Malezja z Borneo 2013 – Joanna Kusiak

Podróżnicy: Joanna i Tomasz Kusiak, dzieci: Kacper Kusiak (6 lat) i Nina Kusiak (4,5 roku) oraz Ewa Mizera – Skrzyńska

Termin podróży: 27 dni w sierpniu 2013 r.

Przelot: Lufthansa: Wrocław – Frankfurt nad Menem – Singapur; Singapur – Frankfurt nad Menem – Wrocław

Czas przelotu w jedną stronę: (16h, 30min, w tym 2,45h na przesiadkę)

Różnica czasu: + 7h

Waluta: ringit malezyjski: 1 ringit (RM) = 1 zł

dolar singapurski: 1 S$ = 2,5 zł

Korzystaliśmy z bankomatów

Wiz brak

Prąd: 220 V, wtyczki – konieczne przejściówki

Zdrowie: nie ma obowiązkowych szczepień, niewielkie zagrożenie malarią, ale wiosną 2013 r. w Singapurze panowała epidemia dengi, dlatego też stosowaliśmy repelenty (mugga)

Przykładowe ceny:

Pokój czteroosobowy: od 50 zł do 175 zł

Pokój dwuosobowy: od 50 zł do 140 zł

Kartka + znaczek – 1,50 zł

1,5 l wody mineralnej – 2 – 3 zł

Smażony ryż/ makaron z kurczakiem/ krewetkami: 5-7 zł

Soki: 2 – 4 zł

Kontakt: Asia Kusiak: busiek4@wp.pl

1 dzień: Singapur – Malezja: Johor Bahru

Wylądowaliśmy na lotnisku w Singapurze około godz. 16.00 i po sprawnie przeprowadzonej odprawie udaliśmy się na przystanek, z którego odjeżdżał autobus do Malezji, do Johor Bahru – 7S$ bilet dla osoby dorosłej, 3,5S$ bilet dla dziecka. Przejazd przez granicę był dosyć uciążliwy z uwagi na pokonywanie na piechotę wielu kondygnacji w budynku stanowiącym przejście graniczne. Autobus podjeżdżał pod budynek, następnie musieliśmy wszyscy wysiąść i wejść do budynku na kontrolę paszportową. Nasze bagaże zostały w autobusie. Po kontroli paszportowej ze strony singapurskiej wracaliśmy do autobusu i jechaliśmy do Malezji, gdzie czekała nas kolejna kontrola paszportowa i kolejne kondygnacje schodów, korytarzy, przejść. Tym razem musieliśmy je pokonywać już z bagażami.

Przejście graniczne po stronie Malezji jest jednocześnie kompleksem handlowym i dworcem autobusowym. Wypłaciliśmy tam pieniądze z bankomatu i ruszyliśmy na poszukiwanie taksówki, która zawiozłaby nas do zarezerwowanego już na booking.com hotelu. O adres hotelu pytaliśmy kilku taksówkarzy i za każdym razem otrzymywaliśmy kompletnie różne odpowiedzi: że to bardzo blisko i lepiej byśmy poszli na piechotę, że to bardzo daleko i tu padała astronomiczna kwota, że nie wiedzą gdzie to jest. No cóż, wyboru odpowiedzi dokonaliśmy sami, w ciemno, licząc, że będzie właściwy – poszliśmy pieszo we wskazanym kierunku. I trafiliśmy. Okazało się, że rzeczywiście nasz hotel „Dragon Inn Hotel” znajdował się blisko. Warunki noclegowe mieliśmy bardzo dobre, a cena na booking.com była niższa, niż na miejscu – 148 zł za pokój 5 osobowy z łazienką i klimatyzacją.

2 dzień: Johor Bahru – Mersing – Tioman

Jetlag zrobił swoje i wszyscy obudziliśmy się w środku nocy (sytuacja powtarzała się jeszcze przez 3 dni). Z ciężkimi powiekami dotrwaliśmy do rana i taksówką za 10 zł dojechaliśmy na dworzec autobusowy Larkin Bus Stadion, z którego ruszyliśmy do Mersing (bilety: 13 zł dorosły, 6,40 zł dziecko). Wszystkie autobusy jakimi podróżowaliśmy w Malezji były dobrej jakości, klimatyzowane – jak dla nas było w nich za zimno, ubieraliśmy długie spodnie oraz bluzy.

W Mersing musieliśmy pokonać około 1 km, aby dotrzeć do portu, gdzie była przeprawa promowa na wyspę Tioman. Bilety w dwie strony kosztowały 35 zł dla dorosłego i 30 zł dla dziecka. Zanim je kupiliśmy obsługa zapytała się nas, w której części wyspy mamy wynajęty pokój, gdyż prom docierał do 6 zatok. W kwietniu zarezerwowałam nam 2 pokoje w hotelu „Panuba Inn Resort” (www.panubainn.com) i już nie było tańszego pokoju dwuosobowego (pokój 4 osobowy ze śniadaniem – 185 zł, pokój dwuosobowy ze śniadaniem – 80 zł). Wracając do promu – zapakowano do niego dobrze ponad setkę osób, a wszystkich bagaże ulokowano na pokładzie przykrywając je plandeką. Przeszło nam przez myśl, że może widzimy je po raz ostatni. Po około 1,5 godziny i 4 przystankach po drodze dotarliśmy do naszej zatoki Panuba ze wszystkimi bagażami w komplecie. Szacunek dla załogi promu.

