Liban 2010 Leszek Czmut

Tegoroczny wyjazd do Libanu ma swoją genezę jeszcze w 2006 roku. Planowaliśmy wówczas podróż jesienną obejmującą Syrię, Jordanię i właśnie Liban. W tym celu dokonaliśmy niezbędnej wymiany paszportów z uwagi na znajdujące się w nich ślady pobytu w Izraelu. W tamtym czasie loty bezpośrednie do Bejrutu oferował nasz narodowy przewoźnik LOT w bardzo atrakcyjnej cenie. Mając w ręku świeżutkie paszporty już nawet szedłem do biura LOT-u żeby wstępnie zarezerwować lot na wrzesień, ale dowiedziałem się, że rejsy do Bejrutu zostały bezterminowo zawieszone. Powodem była zbrojna interwencja Izraela w Libanie. Sytuacja miała miejsce latem 2006 roku. No i wyjazd nie doszedł do skutku. Tamtego roku. Jednakże nieustannie przyglądałem się sytuacji politycznej w Libanie, licząc na choćby względny spokój umożliwiający przyjazd. Wiosną zaistniały takie warunki i zaczęliśmy przygotowania. Na początek wizy. Aczkolwiek od obywateli państw Unii Europejskiej nie wymaga się obowiązku posiadania wizy, to lepiej ją jednak mieć wcześniej wydaną przez Ambasadę Libanu. W rozmowie z pracownicą ambasady dowiedziałem się, że na lotnisku służby mogą zażądać opłat. Na pytanie jakiego rodzaju nie uzyskałem konkretnej odpowiedzi. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy tracić czasu w kolejkach w środku nocy. Koszt jednorazowej wizy wynosi 35 $ i jest stały od lat. Wymagana jest informacja z hotelu (e-mail) o potwierdzeniu noclegów. Bilety powrotne kupiliśmy w Malevie za 1528 zł. W jednej z relacji w sieci przeczytałem, że w marcu była szalona promocja biletu powrotnego za 450 zł , ale podejrzewam, że trzeba było wylecieć do końca marca. W Libanie jest wtedy jeszcze zimno. Przed wyjazdem porównałem swój stary przewodnik Pascala z 2001 roku (polski przedruk Lonely Planet) z ostatnim wydanym w 2008 roku. W szczególności pod kątem tanich noclegów. W Bejrucie niewiele jest tanich hoteli, więc lepiej jest zarezerwować wcześniej miejsca. Wybraliśmy New Talal Hotel z ceną 15 $ za nocleg od osoby z łazienką w pokoju. Na wszelki wypadek jeszcze ubezpieczyliśmy się w Warcie i byliśmy gotowi na poznanie “Szwajcarii Bliskiego Wschodu’.

23.04. Piątek

Wylot  do Budapesztu po 20. Na tak krótkich trasach można liczyć jedynie na kawę lub herbatę albo wodę i soczek. Do schrupania ciastko. Lotnisko w Budapeszcie w rozbudowie, tak jak nasze Okęcie. Ponad 2 godziny oczekiwania pozwoliły na zaplanowanie zakupów w strefie wolnocłowej w drodze powrotnej. Na pokład samolotu wchodzimy po 23 naszego czasu.

24.04. Sobota

Sam lot przebiega spokojnie i po 3 nad ranem (standard w przypadku lotów na Bliski Wschód) lądujemy na Rafik Hariri International Airport. Po szybkiej odprawie przed hotelem czeka na nas zamówiony z hotelu transport. Kierowca w ręku trzyma kartkę z kosmiczną wersją mojego nazwiska. Przywóz do hotelu z lotniska zamówiliśmy e-mailem. Cena to 20 $. Dostajemy klucze do pokoju, który jest klasycznym golcem. Nie ma krzeseł ani nawet mini stoliczka. Jest za to podstawowa łazienka. Nam to wystarczy, nie spędzamy w hotelach więcej czasu niż jest to naprawdę konieczne. Zmęczeni usypiamy po godz. 4. Wyjątkowo pozwalamy sobie na późne zwleczenie się z łóżek, tj. o 9.30. W recepcji zostaliśmy poczęstowani kawą z kardamonem na rozbudzenie. Całkiem niezła. Hotel położony jest przy bardzo ruchliwej, a zatem hałaśliwej Charles Helou Avenue. Skręcając za budynkiem w prawo i w dół trafiliśmy do małej jadłodajni. Jedzą miejscowi, a to dla nas najlepsza wskazówka, że warto się zatrzymać. Zamówiłem fula, czyli miseczkę fasoli i cieciorki w sosie oliwno-cytrynowym w towarzystwie talerzyka warzyw (pomidory, rzodkiewka, cebula, kiszony ogórek i kilka oliwek i kłączy mięty). Jako starter to doskonały posiłek: lekki i energetyczny. Małgorzata wybrała nadziewane pierożki. Nie zaplanowaliśmy wyjazdu poza miasto, więc postanowiliśmy dokonać wstępnego rekonesansu po Bejrucie. Lubię poznawać miasto w najbardziej tradycyjny sposób, czyli na piechotę. Pogoda jest wymarzona. Ciepło, lecz nie upalnie. Słońce i niebo bez chmur. W ogólnym zamierzeniu mieliśmy dotrzeć niespiesznie do dzielnicy Hamra, gdzie mieści się biuro informacji turystycznej. Po drodze trafiliśmy do dzielnicy Solidere. Jak się później okazało, jest to wizytówka miasta. Z wieloma bardzo markowymi butikami. Odbudowany po wojnie, której śladów już prawie nie widać. Jedynie wokół Placu Męczenników znajduje się sporo przestrzeni do zabudowania. Pierwsze zdjęcia na Placu d’Etoile z charakterystyczną wieżą zegarową i gmachem parlamentu obok. Nikt oczywiście nie wie gdzie jest poszukiwane przez nas biuro informacji turystycznej. Skręciliśmy w jakąś prostopadłą ulicę, która doprowadziła nas do Corniche. To nadmorska promenada, na której mieszkańcy lansują się. Corniche opanowany jest przez amatorów joggingu, sprzedawców kawy z ręki i przekąsek i zwykłych spacerowiczów. Nad brzegiem morza fanatycy słońca i opalenizny i wędkarze. Woda wygląda na bardzo brudną, jednak nie odstrasza to miłośników kąpieli. Wracamy do dzielnicy Hamra i wreszcie znajdujemy informację turystyczną. Dostaliśmy gratis mapy Bejrutu i Libanu, mapkę tras autobusów oraz mnóstwo broszurek o atrakcjach Libanu. Niektóre miałem już z ambasady w Polsce, tutaj uzupełniłem je. W kantorze wymieniamy dolary po kursie 1$ = 1490 LL. W ulicznym barze konsumujemy extra falafele. Są pyszne, bo świeże. Małgorzata widząc Starbucksa nie może oprze się pokusie i zamawia moccę. Jedną z atrakcji Bejrutu jest Amerykański Uniwersytet, który postanowiliśmy obejrzeć. Kompleks budynków, który całkowicie odróżnia się architekturą od otaczających go budowli. Chyba jest kopią amerykańskich uczelni. Dużo zieleni, która powoduje, że chce się schronić w cieniu drzew. Wracamy na Corniche. Po dłuższym spacerze docieramy do turystycznego symbolu miasta – Gołębich Skał. Z morza wyrastają dwie potężne formacje skalne, na tle których fotografują się wszyscy. Także i my. Zostajemy na promenadzie i zamawiamy nargilę, którą palimy na ławce obserwując zachodzące słońce i zapadający wieczór. Po 21 wracamy piechotą do hotelu, co zajmuje nam trochę czasu, bo to jednak spora odległość.  W innej jadłodajni obok hotelu pałaszuję grillowaną shawarmę z kurczakiem, którą popijam jasnym smacznym piwem Almaza.

