Laos i Tajlandia 2010

Laos i Tajlandia 2010

Leszek Czmut

Jak co roku do Bangkoku. Trzeci rok z rzędu wybieramy stolicę Tajlandii jako port docelowy lotu i jednocześnie start do objazdu. W 2010 roku postanowiliśmy “położyć nacisk” na socjalistyczny Laos i uzupełnić braki (w naszym rozumieniu) w zwiedzaniu kapitalistycznej Tajlandii. W 2008 roku przemieszczając się w szaleńczym tempie i sposobie (samoloty – 11 lotów w 16 dni !!!) nie mieliśmy szansy na bliższe poznanie Laosu oraz północnej części Tajlandii. Incydentalna wizyta w Luang Prabang (byłej stolicy Laosu) tylko zaostrzyła nasz apetyt na bliższe spotkanie z tym krajem. Północ Tajlandii kusiła zaś dżunglą, plemionami górskimi i świątyniami w Chiang Mai. Przygotowania zaczęliśmy oczywiście wcześniej niż w ubiegłym roku, jednak najciekawsze promocje biletów do Bangkoku umknęły. Myślę o niewiarygodnej cenie oferowanej przez ukraińskie linie Aeroswit – ok.. 1100 zł za bilet w obie strony wraz ze wszelkimi podatkami i opłatami. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na lot przez Helsinki. Cena Finnaira to 2620 zł. Wiza do Tajlandii kolejny rok wydawana jest przez ambasadę bezpłatnie oraz szybko (2 dni). Nie ma już – niestety -ambasady Laosu w Polsce. Pod tym względem informacje zamieszczane w niektórych czasopismach podróżniczych oraz portalach są nieaktualne. Najbliższa placówka znajduje się w Berlinie. Nie zdecydowaliśmy się na wysłanie paszportów, ufając że nie będzie problemów z uzyskaniem wizy na granicy. Standardowo wykupiliśmy ubezpieczenie w Warcie oraz zaopatrzyliśmy się profilaktycznie w tabletki Malarone i antykomarową muggę. Szczepienia mamy ważne do 2011 roku. Zatem w drogę!

03.11
Na lotnisku Chopina (kiedyś Okęcie) stawiliśmy się przed 8 rano. Ze zdziwieniem zauważyłem korki na ul. Żwirki i Wigury, nie spodziewałem się tego o tak wczesnej porze. Szybko nadaliśmy bagaż i przeszliśmy przez kontrolę. Przez strefę wolnocłową właściwie się prześlizgnęliśmy dla “zabicia” czasu pozostałego do odlotu. Do stolicy Finlandii lecieliśmy małym Embraerem pośród chmur. Lot był krótki, catering na pokładzie oczywiście płatny. Lotnisko w Helsinkach wydaje się kameralne, jego część była przebudowywana. Ceny nie są atrakcyjne, ewentualne zakupy pozostawiliśmy na powrót. Na skrzydłach Airbusa A330 (to duży samolot, choć nie gigant jak A380) wznieśliśmy się w powietrze. Samolot był prawie całkowicie wypełniony. Dużo Rosjan, całkiem sporo rodaków. W czasie lotu pasażerowie otrzymali 2 posiłki: najpierw obiad – bez wyboru oraz śniadanie w postaci podgrzanej kanapki. Napoje bezprocentowe bez ograniczeń, spirytualia płatne po pierwszej dolewce.

04.11
Wylądowaliśmy wcześnie rano. Jak dotychczas Suvarnabhumi International Airport jest moim ulubionym lotniskiem. Choć znamy je dość dobrze, to nadal wywiera na nas duże wrażenie. Niewątpliwie z powodu nowoczesnej architektury, znakomitego rozplanowania i jego czystości. Wyjątkowo długo, bo ponad godzinę czekaliśmy w dłuuuugiej kolejce. Mimo wielu stanowisk odprawa celna była mozolna. Na dzień dobry słabe wieści walutowe. Baht umocnił się i kurs wymiany jest mniej korzystny niż w ubiegłym roku, za 1$ – ok. 29 bahtów. Dolary wymienilismy na lotnisku po oficjalnym kursie bankowym. Nie zamierzaliśmy zostać w Bangkoku zostać dłużej niż to było niezbędne. Nasze plany przewidywały nocleg w Sukhothai. Po ciasnym samolocie pociąg wydawał się być rozwiązaniem optymalnym. Na dworzec Hualampong w centrum miasta dotarliśmy szybko i komfortowo łącząc przejazd kolejką City Line oraz MRT (Metro Railway Train). I zaczęły się niespodzianki. Pociąg do Phisanulok odjechał, a następny był dopiero za kilka godzin. Dokonaliśmy szybkiej korekty i wsiedliśmy w rozklekotany autobus linii 49 jadący na północny dworzec autobusowy (Northern Bus Terminal). Zdezelowany autobus zderzył się z taksówką i musieliśmy czekać w gigantycznym korku (te zwykłe w Bangkoku nie robią na nas żadnego wrażenia, są czymś normalnym) na kolejny. Jazda na dworzec była długa i nużąca. Terminal jest duży i chaotycznie rozłożony, co przy ciężkich plecakach jest męczącą niedogodnością. W okienku kupiliśmy bilety do dawnej stolicy Tajlandii. Zdążyliśmy jeszcze kupić cokolwiek do jedzenia, bo ostatni posiłek jaki zjedliśmy to była kanapka w samolocie. Autobus był w miarę wygodny i jechaliśmy dość szybko. Wiedziałem, że będzie głośno wewnątrz z powodu ryczącego telewizora, ale i tak męczyłem się. Zgroza !!! Przetrwałem jedynie dzięki ipodowi. Okazało się, że w bilecie wliczony był w dumpingowej cenie obiad, na który zatrzymaliśmy w jakiejś przydrożnej jadłodajni. Można było wybierać z dań wystawionych za szkłem wskazując palcem co chce się zjeść. Lubię tajską kuchnię, a będąc głodnym nigdy nie wybrzydzam. Danie było smaczne i lekkie. Przed 21, a więc po prawie 6 godzinach dotarliśmy do Sukhothai. Zazwyczaj dworce leżą poza centrum i inaczej nie było także tym razem. Specyficznym środkiem transportu, jakim jest songthaew (motor z naczepką pasażerską) dojechaliśmy do guesthousu Ban Thai. Po szybkim i jakże zbawiennym prysznicu położyliśmy się spać.

Wydatki:
30 bht – 2 bilety City Line
58 bht – 2 bilety MRT
14 bht – 2 bilety autobusowe komunikacji miejskiej
652 bht – 2 bilety autobusowe do Sukhothai
10 bht – 2 obiady w drodze (!!!!!)
40 bht – kurs songthaewem do centrum
05.11
W cenę noclegu śniadanie nie było wliczone, w przeciwieństwie do zwyczaju panującego w Birmie. Wyszliśmy z guesthousu na ulicę i złapaliśmy większego songa z drewnianymi i twardymi ławkami do Sukhothai Historical Park położonego ok. 15 km za miastem. Na jego terenie najdogodniejszy środek transportu to rower. Park nie jest tak rozległy jak w Ayyuthayi, toteż maksymalnie 3 godziny pedałowania w te i we wte powinno wystarczyć do obejrzenia najważniejszych atrakcji. Wypożyczalni jest dużo, każdy znajdzie odpowiednią dla siebie. Bilet wstępu obejmuje 4 główne kompleksy budynków. Do pozostałych wejście płatne dodatkowo. Najpiękniejszy jest Wat Mahathat, który jest najczęściej widniejącym na pocztówkach z tego rejonu. Architektura nie jest tak rozbuchana i bombastyczna jak w Ayyuthayi. Wydaje się być zwiewniejsza i delikatniejsza, aczkolwiek równie wspaniała wizualnie. To w Sukhothai Historical Park w sposób najbardziej spektakularny obchodzi się święto Loi Krathong and Candle Festival odbywający się pod koniec listopada. Przyjechaliśmy za wcześnie. Po zobaczeniu atrakcji w centrum wyjechaliśmy poza obszar objęty biletem. Chcieliśmy zobaczyć Wat Si Chum, z wielkim posągiem Buddy, ale bileterka stanowczo zażądała dodatkowej zapłaty, krzycząc i grożąc (polis, polis – zapis fonetyczny). Wjechaliśmy od drugiej strony – w naszej ocenie szkoda czasu i pieniędzy, w tej właśnie kolejności. Wczesnym popołudniem wracamy do miasta i spożywamy obiad w wyludnionej knajpce nad niezbyt czystą rzeką. Obsługa guesthousu gratisowo wyposażyła nas w wodę na dalszą drogę. Więcej atrakcji w Sukhothai nie znaleźliśmy, toteż udaliśmy się na dworzec autobusowy songiem. Tym razem negocjowaliśmy cenę, pora dnia była naszym atutem. Wczoraj wieczorem nie mieliśmy najmniejszej szansy. Na dworcu mieliśmy czekać krótko, a czekaliśmy prawie 2 godziny. Planowany odjazd nie nastąpił, gdyż autobus nie przyjechał. Takie są uroki samodzielnego podróżowania. Dworzec jest niewielki, całkiem urokliwie położony. Pogoda była doskonała, jak zazwyczaj o tej porze roku. Ciepło, lecz nie upalnie i w takim leniwym rytmie czekaliśmy na autobus do Chiang Mai. Wreszcie nadjechał, ale wypełniony po brzegi. Wszyscy czekający zmieścili się, ale z trudem. Staliśmy ściśnięci z naprawdę niewielką ilością miejsca na stopy. I tak jechaliśmy przez prawie 2 godziny. Przypomniały nam się czasy szkoły średniej i wypełnione po brzegi autobusy w piątkowe popołudnia. W jakimś mieście po drodze wysiadła większość pasażerów i pozostała część trasy przebiegła w miarę wygodnie. Znowu 6 godzin w trasie, jednak tym razem bez posiłku ku naszemu rozczarowaniu. Zapewne zadecydowała cena biletu. Późna pora przyjazdu na dworzec w Chiang Mai powoduje, że szanse na rozsądną cenę dojazdu do centrum spadają z upływem każdej minuty. Mafia tuk-tukowa trwa w najlepsze. Julee Guest House był zapełniony, co spowodowało że wybraliśmy Deret’s House. Zjedliśmy bardzo późną obiadokolację w jadłodajni na ulicy i wróciliśmy do pokoju paść w objęcia Morfeusza.