Wyspa Tioman przywitała nas popołudniowym deszczem, który podczas naszego kwaterowania zniknął tak szybko jak się pojawił. Pokój czteroosobowy z balkonem mieliśmy tuż przy plaży z widokiem na lazurową lagunę ze złotym piaskiem. Ewa, która w swojej dwójce nie miała podobnych luksusów, przychodziła na nasz balkon racząc się relaksującym widokiem. W hotelu trzeba było zapłacić depozyt za klucz – 10 zł, i ręcznik – 20 zł. Przy wykwaterowywaniu nie było żadnych problemów z odzyskaniem pieniędzy. W naszej zatoce był tylko ten jeden hotel, w którym mieściła się restauracja, sklep i kafejka internetowa. Śniadania mieliśmy w formie bufetu (jajecznica, parówki, tosty, naleśniki, smażony makaron i ryż z warzywami, kawa, herbata, soki), obiady i kolację się zamawiało. Mimo bycia monopolistą ceny nie były wygórowane: ryż smażony w krewetkami – 9,80 zł, ryż smażony z kurczakiem – 8,30 zł, sałatka pomidorowa – 5 zł, naleśnik – 5,20 zł, frytki – 6,20 zł, sok z wyciskanych owoców – 5,70 zł, woda mineralna 1,5 l – 3 zł.

3 dzień: Tioman

Ranek przywitał nas tropikalnym słońcem, które towarzyszyło nam przez cały dzień poświęcony na plażowanie i snorklowanie. Tuż przy brzegu znajdowała się całkiem ciekawa rafa koralowa obfitująca w różnorodne ryby i ślimaki.

4 dzień: Tioman – Kuala Besut

Po śniadaniu o godzinie 9.00 wypłynęliśmy promem w drogę powrotną do Mersing. W planach mieliśmy dotarcie do Kuala Terenganu, a następnie do kolejnej miejscowości portowej Kuala Besut na północy kraju, z której chcieliśmy się przeprawić na wyspę Perhentian Besar. Tu mieliśmy już zarezerwowany i częściowo zapłacony pokój w hotelu. Wiedzieliśmy jednak, że będziemy mieli z tym problem. Okazało się bowiem, że ze względu na koniec Ramadanu i rozpoczęcie 3 dniowego Święta Hari Raya Puasa wszystkie bilety autobusowe do dużych miast zostały wykupione już pół roku wcześniej. Nie zrażeni tym faktem w Mersing udaliśmy się na dworzec autobusowy pytając o bilety do Kuala Terenganu. Udzielono nam takiej samej odpowiedzi jak wielu innym turystom biegającym z obłędem w oczach – „nie ma biletów”. Wzięliśmy zatem taksówkę. Ze znalezieniem kierowcy nie było żadnego problemu. Ten, którego myśmy wybrali zaproponował nam dojazd do dużego miasta na interesującej nas trasie – do Kuantan – z myślą, że tam dostaniemy jeszcze bilety do Kuala Terenganu. Za odległość ponad 200 km wziął 310 zł. W Kuantan na nowym i bardzo nowocześnie urządzonym dworcu autobusowym dostaliśmy bilety do Kuala Terenganu – 19,70 zł za osobę (brak zniżki dla dzieci). Dotarliśmy tam około godz. 23.00 i od razu zaczęliśmy poszukiwać transportu do Kuala Besut. Na pytanie o autobus otrzymywaliśmy odpowiedź – „owszem, ale za pięć dni”. Dlatego też ponownie zwróciliśmy się do taksówkarzy i już za chwilę jechaliśmy do Kuala Besut – około 100 km za 130 zł.

Na miejsce dojechaliśmy około godziny 1.30. Kierowca razem nami udał się do o dziwo jeszcze otwartego biura w porcie, w którym kupiliśmy bilety na łódź na Perhentian Besar – 70 zł dorosły/ 35 zł dziecko – w dwie strony. Przy zakupie biletów sprzedawca poinformował nas o konieczności przybycia do portu o godz. 5.30. Zatem nie kalkulowało nam się szukać hotelu na jakieś 4 godziny, stąd zapytaliśmy się go czy możemy przespać się u niego w biurze. Bez mrugnięcia okiem dał nam 2 maty dla dzieciaków, które rozłożyliśmy na ziemi, zostawił nam klucze i poszedł sobie. Po około 2 godzinach męczenia kości na mocno zużytych fotelach drzwi do biura nagle się otworzyły i ukazał się w nich jakiś Malezyjczyk. Dał nam znać byśmy sobie nie przerywali, a sam ochoczo przystąpił do robienia interesów (około godz. 4.00!) z kolejnymi podróżującymi na Perhentiam Islands. Postanowiliśmy, że też skorzystamy z okazji i kupimy już bilety autobusowe na podróż za 4 dni do Taman Negara – 75 zł za osobę (dzieci bez zniżki). Ucieszeni faktem, że wreszcie będziemy odbywać dalszą podróż bez komplikacji, bo mieliśmy już bilety w kieszeni, ustawiliśmy się w kolejce do łodzi na Perhentian. Załadunek, który rozpoczął się o godz. 6.00 był bardzo mozolny, trwał ponad godzinę, podpływało wiele łodzi i tak naprawdę system kierowania ludzi na nie był bardzo niezrozumiały.