Wydatki:

3000 LL – ful

2000 LL – 4 pierożki z nadzieniem

1000 LL – woda 1,5 l

5500 LL – 2 extra falafele

7000 LL – mocca w Starbuks

1500 LL – woda 1,5 l

2000 LL – 2 małe kawy na Corniche

7000 LL – nargila na Corniche

6000 LL – sałatka Cesar’s w McDonald

5000 LL – shawarma z kurczakiem i serem w jadłodajni

3000 LL- piwo Almaza ½ l

25.04. Niedziela

Wstajemy rano, bo wyruszamy do Tyru (Sur) i Sydonu (Seida). Jadłodajnia koło hotelu jest zamknięta, więc zaczynamy dzień o pustym żołądku. Na ulicy łapiemy taxi-service do dworca Cola. Transport w krajach Bliskiego Wschodu, to temat na oddzielny rozdział. W Bejrucie funkcjonują autobusy miejskie (najtańszy środek transportu, bilety po 500 LL), taxi-service (opłata 2000 LL), taksówki wieloosobowe (oplata 2000 LL) oraz zwykłe taksówki (nie korzystaliśmy). Ruch poza miejski obsługują dwa dworce – Cola Station (transport w kierunku południowym plus dolina Bekaa) oraz Charles Helou Station (kierunki północne). Kierowca wieloosobówki czeka aż wszystkie miejsca zapełnią się i bardzo szybko jedzie do docelowego miasta. Bezpośredniego kursu do Tyru nie znaleźliśmy, więc musieliśmy przesiąść się w Sydonie. Tam Małgorzata kupiła na śniadanie fantastyczne bułki a la drożdżówki obsypane sezamem i nadzieniem figowym – no po prostu pyszne. Na południu w oczy rzuca się duża ilość żołnierskich posterunków ze stojącymi obok wozami opancerzonymi. Jednakże nie ma żadnych kontroli pasażerów. Zauważyłem także oddziały wojsk ONZ. Tyr jest najbardziej na południe położonym miejscem, do którego docierają turyści. Dalej jest strefa nadgraniczna, a potem już Izrael. W Tyrze najciekawsze do obejrzenia są wykopaliska po rzymskich budowlach. Zanim do nich dotrzemy oglądamy kościół maronicki, latarnię morską i miejscową promenadę. Od morza wieje przyjemna bryza, która pozwala zapomnieć o mocno operującym słońcu (czywiście nie zapominamy wcześniej użyć kremów z mocnym brokerem). Z istniejących trzech stanowisk archeologicznych udostępnione do zwiedzania są dwa i oba oglądamy. W starożytnych kolumnach widać całkiem współczesny zatopiony metalowy szkielet wzmacniający. Chyba już za dużo widzieliśmy rzymskich ruin w innych krajach, gdyż te w Tyrze nie zachwycają nas. Zupełnie odmienne wrażenie natomiast wywierają pozostałości największego ponoć kiedyś hipodromu. Ocalały łuk triumfalny daje niejakie pojęcie o wielkości obiektu. Nawet o tak gorącej porze dnia na terenie truchtają tubylcy. Nieoczekiwanie dla nas stajemy się atrakcją dla szkolnej wycieczki klasowej. Dzieciaki chcą wiedzieć jak się nazywamy i koniecznie zrobić wspólne fotki, nie odmawiamy i sami chetnie im również robimy. Wracając zahaczamy o lokalny suk, gdzie spożywamy humus. Smakuje pierwszorzędnie. Wsiadamy do wieloosobówki i jedziemy do Sydonu. Ponieważ odległości pomiędzy miastami w Libanie nie są znaczące, a  libańscy kierowcy pedzą jak szaleni, to po upływie około godziny jesteśmy na miejscu. W Sydonie znajduje się mała, ale naprawdę fantastyczna medina z cudownym sukiem. Mogę godzinami spacerować bez celu, napawając oczy widokami i kolorami, a nozdrzami chwytając te niezwykłe zapachy, które wypełniają ciasne uliczki i ciemne zaułki. W tej materii mojego zachwytu Małgorzata nie podziela, twierdzi, że dwie godziny dziennie na suk wystarczy…J. Oglądamy też meczet z XIII wieku oraz jedynie z zewnątrz Chan al.-Frandż (zamknięty). Obok meczetu kupujemy szklankę soku z wyciśniętej pomarańczy – jest pyszny. Na koniec zostawiamy sobie rzecz najciekawszą – Krak de la Mer, czyli Zamek Morski. Wejście jest bezpłatne jak się później okazało. Brak kasy biletowej próbuje wykorzystać żołnierz do spółki z miejscowym. Chcą nas naciąć na marne 8000 LL, czyli niecałe 6 $, nie udaje im się jednak ta sztuka; prosimy albo o bilety wstępu albo o zwrot gotówki – ostatecznie tubylec przeprasza. Imponująca swoim położeniem budowla, to pozostałość po krzyżowcach. Na szczycie wyższej wieży wieje tak, że prawie urywa głowę, a piasek wpada od oczu. Widok na miasto jest fantastyczny, choć zbyt długo nie chce się stać, pomimo słońca na niebie. Z Sydonu wracamy wieloosobówką do Bajrutu na dworzec Cola, a stamtąd  taxi-sernice do Solidere.