Wydatki:
60 bht – wypożyczenie 2 rowerów
300 bht – nocleg w Ban Thai
40 bht – kurs do Sukhothai Historical Park
220 bht – 2 bilety wstępu
40 bht – kurs do Sukhothai
20 bht – kurs na dworzec
436 bht – 2 bilety autobusowe do Chiang Mai
70 bht – kurs tuk-tukiem do centrum
06.11
Po śniadaniu w przyhostelowej restauracji wyruszyliśmy na przegląd ofert trekkingów w agencjach. Jest ich bez liku – i agencji, i ofert. Nie ma sensu chodzić po mieście przez kilka godzin. Pominęliśmy propozycje hotelu z oczywistych powodów, zawsze są droższe i to o 50% albo nawet więcej. Zależało nam przede wszystkim na wizycie w wioskach górskich plemion oraz spacerze po dżungli. Trudno bowiem inaczej nazwać taki wypad do tropikalnego lasu. Oferty w agencjach skrojone są pod gusta masowego turysty, czyli 5 atrakcji w 1 wyjeździe. W skład pakietu wchodzą: wizyta w wioskach, spływ tratwą bambusową, spacer po dżungli, zjazd na linach i oglądanie gibbonów oraz white water, czyli chyba kąpiel w wodach wodospadu. Mogą być też wizyty w farmach węży, małp, motyli i orchidei. Totalna tandeta. Taki przykładowy pakiet to wydatek 1800 bht, spokojnie można zejść do 1500. O ile ktoś wyraża zainteresowanie. Przy indywidualnych wyborach cena rośnie niebotycznie. Nam zaproponowano za 2-dniową wizytę w wioskach i “trekking” z noclegiem i posiłkami za jedyne …. 4000 bht !!!!! Nawet przez chwilę zastanawialiśmy się, ale postanowiliśmy na razie odpuścić. A-ha, nie ma co polecać jakiejkolwiek agencji, bowiem naprawdę wszystkie oferują to samo za zblioną cenę. Ostatecznie wybraliśmy program jednodniowy pod tytułem “One day long neck trip and tribe hills”, czyli wszystkie plemiona w jednym dniu. Na mapie wyglądało całkiem nieźle. Na oglądanie świątyń było zbyt późno, toteż popołudnie postanowiliśmy spędzić w Tiger Kingdom. Latem oglądałem – zupełnie przypadkowo – program o tygrysach, które można zobaczyć nie przez kraty klatki, ale spotkać się z mini oko w oko. Program pokazywał Tiger Temple w Konchanaburi, niedaleko Bangkoku. Niesamowicie mnie to podkręciło, bowiem te wielkie koty są fascynujące. Niezwykle eleganckie w swoich ruchach, jednakże emanujących siłą i grozą. W końcu to wielkie drapieżnki. Nie mogliśmy ominąć spotkania z tygrysami, bez względu na cenę. Dojazd tuk-tukiem, bo to spory dystans. Bilet combo do oglądania tygrysów w 4 kategoriach wiekowych kosztuje 1380 bht. I w naszej bardzo subiektywnej ocenie będą to najlepiej wydane pieniądze w Tajlandii. Wrażenia są wprost niewyobrażalne i nie do opisania. Zwierzaki mają 2 miesiące, 7 miesięcy, 14 miesięcy oraz 24 miesiące, określane odpowiednio na biletach jako smallest, small, medium i big. Zaczęliśmy od dwóch tygrysów medium, samic Jennifer i Sophie. Oczywiście w asyście 3 ludzi z obsługi. Nie wiem jak ich określić. Treserami to chyba nie byli. Koty były trochę leniwe, ale to tylko pozory. To były doprawdy niesamowite i niezapomniane doznania. Dotykać i przesuwać ręką po ciele tygrysa oraz słyszeć jak bije jego serce. Zostaliśmy zachęceni, żeby położyć głowę na wielkiej nodze i owinąć szyję pasiastym ogonem. No po prostu czad !!!!!!!!! Oczywiście byliśmy świadomi, że w jakimś stopniu jest to jarmark, ale i tak byliśmy zachwyceni i wniebowzięci. Potem spotkanie z największymi osobnikami. Tutaj duży respekt i żadnych zabaw. Wydawałoby się, że 2 lata to młodziak. Był to jednak tygrys pełną gębą, absolutnie dojrzały. Fascynujące żółte oczy i wielkie białe zakrzywione kły onieśmielają i skłaniają do wielkiego respektu. Nosiły zabawne imiona: Leonaldo, Anakin Skawalker, Edward Kellen (kto zacz ?!). Potem senne małe tygrysiątka i na koniec maleństwa. Były absolutnie rozkoszne i wykazywały wielką chęć do zabawy. Już chcące gryźć, nie mając za bardzo czym. Kolejka do nich była najdłuższa, w której stali rodzice z małymi dziećmi. Było także ograniczenie czasowe – 10 min, ale nam udało się być trochę dłużej. Konkludując – absolutny odlot i atrakcja absolutnie konieczna. W zachwycie wróciliśmy do miasta, oglądając wieczorem sprzedawane podróbki światowych znanych marek na nocnym bazarze. Z niejakim zaskoczeniem obserwowałem jak biali kupują te ordynarne fałszywki. Na koniec ekstatycznego dnia dopełnienie nieoczekiwane, a przez to jakże przyjemne. Szisza w egipskiej restauracji wraz z miętową herbatką. Bez szans na piwo, co wzbudziło moje uznanie.

Wydatki:
360 bht – 2 noclegi w Deret’s House
1800 bht – wycieczka z agencji (2 osoby)
200 bht – kurs tukiem do Tiger Kingdom
2760 bht – 2 bilety wstępu do Tiger Kingdom
150 bht – masaż stóp
260 bht – szisza i 2 herbatki z mietą
07.11
Wstaliśmy rano i na rondzie w pobliżu guesthousu czekaliśmy na busa. Wycieczkę możemy ocenić jako ordynarne oszustwo. Wszystko zależy od tego czego kto oczekuje. Myśleliśmy, że zostaniemy zawiezieni do wiosek plemion górskich, gdzie będziemy mogli zobaczyć ich fantazyjnie kolorowe ubrania. Tymczasem jest to strata czasu i pieniędzy. Myślę, że niezależnie od agencji program będzie taki sam. Dlaczego uważam, że to oszustwo? Przyjachaliśmy do wioski nieopodal Chiang Mai, w której nie było prawie w ogóle ludzi. Na początku przewodniczka próbowała wyjaśnić, że pracują w polu. Po czym na zwróconą uwagę, że przecież jest niedziela, bez cienia zażenowania stwierdziła, że mieszkańcy wioski są chrześcijanami i są w kościele. No cyrk ! W braku przedstawicieli plemion pokazywała nam rośliny. I tak wycieczka z wizyta u plemion zamieniła się w wycieczkę biologiczną rodem z podstawówki w okresie PRL. Wyjątkowa tandeta. Wizyta w jaskini połączona z obserwacją ryb w zbiorniku wodnym – czysta nędza. Dopełnieniem czary goryczy, a byłem naprawdę wściekły, stała się wizyta w sklepikach niedaleko Tiger Kingdom. Mogliśmy zobaczyć słynne długie szyje, czyli kobiety z plemienia Karen. Ich cechą charakterystyczną są metalowe obręczami na szyjach. W innym sklepiku kobieta wystylizowana na plemię Yao (piękne czerwone kołnierze) i jakieś inne pseudoplemiona. Kolejny przystanek nastąpił w sklepie z pamiątkami wykonanymi z odchodów słonia, np. papier. Wiem o tym z opowieści, miałem już dość wszelkich wizyt komercyjnych. Paradoksalnie najciekawszym elementem okazała się farma z orchideami. Dużo pięknych kwiatów o wielu barwach. Szkoda jedynie, że pod koniec dnia, kiedy światło już nie było odpowiednie do wykonywania zdjęć. Wracając do miasta rozbawiła mnie sytuacja zaobserowana na światłach. Na kierownicy skutera prowadzonego przez Taja stał oparty łapami ubrany w maskujący polar pies. Celem zakamuflowania psiaka właściciel ubrał go w wojskową panterkę. Scenka poprawiła mi nastój. Wieczorem zrealizowaliśmy pierwsze zakupy pamiątek na klimatycznym targu w centrum miasta.

Wydatki:
180 bht – nocleg
150 bht – masaż szyi i pleców
110 bht – posażek Buddy na targu
25 bht – shake owocowy (melon, passionfruit) na targu

08.11
Po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie świątyń w Chiang Mai. Miasto szczyci się ich posiadaniem w liczbie ustępującej jedynie Bangkokowi. Zdecydowaliśmy się na obejrzenie jedynie 7 (Wat Phra Singh, Wat Chiang Man, Wat Chedi Luang, Wat Jet Yot, Wat Suan Dok, Wat U Mong oraz Wat Phra That Doi Suthep. Piękne są wszystkie, ale najważniejszą z nich jest ta ostatnia – położona poza miastem na wzgórzu górującym nad okolicą. Dojazd songiem, tuk-tuki są za słabe na te górskie serpentyny. Na tę wycieczkę umówiliśmy się z 2 rodaczkami spotkanymi w samo południe. Byliśmy umówieni na konkretną godzinę, no i trochę się naczekaliśmy. Przyznam, że już pogodziliśmy się z większymi wydatkami. Przedwcześnie, dziewczyny pojawiły się i mogliśmy wyruszyć w górę. Duża liczba zwiedzających daje niejakie pojęcie o wadze tego miejsca. Oczywiście świątynia była w okresowym remoncie i została obudowana rusztowaniami. Była lepiej widoczna niż Złota Skała w Birmie, ale zwyczajowi stało się zadość. Jak do tej pory podczas każdego wyjazdu zawsze jakaś budowla, na której zobaczeniu nam zależy przechodziła ówczesnie proces odświeżenia. Widoki z góry na byłą stolicę, jak to zazwyczaj bywa, ciekawe szczególnie w świetle zachodzącego słońca. Dobrze zapamiętałem obiad w hostelowej restauracji z powodu jego ostrości. Zamówiliśmy dwa rodzaje curry, zwykłe i zielone. To drugie było ogniście pikantne i prawie wypaliło nam przełyk. Tylko duży Chang (skończenie doskonały smak) pozwolił przetrwać tę gehennę.