Po około 30 minutach rejsu małą szybką łodzią dotarliśmy na Perhentian Besar do naszego wcześniej zamówionego hotelu „Flora Bay Resort”. Nieprzytomni z niewyspania dowiedzieliśmy się, że nasz pokój (jak większości przybyłych) nie jest jeszcze gotowy. Bagaże zostawiliśmy przed recepcją i poszliśmy na śniadanie. Chyba z tego zmęczenia dopadło nas jakieś zaćmienie umysłu, gdyż przy wszystkich pysznościach w karcie dań zamówiliśmy wstrętne śniadanie amerykańskie – 15 zł za tosty, parówki i jajecznicę. No ale gdy tylko ciepło zrobiło się w żołądku, to zaraz odpłynęliśmy po nieprzespanej nocy. A że ja i Ewa szybciej od Tomka złożyłyśmy nasze ciała na plaży, to on niestety musiał pilnować dzieci, które ochoczo zabawiały się z miejscowymi przedstawicielami ich pokolenia. Ostatni poranny moment tego dnia, który pamiętam, to styczność z ciepłym białym piaskiem. Potem nastała przyjemna ciemność. Około południa jak przez mgłę zaczął docierać do mnie bełkot mojego nieprzytomnego ze zmęczenia męża, który błagał mnie o to, bym się obudziła i przypilnowała dzieci, bo on bez snu już nie wytrzyma. Jednocześnie zbiegło się to z możliwością zakwaterowania w hotelu. Dokonując wpłaty za pokój 4 osobowy z dostawką 1 łóżka w domku przy plaży okazało się, że recepcjonistka pomyliła się na naszą korzyść o jakieś 200 zł. Pokój z łazienką, klimatyzacją i lodówką powinien był nas kosztować 525 zł za 3 noclegi.

Ja z Ewą oraz dziećmi udałyśmy się na plażę pozwalając Tomkowi wyspać się już w pokoju. Kiedy wróciliśmy się rozpakować, to córka bawiąc się przed bungalowem dostrzegła jaskrawo zielonego węża wpełzającego na krzak. Entuzjastycznie uwieczniliśmy go na zdjęciu jednocześnie dowiadując się od obsługi hotelu, że był jadowity. Po tym doświadczeniu kazaliśmy dzieciom bacznie patrzeć pod nogi.

5 – 6 dzień: Perhentian

Przez kolejne dwa dni cieszyliśmy się żarem tropików, pysznym jedzeniem w hotelowej restauracji i orzeźwiającymi shake’ami mocca cafe. Razem z mężem skorzystaliśmy z oferty wycieczki dotyczącej snorklowania w 3 punktach: na rafie koralowej (fish garden), pływanie z żółwiami morskimi i pływanie z rekinami. Kosztowało to nas 25 zł od osoby i trwało około 2 godzin. Wszystkie ww. atrakcje gwarantowane!

Przykładowe ceny posiłków serwowanych przez „Flora Bay Resort”:

Musli owocowe – 8 zł – jedna miseczka spokojnie wystarczała dla dwójki dzieci i jeszcze my dojadaliśmy po nich,

– omlet – 8 zł,

– talerz owoców – 8 zł,

– herbata – 4 zł,

– shake – 7 zł (soki były niesmaczne, shake był pyszny),

– krewetki – 10 zł,

– makaron smażony z kurczakiem i warzywami – 7 zł,

– naleśnik – 7 zł,

– 1 smażone jajko – 1 zł,

– ryba – 13 zł,

– zestaw śniadaniowy (3 tosty, jajecznica, dżem, herbata) – 7 zł.

7 dzień: Perhentian – Taman Negara

Około godz. 9.00 po śniadaniu wypłynęliśmy z wyspy by dotrzeć na czas na autobus do Taman Negara. My zjawiliśmy się w biurze, w którym kupiliśmy bilety, odpowiednio przed czasem. Przywitał nas sprzedawca i po wymienieniu z nami kilku słów zrobił niewyraźną minę. Wkrótce okazało się, że nasz obrotny biznesman sprzed 4 dni nie panował jednak nad interesami i sprzedał za dużo biletów na ten sam kurs. Zamiast spędzić jeszcze kilka godzin na plaży, siedzieliśmy w miejscowym przydrożnym barze czekając na kolejny autobus, który przyjechał późnym popołudniem. Do Taman Negara dojechaliśmy około północy. Kierowca wysadził nas pod hotelem „TRV hotel”, w którym za pokój dwuosobowy z łazienką i ciepłą wodą oraz śniadaniem musieliśmy zapłacić 150 zł za noc(dopłata za materac 10 zł).