Wydatki:

4000 LL – kurs sernice-taxi do Cola Stadion (2 os.)

1000 LL – 2 bułki

4000 LL – kurs z Bejrutu do Sydonu (2 os.)

4000 LL – kurs z Sydonu do Tyru (2 os.)

12000 LL – 2 bilety wstępu na teren wykopalisk w Tyrze

1000 LL – 4 mini pizze

6000 LL – humus (2 porcje)

1500 LL – espresso

4000 LL – kurs do z Tyru do Sydonu (2 os.)

1000 LL – woda 1,5 l

6000 LL – 2 szklanki soku z pomarańczy

4000 LL – kurs z Sydonu do Bejrutu (2 os.)

4000 LL – kurs z Cola do Solidere (2 os.)

4000 LL – 2 kulki lodów w Grand Cafe przy wieży zegarowej w Solidere

3000 LL – piwo Almaza ½ l

4000 LL – shawarma z kurczakiem

1500 LL – Pepsi-Cola 1 l w sklepie

26.04. Poniedziałek

Zaplanowaliśmy wyjazd do jaskiń Jeitta Grotto, ale dowiedzieliśmy się że w poniedziałki są nieczynne.  Potwierdziliśmy te informację telefonicznie dzięki uprzejmości gospodarza hotelu. Przy okazji płacimy mu za 4 noclegi i transport z lotniska – łącznie 140 $. Szybko zmodyfikowaliśmy plany i wsiedliśmy do wieloosobówki zmierzającej w kierunku Trypoli. Wysiedliśmy w Byblos (Dżubajl). Przewodnik przestrzega przed nocowaniem tutaj z uwagi na oczywiście drogie noclegi i liczne grono odpoczywających Bejrutczyków. Byblos oferuje podobno także wyszukaną rozrywkę, ale nie mieliśmy okazji tego sprawdzić. Należy uważać, żeby nie przejechać miasta, które znajduje się po lewej stronie poniżej autostrady. Należy wiec bacznie obserwować tablice nad jezdnią. Tym, co przyciąga turystów jest twierdza krzyżowców (bilet kosztuje 6000 LL od osobęy) oraz bardzo urokliwy port. Sama twierdza może zrobić duże wrażenie pod warunkiem, że nie było się wcześniej w Syrii bądź Jordanii. My byliśmy, więc ta w Byblos nie powala nas na kolana. Podobnie jak 1/3 amfiteatru. Interesujący jest natomiast widok, który rozpościera się na morze i port. Choć z dołu, czyli z portu widok jest jeszcze bardziej interesujący. Wracamy trochę znużeni i zawiedzeni do Bejrutu wieloosobówką. W Bejrucie jesteśmy już po 14 i przez chwilę zastanawialiśmy się czy pojechać od razu do Beit ad-Din. Przy Charles Helou Station od razu wyłapali nas taksówkarze. Zapewniali nas, że nie można dojechać do pałacu wieloosobówką. I możemy tam dojechać tylko taxi.  Skąd my to znamy?!  Na pytanie o cenę jazdy wymienili jakąś absurdalną kwotę.  Stwierdziliśmy ostatecznie, że wyjazd po południu to jednak zbyt mało czasu jak na taką atrakcję, Postanowiliśmy przełożyć to na końcówkę naszego pobytu w Libanie a tego dnia spacerowaliśmy po odnowionym, bogatym Solidere i wokół niego. Przy Placu Męczenników znajduje się piękny duży i błyszczący nowością meczet. Piękne niebieski kopuły idealnie harmonizują z niebem. Obok meczetu znajduje się namiot, w którym mieści się symboliczny (tak sądzę!) grób zamordowanego w wyniku zamachu bombowego premiera Libanu Rafika Haririego. Wewnątrz ochrona i mnóstwo świeżych kwiatów. Nieodparcie nasuwa się myśl, że Libańczycy naprawdę kochali swojego przywódcę. Obok znajduje się Virgin Megastore. Dla mnie odkrycie. Kompletnie wsiąkłem w dziale muzycznym. Mnóstwo fantastycznych płyt. Rzeczy już nie do kupienia w sklepach w Polsce. Zastrzegam, że ta opinia nie obejmuje portali aukcyjnych, z których sam korzystam. Godzina minęła mi jak chwila. Obiecałem sobie, że wrócę tutaj przed odjazdem w celu nabycia kilku tytułów. Obiad zjadamy gdzieś w okolicach Placu d’Etoille. Małgorzata jest uzależniona od lodów, więc w Grand Cafe zjada dwie spore kulki. Wieczorem dzięki pomocy w recepcji odnajdujemy znakomitą sokarnię, o której czytaliśmy przed wyjazdem w jednej z relacji. Soki są miksowane z różnych owoców na życzenia klienta. Najdroższe kosztują 6000 LL, średnia pojemność. Dzień wieńczy nargila w knajpce obok hotelu.

Wydatki:

140 $ – 4 noclegi i transport z lotniska (2 os.)