Wydatki:
180 bht – nocleg
200 bht – objazd 3 świątyń tuk-tukiem
200 bht – dojazd songiem do Doi Su Thep (w górę i w dół)
60 bht – 2 bilety wstępu do świątyni
100 bht – masaż głowy
30 bht – e-cafe (1 h)
09.11
Przed wyjazdem zakładaliśmy, że w Chiang Mai spędzimy nawet 6-7 dni. Okazało się, że po rezygnacji z trekkingu nie ma sensu zostawać aż tak długo. Z tym większą radością spakowaliśmy plecaki rano z zamiarem noclegu już w Laosie. Zdecydowaliśmy się rozszerzyć czas pobytu w Laosie i tutaj pospacerować po dżungli. Miejsc do trekkingu jest w tym kraju sporo, stąd pojawiają się kłopoty bogactwa. W recepcji zapytaliśmy o cenę transportu do Chiang Khon, tj. miasta na przejściu granicznym. Usłyszeliśmy kwotę 400 bht. Po chwili namysłu wyruszyliśmy na dworzec autobusowy. Dojazd tukiem. W pierwszym etapie dotarliśmy do Chiang Rai wygodnym autobusem po równej drodze. Komfort jazdy naprawdę duży. Omyłkowo kierowca chciał nas wysadzić na dworcu poza miastem, ale po chwili z powrotem siedzieliśmy na fotelach. Na przesiadkę mieliśmy jedynie 15 min, co pozwoliło jedynie na zakup słodkich i bardzo smacznych bułeczek jako substytutów posiłku. To też uroki podróży samopas. Czasami brakuje czasu nawet na jedzenie. Droga do Chiang Khon była również przyjemna, choć jakość dróg nieco spadła. Kierowca prowadził pojazd niewątpliwie na wyczucie, bo jak zauważyłem prędkościomierz nie funkcjonował. Jednak nie wlekliśmy się, gdyż już po upływie niecałych 2 godzin byliśmy prawie na miejscu. W porównaniu z ofertą hotelu koszt samodzielnego dotarcia wyniósł 197 bht, czyli warto było także pod względem finansowym. Oprócz tego pozostaje własna satysfakcja. Napisałem, że byliśmy prawie, bowiem do posterunku granicznego trzeba dojechać. Tukiem oczywiście. Mafia tuk-tukowa także i tutaj ma się znakomicie. Ceny sztywne na początku. Ostatecznie coś udało się uszczknąć – właściwie tak dla zasady i sportu, by nie wyjść z wprawy. Jest to jedna z pewnych zasad obowiązujących w Indochinach. Można i nawet należy negocjować wszystko. No może z wyjątkiem gotowych posiłków. Odprawa graniczna przebiegła szybko i już mogliśmy cieszyć oczy widokiem szerokiego Mekongu i brzegu laotańskiego po drugiej stronie rzeki. W świetle popołudniowego słońca pokonaliśmy wody i wspięliśmy się do punktu granicznego w Huay Xai. I tutaj ciekawostka. Wydanie wizy po godzinie 16 jest droższe o symbolicznego 1$. Przejście graniczne jest czynne do godziny 18. Potem chyba już nie da się przepłynąć do Laosu i trzeba nocować w Tajlandii. Nie wiemy, nie sprawdziliśmy. Jednak nie zdążyliśmy wymienić pieniędzy. Szczęśliwie możemy zapłacić z przejazd VIP bus do Luang Namtha walutą tajską. Nazwa VIP bus o wiele na wyrost. Byliśmy jednakże zadowoleni, że nie musieliśmy zostawać na noc. Pierwsze wrażenia drogowe są straszne. Droga kręta, a ponieważ jest pora sucha to w powietrzu unosi się potworna ilość kurzu. Warto mieć pod ręką maskę lub chociaż bandamę, żeby zawiązać na twarzy. W Luang Namtha dworzec autobusowy jest oczywiście poza miastem. Dotarliśmy po 21 i był to ostatni kurs autobusu, jakikolwiek. Tuk-tuk już czekał na turystów i niewiele brakowało, abyśmy zostali na lodzie. Jak się potem okazało miasto położone jest w odległości kilkunastu kilometrów. Nie wiem, jak dotarlibyśmy do centrum z plecakami na grzbiecie. Część opłaty za kurs przypadającą na nas założył Tom – sympatyczny Belg. Zwróciliśmy w $ po kursie. Zainstalowaliśmy się w guesthousie Thoulausith. Czysty i schludny pokój na parterze z oddzielną łazienką i ciepłą wodą – dla nas jak na zamówienie. Wygłodniali wyszliśmy na opustoszałe ulice i udało się nam jeszcze zjeść późną kolację na nocnym targu, która była zupą w dużej misce z makaronem, warzywami i jakąś zieleniną.

Wydatki:
60 bht – kurs tukiem na dworzec autobusowy w Chiang Mai
264 bht – 2 bilety do Chiang Rai
130 bht – 2 bilety do Chiang Khon
40 bht – tuk-tuk do przejścia granicznego w Chiang Khon
80 bht – opłata za przepłynięcie Mekongu łodzią
62 $ – opłata za 2 wizy laotańskie
800 bht – 2 bilety na VIP bus do Luang Namtha
5 $ – tuk-tuk z dworca do miasta w Luang Namtha
2$ – 2 zupy na nocnym targu
10.11
W pokoju łóżka były wygodne, a że nie musieliśmy wcześnie wstawać, to wyjątkowo długo odpoczywaliśmy po wojażach. Bez gotówki ani rusz, toteż pierwsze kroki skierowaliśmy do banku. Kurs wymiany to ok. 8000 kipów za 1$. Luang Namtha to raczej miasteczko, w którym dominują hotele, knajpy i agencje trekkingowe. Zamówiliśmy śniadanie amerykańskie, co zazwyczaj oznacza bogaty i energetyczny zestaw. Najsmaczniejsza była kawa. Niezwykły aromat i wspaniały smak. Z miejsca stałem się jej zagorzałym fanem. Dobra kawa pozwala nawet marny początek dnia zamienić na lepszy. Kawa laotańska jest najlepszą jaką piłem w życiu, a piję kawę wszędzie gdzie jestem. Po śniadaniu rozpoczęliśmy poszukiwanie agencji z przyjazną ceną trekkingu. Agencji jest dużo. Na zewnątrz wystawione były plansze z propozycjami tras i liczba chętnych osób. Grupa może liczyć max 8 osób i wówczas cena jest najniższa. Reflektowaliśmy na 2-dniowy obchód z noclegiem w wiosce. W punkcie informacji turystycznej dostaliśmy mapkę miasteczka i okolic. Zdecydowaliśmy się na wypożyczenie rowerów i krótką wycieczkę do wodospadu Nam Dee. Droga była wyboista i kamienista, przy okazji można zobaczyć wioski. Widoki z drogi na okoliczne pola ryżowe są świetne, szczególnie po południu. Cisza i spokój – nastrój tak zupełnie odmienny od klimatu Tajlandii. Wodospad taki sobie. W 2008 roku w okolicach Luang Prabang widzieliśmy znacznie ciekawszy (Kuang Si) – szerszy, wyższy i głośniejszy. Po powrocie z wycieczki rowerowej zapłaciliśmy zaliczkę za trekking. Liczba chętnych zwiększyła się, toteż cena spadła. Na targu zjedliśmy obiad, którego znakomitym uzupełnieniem było Beer Lao. Cena dużej butelki (0,65 l) to 10.000 kipów i jak się później okazało jest taka sama w całym kraju. Naprawdę doskonałe piwo, znacznie lepsze niż wychwalany przeze mnie tajski Chang. Można też testować Beer Lao dark – mała butelka 0,33 l kosztuje 7000 kipów. Na targu można kupić różne dziwne rzeczy do jedzenia – jakieś zieleniny podsmażone, warzywa z fioletowym miąższem smakujące jak gotowane ziemniaki, sałatki, zielona paćkę a la szpinak oraz smażone larwy. Do trzech razy sztuka, gdyż w latach ubiegłych robiliśmy przymiarki do nowych doznań smakowych, ale wymiękaliśmy. Tutaj nie było insektów, a jedynie pieczone larwy. Smak lekko zbliżony do orzechów. Przełyka się bez problemów i odruchów zwrotnych. Tabu złamane, kulinarny Rubikon przekroczony.