8 – 10 dzień: Taman Negara

Rano Tomek udał się na poszukiwanie tańszego noclegu, ale nie przyniósł dobrych wieści. Wiele miejsc było zajętych, a te, które zostały, były godne pożałowania: pokój dwuosobowy z zadaszeniem z eternitu, podłogą w postaci klepiska, bez łazienki (łazienkę stanowiło wiadro umieszczone w ustronnym miejscu) kosztował 100 zł. Wysoki sezon dał w kość naszym portfelom, ale chcąc nie chcąc zostaliśmy na 2 noclegi w naszym hotelu.

Dwa dni spędziliśmy na włóczeniu się po parku Taman Negara. Wędrówki były banalnie proste, gdyż korzystaliśmy z wybudowanych pomostów. Treking w głąb dżungli to jeszcze nie była atrakcja dla naszych dzieci Wstęp do Parku dla rodziny czteroosobowej kosztował 5 zł, łódź – 1 zł za osobę w jedną stronę. Przeszliśmy po canopy walkway: 5 zł osoba dorosła, 3 zł dziecko. Szczęście w oczach mojej czterolatki, która maszerowała po mostach zawieszonych w koronach drzew na wysokości 70 metrów nad ziemią, zmusiło mnie do pokonania lęku wysokości i przejścia 280 metrów trasy. Moja rodzina twierdziła, że widoki były niezapomniane, mąż z wysokości dostrzegł potężną kobrę wygrzewającą się w słońcu.

Wybraliśmy się też na wycieczkę by przyjrzeć się życiu wymierającego już plemienia Orang Asli. Kosztowało nas to 240 zł za 4 osoby. Do wioski dopływało się łodzią. Wszystkie nasze drogocenne rzeczy spakowano do worka. I ruszyliśmy. Łódź przełomy pokonywała tak, że zalewały nas fale wody. Dla dzieciaków (i nie ukrywajmy – dla nas też) była to dodatkowa atrakcja. Wysiedliśmy na brzeg mokrzy od stóp do głów, ale po 15 minutach całe ubranie było suche jak pieprz. Oczywiście dotarliśmy do plemienia, które miało kontakty z cywilizacją, bo Ci, którzy ich nie mieli, byli dla nas niedostępni. Ale i tak opowieści przewodnika oraz możliwość nawet krótkiego obcowania z tymi ludźmi żyjącymi tak blisko natury było bardzo cennym doświadczeniem. Ciekawe czy jak moje dzieci dorosną, to plemię będzie jeszcze istniało? Obawiam się, że zostaną im tylko zdjęcia…

11 dzień: Taman Negara – Cameron Highlands

Bilety na bus z Taman Negara do Cameron Highlands kosztowały nas 85 zł od osoby. Tańszą opcję stanowił przejazd do Jerantut i szukanie stamtąd transportu, ale nie chciało nam się tam tarabanić. W Cameron w miejscowości Tanah Rata mieliśmy wcześniej zarezerwowany przez agoda.pl pokój w Gerard House – pokój 3 osobowy ze śniadaniem za 130 zł. To była bardzo fajna miejscówka. W nowoczesnym mieszkaniu urządzono hotel. Co prawda jedna łazienka była na 3 pokoje, ale międzynarodowemu towarzystwu i nam kompletnie to nie przeszkadzało. Do dyspozycji mieliśmy salon z telewizorem oraz kuchnię, w której samemu przyrządzało się śniadania. Właścicielka była bardzo obrotną kobietą, która udzielała wszelkich informacji, załatwiała wszelkiego typu bilety oraz wycieczki.

Należy pamiętać, że w Cameron Highlands trzeba wcześniej wynająć pokój i nie planować podróży w piątek. Wtedy to na weekend zjeżdżają się Malezyjczycy korkując dojazd do tej krainy z każdej ze stron świata.

12 – 13 dzień: Cameron Highlands

Tu nie tylko hotel przypadł nam do gustu. Klimat miejscowości był rewelacyjny z temperaturą nie przekraczającą 25 stopni, knajpką z pysznym hinduskim jedzeniem pn. „Kumar Restoran” oraz ogromnym wyborem owoców.

Aby zobaczyć pola herbaciane, nie można się było wybrać po prostu pieszo, jak to np. ma miejsce miejsce na Sri Lance, ale trzeba było wykupić wycieczkę za 25 zł od osoby i 15 zł od dziecka. W pakiecie oprócz ładnych widoków pól herbacianych mieliśmy dużo mniej ciekawy zestaw obowiązkowy: zwiedzanie farmy pszczół, rosarium, plantacji truskawek oraz fabryki herbaty, w której bez komentarza przewodnika oglądało się ludzką pracę spoglądając przez pleksi.