6000 LL – 2 fule w jadłodajni

4000 LL – kurs do Byblos (2 os.)

8000 LL – 2 espresso i 2 ciastka oraz woda 1,5 l

4000 LL – kurs z Byblos do Bejrutu

1000 LL – jednorazówka Gilette

8500 LL – shawarma meat i sok pomidorowy (1/3 l)

9500 LL – shawarma chicken i espresso

4000 LL – 2 kulki lodów

4000 LL – sok mix (pomarańcza i kiwi)

5000 LL – sok mix (mango, melon)

7500 LL – nargila i woda 1,5 l w knajpce

27.04. Wtorek

Rano wyjeżdżamy do jaskiń Jeitta Grotto. Znajdują się one niedaleko Bejrutu. Wyjeżdżamy z Charles Helou Station wieloosobówką w stronę Byblos, ale należy wysiąść wcześniej (najlepiej na początku kursu poprosić kierowcę o zatrzymanie się przy zjeżdzie do jaskiń) .  Na poboczu czekają tam już prywatne taksówki, których właściciele żądają 6000 LL za kurs. Najlepiej zaczekać aż zjawią się kolejni chętni, wówczas cena spadnie do 3000 LL. Tak właśnie uczyniliśmy. Można też zaoszczędzić i wyruszyć na piechotę, ale odradzamy. Droga jest długa, kręta i męcząca.  Jazda samochodem zdecydowanie szybsza i luźna. Bilet wstępu opiewa na 18150 LL, ale jest tego wart. Widziałem tylko jaskinie gdzieś na Słowacji i to dość dawno temu. Jeitta Grotto są fenomenalne. Fantastyczne formy naciekowe, które przypominały mi różne filmy s-f z „Obcym” na czele. Jaskinie są dwie; górna i dolna. W górnej spaceruje się wyznaczoną ścieżką, zaś w dolnej płynie łódką z napędem elektrycznym. Wrażenia są niezapomniane. Oczywiście obowiązuje absolutny zakaz fotografowania i filmowania. W tym celu deponuje się aparaty, kamery i telefony w sejfach przed wejściem. Pełni zachwytu wróciliśmy do Bejrutu. Wcześniej jednak musieliśmy przedostać się na drugą stronę autostrady. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnej kładki nad jezdniami, musieliśmy więc przebiec. Łatwo to teraz napisać, ale było to naprawdę nie lada zadanie, bo ruch był nieprzerwany i jak to na autostradzie bez ograniczeń prędkości. Czekaliśmy i czekalismy. Nikt oczywiście nie miał zamiaru nas przepuścić…. Wreszcie pojawiła się jakaś maleńka luka umożliwiająca przebiegnięcie sprintem na pas rozdzielający obie jezdnie. Ufff., udało się.  Potem drugi etap w podobnym stylu.  Duża dawka adrenaliny.  Tyle razy czytałem o wypadkach w takiej sytuacji, a teraz sami ryzykujemy życie. Udało się nam się jakoś przedostać. Ale nie polecamy takiego skrótu.  Z hotelu zabieramy plecaki i idziemy na znakomity obiad do pobliskiej jadłodajni. Szef kuchni poleca nam danie z ryżem, ziemniakami i mięsem. Proste, ale smaczne i sycące. Wsiadamy do wielosobówki, która wiezie nas do Trypoli, w którym zatrzymamy się na kolejne dni.  Do drugiego pod względem liczby mieszkańców miasta w Libanie wiedzie autostrada wzdłuż wybrzeża. Jazda mija szybko i całkiem wygodnie. Wysiadamy w centrum, tuż obok wieży zegarowej i rozpoczynamy poszukiwania hotelu. Ostatecznie wybieramy Palace Hotel. Elewacja pięknie odnowiona, w środku jednak trochę czuć wilgoć. Płacimy z góry za 3 noce z rzędu, 15 $ za dobę. Pokoje to absolutne minimum, trochę wynagrodzone poprzez piękne stylowe korytarze i hole. Na sufitach stiuki, w oknach drzwi kolorowe mozaiki, ściany obłożone ciemnym drewnem i marmurowe (chyba) podłogi. Bardzo sympatyczna pani, która po obejrzeniu naszych paszportów zadeklarowała sympatię do Polski i Polaków. Jakiś szczególny powód ? Oczywiście osoba i pamięć po Janie Pawle II (spora procent Libańczyków to chrześcijanie – maronici) .  Zostawiamy plecaki w hotelu i wychodzimy. Jest ciepłe wiosenne słoneczne popołudnie. Znakomite światło, toteż postanawiamy wybrać się na oglądanie i zwiedzanie cytadeli (zamku St. Gilles). Można ją bardzo łatwo odnaleźć, bo znajduje się w centrum miasta. Przy wejściu stoją żołnierze i dwa potężne hummery. Z chęcią fotografujemy się na ich tle. Zachęcamy też żołnierzy do wspólnej fotki, na początku odmawiają. Jednak niezbyt zdecydowanie, więc po chwili ponawiamy prośbę. Tym razem zgadzają się i mamy pamiątkowe zdjęcia z nimi. Wstęp do twierdzy jest płatny. Oprócz nas spotykamy tam jedynie 2 Amerykanów, z którymi ucinamy pogawędkę. Jak się okazuje jeden z nich bywa w Polsce, bo ma tu rodzinę. Pamięta nasz kraj jeszcze przez 1989 r. Jest autentycznie pełen podziwu dla zmian, jakie u nas zaszły. Rozciągająca się z murów twierdzy panorama miasta jest jak zawsze imponująca. Wracając spotykamy Libańczyka, który nas zagaduje Nie jest to jednak krótka konwersacja, tylko wstęp do naprawdę długiej rozmowy. Na naszą prośbę prowadzi do cukierni, gdzie kupujemy pyszną babeczkę z serem w środku i posypaną pistacjami. a potem do symptycznej kawiarni, gdzie wypijamy znakomite espresso, Libańczyk nie zgodził się abyśmy mu postawili kawę w podziece, sam za nią płaci.  Jest bardzo pomocny, bowiem wskazuje nam drogę do hammanu al.-Abd, wizytą w którym jestem bardzo zainteresowany.  Pokazał nam również miejsce, z którego odjeżdżają wieloosobówki do Bszarry. Ogólnie jest bardzo, bardzo sympatyczny. Ludzie w Trypoli zachowują się całkowicie odmiennie niż w Bejrucie. Często zagadują nas, uśmiechając się promiennie i pozdrawiając, częstują nas kawą z kardamonem na ulicy, dorzucają do śniadania bezpłatne ciastko, innego dnia aromatyczną ziołową herbatkę.  Wieczór spędzamy popalając nargilę nieopodal hotelu. Jak dotychczas najlepszą.

Wydatki:

4000 LL – kurs wieloosobówką w kierunku Jeitta Grotto

6000 LL – kurs taxi do Jeitta Grotto

36300 LL – 2 bilety wstępu do jaskiń

6000 LL – kurs taxi do autostrady

5000 LL – kurs do Bejrutu

12000 LL – obiad w jadłodajni (2 os.)

6000 LL – kurs do Trypoli (2 os.)

90 $ – opłata za 3 noclegi (2 os.)