Wydatki:
120.000 kipów – 2 noclegi
55.000 kipów – 2 śniadania amerykańskie
18.000 kipów – wypożyczenie 2 rowerów
6000 kipów – 2 bilety wstępu do wodospadu
700.000 kipów – opłata za trekking (2 osoby)

11.11
Pierwszy raz w życiu jadłem zupę na śniadanie i to przed godziną 8. W jadłodajni niedaleko hostelu nikogo to nie dziwiło. Pewnie dlatego, że większość obecnych to byli Laotańczycy. Zupa to bulion z makaronem oraz dużą ilość warzyw. Danie było smaczne, pożywne i lekkie. Nie wiedząc, kiedy zjemy obiad na trasie, dodatkowo spożyliśmy pyszne słodkie i bardzo tłuste bułeczki (tubylcza wersja pączków) oraz wychwalaną przeze mnie kawę z mlekiem sojowym. Pełni energii i zapału z małymi placakami czekaliśmy przed agencją na przewodnika oraz pozostałych uczestników trekkingu. Ostatecznie grupa liczyła 10 osób, w tym przewodników i kucharz – choć w tym przypadku to chyba za dużo powiedziane. Towarzystwo międzynarodowe: Litwini, Anglicy, Niemka, Izraelczyk i Polacy. Wstępnie wyjazd był zaplanowany na 8.30, ale punktualność nie okazała się mocną stroną agencji. Jeszcze wizyta na porannym targu celem nabycia produktów na obiad, kolację i śniadanie. Podobają się nam targowiska w Indochinach. Są całkowicie odmienne od europejskich. Na stołach pełno kolorowych owoców, warzyw, podrobów i insektów. Żywych rzecz jasna. Były też już upieczone (swoją drogą kiedy to zrobili, nad ranem?!) i wyglądały świeżo. Nie skusiliśmy się. Busem odjechaliśmy od granic miasta niezbyt daleko, może ok.15 km. Pomiędzy członków grupy zostały rozdzielone zapasy żywności i wody. Dostałem wodę w reklamówkach, które niemiłosiernie wpijały się w skórę palców. Plastik jest wszechobecny w dzisiejszym świecie. Wyruszyliśmy po 10 i trasa była naprawdę lekka. Nie było przedzierania się ani przez chaszcze, ani przez tropikalny las. Ku naszemu zdziwieniu już około południa przewodnik zarządził przerwę na obiad. Jedzenie podane z fasonem na liściach bananowych składało się z pasty pomidorowej, gotowanych zielonych kłączy, gotowanej dyni i marchewki oraz duszonego mięsa. Bazą był kleisty ryż (sticky), który w odróżnieniu od zwykłego (steamed) dawał się uformować w kształty, jakie kto chciał. Kuchcik zapewne po raz setny zaprezentował pokaz wykonania kieliszków z pędów bambusa., którymi wieczorem mieliśmy degustować lao-lao. Jest to bimber pędzony na zacierze ryżowym, dość silny mocą procentów i zachęcająco pachnący, w stylu sake. Nie widać go w sprzedaży w sklepach, tam króluje piwo i marna lokalna “whisky”. Produkowany jest w wioskach i stanowi nie tylko źródło rozrywki, ale też i dochodów. Turyści po pierwszej degustacji chętnie kupują na pamiątkę. Dotarliśmy do jakiejś wioski około 13. Zostaliśmy rozlokowani w kilku chatach. Dowiedzieliśmy się, że to już koniec na dzisiaj. To nie mogło być realne. Czyżby znowu fałszywka? Zirytowane Angielki zaczęły perswadować Pethowi (imię przewodnika), żeby wyjść jeszcze poza wioskę. Nakłoniły go skutecznie. Łaziliśmy po okolicznych wzgórzach ponad 3 godziny. Widoki kapitalne. Najbardziej podoba mi się silny kontrast kolorystyczny: ściany zieleni i czerwonej ziemi. W oczekiwaniu na kolację można było skorzystać z bieżącej wody. Bez żadnych złudzeń, tylko z zimnej. Dobre i to. Kolacja to znowu ryż (fioletowy) z mięsem i warzywami oraz cienkim bulionem. Do picia lao-lao. Atmosfera i okoliczności tylko podkreślały jego smak. Po posiłku następna niespodzianka, spacer nad rzekę i nocne łapanie ryb. Atrakcja średnia, ale Peth był już rozweselony i chciał nam zafundować nowe doznania. Na przykład przechodzenie nad wodą po zmurszałym drzewie. Nikt nie zaliczył wieczornej kąpieli. A co na zakończenie dnia? Ognisko z większą ilością bimbru i śpiewami. W ciemnościach rozgwieżdżone niebo wywiera duże wrażenie. Przed 23 ułożyliśmy się na zasłużony odpoczynek.

Wydatki:
46.000 kipów – śniadanie (zupa, omlet, 2 kawy, 5 bułek i dżem)
12.11
Choć gospodarze wstali skoro świt, a niektórzy nawet jeszcze w nocy, to turyści mają taryfę ulgową. Mogliśmy spać aż do 8. Na dzień dobry kawa z mlekiem, ale z proszku. Śniadanie to jajecznica z fioletowym ryżem. Lubię ryż, ale już miałem go powoli dość. Zresztą inni również. A przed nami jeszcze obiad. Z wioski wyruszyliśmy przed 10. Do naszego stadka dołączył nowy gość, lokalny przewodnik. O ile wczoraj było luźno, o tyle dzisiaj bardzo forsownie. W skrócie wyglądało to tak: ostro w górę, przedzierając się przez kolczaste krzewy, solidne zarośla i drzewa. Puls bił naprawdę szybko, a czoło nie było zroszone potem. Dosłownie spływały po nim jego strugi. Myślę, że to znakomity sposób na zrzucenie wagi. Powinienem ogłosić nową cudowną dietę – wyjazd do Laosu i tygodniowy trekking. Ryż plus wysiłek zapewnią pożądane efekty. Odpoczynek połączony był z obiadem. Ryżu jednak już nie jadłem, zadowoliłem się tylko warzywami. Jednak najtrudniejszy odcinek był dopiero przed nami. Na początku zejście w dół wzgórza po wilgotnej, potem błotnistej ziemi. Pomimo solidnego bieżnika na butach zjechałem 2,3 metry na pośladkach. Następnie szliśmy brzegami małej rzeczki radośnie zatapiając się w błocie powyżej kostkek. Na to nie byłem przygotowany, ale sami tego chcieliśmy. Około 15 zakończyliśmy ten niezapomniany dzień w innej wiosce. Można było kupić lokalne rękodzieła, ale marzyłem tylko o prysznicu. Był, znowu zimny w najprostszych warunkach na zapleczu agencji. Przepakowaliśmy się i w podzięce za doznania wręczyliśmy Pethowi pocztówki z Warszawą. Był autentycznie zaskoczony i jednocześnie zadowolony. Miły gość. Na wieczornym targu spotykamy poznaną wczoraj Holenderkę, z która wymieniamy wrażenia z trekkingu. Mówiła, że lekko nie było. Była natomiast rozczarowana wioską, czyli tak jak my. Wróciliśmy do agencji po plecaki. Stąd mieliśmy odjechać na dworzec autobusowy. Czekał na nas Peth z prezentem. Cóż za miła niespodzianka. Skąd wiedział, o której odjeżdżamy? Chyba nas mocno polubił, bo pożegnanie było naprawdę rzewne. Obiecał, że gdy przyjedziemy ponownie, to zorganizuje nam wielką imprezę z lao-lao. Powiedziałem szczerze, że mam nadzieję na rychłe spotkanie, ale nie wiem naprawdę kiedy. Do głowy mi nie przyszło, że zobaczymy się tak szybko. Z chęcią zostalibyśmy jeden dzień dłużej, ale tak naprawdę byliśmy już myślami w Luang Prabang. Dlatego nie chcąc tracić czasu zdecydowaliśmy się na nocny przejazd. Tuk-tukiem dotarliśmy na znajomy dworzec. Ponad godzinę czekaliśmy na VIP bus do Luang Prabang. Przyjechał, ale niewiarygodnie zatłoczony. Ani jednego wolnego miejsca. Siedzącego, bo w luku bagażowym miejsce jeszcze było. Anglicy zdecydowali się na podróż w tak ekstremalnych warunkach. Praktycznie na podłodze autobusu. Gorzej mieli Laotańczycy, którzy siedzieli na bagażach. Nie mogłem sobie wyobrazić 12 godzin jazdy, więc od razu zrezygnowaliśmy. Wróciliśmy do tuk-tuka trochę się ciesząc, a trochę będąc zawiedzionymi. W ostatniej chwili łapie nas małżeństwo Anglików, prosząc żebyśmy na nich zaczekali, bo rezygnują z podróży. Czekamy, ale po chwili okazało się, że zafundowaliśmy sobie pomocą spore kłopoty. Kierowca tuk-tuka musiał oddać kierowcy autobusy pieniądze za przywiezionych pasażerów, którzy zrezygnowali. Był wściekły na Anglików, co rykoszetem trafiło w nas. Zostaliśmy sami na pustym dworcu w otoczeniu ciemności i dźwięków z pobliskiego baru karaoke. Sytuacja nie była ciekawa. Bez szans na transport do Luang Namtha i zimna noc. Hostelu, który kiedyś był na dworcu już nie było. Musieliśmy się jakoś dostać do miasta. Na szczęście żegnając się z Pethem wymieniliśmy się numerami telefonów. Uprzejmy tubylec, który drzemał na ławce użyczył nam swojego telefonu. Sądząc po głosie Peth już był po drugim dużym Beerlao. Obiecał, że ktoś po nas przyjedzie. Okazało się, że przyjechał sam lekko wstawiony i rozanielony. Z jednej strony byliśmy zadowoleni, że wyśpimy się normalnie, a z drugiej byliśmy trochę zaniepokojeni jego stanem. Poprosiliśmy go o uważną i wolną jazdę. Bez przygód wróciliśmy do Luang Namtha prowadzonym przez Petha samochodem. Chłopak pomógł nam jeszcze znaleźć nocleg. Cena była wyższa, ale nie mieliśmy wyboru. Wolnych miejsc prawie nie było. Nasza wdzięczność wobec Petha była bezgraniczna. Fantastycznie wybawił nas z kłopotów. Jego zachowanie podtrzymało moją upadającą wiarę w bezinteresowność ludzką. W końcu byliśmy tylko turystami i to już wyjeżdżającymi.