14 dzień: Cameron Highlands – Kuala Lumpur

Bilety autobusowe do stolicy kosztowały nas 30 zł od osoby. Nasz zarezerwowany na booking.com pokój 4 osobowy w hotelu „Palmers Guest House” za 50 zł ze śniadaniem okazał się bardzo kontrowersyjny. Jego niewątpliwą zaletą była cena oraz położenie: ulica, na której się mieścił – Hang Kasturi – była tuż przy food corner (tania i dobra kuchnia hinduska oraz chińska), Central Market oraz stacji kolejki. Rodzinny pokój był duży, ale Ewa gnieździła się w maleńkim pokoju bez okna, który w dodatku dopiero co był malowany. Niebywałym było to, że hotel przyjmował gości podczas remontu. Malowane były wszystkie pokoje, korytarz, drewniane podłogi i poręcze. Wszędzie było czuć farbę i trzeba było uważać by się nie ubrudzić. Ale z uwagi na to, że ciągle byliśmy poza hotelem, to tak bardzo nam to nie przeszkadzało. Obsługa hotelu ciągle zapominała, że wykupiliśmy pokój ze śniadaniem. I dlatego też nieustannie musieliśmy się wykazywać asertywnością i przypominać, że nam się ono należy. Na szczęście odnosiło to skutek pozytywny.

15 – 17 dzień: Kuala Lumpur

W stolicy zostaliśmy na 3 noclegi. Po mieście poruszaliśmy się głównie kolejką (plany wszędzie dostępne) oraz wycieczkowym autobusem „hop – on – hop – of”- za 45 zł od osoby (dzieci gratis) korzystając z jednego biletu ważnego przez 24 godziny mogliśmy wsiadać i wysiadać na dowolnych przystankach usytuowanych przy najważniejszych atrakcjach Kuala Lumpur. Z uwagi na to, że głównym hobby Malezyjczyków są zakupy, to po mieście można też poruszać się darmowymi autobusami jeżdżącymi między centrami handlowymi, które są wybudowane przy wielu innych atrakcjach. My z tego nie korzystaliśmy. Obejrzeliśmy ekspozycję Muzeum Miejskiego (wstęp gratis) przy Merdeka Square, w którym prezentowana była m.in. podświetlana makieta stolicy Malezji. Wielki Meczet był zamknięty z powodu remontu. Petronas Twin Towers podziwialiśmy w nocy i w dzień nie korzystając z płatnego za 95 zł wjazdu na taras widokowy. Wjechaliśmy za to na Menarę – wieżę telewizyjną – 47 zł/ 22 zł. Cena była dosyć wygórowana, ale możliwość obejrzenia panoramy Kuala Lumpur ze sławnymi wieżami Petronas przeważyła. I co zaskakujące – to było doskonałe miejsce na kupno pamiątek, gdyż było tanio.

Zrezygnowaliśmy z odwiedzenia drogiego Parku Ptaków (49 zł/ 38 zł) na rzecz bardzo ciekawej Motylarni za 20 zł/ 10 zł. Następnie udaliśmy się do Batu Caves (dojeżdża tam kolejka) z pominięciem Dark Cave (35 zł) i Art Galery (15 zł/7zł).

18 dzień: Kuala Lumpur – Melaka – Kuala Lumpur

Dzień wcześniej kupiliśmy bilety autobusowe do Melaki za 13,60 zł. Rano mieliśmy pecha bo zepsuła się kolejka i spóźniliśmy się na autobus. Musieliśmy kupić bilety na kolejny autobus – były tańsze – 9 zł. Po 2 godzinach dojechaliśmy do Melaki na Dworzec Sentral Melaka, skąd wsiedliśmy do autobusu nr 17 by w 20 minut dojechać do centrum Starego Miasta (Town Square lub Dutch Square) za 1,30 zł. Wracając wsiadaliśmy na tym samym przystanku, ale autobus jechał o wiele dłużej – prawie 1 godzinę. Przez to ledwo zdążyliśmy na autobus powrotny do Kuala Lumpur.

W Melace zwiedzaliśmy kościoły i świątynię chińską, wędrowaliśmy uliczkami Starego Miasta podziwiając architekturę kolonialną.

19 dzień: Kuala Lumpur – Kuching (Borneo)

Bilety lotnicze mieliśmy kupione już wiele miesięcy przez podróżą. Lecieliśmy liniami „Air Asia”. Stolica Malezji jest doskonale skomunikowana z lotniskiem. Z dworca Kuala Lumpur Sentral wykupując bilet „KLIA to LCCT” za 12,50 zł/ 6.30 zł jechaliśmy kolejką oraz autobusem na lotnisko. Przejazd zajął około 2 godzin. Wejście na odloty krajowe znajdowało się koło Mc Donalda. Formalności na lotnisku trwały dosyć długo.