15000 LL – 2 bilety wstępu do cytadeli

10000 LL – paczka ciastek (½ kg) i 2 ciastka

1000 LL – woda 2 l

1500 LL – espresso i kawa z mlekiem

5000 LL – nargila i 2 herbatki

1250 LL – 1 kg bananów na ulicy

1000 LL – e-cafe (30 min.)

28.04. Środa

Na dzisiaj zaplanowaliśmy wizytę w rezerwacie cedrów libańskich. Znajduje się on niedaleko miejscowości Bszarra. Przed wyjazdem kupujemy na ulicy 2 placki obsypane sezamem i plasterkami słonego sera wewnątrz. Uzupełnieniem są 2 placki (z baraniną i przyprawami oraz serem i ziołami). W cukierni obok przystanku chcemy wypić kawę do ciastka, ale jej tam nie oferują. Dziwne. Jednak po chwili przynoszą nam 2 filiżanki mocno aromatycznego gęstego napoju z kafejki położonej nieco dalej. Cena zdecydowanie przewyższa cenę kawy wypitej wczoraj, ale był to przecież extra serwis.  Nie udają nam się negocjacje ceny kursu do Bszarry. Wydaje się, że cena jest sztywna. Droga wiedzie przez piękną dolinę Kadisza. Jak każda droga w górach wije się ona serpentynami. Kierowca prowadzi pojazd zawadiacko, czyli bardzo szybko. Na horyzoncie wznoszą się majestatycznie góry Liban, na szczytach jeszcze widać śnieg. Widoki są rzeczywiście bardzo malownicze. Z Bszarry do rezerwatu można dostać się wyłącznie (przynajmniej dziś) tylko taksówką. Co oczywiście wykorzystują taksiarze dyktując nierozsądne ceny. Za jazdę tam i z powrotem z postojem na wizytę w rezerwacie chcą 20 $.  Wzruszamy ramionami. Czekamy. Zagadujemy Japończyka, który jedzie taksówką do Baalbek przez góry. Płaci 40 $, dołączamy do niego płacąc za kurs tylko do rezerwatu. Samochód trasę pokonuje szybko. Droga jest jeszcze bardziej kręta i stroma. Wstęp do rezerwatu jest bezpłatny, ale stoi skrzynka na dobrowolne datki. Wrzucamy. Drzewa nazywane boskimi cedrami są naprawdę monumentalne. Są wysokie, rozłożyste w poziomie i pięknie zielone. Oglądamy niespiesznie rezerwat przez prawie 2 godziny. Małgorzata kupuje bardzo pachnącą szyszkę cedrową, którą niestety chwilę później gdzieś gubi.  Została tam gdzie jej miejsce. W oddali na zboczach gór widać wyciągi narciarskie. Libańczycy szczycą się tym, że w ich kraju rano można jeździć na nartach, a po południu pływać w morzu. Nawiasem mówiąc w Izraelu jest identycznie. Wychodząc z rezerwatu sprzyja nam szczęście i łapiemy stopa.  Miła Libanka z dzieckiem wyglądającym na rasowego Skandynawa (niebieskooki blond cherubinek) podrzuca nas do Bszarry, skąd wracamy wieloosobówką do Trypoli. Wchodzimy do biura informacji turystycznej i pytamy o możliwość przejazdu wieloosobówką do Baalbek przez góry. Niestety, można tam dojechac tylko taxi za jedyne 100 $…. No to już czyste zdzierstwo. Postanawiamy jechać do Baalbek wracając do Bejrutu.  W naszym hotelu zostawiamy plecaki, wrócimy tam jutro, bo w Baalbek będziemy tylko jedną noc, nie ma sensu ciągnąć się tam z bagażem.. W biurze turystycznym dobieramy trochę broszurek do kolekcji oraz dośc szczegółowy przewodnik turystyczny po Trypoli. W jadłodajni obok wieży zegarowej zjadamy obiad i odpoczywamy w ogrodzie obok konwersując chwile  z Libańczykiem który świetnie mówił po angielsku.  Okazało się że spędził naście lat w Australii, a z Polska jest związany również, tu się urodził  i mieszka jego syn….  Chwilę później wyruszamy na obchód mediny, w szczególności zaś suku. To mój ulubiony punkt w miastach muzułmańskich. Jak wczesniej wspomniałem uwielbiam oglądać sklepiki, wdychać zapachy, oczami chłonąc kolory wystawionych  warzyw, wiszących ubrań i innych rzeczy. Chodząc trafiamy do XIX wiecznej manufakturki mydła. Oferują tam pachnące mydła (jaśminowe, cynamonowe, różane i mnóstwo innych) są krojone i sprzedawane na wagę, albo jako utoczone dość spore kolorowe kule . Korzystamy z otrzymanego w info przewodnika oglądając wymienione w nim kompleksy budynków (meczety, medresy, nieczynne już hammamy). Późnym popołudniem zasiadamy w sziszarni delektując się nargilą. Siedzimy do końca, ale nie jest to późna pora. Ledwie 22, a już zamykają!

Wydatki:

2000 LL – 2 placki z sezamem i serem

2000 LL – 2 placki z baranina i serem z ziołami

4000 LL – 2 kawy

8000 LL – kurs do Bszarry (2 os.)

10000 LL – taxi do rezerwatu

2000 LL – datek

1000 LL – szyszka cedrowa

8000 LL – kurs z Bszarry do Trypoli

6000 LL – sałatka fetusz i mutabal

5000 LL – szawarma chicken i frytki

10000 LL – 2 szaliczki

5 $ – mydła

1000 LL – owoce

1250 LL – Pepsi-Cola 1 l

5000 LL – nargila i 2 herbatki

1000 LL – e-cafe (30 min.)

29.04. Czwartek

Dzień rozpoczynamy od typowo francuskiego śniadania – 2 croissanty (ser i czekolada) oraz przepyszna kawa na mleku w przypadkowo trafionej malutkiej kawiarni. Skuszeni widokiem lodówki wypełnionej deserami wybieramy dwa – waniliowy i czekoladowy. Smakują obłędnie, jak wszystkie zresztą słodkości z rejonu Bliskiego Wschodu. Uwielbiam je, ale jadam rzadko. Najzwyczajniej są za słodkie. Stanowią doskonały prezent z wyjazdu. Dostajemy jeszcze gratisowe ciastko z czekoladopodobnym nadzieniem. Ponownie spacerujemy po medinie. Odwiedzamy kolejne kompleksy polecane w przewodniku. Mam niesamowitą radość z takiego obchodu. Gdzieś po drodze wdajemy się w pogawędkę z mieszkańcem Trypoli. Przedstawia się i oczywiście pyta skąd jesteśmy. Mówi o sobie, że jest nauczycielem historii. Udowadnia to w krótkim czasie, bo rozmawiamy o komunizmie w Europie. Jest oczywiście niezwykle uprzejmy i pomocny. Chciałem oddać do szybkiej naprawy moje buty sterane wędrówkami po krajach Bliskiego Wschodu. Wahid prowadzi nas do szewca przy jednej z uliczek mediny. Błyskawiczne przyklejenie podeszw i nastąpiła reaktywacja butów. Szewc nie chce przyjąć zapłaty. Takie drobne gesty tylko ugruntowują moją megasympatię do Libańczyków Przechodząc przez medinę zauważamy że na gorącej blasze przygotowywana jest ciekawa potrawa. Zaintrygowała nas i zamówiliśmy ją. Ne pewno składa się z cieciorki i białych miękkich kulek obsypanych cynamonem i wymieszanych ze smażoną cebulą. Uzupełnieniem były pikle i oczywiście pity. Ponownie spotykamy Wahida. Tym razem prowadzi nas do starego Araba, (szukaliśmy miejsca gdzie można kupić karki pocztowe), tam Małgorzata nabywa stare pocztówki z lat 80-tych (nowych w Trypoli nie uświadczysz). Z Wahidem obeszliśmy spory kwartał miasta. Nie spotkaliśmy nawet jednego turysty. Następnie wybieramy się na zakupy. Najpierw idziemy do Chan al- Safon po mydła, o których pisałem wcześniej, a w potem do cukierni po ciastka. Zdecydowaliśmy się na tzw. cocktail, czyli mieszankę wszystkich oferowanych ciastek o łącznej wadze ½ kg. Na deser kupiliśmy 1 kg świeżych truskawek, które zjadamy w hotelu. Bardzo smaczne, choć nie aż tak cudownie pachnące jak nasze. Kolejny sympatyczny Libańczyk Joe (a tak naprawdę Jussuf) pracujacy w pobliżu naszego hotelu, którego poznaliśmy pierwszego dnia pobytu w Trypoli prowadzi nas na pocztę, gdzie kupujemy znaczki pocztowe. Zdajemy sobie sprawę, że w dobie Internetu wysyłanie kartek jest cokolwiek staroświeckie, ale ile daje satysfakcji. Także wysyłającym. Joe pomimo naszych protestów kupuje nam po butelce wody, którą z wdzięcznością przyjmujemy. Chce jeszcze kupic nam lody, ale stanowczo odmawiamy. Nie można nadużywać uprzejmości tubylców, która w tym kraju jest naprawdę codziennie odczuwalna.  Przed 18 zajmujemy miejsca w ulubionej sziszarni i ponownie, niestety już po raz ostatni w Trypoli, oddajemy się rozkoszy palenia nargili. Fotografujemy chętnie pozującym tubylców z obsługi, a Małgorzata nawet wchodzi na zaplecze. Przy płaceniu okazuje się, że za herbatki należność uiścił już wcześniej Libańczyk, który chwilę z nami rozmawiał. Sympatia dla turystów i bezinteresowność mieszkańców Tripoli zachwyca mnie i konfuduje zarazem. Wieczorem w końcu idę do hammamu. Długo na tę przyjemność czekałem, prawie 3 lata. Dotychczasowe doświadczenie ze Stambułu, Aleppo i Damaszku są rewelacyjne. Chyba za dużo oczekiwałem, bo niestety zawiodłem się. Sam hammam niezbyt interesujący, a oferowane zabiegi skwituję jednym słowem – nędza. Do tego cena – 20 $. No nie wiem czy polecić. Za tę cenę na pewno nie, za 10 $ można skorzystać. Lepiej jednak, jeżeli ktoś łączy Liban z Syrią wybrać Hammam al – Nuri w Damaszku obok Meczetu Ommajadów. Po powrocie do hotelu wychodzimy na późny posiłek. W jadłodajni obok wieży zegarowej zamawiamy tabuleh i mutabal. Na zakończenie dnia, podobnie jak wczoraj, z balkonu obserwuję jak miasto zasypia a z nim i jego mieszkańcy.