Wydatki:
5000 kipów – puszka Nescafe w sklepie
5000 kipów – puszka Coca – coli (sklep)
5000 kipów – woda 1,5 l (jak wyżej)
35.000 kipów – ½ kaczki po pekińsku i 2 duże Beerlao
8.000 kipów – zupa na targu wieczornym
20.000 kipów – tuk-tuk na dworzec (2 osoby)
80.000 kipów – nocleg

13.11
Tuk – tuk ponownie pojechaliśmy nas na dworze – cena bez zmian. Mały autobus wyruszył do Luang Prabang wypełniony po brzegi po załadowaniu do granic możliwości oraz skuterem na dachu. Trzeba przyznać, że to niecodzienny widok wart utrwalenia na zdjęciu. Spóźnieni wyruszyliśmy w drogę. Droga była niezwykle malownicza, wijąca się serpentynami pośród wzgórz porośniętych lasami. Jednak muszę uczciwie napisać, że podróż była koszmarna. Fotele ciasne, skrojone na ciała drobnych Azjatów. Była pora sucha, toteż nie tumany, a chmury kurzu unosiły się wewnątrz. Teraz wiem jak smakuje kurz, bo bandamę nieopatrznie zostawiłem w plecaku, który wylądował obok skutera. Zatrzymaliśmy się w Udomxai. Na stoisku widzieliśmy szaszłyki. Niestety okazały się być zrobionymi z tłuszczu. Nie mam pojęcia jak oni to wykombinowali, że na zewnątrz wyglądały na mięsne i jadalne. Wylądowały w koszu. Musieliśmy zadowolić się kiścią bananów. Jeszcze jeden postój, tym razem krótszy w Pak Mong. W Luang Prabang znaleźliśmy się po blisko 10 godzinach. Na półwysep, który jest mekką turystów dojeżdżamy tuk-tukiem. Jeszcze tylko dojście pod górę do uliczki hoteli. Trafiamy do guesthousu, w którym nocowałem w 2008 roku. Ceny poszły w górę. Pani nie była skłonna do obniżenia stawki, ale nie mieliśmy już chęci na dalsze poszukiwania. Jak na razie stawka najwyższa, ale i warunki najlepsze. Szybko odświeżyliśmy się w ciepłej wodzie (nareszcie!) i wyszliśmy na cudowne uliczki. Zapamiętaliśmy Luang Prabang jako miasto z niesamowitą atmosferą – szczególnie przed zachodem słońca i wieczorem. Byliśmy ciekawi czy te wspomnienia znajda potwierdzenie. Baliśmy się też, że ponowne spotkanie będzie rozczarowujące. Zazwyczaj tak bywa przy dużych oczekiwaniach. Jednak tak się nie stało. Znowu poczuliśmy ten trudny do opisania czar miasta. Może to wpływ niezbyt intensywnego oświetlenia? A może wieczornego targu, który rozkłada się na ulicy zamieniając ją w wielki dom handlowy pod namiotami? Uroku dodają kameralne restauracje i knajpki nad Mekongiem z dobiegającym cykaniem owadów. Męczący dzień zwieńczył talerz jedzenia ze stoiska obok targu (w stylu bufet szwedzki), a Nagrodą było fenomenalne Beerlao.

Wydatki:
20.000 kipów – tuk-tuk na dworzec autobusowy w Luang Namtha (2 osoby)
160.000 kipów – 2 bilety do Luang Prabang
10.000 kipów – 2 pseudoszaszłyki
5.000 kipów – kiść bananów
20.0000 kipów – tuk-tuk na półwysep (2 osoby)
20.000 kipów – 2 talerze z bufetu
20.000 kipów – 2 duże Beerlao
14.11
Wstałem rano i na tarasie rozpocząłem dzień od cudownej, świeżo zaparzonej kawy. Byłem w fantastycznym humorze spowodowanym naszą obecnością w Luang Prabang. Na śniadanie miła odmiana. Wpływy francuskie przekładają się na oferowane za rogiem pyszne i ciepłe bagietki. Nadzienie do wyboru. Na lenistwo czasu jednak nie mamy. Dwa lata temu zobaczyliśmy tylko część atrakcji, którymi kusi miasto. Zaplanowaliśmy wizytę w muzeum narodowym, do którego nie zdążyliśmy wejść oraz jaskiń w Pak Ou, w których znajdują się tysiące posążków Buddy. Najpierw zwiedziliśmy muzeum, które jest byłą rezydencją królewską. Czynne w godzinach 8.00 – 11.30 oraz 13.30 – 16.00 Przed wejściem należy zdjąć obuwie, a do szafek zdeponować torby i plecaki. Zdjęć wnętrz zatem nie będzie. Szkoda, bo są bardzo interesujące. Zwiedza się cały kompleks. Drewniane podłogi przynoszą dużą ulgę zmęczonym stopom. Imponująca jest sala tronowa. Bardzo stylowe sypialnie królewskie. Wśród eksponatów najciekawsze są chyba prezenty od władców i głów państw składających wizytę królowi. Zapamiętałem prezenty prezydentów USA: zestaw do pisania ofiarowany przez JFK i okruch skały z Księżyca przywieziony przez Nixona. Jakże kuriozalnie i nędznie na ich tle przedstawia się dar od Polaków – miniaturka Szczerbca. W budynku za pałacem znajduje się park samochodów – też muzeum – używanych przez rodzinę królewską. Obok siebie stoją 2 stare Lincolny, Edsel, Jeep, zdewastowany Citroen DS i motorówka. Obok znajduje się piękna świątynia, także warta uwagi. W naszej ocenie nie można ominąć muzeum będąc w Luang Prabang, będą to słusznie wydane pieniądze. Następnie udaliśmy się na przystań wynająć łódź do jaskiń Pak Ou. Spotkaliśmy sympatyczną parę rodaków (Monikę i Adama – pozdrowienia!), którzy przylecieli z Singapuru. To już właściwie nie zaskakuje, że Polacy docierają wszędzie z róznych stron świata. Podróż łódką do jaskiń w małym stopniu rekompensuje nam brak długiego rejsu po Mekongu, który zaplanowaliśmy. Dla zaoszczędzenia czasu zrezygnowaliśmy z rejsu od Huay Xai do Luang Prabang. Musielibyśmy odpuścić Luang Namtha albo wrócić z Luang Namtha do Huay Xai i płynąć 2 dni do Luang Prabang. Dlatego wybraliśmy autobus. Wracając do jaskiń, to można je sobie darować. Chyba ciekawszą propozycją jest odwiedzić grób Henri Mouhota – odkrywcy Angkor Wat. Podróżnik zmarł na malarię w okolicach Luang Prabang. Może następnym razem, mamy taką szczerą nadzieję i wielką chęć. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o whisky village, która reklamował sternik. Bez rewelacji, choć można kupić oczywiście lao-lao i buteleczki z zatopionymi w alkoholu wężąmi, skorpionami i stonogami. Przestrzegam i radzę nie kupować. W przypadku kontroli na lotnisku kłopoty murowane i szansa na proces karny. Nam wystarczyły niesamowite zdjęcia. Wieczorem trochę w pospiechu musimy znaleźć agencję organizującą spotkanie ze słoniami. To był jeden z najważniejszych celów w Laosie, podobnie jak tygrysy w Tajlandii. Wybraliśmy agencję, która na stanie ma 11 słoni. To dużo biorąc pod uwagę, że jeden osobnik kosztuje 30.000 $. W agencji Laotańczycy powiedzieli nam, że słonie trafiają do nich z prowincji Hongsa. Wiele sobie obiecujemy po jutrzejszym dniu. Niestety już ostatnim w Luang Prabang. Tym bardziej pragnęliśmy by był on niezapomniany. I był.