Taxi z lotniska do centrum kosztowała 26 zł i cena nie była do negocjacji. W Kuching mieliśmy już zarezerwowany pokój 5 osobowy w „Tai Pan Hotel” za 35 $. To była kolejna fajna miejscówka, gdyż tuż pod nami znajdowały się jadłodajnie z tanim i pysznym jedzeniem oraz biura podróży. Do końca dnia zwiedzaliśmy miasto wędrując wzdłuż deptaku nad wodą w centrum miasta. Mieliśmy też szczęście odwiedzić przeważnie zamkniętą chińską świątynię.

20 dzień: Kuching – Park Narodowy Bako

Skorzystaliśmy z oferty jednego z biur podróży, gdyż okazało się, że dojazd do „Sarawak Cultural Village” na własną rękę (czyli taxi) kosztowałby nas tyle samo, a taksówkarz nie pełniłby roli przewodnika. Za 90 zł od osoby dorosłej (dzieci gratis, ale trzeba było to negocjować) dojechaliśmy do tego skansenu prezentującego domy, zwyczaje i kulturę plemion zamieszkujących Malezję. Zwiedziliśmy to ciekawe miejsce wraz z przewodnikiem. W cenie był też bardzo interesujący pokaz tańców plemiennych – godz. 11.30 (drugi był wieczorem).

Po południu udaliśmy się na przystanek autobusowy (wskazany przez miejscowych), skąd mieliśmy jechać do Parku Narodowego Bako. Autobus miał być za 30 minut. Po godzinnym wyczekiwaniu we wściekłym upale daliśmy a wygraną i złapaliśmy taxi – 35 zł za kurs. Do przystani, skąd odpływały łodzie, dostaliśmy się w ostatniej chwili – na ostatnią łódź w tym czasie o godz. 17.00. Koszt łodzi w dwie strony wyniósł 94 zł. Wstęp do Parku – 20 zł, dzieci gratis. Bungalow (lub pokój/ łóżko) w Parku należało zarezerwować dużo wcześniej. Ja zamówiłam go około pół roku wcześniej przez stronę internetową www.sarawakforestry.com. Do Parku można przypłynąć tylko gdy ma się rezerwację noclegu lub gdy wykupi się wycieczkę z biura podróży. Za 2 noce w domku z dwoma pokojami 3 osobowymi i łazienką zapłaciliśmy 318 zł. W ośrodku była stołówka z przyzwoitymi cenami posiłków. Jak zwykle w takich miejscach dosyć droga była woda mineralna (cena dwukrotnie wyższa od normalnej) Bardziej zapobiegliwi turyści przywozili ze sobą do Bako zgrzewki wody mineralnej i napoje w puszkach.

Wieczorny spacer po plaży wśród małp i dzików zaowocował wykupieniem wycieczki na tzw. nocne safari po Parku – 10 zł/ 5 zł. Była to ponad dwugodzinna piesza wyprawa z przewodnikiem, całkowicie bezpieczna dla dzieci i … ciekawa tylko dla nich. Nie spotkaliśmy żadnych dzikich ssaków, tylko tarantulę, patyczaki, 2 jadowite węże i dwucentymetrową żabę. Ale dla dzieci nocny spacer po dżungli był nie lada atrakcją.

21 dzień: Park Narodowy Bako

Cały dzień poświęciliśmy na wędrówki szlakami. Wrażenia niezapomniane! Dzieci jak kozice pokonywały korzenie i skały. Często słyszeliśmy buszujące wśród drzew nosacze, ale nie mogliśmy ich dostrzec. Jak tuż przed zachodem słońca dotarliśmy do naszego bungalowu, to okazało się, że żerowały sobie na drzewie tuż przy nim. Mieliśmy okazję podziwiać te niezwykłe małpy z bardzo bliskiej odległości.

Dostępne trasy turystyczne okazały się dość zróżnicowane pod względem trudności, jednak każdy w zależności od predyspozycji i sił mógł dobrać coś dla siebie. Można też było wynająć przewodnika – nie skorzystaliśmy. W Parku panowała dość duża wilgotność. Obsługa odradziła nam kąpiel na pobliskiej plaży z uwagi na obecność na dnie niebezpiecznych płaszczek.

22 dzień: Park Narodowy Bako – Kuching

Z wielką niechęcią upuściliśmy to niezwykłe miejsce – na naszej liście malezyjskich atrakcji – absolutne „must see”. Wróciliśmy do naszego wypróbowanego hotelu w Kuching, by po południu (na godz. 15.00) wreszcie wybrać się do miejsca, które przywiodło mnie na Borneo – do „Semengoh Orangutan Sanctuary”. Wycieczka do Centrum Rehabilitacji Orangutanów kosztowała 75 zł/ 37,5 zł. Obecność dzieci okazała się problematyczna. Małpy nie lubią dzieci z uwagi na ich hałaśliwość i nieobliczalność, stąd mogą je zaatakować. Ale pragnienie realizacji marzenia zobaczenia w naturalnym środowisku zagrożonych wyginięciem orangutanów było tak przemożne, że nie zrezygnowaliśmy z odwiedzenia tego miejsca. Po prostu przestrzegliśmy dzieciaki, że kategorycznie mają być cicho, nie mogą się kłócić i płakać. Dzieci zrozumiały powagę sytuacji.