Wydatki:

2000 LL – 2 croissanty (ser i czekolada)

2000 LL – 2 kawy na mleku

2000 LL – 2 desery (wanilia i czekolada)

5000 LL – lunch 92 os.)

1500 LL – 1 kg truskawek

2000 LL – 4 stare kartki pocztowe

1000 LL – 2 filiżanki do kawy

17000 LL – 2 pudełka ciastek (po 8000 LL) i 1 ciastko

18000 LL – 2 pudełka ciastek i 2 ciastka

6 $ – 2 kuliste mydła

5000 LL – kostka mydła cynamonowego

2000 LL – 2 szklanki soku ze świeżych pomarańczy

10000 LL – znaczki pocztowe

5000 LL – szal

2000 LL – nargila

1000 LL – e-cafe

30000 LL – hamman

9000 LL- tabuleh i 2 mutabale

30.04. Piątek

Dzisiaj chcemy dotrzeć do Baalbek. Musimy więc w miarę wcześnie wyjechać z Trypoli. Zachwyceni smakiem kawy wypitej wczoraj wracamy. Zestaw kawa i desery wprowadzają nas w błogi nastrój. Niestety musimy się śpieszyć.  Jeszcze jedno pudełko ciastek (to już graniczy z obłędem!). Odwiedzamy po raz ostatni sziszarnię i żegnamy się z chłopakami, którzy uśmiechają się podając nam dłonie. Przy placu z wieżą zegarową wsiadamy do wieloosobówki jadącej do Bejrutu. Na krótkim postoju żołnierz, który jedzie z nami busikiem kupuje sobie i Małgorzacie kawę.  I jak tu ich nie lubić…  W hotelu zostawiamy plecaki i idziemy do ulubionej  jadłodajni. Piątek, toteż kanapka składa się z pity, ryby polanej sokiem cytrynowym oraz sosem majonezowym z dodatkiem świeżo usmażonych frytek. Jestem głodny, więc zjadam aż 2. Proste jedzenie, ale doskonałe. Tłum robotników portowych tylko potwierdza nasz osąd o słuszności wyboru. Na Cola Station jedziemy łączonym transportem (wielooobówka i autobus miejski). Podobnie jak kursy do Bszarry, tak i do Baalbek ceny są sztywne. Nic nie udaje się wynegocjować. Do Baalbek droga jest cokolwiek kręta i atrakcyjna. Niestety zbyt dużo nie widać, bo chmury są bardzo nisko, miejscami ma się wrażenie że się przez nie przejeżdża..   W Bejrucie, gdy wyjeżdżaliśmy też zresztą padał deszcz  . Baalbek leży w Dolinie Bekaa, którą pamiętam z wiadomości Dziennika w latach 80. Wówczas często informowano o walkach na Zachodnim Brzegu Jordanu (I intifada) i w dolinie Bekaa. Nazwy brzmiały bardzo egzotycznie i nie myślałem, że kiedyś będę stąpał po tych terenach. W miejscowości Sztaura musimy przesiąść się do innej wieloosobówki. Widać taki zwyczaj. W Baalbek jesteśmy około 16, po niecałych 2 godzinach jazdy. Z przewodnika wybieramy Hotel Ash – Hams w przyzwoitej cenie 10 $ od osoby za noc. Skromniutki, ale za to jakie oferuje łóżka. Wysokie metalowe szkielety niczym z XIXw. z nowiutkimi, wysokimi materacami, jeszcze w folii. Obsługa pyta czy mają je zdjąć. Zupełnie jest to nam obojętne, więc pozostają nienaruszone. Liczyliśmy na łagodne popołudniowe światło do zdjęć, ale jest szaro i pochmurno. Odpuszczamy więc sobie dzisiejsze wejście na teren ruin.   Póki co czekamy na zmianę pogody. Cierpliwość nasza została wynagrodzona. Spoza chmur na kilka minut wyłania się słońce. Małgorzata fotografuje jak oszalała, bo ciemne prawie granatowe chmury tworzą fantastyczny kontrast  kolorystyczny z jaskrawo oświetlonymi przez słońce kamieniami świątyń Jupitera i Bachusa.W hotelu jesteśmy tylko my, wieczorem w miasteczku turystów również nie widać w ogóle.  Wygląda zresztą na średnio atrakcyjne. Na ulicach widać zdjęcia, chorągiewki i wielkie plakaty z przywódcami Hezbollahu (chyba). Mieszkańcy nie są już tak uśmiechnięci i przyjaźni jak w Trypoli. Robi się zimno, a my nie zabraliśmy ze soba ciepłych ubrań, zostały w plecakach w Bejrucie.  Naprzeciwko hotelu jest sziszarnia. Idziemy się tam ogrzać.  Nargila całkiem niezła, ale obsługa ledwie nas zauważa. Co za zmiana!  Poza tym zaraz po naszyzm przyjściu przełączyli program w TV, z łzawego arabskiego filmu na jakaś brodatą propagandę. Idziemy do kafejki internetowej dowiedzieć co się dzieje poza Libanem. Wracając do hotelu sprawdzam czy ruiny świątyń są podświetlone. Nie są.