Wydatki:
35.000 kipów – 2 bagietki
20.000 kipów – sałatka z musli i owoców
8.000 kipów – zielona herbata
60.000 kipów – 2 bilety wstępu do muzeum
180.000 kipów – łódka do jaskiń (2 osoby)
40.000 kipów – 2 bilety wstępu do jaskini
2 $ – buteleczka lao-lao
100 $ – opłata za dzień ze słoniami (2 osoby)
15.11
Wstaliśmy jeszcze przed świtem, czyli o 5.45 rano. Tylko jedna okoliczność mogła nas do tego zmusić. Nazwaliśmy ją “porannym karmieniem mnichów”. Około 6.30 na ulice Luang Prabang wychodzą mnisi zbierający do swoich naczyń żywność oferowaną przez tubylców i oczywiście turystów. Odniosłem nieodparte wrażenie, że szlachetna w swoich intencjach pomoc zamieniła się w rodzaj przemysłu. Na chodnikach były nawet zarezerwowane miejsca dla bogatych turystów, zapewne z Japonii. Kilka minut przed nadejściem mnichów po prostu przyjechały wypełnione busy i każdy pasażer otrzymał zestaw: ryż, banany. Kto nie ma własnych zapasów może kupić od ręki. Sprzedawców też było sporo. Po zakończeniu ceremoniału natknęliśmy się na poznaną wczoraj parę rodaków. Razem postanowiliśmy zjeść śniadanie w knajpce nad Mekongiem. Do wyboru jest około 50. To żart. Jest tych knajpek naprawdę dużo, mają zbliżone menu i wybór może być albo przemyślany, albo całkowicie spontaniczny. Wszystkie oferują widok na oświetloną porannym blaskiem rzekę. Po śniadaniu przenieśliśmy się do agencji, spod której udaliśmy się na Mahout Lodge. Po drodze busik zabrał parę Francuzów, co pozwoliło zobaczyć nam inną cześć miasta, w której mieszkają zamożni turyści z Zachodu. Piękne postkolonialne wille zamienione na luksusowe (tak przypuszczam) hotele. Obozowisko słoni położone jest całkiem blisko miasto, jazda nie zajmuje dużo czasu. Na miejscu trochę czekaliśmy na zwierzęta kończące turę. Widok słoni swobodnie kroczących po lesie jest fascynujący. To są naprawdę imponujące olbrzymy, które od razu budzą sympatię połączoną z respektem. Samo wsiadanie na słonia jest dość skomplikowane. Jeden słoń był przeznaczony dla 2 osób. Na grzbiecie zamontowane jest siedzisko, na które trzeba w miarę sprawnie usiąść. Za głową słonia siedzi przewodnik, który kieruje nim przy pomocy nóg i rąk. Nogi uciskają część głowy za uszami, natomiast rękami naciska czaszkę. Uszy słonia są wielkie jak latawce i dostarczają powiewów powietrza. Skóra w dotyku jest szorska. Na czubku głowy porośnięta jest twardymi włoskami. Nasze stadko liczyło 4 słonie. Zwierzęta znały drogę na pamięć, więc nie obawiałem się niczego. Choć w pewnych momentach przechyły wydawały się całkiem spore. Siedzisko bujało się wywołane majestatycznym, jednak chwiejnym krokiem kolosalnych zwierząt. W cieniu drzew zatrzymaliśmy się, żeby słonie mogły załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Ilość materiału wydalanego przez nie robi gigantyczne wrażenie. Następnie zeszliśmy w dół i przygotowaliśmy się do przeprawy przez wodę, właściwie rzekę. Oddaliśmy wszelkie urządzenia oraz dokumenty. Jeden z Kanadyjczyków nie oddał paszportu, czego później żałował. W pewnym momencie “nasz” słoń odezwał się. Ciarki przeszły mi przez plecy na dźwięk przez niego wydany. Zabrzmiał jak solidny duży silnik samochodowy po tuningu. W tamtej chwili mogłem zrozumieć przerażenie Greków w Indiach podczas wojen Aleksandra Wielkiego oraz Rzymian walczących z Hannibalem. Niezapomniane wrażenia. Po triumfalnym ryku słoń radośnie zanurzył się w wodzie, choć wówczas jeszcze nas oszczędził. Ciszyliśmy się jak dzieci, które dostały dużą porcję lodów albo wymarzone zabawki. Wróciliśmy na farmę piechotą na obiad. Po nim nakazano nam przebranie się. Dostaliśmy zabawne pseudodżinsowe marmurkowe wdzianka, a następnie zaproszono do stołu. Cel? Lekcja laotańskiego. Niespodzianką, o której nie wiedzieliśmy i nie spodziewaliśmy się całkowicie była samodzielna jazda na słoniu. Z tego właśnie powodu dostaliśmy kartkę z komendami po laotańsku. Podstawowymi oczywiście, typu prosto, w prawo, w lewo, w tył, spryskaj wodą czy też zanurz się. Choć proste, to jednak mała ilość czasu oraz presja powodowała, że czuliśmy się jak w szkole. Mieliśmy za to dużo czasu na zdjęcia. Chyba nie muszę dodawać, że zrobiliśmy ich mnóstwo. Nie wiadomo czy i kiedy ponownie będziemy mieć taką okazję. Mogliśmy także karmić słonie, naprawdę dużo jedzą. No i stało się – każdy z nas dostał słonia dla siebie. Wysiłek jaki włożyliśmy w naukę języka poszedł na marne. Słonie wędrowały tak jak chciały nauczone doświadczeniem. Przeszliśmy ponownie tę samą trasę. Na zakończenie pozostała kąpiel ze słoniami. Chętnie zanurzały swoje ciała w wodzie z nami na grzbietach. Kapitalna zabawa! Emocje jakie czuliśmy były porównywalne ze spotkaniem z tygrysami. Do odjazdu busika pozostało nam trochę czasu, który poświęciłem na tubing. Leniwie popływałem sobie przez godzinę. Chyba każdy w swoim dzieciństwie bawił się nad rzeką napompowana dętką. W Laosie uczyniono z tej zabawy dochodową rozrywkę. Przede wszystkim w Vang Vieng, dokąd zjeżdżają turyści. Zabawa polega na spływie rzeką i zatrzymywaniu się w prowizorycznych barach na wypicie butelki piwa lub czegoś mocniejszego. Darowaliśmy sobie tę “atrakcję”, szkoda nam było czasu. Nasz wybóe potwierdzili Monika i Adam, którzy byli tam wcześniej. Do Luang Prabang wróciliśmy po południu, jeszcze przed zachodem słońca. Wówczas miasto jest najpiękniejsze i prezentuje się najlepiej. Sprzedawcy zaczęli już rozstawiać namioty na wieczorny targ. Mimo, że widzieliśmy go już wcześniej 2 razy, to bez żadnego wahania obejrzeliśmy go po raz trzeci. Jest bardzo turystyczny, ale ma swój czar i urok, którego źródeł nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć. Zgodnie ekscytowaliśmy się przechodzeniem od namiotu do namiotu i przyglądaniem się oferowanym towarom. Posążki Buddy, szkatułki z drewna i kamienia, tekstylia, wyszywane ręcznie drogie pościele, torby, jedwabne szaliczki, naszyjniki z kamieni. Można doznać oczopląsu. Nie zabrakło również butelek z alkoholem. Lao-lao z zatopionymi skorpionami, wężami, stonogami, a nawet odciętymi (barbarzyństwo!) łapami niedźwiedzia. Tylko oglądaliśmy i fotografowaliśmy. Lepiej unikać problemów na lotnisku po powrocie. W jednej z agencji kupiliśmy bilety na minibus do Phonsavan. Wieczorem zaopatrzyliśmy się w fantastyczne kartki pocztowe, które staromodnie wysłaliśmy rodzinie i znajomym. Finansowo jest drożej niż SMS, ale daje nam większą frajdę. Było nam żal opuszczać Luang Prabang. Uwielbiamy to miasto za spokój, ciekawą architekturę i położenie. Nie wspominając o jego zabytkach, które oferuje przybywającym do niego turystom. Nawet przelewające się popołudniami i wieczorami tłumy turystów znakomicie wpisują się w klimat i niezapomnianą atmosferę miasta. Sami nimi jesteśmy i dzięki turystom jest odpowiednia infrastruktura pozwalająca na poznawanie atrakcji miasta i jego okolic. Mamy wielką chęć i nadzieję, że nasze ścieżki zaprowadzą nas ponownie do byłej stolicy królestwa. I to w niedługim czasie. Co ciekawe około godziny 23 życie zamiera. Czynne są tylko pojedyncze restauracje, a i te w okolicach północy są zamykane. “I całe miasto śpi …”

Wydatki:
51 $ – 3 noclegi
5.000 kipów – duża woda (1,5 l)
10.000 kipów – naleśnik z jabłkiem (z wózka na ulicy)
10.000 kipów – talerz vege (stoisko na ulicy)
8.000 kipów – owocowy shake
50.000 kipów – 3 buteleczki na targu (lao-lao i wino ryżowe)
240.000 kipów – 2 bilety do Phosanvan
16.11
Busik podjechał nie pod hotel, gdyż byłoby to trudne, ale zatrzymał się na ulicy wzdłuż Mekongu. Podwiózł nas jedynie do dworca minibusów. Tam poczekaliśmy właściwy pojazd. Udało się nam wejść jako pierwszym, co zaowocowało bonusem w postaci wyboru miejsca. Około 10 wystartowaliśmy. Pożegnaliśmy Luang Prabang z żalem, ale mniejszym niż w 2008 roku. Powzięliśmy silne postanowienie powrotu w bliskiej, choć nieokreślonej przyszłości. Droga do Phonsanvan jest asfaltowa, toteż wewnątrz samochodu oddycha się powietrzem. O jakości nawierzchni nie ma co wybrzydzać w porównaniu z drogą do Luang Prabang. Widoki są fantastyczne. Zakręt goni zakręt i zakrętem pogania. Przechylaliśmy się na boki i stopniowo opanowało nas senne znużenie. Podobnie pozostałych pasażerów. Zatrzymaliśmy się na krótki postój, gdzie ku mojemu wielkiemu zadowoleniu mogliśmy kupić przesmaczne jogurty tajskie. Można je jeść bez obaw, bo są przechowywane w działającej lodówce. Mimo że kierowca prowadził samochód szybko i pewnie, to jednak przejazd do Phonsanvan trwał 6 godzin. Miasto wydaje się na pierwszy rzut oka prowincjonalne i senne, choć wcale nie jest małe. Stanowi bazę wypadową do jednej z największych atrakcji kraju – Doliny Dzbanów (czasami nazywanej Doliny Amfor). Po południu (ok. 16.30) wreszcie byliśmy u celu podróży. Byliśmy naprawdę mocno znużeni, więc wybraliśmy najbliższy leżący hostel o spartańskich warunkach. Tylko na jedną noc, więc nawet twarde łóżka nie zniechęciły nas. Pozostało nam tylko zorganizowanie objazdu do stanowisk archeologicznych. Z uwagi na brak czasu zdecydowaliśmy się na agencję. Przeszliśmy się po głównej ulicy i wybraliśmy jedną z wielu. Przypuszczam, że cenowo i programowo są identyczne. Od razu kupiliśmy też bilety autobusowe klasy VIP do stolicy Laosu – Vientiane. Po wyjściu z agencji ledwie snuliśmy się i skierowaliśmy kroki do hotelu. Nie pamiętam czy kiedykolwiek położyłem się spać przed 6 po południu. Może to skumulowany długofalowy skutek męczących przejazdów krętymi drogami? W Birmie przejazdy trwały dłużej, w chyba nawet gorszych warunkach, ale nie byliśmy aż tak wykończeni.

Wydatki:
4.000 kipów – kiść bananów na postoju
260.000 kipów – objazd Doliny Dzbanów
260.000 kipów – 2 bilety na VIP bus do stolicy
3.000 kipów – kawiarenka internetowa (15 min.)