Zaprowadzono nas do miejsca w środku dżungli (takich miejsc było tam kilka), w którym dokarmiano orangutany przystosowywane do życia na wolności. Tam mogliśmy zostać tylko godzinę. Po 30 minutach oczekiwania jak już prawie wszyscy straciliśmy nadzieję, a córka zaczęła się niecierpliwić, przybyła samica z miesięcznym maleństwem. Ten widok uczepionego maminego futra oseska rozczulił wszystkich. Czas wizyty dobiegł końca, a tu nikt nie chciał odejść. Na szczęście w drodze powrotnej w innym miejscu mieliśmy okazję obejrzeć kolejną troskliwą małpią mamę z jej dzieciątkiem. Czas pobytu w tym wzruszającym miejscu został znacznie przekroczony.

Do Semengoh najłatwiej było się dostać taksówką lub wziąć wycieczkę, która równała się cenie taxi. Autobus miejski nie dojeżdżał do tego miejsca zatrzymując się ponad 2 km przed Rezerwatem.

23 dzień: Kuching – Miri

Tym razem do Miri lecieliśmy liniami Malaysia Airlines, gdyż bilet lotniczy kilka miesięcy wcześniej udało na się kupić taniej niż bilet autobusowy na tej trasie. Lot trwał 1 godzinę, a przejazd autobusem zabierał około 10 – 12 godzin. Z lotniska za 29 zł dojechaliśmy taksówką do hotelu „Coco House” (za 2 pokoje i 2 noce ze śniadaniami zapłaciliśmy 71 $).

W planach mieliśmy zwiedzić jaskinię Niah. Aby je sprawnie zrealizować zdecydowaliśmy się znowu na taxi – 300 zł za kurs w dwie strony. Dojazd w jedną stronę zajął 1,5 godziny. Wstęp do Parku kosztował 20 zł (dzieci gratis). Następnie musieliśmy przepłynąć łodzią przez rzekę (cena 1 zł/ 0,50 zł) i przejść około 3 km przygotowaną trasą (chodnik) przez dżunglę. Jak wyruszyliśmy o godz. 11.30, to wróciliśmy z powrotem do samochodu o godz. 16.30. Jaskinia Niah należąca do największych na świecie była przepiękna, o niesamowitych kolorach i strukturze skał. Z uwagi na to, że żyją tam miliony nietoperzy, oczywistym miało być, że zostaniemy potraktowani ich odchodami. Kwestią sporną miało być tylko, kto będzie pierwszy, a to że będzie było pewne. Jeśli tak na to patrzeć, to wróciliśmy nieco „rozczarowani”, gdyż nikt z nas nie został naznaczony. Do zwiedzania jaskini konieczne były własne latarki. Część trasy wiodła przez całkowite ciemności, pozbawione sztucznego oświetlenia. Do robienia zdjęć warto zabrać statyw ze względu na długi czas naświetlania zdjęć. W jaskini było gorąco i parno. Nie trzeba było zabierać ciepłej odzieży.

24 dzień: Miri

Zrezygnowaliśmy z horrendalnie drogiej (przemnożyć przez ilość osób) farmy krokodyli – cena 68 zł/ 34 zł. W zamian postanowiliśmy wypocząć na plaży o romantycznej nazwie Hawai Beach. W tym celu udaliśmy się pobliski dworzec autobusowy. Czekając koło godziny na lokalny transport, już prawie nieprzytomni od spalin, resztką sił zaczęliśmy szukać powoli znienawidzonych wyciągaczy pieniędzy czyli taksówkarzy. Negocjacje zajęły nam dobre 30 minut, w tym czasie nie podjechał żaden autobus, a miejscowi też zaczęli umykać w stronę taryf. Za 30 zł dojechaliśmy do celu i umówiliśmy się z kierowcą na godzinę powrotu.

Plaża była piaszczysta, szeroka i absolutnie pusta. Byliśmy jedynymi plażowiczami. Morze w tym miejscu nie było przejrzyste. Mąż ochoczo wskoczył do ciepłej wody i równie ochoczo z niej wyskoczył. Okazało się, że miał bliskie spotkanie ze sporej wielkości krabem, który użarł go w nadgarstek. Zatem resztę dnia spędziliśmy jedynie na kąpielach słonecznych. Dopiero po południu zorientowaliśmy się, że zostaliśmy pogryzieni przez maleńkie muchy. Nikt z nas nie czuł jak nas kąsały, ale później jeszcze wiele dni odczuwaliśmy swędzące skutki tego owadziego procederu.