Wydatki:

4000 LL – 2 kawy na mleku i 2 desery

8000 LL – pudełko ciastek

4000 LL – kurs do Bejrutu (2 os.)

3000 LL – ful

6000 LL – 2 kanapki z rybą

3000 LL – kurs do Cola Station

12000 LL – kurs do Baalbek (2 os.)

20 $ – nocleg w Ash – Hams Hotel (2 os.)

2 $ – durnostojka z cedrami

1000 LL – woda

1500 LL – 2 bułki i ciastko

5000 LL – 2 kanapki z kurczakiem

1000 LL- e-cafe (1 godz.)

1500 LL – e-cafe (jak wyżej) i herbata

9000 LL – nargila, 2 herbatki i kawa

01.05. Sobota

Wstajemy rano tuż po 8. Na zewnątrz wymarzona pogoda, świeci słońce, a chmury są z gatunku tych zjawiskowych. Odpuszczamy śniadanie, bo chcemy wejść tuż po otwarciu terenu wykopalisk i nie potykać się o innych zwiedzających, którzy ciągle wchodzą w kadr aparatu. Kasa biletowa teoretycznie otwarta jest od 8.30 Otwarto ją jednak trochę później. Ale nie byliśmy pierwsi, przed nami pojawiło się kilkoro Japończyków. O samych świątyniach można poczytać. Wrażenie wywierają jednak niesamowite. Swoim ogromem, pięknymi zdobieniami i stanem (Bachusa). Wielkość i wysokość ocalałych kolumn ze świątyni Jupitera wzbudza podziw i szacunek dla starożytnych budowniczych. Choćby dla tych ruin warto było przyjechać do Libanu. Duże zasługi dla wykopalisk w Baalbek położył niemiecki imperator cesarz Wilhelm II, który odwiedził miasto w 1898 r. Zauroczony i zafascynowany ruinami wyjednał od tureckiego sułtana zezwolenie na prowadzenie naukowych wykopalisk. Po powrocie do Europy przeznaczył fundusze na badania i wysłał niemieckich archeologów. Wizyta pary cesarskiej została uwidoczniona na ścianie świątyni Bachusa. Około 11 robi się już tłoczno, więc wychodzimy. Poza ruinami w Baalbek ciekawostką jest największy i najdłuższy niewydobyty z ziemi kamień świata zwany „Kamieniem Rodzącej”, udajemy się tam przed odjazdem.  Wracamy do centrum i czekamy na zapełnienie wieloosobówki jadącej do Sztaury. Przed powrotem do Bejrutu chcemy jeszcze zobaczyć ruiny w Andżar. Jadąc po jednej stronie widać góry Antyliban, za którymi jest Syria, po drugiej zaś wznoszą się góry Liban. Pomiędzy nimi znajduje się spichlerz Libanu – Dolina Bekaa. W Sztaurze wysiadamy, tu od razu chce nas złowić taksiarz. Z ciekawości pytamy o cenę, która nieco nas rozbawiła. Czy oni myślą, że turyści nie są świadomi cen, które obowiązują? Chyba wiem, skąd się to bierze. Zachodni Europejczycy (może nie wszyscy, ale np. Niemcy) i Japończycy płacą żądaną cenę, więc co szkodzi zaproponować taką samą cenę innemu turyście Korzystamy zatem znowu z wieloosobówki, która dowozi nas bardzo blisko Andżar. Stamtąd idziemy piechotą około 1 km. Ciepłe popołudniowe słońce, obrazkowe chmury na niebie i kraj, który bardzo chcieliśmy zobaczyć. Każda chwila napawa mnie radością. Andżar jest najlepiej zachowanym miastem z epoki Ommajadów. Pięknie położone. O dziwo dużo zwiedzających, ale głównie sa to Libańczycy. Powód jest zrozumiały. Dziś jest święto państwowe, zatem można wykorzystać czas wolny. Do Sztaury dojeżdżamy service-taxi -zupełnie prywatny stary samochód, który pomógł nam złapać jakiś policjant przy stacji benzynowej, do której musieliśmy dojść na piechotę ok. 3-4km (wieloosobówki nie wracały spod Andżar) następnie przesiadamy się do wielosobówki kursującej do Bejrutu. Droga mija przyjemnie, z lepszymi widokami niż wczoraj. W pewnym momencie znowu jechaliśmy przez chmury. Z dworca Cola  łapiemy service-taxi do Solidere, skad do hotelu mamy ok. 7 min na piechotę.   Małgorzata robi kilka wieczornych zdjęć meczetu na Placu Męczenników. Pełen wrażeń dzień kończymy nargilą w knajpce obok hotelu z piwami Almaza – ciemnym i jasnym.  Jasne bardziej nam smakujeJ

Wydatki:

24000 LL – 2 bilety wstępu do świątyń

2000 LL – napój z guavy i Arran

2750 LL – shawarma z kurczakiem

3500 LL – tarok

3000 LL – kartki pocztowe

8000 LL – T-Shirt i kartki pocztowe

1000 LL – woda 1,5 l

3000 LL – 1 kg jabłek

6000 LL – kurs do Sztaury (2 os.)

4000 LL – kurs do Andżar (2 os.)

12000 – 2 bilety wstępu do Andżar

3000 LL – kurs do Sztaury

6000 LL – kurs do Bejrutu

1000 LL – kurs do Cola (autobus miejski)

4000 LL – 2 falafele przy Cola

3000 LL – taxi – service do Solidere

5000 LL – nargila

6000 LL – 2 małe ciemne i 1 duże jasne (0,5 l) piwa Almaza

02.05. Niedziela

Tym razem śniadanie zjadamy w sklepiku obok hotelu, w którym kilka dni wcześniej kupiłem pepsi do rumu. Jadłodajnia była niestety zamknięta. Dostaliśmy omlet z 4 jajek, talerzyk warzyw (oliwki, pomidory i młodą cebulę). Fantastyczny europejski zestaw. Dodatkowo 2 kawy i chrupiący batonik. Lubię arabską kuchnię, jednak już po kilku dniach staje się ona zbyt monotonna. Wszędzie i do wszystkiego pity. Nasz chleb jest bezkonkurencyjny. Taxi-service zawozi nas znowu na Cola Station, skąd oczywiście wieloosobówką wyruszamy do Beit ad-Din, którego zwiedzanie zaplanowaliśmy kilka dni wczesniej.   Jest to pięknie położony na wzgórzach pałac zbudowany dla tureckiego emira w XIX w. Obecnie jest on letnią rezydencję prezydenta Libanu, którą udostępnia się turystom do zwiedzenia. Do samego pałacu wieloosobówki nie docierają. Wysiada się przy jakimś monumencie na małym rondzie na drodze prowadzącej do drugiego rezerwatu cedrów w Libanie.  Niewątpliwie warto wybrać się do Beit ad-Din. Pałac jest pięknie odrestaurowany. Wielkie wrażenie wywiera nieczynny już niestety hamman. Pokoje też są niczego sobie. Z ogrodu rozpościera się imponujący widok na okoliczne wzgórza. Spędzamy sporo czasu oglądając budynek, dziedzińce i poszczególne pomieszczenia. Do Bejrutu wracamy wieloosobówką, zatrzymując się na moment na lotnisku, z którego już niedługo niestety odlecimy.

