owcy. Brakowało butelek po wódce – widocznie ci wyznawcy są zbyt leniwi, by pić w odległych zakamarkach wąwozu.
Na nocleg dojechaliśmy do małego miasteczka. Spaliśmy jak zwykle w jurcie, ale tutaj firma zafundowała nam małą cywilizacyjną atrakcję. Zawieziono nas do łaźni!
Tej nocy spaliśmy w turystycznej jurcie, na 6 łóżkach. Graliśmy w gry jak na obozie harcerskim i popijali integrującą wódkę jabłkową (smakowała jak wódka wymieszana z szamponem zielone jabłuszko).
Nie spodziewam się już więcej atrakcji, poza oczywiście fascynującą pustką za oknem zmieniającą się z każdym kilometrem w inną, równie fascynująca pustkę!
Oczom nie wierzę. Przede mną namalowana siłami natury kolorowa pustynia. Białe tym razem skały pociągnięte pędzlem czerwonego piasku. Latam z aparatem w ręku, aż nagle ups… wąż. A mojego męża nie ma pod ręką – to zawsze on mnie chroni przed wszelkimi płazami i gadami, a nawet ssakami. Na szczęście wąż był mały i odpełznął grzechotając ogonem. Miejsce to Mongołowie nazywają – biała stupa Tsagaan Survaga. Zjedliśmy tam obiad wegetariański ugotowany na kuchence pod samochodem. Chciałam dorzucić węża, ale nie spotkało się to z poparciem grupy.
Na nocleg dojechaliśmy do 2 samotnych jurt. Właściciele właśnie je pakowali – przenosząc w inne, zimowe miejsce, gdzie trawa nie została wyjedzona do cna przez ich kozy. Dla nas (i naszych dolarów oczywiście) zostali jeszcze jedną noc. Wiało jak na końcu świata. Spaliśmy czując się jak nomadzi mongolscy, którzy jutro spakują jurtę na grzbiety koni i ruszą w poszukiwaniu nowych miejsc.
Ruszyliśmy po śniadaniu. Gorąca woda na kawę i herbatę smakowała tłuszczem owczym. Nasza samotna droga kluczyła teraz w labiryncie skal. Określiłabym je skałami naleśnikowymi – tak w rożnych miejscach świata nazywają kamienie wyglądające jak poukładane jeden na drugim placki. Gdzieś po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się podziwiać ruiny świątyni pomiędzy takimi skałami w Baga Gazariin Chuluu, które okazało się kolejnym intrygującym miejscem na naszej trasie.
Wyjeżdżając z Gobi zatrzymaliśmy się jeszcze przy jurcie by skosztować “eryka”- jak nazywa się lokalny mongolski przysmak. Jest to sfermentowane mleko końskie. Ma około 2 % alkoholu. i smakuje tak jak brzmi. Na dachu suszył się jogurt kozi, obok wisiał napompowany żołądek owcy- na szczęście nie stanowił pożywienia, bo pewnie musiałabym skosztować.
Gdy wróciłam do Ułan Bator Michała jeszcze nie było. Włóczył się po północy szukając drzew i miejsca urodzenia Czyngis Khana. Był w parku narodowym Onon Balij Krajobrazy nie zrobiły na nim takiego wrażenia jak pustynna część Mongolii, ale po długim okresie bezdrzewia podobały mu się lasy. Nie było tez wiele jurt tylko domki przypominające drewniane chałupki Syberii. Miejsce urodzenia wielkiego wodza to też symboliczny pagórek z kamieniami.
Tymczasem czekając na niego chodziłam po ulicach w białej masce. Nie dlatego, że mi całkowicie odbiło – choć to oczywiście niewykluczone. Prawie wszyscy chodzili w maskach. Czarnych, białych, niebieskich. Bez maski nie wpuszczali do muzeum, do internet cafe – jeśli miało się szczęście i znalazło jakakolwiek otwartą w mieście. Zamknięto puby. Wszystko przez H1N1. Wirus świńskiej grypy. Malutka epidemia dezorientacji.
Jak tylko dostaliśmy wizę pojechaliśmy do Chin i pysznego jedzenia zabierając w sercach mongolską przestrzeń i muzykę stepu.