Powrót do hotelu też okazał się mało przyjemny, bo nasz taksówkarz zażądał więcej niż się z nami umówił. Ale swego zamiaru nie zrealizował. Wieczorem postanowiliśmy się wybrać na spacer po mieście. I tym razem spotkało nas wielkie zaskoczenie – recepcjonistka z naszego hotelu odradziła nam wieczorny spacer ostrzegając, że nie jest bezpiecznie. Nie dowierzając jej do końca ziściliśmy nasze plany obserwując jak około godz. 19.00 wszystkie sklepy i lokale były zamykane z hukiem opadających krat, a miasto błyskawicznie pustoszało. Poszliśmy w ślady miejscowej ludności i zaszyliśmy się hotelowej restauracji dogadzając kubkom smakowym.

25 dzień: Miri – Singapur

Przelot liniami Air Asia do Singapuru odbył się sprawnie. Z lotniska w Singapurze korzystając z taxi dojechaliśmy za 19 S$ do dzielnicy Littre India, w której mieliśmy zarezerwowany pokój w hostelu „ Footprints Hostel” na ul. Perak 25 A (193,48$ za 2 noce w pokoju 5 osobowym ze śniadaniem). Było tam czysto, przyjemnie i co najważniejsze – po wymeldowaniu mogliśmy zostawić bagaże (za darmo) udając się na całodzienne wojaże, a następnie skorzystać z prysznica przed wylotem do Polski (także za darmo).

Singapur przywitał nas deszczem, który towarzyszył nam, z przerwami, przez cały pobyt tam. Poruszaliśmy się metrem (około 0.30 S$ za przejazd 1 stacji, dzieci do 120 cm gratis). Wjechaliśmy na taras widokowy Marina Bay Sands – 20S$/ 14S$. Wieczorem obejrzeliśmy pokaz laserów z Marina Bay Sands, który był najlepiej widoczny z Merlion Park (na wybrzeżu za Fulerton Bay Hotel). Pokazy odbywały się: niedziela-wtorek: godz. 20.00, 21.30; poniedziałek, środa – sobota godz. 20.00, 21.30, 23.00.

26 dzień: Singapur – Legoland w Johor Bahru (Malezja) – Singapur

Postanowiliśmy wrócić do Malezji by sprawić frajdę dzieciom – zaprosić je do Legolandu. W tym celu, wg wskazówek recepcjonistki z naszego hotelu, udaliśmy się na odpowiedni przystanek autobusowy. Granicę malezyjsko – singapurską pokonaliśmy w znany już sobie sposób – bilet na dokładnie takiej samej trasie z Singapuru do Malezji kosztował 7S$ (czyli 17,5 zł), a z Malezji do Singapuru 7 zł – takie kuriozum. Niestety spóźniliśmy się na autobus do Legolandu, który odjeżdżał z granicznego dworca Johor Bahru Sentral. Z uwagi na to, że następny miał być za 2 godziny, no to cóż, znowu została nam taxi – 50 zł za kurs w jedną stronę. Bilet do Legolandu kosztował 112zł/ 96 zł i zawierał wszystkie atrakcje. Za jedzenie trzeba było płacić osobno. Wybraliśmy najtańszą opcję obiadową – za 56 zł kupiliśmy zestaw: 4 zupy, duża pizza i 4 napoje. Po niesamowitych atrakcjach dnia ruszyliśmy na pobliski przystanek autobusowy. Rozkład jazdy okazał się nieczytelny również dla Malezyjczyków. Przychodząc na 15 minut przed – jak nam się wszystkim wydawało -odjazdem autobusu do JB Sentral, czekaliśmy na niego 1,5 godziny. A razem z nami tłum ludzi. Wreszcie publicznym transportem za 4 zł dotarliśmy na granicę, a następnie do Singapuru.

Tego samego dnia daliśmy jeszcze radę obejrzeć efektowny Park Avatara usytuowany na tyłach Marina Bay Sands.

27 dzień: Singapur – powrót

Z samego rana pojechaliśmy na Sentosę (dosłownie, bo na tę wyspę rozrywki wjeżdżało się kolejką tzw. monorail za 4S$). Naszym celem było największe na świecie Oceanarium (zwane tam Aquarium), za które zapłaciliśmy kartą debetową – 33/23 S$. Nie pożałowaliśmy swego wyboru. Przez ponad 3 godziny zachwycaliśmy się bogactwem wszystkich mórz i oceanów świata zaprezentowanym w bardzo nowoczesnej formie.

Przed wylotem, który mieliśmy około godz. 23.00, zdążyliśmy jeszcze obejrzeć światowej klasy kolekcję Muzeum Cywilizacji Azji (cena 8S$, dzieci gratis). Taxi na lotnisko kosztowała nas 20 S$.

Singapur pożegnaliśmy przeziębieniem wywołanym przechodzeniem z klimatyzowanych – czytaj zbyt zimnych pomieszczeń na upalne ulice metropolii. Jakby powiedział Singapurczyk – sorry, taki mamy klimat.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u