Wydatki:

6250 LL – śniadanie (omlet, warzywa, kawa i batonik)

4000 LL – kurs do Cola

5000 LL – kurs do Beit ad-Din

15000 LL – 2 bilety wstępu do pałacu

500 LL – rogalik w sklepie obok pałacu

5000 LL – kurs do Bejrutu

4000 LL – 2 mini-pizze i pizza przy Cola

4000 LL – taxi-service do hotelu

14000 LL – nargila, 2 małe ciemne i 1 jasne (0,5 l) piwa Almaza

03.05. Poniedziałek

Na ostatnie śniadanie wybieramy się do jadłodajni na rogu, gdzie na pożegnanie zamawiamy fula oraz sałatkę warzywną i 2 pierożki z nadzieniem. Z szefem kuchni umówiliśmy się, żeby zostawił nam na popołudnie danie obiadowe. Zdajemy pokój i zostawiamy plecaki na tarasie, tak jak  inni turyści z naszego hotelu, którzy nie będą nocować tego dnia.  Zamówiliśmy też z hotelu transport na lotnisko, w nocy i tak nie dojechalibyśmy tam taniej (rozpytywaliśmy w trakcie pobytu o inne opcje) . Został nam więc cały dzień na zakupy, zwiedzanie i nudzenie się w Bejrucie. Okazało się, że Muzeum Narodowe, do którego mieliśmy zamiar się udać jest zamknięte. To oznaczało jeszcze więcej czasu, np. na zakupy w Virgin Megastore. Poza szeroka rozumianą muzyką popularną rodem z zachodniej cywilizacji jest olbrzymi wybór muzyki arabskiej. Małgorzata zdecydowała się na składankę libańskiej legendy piosenki – Fairuz i podwójny album Lizy Minelli w dobrej cenie,  ja wybrałem arabski pop firmowany przez Amra Diaba. Dla równowagi dokupiłem 3 płyty Jimi Hendrix Experience. Trochę drożej niż w polskich sklepach i allegro, ale będę miał fantastyczne skojarzenia słuchając ich w kraju. W dziale książek obejrzeliśmy olbrzymi album, który przedstawiał centrum Bejrutu tuż wojnie i po odbudowie, która trawała bez mała 20 lat. Libańczycy wykonali niesamowitą pracę, za którą należy im się wileki szacunek. W Europie podobną operację przeszedł Berlin. I tu , i tam rezultaty są imponujące. Na pamiątkę nabyliśmy też album o Libanie. Złapana na ulicy taxi-service zawiozła nas do Hamry, na teren Amerykańskiego Uniwersytetu. Znajduje się tam najstarsze muzeum na Bliskim Wschodzie. Niewielkie pod względem powierzchni, ale z ciekawą ekspozycją. Przeważają w niej jednak “skorupy” i metalowe figurki, które są mniej zajmujące. Jednak warto zobaczyć,  wstęp jest bezpłatny.  Ponownie taxi-service wracamy w okolice hotelu, żeby w naszej portowej jadłodajni posilić się już po raz ostatni.  Nieoczekiwanie utknęliśmy w miejskim korku.   Zdążyliśmy jednak na obiad, który specjalnie dla nas zostawił sympatyczny właściciel . Tym razem jest to ryż i kurczak curry z ziemniakami oraz warzywami. Obowiązkowo pita. Na lodowy deser wybraliśmy się do Grand Cafe przy budynku Parlamentu.. W blasku witryn sklepowych spacerowaliśmy uliczkami Solidere podziwiając wystawione luksusowe artykuły znanych projektantów. Od Armatniego i Diora przez GF Ferre i Gucci do ostatnich kolekcji  Burberry i śp. A. McQueena- te ostatnie spodobały się Małgorzacie najbardziej. Byliśmy ciekawi czy i kiedy w Warszawie pojawią się takie ekskluzywne butiki skupione w jednym miejscu dla wygody hiperbogatego klienta. Niczego jednak nie nabyliśmy;-)  Wstępnie planowałem jeszcze jedną wizytę w hammanie, ale pod podanym numerem telefonu nikt nie odpowiadał. Wyszukiwarka wskazała jedynie, że taki hammam istnieje, ale bez numeru telefonu. Bez większego żalu zrezygnowałem. Resztę wieczoru spędziliśmy w knajpce obok hotelu paląc nargilę i popijając jasnego Almaza.  W recepcji hotelu spotkaliśmy bardzo sympatycznych rodaków, którzy właśnie przyjechali z Damaszku. Choć byli zmęczeni, to jednak wywiązała się pasjonująca i dłuższa rozmowa. Tuż przed wyjazdem wyskoczyliśmy jeszcze do knajpki na mocną kawę i desery. Jazda na lotnisko o tej porze, tj. o 1.30 nad ranem jest błyskawiczna. Odprawa również bardzo szybka. Zakupy w strefie wolnocłowej wieńczą jakże udane 10 dni w Libanie.

Wydatki:

60 $ – 2 noclegi (2 os.)

20 $ – transport z hotelu na lotnisko

8000 LL – ful i sałatka warzywna z pierożkami

5500 LL – kawa i donkin

4000 LL – kurs do Hamry

4000 LL – kurs z Hamry

12000 LL – 2 obiady w jadłodajni

1000 LL – kawa

8000 LL – 4 kulki lodów

14000 LL – nargila i 3 jasne piwa Almaza (0,5 l)

Bardzo polecam wizytę w Libanie. Oprócz przesympatycznych, w większości bezinteresownych Libańczyków, których spotyka się codziennie, jest kilka miejsc naprawde wartych obejrzenia. Koniecznie: Baalbek, Jeitta Grotto i cedry. Zachwyciło mnie Trypoli. Choć wydaje mi się, że kolejność zwiedzania powinna być następująca. Liban, Jordania i Syria. W Libanie jest ciekawie, choć nie jest obłędnie. Tak postrzegam Syrię. Jordanię ustawiam tuż po niej. Potem Liban. To państwo w mojej ocenie ma trochę przejściowy charakter. To już nie Europa, ale nie tak odrębne kulturowo jak Syria i Jordania.  Turyści chyba do końca jeszcze nie odkryli tego pięknego zakątka Bliskiego Wschodu, bo nie spotyka się ich tak wielu jak w pobliskich krajach.  Zatem jak ktoś chce poznać Orient, to ten właśnie Liban jest doskonałym wstępem.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u