17.11
Rano stawiliśmy się w agencji, w której wykupiliśmy objazd. Przy okazji zostawiliśmy również nasze plecaki. To powszechny obyczaj. Dodam, że nigdy nic nie zginęło. Grupa objazdowa składa się z 8 osób. Akurat tyle, żeby zapełnić wszystkie siedzenia minibusa. Program obejmuje wizytę w “whisky vilage”, 3 stanowiska z dzbanami oraz resztki radzieckiego czołgu. Minibus podjechał do rządowego budynku, w którym zostaliśmy zapewne zarejestrowani. Przed wejściem zgromadzono miny, granaty i broń znalezioną (być może wykopaną) w okolicach miasta w czasie trwania tzw. tajnej wojny. Prowadziły ją siły zbrojne USA z partyzantką komunistyczną Vietcongu. Usuwaniem min wokół Phonsanvan zajmuje się organizacja MAG (Mines Advisory Group). To dzięki je działaniom można oglądać wielkie i tajemnicze dzbany. Stanowisko 1 położone jest najbliżej miasta. Jest największe i najbardziej spektakularne. Badacze doliczyli się ponad 300 dzbanów, ale nie liczyliśmy. Dzbany rzeczywiście są wielkie. Na razie naukowcy badający je nie mogą przedstawić racjonalnej teorii dotyczące ich pochodzenia. Nie można póki co wskazać dlaczego one powstały, kto je wykonał, a nawet kiedy. Największy dzban ma ponad 2 metry wysokości i ponad 2,5 metra obwodu. Na rozległym terenie rozrzucone są chaotycznie, jakby spadły z nieba. Taka zabawną teorię przedstawił nam przewodnik. Bezpieczna ścieżka, tzn. oczyszczona z min oznakowana jest wyraźnie. To właśnie zasługa MAG-u. Lepiej z niej nie zbaczać dla własnego bezpieczeństwa. W drodze do stanowiska 2 zatrzymaliśmy się w wiosce, w której pokazano nam proces wytwarzania lao-lao. W swojej chatce laotańska seniorka dziarsko krzątała się wokół swoich produktów. Na miejscu można degustować oraz także kupić lokalny trunek. Chętni byli. Jest to w końcu swoista alkoholowa ciekawostka. Stanowisko 2 jest z kolei położone najwyżej i ze wzgórza rozpościera się widok na okoliczne pagórki. Dzbanów jest mniej. W przerwie wspólny lunch w cenie objazdu. Menu oferuje 2 dania: zupa z makaronem i mięsem lub ryż z mięsem. Klient może wybrać mięso. Stanowisko 3 jest najbardziej oddalone i po opuszczeniu busika trzeba jednak do niego podejść. Mijaliśmy pola ryżowe, z których plony już zostały zebrane. W tym miejscu ilość dzbanów jest najmniejsza, ale są usytuowane w sposób kameralny. To stanowisko jest dokładnie ogrodzone i oznakowane. Choć poza znaki nie powinno się wychodzić, to jednak widziałem tubylców swobodnie i beztrosko kroczących swoimi szlakami do wioski. Może wiedzą lepiej gdzie można bezpiecznie poruszać się? Resztki czołgu niewarte wyjścia z busika. No chyba, że jest się turystą z Zachodu i nie widziało się serialu w polskiej telewizji lub wojsk dawnego Układu Warszawskiego. W pięknym świetle zachodzącego słońca usiedliśmy w pierwszej pustej knajpce na radość picia kawy. Zostało nam kilka godzin do odjazdu autobusu do Vientiane. Sprawdziliśmy w sieci co się dzieje w kraju i na świecie – połączenia są szybkie. Czas bardzo leniwie mija, ale w końcu wyjechaliśmy na dworzec. VIP bus z założenia wygodny na długa nocną jazdę oczywiście okazał się zwykłym autobusem. Takim jakie jeżdżą na polskich drogach z miasta do miasta. Siedzenia były najzwyklejsze, choć dało się je trochę odchylić. Miejsca na nogi jednak zbyt dużo nie było. Byliśmy jednak w takiej sytuacji, że musieliśmy do niego wsiąść. Następnego dnia wieczorem zaplanowaliśmy wyjazd z Laosu nocnym pociągiem do Bangkoku. Jazda do Vientiane została mi w pamięci jedynie z powodu najdziwniejszego posiłku w życiu. Właściwie pory jego spożycia, ok. 1.30.

Wydatki:
14.000 kipów – 2 kawy
6.000 kipów – puszka Coca-coli
10.000 kipów – e-cafe (1 h)
18.11
Do Vientiane dotarliśmy tuż po świcie. Dworzec autobusowy położony jest oczywiście daleko od centrum. Trzeba do niego dojechać. Nie lubię takich sytuacji. Byłem niewyspany i zmęczony nocną długą niewygodną jazdą. Do prawdziwego odpoczynku cały dzień. Znaleźliśmy transport do centrum, którym była taksówka wieloosobowa. Na dworcu Talat Sao Bus Station w budce przy wejściu zostawiliśmy plecaki. Kupiliśmy świeże bagietki i dżem. Obok można było zamówić zachwycającą kawę, co uczyniliśmy. Doskonałe śniadanie. Stolica Laosu jest małym i kameralnym miastem w porównaniu z Bangkokiem, a nawet z Rangunem. Jak na stolicę kraju, to atrakcji zbyt dużo turyście nie zaoferuje. Ponieważ odjazd pociągu miał nastąpić po południu o 16, to jakoś ten pozostały czas musieliśmy wypełnić. Wybraliśmy się wolnym spacerowym krokiem do Złotej Stupy (Pha That Luang). Idąc zahaczyliśmy o okazały monument (Patuxai lub Victory Monument). Wejście jest płatne, ale można wejść na taras i obejrzeć panoramę miasta. Wewnątrz znajdują się kramy. Złota Stupa okazała się ona być pomalowaną na złoty kolor niezbyt interesującą świątynią. Akurat trwały przygotowania do uroczystości. Sprzedawcy szykowali swoje kramy z tandetnym asortymentem. Wzięliśmy tuk-tuka do Wat Si Saket. Ta świątynia jest o wiele ciekawsza i zdecydowanie warto poświęcić jej więcej czasu. Lubię przywozić sobie na pamiątkę album o kraju, który odwiedziliśmy. Jednak w Lunag Namtha oraz Luang Prabang nie widziałem żadnej księgarni. Jedynie w muzeum w Luang Prabang widziałem albumy, ale wówczas nie mieliśmy czasu na ich przejrzenie. Stolica była moja ostatnią szansą. Zakup albumu okazał się o dziwo problematyczną kwestią. Nikt z napotkanych nie wiedział czy i gdzie jest księgarnia. Gdy zaś trafiliśmy do jednej, to okazało się, że sprzedają w niej stare socjalistyczne ksiązki oraz specjalistyczne wydawnictwa. Na oślep ruszyłem przez ulice rozglądając się na prawo i lewo za napisem “bookstore”. Kiedy już prawie straciłem nadzieję, nagle w bocznej uliczce znalazłem księgarnię. A w niej sporo albumów w solidnych cenach. Wybrałem jeden z nich. Wracając na dworzec autobusowy kupiliśmy w sklepie trzy paczki kawy w opakowaniach ½ kg zmieloną i w ziarnach. Nie mogliśmy wrócić do Polski bez tej fantastycznej kawy. Przed nami był jeszcze pożegnalny etap podróży po Laosie. Dojazd do stacji kolejowej Thanaleng Station, skąd odchodzą pociągi do Nong Khai po stronie tajskiej. Stamtąd zaś do Bangkoku. Wsiedliśmy, a właściwie upchnięto nas i placaki w autobusie nr 14, który zawiózł nas na graniczny Most Przyjaźni. Pojawił się chwilowy problem z dotarciem do stacji kolejowej, bo położona jest kilka kilometrów od przejścia. Rozwiązaniem był tuk-tuk. Bilety na popołudniowy pociąg jeszcze zdążyliśmy kupić. Choć prawie w ostatniej chwili. Uff, co za ulga. W kasie trzeba płacić w bahtach. Kupiliśmy 2 klasę z kuszetkami. Szybko wynegocjowaliśmy z kierowcą tuka przejazd do Budda Park. To zielony teren nad brzegiem Mekongu, w którym zgromadzono rzeźby dziwnych kształtów stylistycznie opartych na buddyzmie i hinduizmie. To również atrakcja polecana w przewodnikach. Czy jednak warta specjalnego wyjazdu z Vientiane? Subiektywnie nie polecam, chyba że ma się czas i naprawdę nic do oglądania w stolicy. Na miejscu wydajemy ostatnie kipy na obiad i rajskie Beerlao. Wróciliśmy na stację i czekaliśmy na podstawienie pociągu. Było nam żal opuszczać Laos i wracać do hałaśliwej Tajlandii. Pociąg odjechał punktualnie i po przekroczeniu Mekongu mostem należącym w połowie do Laosu i w połowie do Tajlandii dojechaliśmy do Nong Khai. Tutaj musieliśmy przesiąść się do innego składu. Wcześniej jednak zameldowaliśmy się w punkcie kontroli granicznej. Ta jak zwykle przebiegła sprawnie i bezproblemowo. O 18.20 wyruszyliśmy do Bangkoku. Obsługa pociągu z zadziwiającą sprawnością zamieniła fotele na łóżko dolne i rozłożyła łóżko górne. W ekspresowym tempie. Po ciasnym wnętrzu autobusu postrzegaliśmy kuszetkę jak komfortowy łóżko w hotelowym apartamencie. Kolosalna różnica. Zachęcam do przetestowania.

Wydatki:
7.000 kipów – 2 bagietki
9.000 kipów – dżem
6.000 kipów – 2 kawy na dworcu autobusowym
6.000 kipów – 2 bilety wstępu do Victory Monument
30.000 kipów – kurs tuk-tukiem do Wat Si Saket
10.000 kipów – 2 bilety wstępu do świątyni
5.000 kipów – woda (1,5 l)
119.000 kipów – 3 paczki (½ kg) kawy w sklepie
44 $ – album w księgarni
10.000 kipów – 2 bilety autobusowe miejskie
30.000 kipów – kurs tukiem do Thanaleng Station z przejścia granicznego
80.000 kipów – kurs tukiem do Budda Park
10.000 kipów – 2 bilety wstępu do Budda Park
3 $ – 3 ciemne piwa Beerlao (1/3 l)
1486 bht – 2 bilety 2 klasy na pociąg do Bangkoku
19.11
Steward obudził nas ok. 6 rano, po czym nastąpiła błyskawiczna akcja zwinięcia pościeli i złożenia kuszetek. Obserwowałem sprawność obsługi z niekłamanym podziwem. Zamówione wczoraj śniadanie jest dość plastikowe. Zestaw z jajek sadzonych, parówek (brr!) i tostów. Do picia kawa. Po jej wypiciu poczułem wielką tęsknotę za Laosem. Około 7.30 pociąg wjechał na peron dworca kolejowego Hualamphong. W przechowalni bagażu zostawiliśmy plecaki i wykorzystując kilka wolnych godzin do odlotu udaliśmy się do Bayoke Sky Hotel. Nadal jest to najwyższy budynek w Tajlandii i ciągle mieści się w pierwszej 50 najwyższych budynków świata. Taras widokowy usytuowany jest na 84 piętrze. Wjazd szybkobieżną windą. Z wysokości ponad 300 m Bangkok jest widoczny jak na przysłowiowej dłoni. Orientację ułatwiają plansze z zaznaczonymi charakterystycznymi punktami stolicy. Doskonale widoczny jest np. Democracy Monument, Złote Wzgórze, czy Pałac Królewski. Gdzie nie sięgnąć wzrokiem wznoszą się drapacze chmur, które dość dobrze obrazują wzrost gospodarczy Tajlandii i Bangkoku pod koniec ubiegłego wieku. Z dworca kombinowanym transportem metro plus City Line dojechaliśmy na Suvarnabhumi. Wieczorem mieliśmy lot do Hat Yai. Przed odprawą dobrze jest przepakować bagaże, gdyż jak każda niskokosztowa linia lotnicza Air Asia dolicza opłaty za nadbagaż, który oddaje się do luku. Interesujące jest to, że nie ważą bagażu podręcznego. Mogą zwrócić uwagę na jego wymiary, ale tak się nie stało w naszym przypadku. Wylądowaliśmy w ostatnim rzędzie, co oznaczało, że na ten lot kupiliśmy jedne z ostatnich wolnych biletów. Miejsca na nogi było niewiele, zaś na bagaż podręczny w ogóle. Lot trwał na szczęście krótko (75 min). Był to ostatni lot do Hat Yai, więc możliwości transportu były mocno ograniczone. Wsiedliśmy do taxi busa, który zawiózł nas do centrum. Nie mieliśmy rezerwacji w żadnym hotelu ani hostelu. Rozpoczęliśmy wędrówkę w poszukiwaniu noclegu na kilka godzin. Pierwsze podejścia fatalne z powodów sanitarnych. Ostatecznie wybraliśmy Louise Guest House. W miarę czysty pokój z ciepłą wodą w cenie jak w Bangkoku na Khao San Road lub okolicach. Po 23 miasta straszy pustkami. Ruch był tylko na jednej bocznej ulicy, gdzie zjedliśmy spóźnioną mocno kolację.

Wydatki:
300 bht – 2 śniadania w pociągu
440 bht – 2 bilety na taras widokowy Bayoke Sky Hotel
160 bht – kurs taksówką z lotniska w Hat Yai do centrum (2 osoby)
500 bht – nocleg w Louise Guest House
20.11
Po przebudzeniu wybrałem się na rekonesans śniadaniowy. Musiałem sporo przejść zanim znalazłem czynną jadłodajnię. Śniadaniem były smażone placki a la naleśnik z jajkiem wewnątrz oraz kawa z mlekiem sojowym. Słodkie, lekkie i dające uczucie sytości. Obok dworca kolejowego znajduje się agencja albo punkt obsługi turystów, w którym można wykupić przejazd do Pak Bara. Ostrzegamy przed korzystaniem z usług. Najlepszym wyjściem jest kurs tukiem na dworzec minibusów (oczywiście poza miastem, w drodze na lotnisko), a tam następnie minibus do Pak Bara. Odjazd następuje, gdy wszystkie miejsca w nim będą zajęte. Przejazd do Pak Bara trwał około 2 godzin. Przed przystanią promową warto zaopatrzyć się w owoce, napoje ewentualnie alkohol, bowiem na wyspie ceny są dwukrotnie wyższe. Dotyczy to praktycznie wszystkich produktów, począwszy od owoców poprzez jogurty, napoje (Coca-cola i soki) do alkoholi i piwa. Co akurat jest zrozumiałe. Sklepy i restauracje, także przyhotelowe zaopatrywane są przez przybijające promy. Stąd tak kosmiczne marże. Na Ko Lipe teoretycznie kursują promy oraz speedboaty. Jednak tak się złożyło, że choć czekaliśmy długo na prom nie zauważyliśmy żadnego – ani przypływającego, ani tym bardziej odpływającego. Mamy pogląd na tę paradoksalną sytuację. Chodzi oczywiście o pieniądze. Prom jest tańszy i wolniejszy, speedboaty szybsze i droższe. Bilet powrotny jest tańszy niż odcinki na wyspę i z wyspy do Pak Bara kupowane oddzielnie. Agencjom na nabrzeżu sprzedającym bilety zależy na sprzedaży droższych, toteż wprowadzają świadomie w błąd chętnych. Nie wiemy jaki jest najlepszy sposób. Najpewniejszym jest kupno biletu w jedną stronę, czyli na wyspę. Z powrotem kupno na wyspie biletu do Pak Bara. Jeżeli już decydować się na wykupienie transportu powrotnego, to koniecznie należy domagać się od razu biletu powrotnego. Żadnych adnotacji na bilecie w jedną stronę, tak jak nam zaproponowano. Przez te przepychanki i oszustwa straciliśmy ponad 2 godziny na nabrzeżu. Ostatecznie kupiliśmy bilet na speedboata tylko na wyspę. Rejs na Ko Lipe trwał około 1,5 godziny. Wczesnym popołudniem dotknęliśmy stopami piasku na plaży. Do niektórych ośrodków należy jeszcze dopłynąć łódką. Speedboat przybił do plaży dosłownie naprzeciwko Andaman Resort, w którym zarezerwowaliśmy domek. Tuż przy plaży. Oczywiście wydarzyły się perturbacje z domkiem. Pomimo dokładnej rezerwacji i potwierdzenia zamówienia ze strony resortu oraz zapłaty standard był inny niż zamówiony. Nie chciało nam jednak użerać dłużej po tych wszystkich lotach, jazdach i rejsach. Zostawaliśmy tylko na 4 noce, żeby sprawdzić jak się odpoczywa na Ko Lipe reklamowanej jako tajskie Malediwy. Postanowiliśmy jednak, że w resortowej restauracji nie wydamy nawet 1 bahta.

Wydatki:
100 bht – kurs tukiem do dworca minibusów
280 bht – 2 bilety na minibus do Pak Bara
1000 bht – 2 bilety na Ko Lipe (speedboat)
80 bht – duży Chang na wyspie
5100 bht – 3 noclegi w Andaman Resort
21.11
Rozpoczęliśmy nasz krótki wypoczynek na rajskiej wyspie. Woda dookoła niej jest rzeczywiście czysta i ma piękną lazurową barwę, zaś piasek jest delikatny i prawie biały. Choć bliższe prawdy będzie stwierdzenie, że koloru kremowego. Andaman Resort położony jest tuż obok plaży, choć domki są murowane. Ale widoki na plażę – nazywaną Sunrise Beach – z domku jest niezły. Wyruszyliśmy na rekonesans wyspy. Minęliśmy Mountain Resort, nad którym zastanawialiśmy się wcześniej. Domki są ładniejsze i wyglądają na nowsze. Plaży jednak przy nim prawie w ogóle nie ma. Widoki zapewne ciekawsze, bo kompleks jest usytuowany na wzgórzu. Nie wiemy, bo nie sprawdziliśmy. Wyspa ma jeden główny deptak. Zlokalizowane są na nim restauracje, sklepy, salony masażu i tatuażu. Także agencje sprzedające bilety, no i oczywiście kafejki internetowe. Ceny dwukrotnie wyższe niż na lądzie. Oznakowanie na Ko Lipe jest dość dobre i raczej bez problemów można trafić na inne plaże. Główna to Pattaya Beach, która kończy deptak oraz Sunset Beach, która jak nazwa wskazuje stwarza optymalne warunki na sielankowe zdjęcia. Po południu testowaliśmy temperaturę wody. Była fantastyczna. Jest na tyle przezroczysta, że nawet bez maski widać kolorowe ryby pływające w wodzie. Ważna informacja – dno jest usiane szczątkami koralowców, toteż warto mieć klapki na stopach. Skusiliśmy się na obserwację zachodu słońca. Choć kiczowaty, to jednak muszę przyznać, że naprawdę był malowniczy. Smaczny drink tylko wzmacnia wrażenie błogości. Wieczorem świętowano Full Moon Festival. W pobliskiej szkole obserwowaliśmy “pokazy mody” i konkursy tańca w wykonaniu uczniów.

Wydatki:
75 bht – duża woda (1,5 l)
50 bht – Coca-cola (1,25 l)
100 bht – mojito w barze na plaży
22.11
Rano usiadłem na plaży i w promieniach słońca czytałem książkę. Siedziałem tylko do 9.30, a i tak potwornie spaliłem się. Niefrasobliwie przyjąłem, że o tej porze nie muszę stosować filtrów ochronnych. To był wielki błąd. Radzę też sprawdzać rachunki w knajpach. Nam podano zawyżony. Można to nawet zrozumieć. Na kim tubylcy mają zarobić jak nie na turystach z Zachodu? Skorygowaliśmy i zapłaciliśmy tyle, ile powinniśmy. Drobiazg, ale pozostawił mały niesmak. Obsługa normalna, która nie zasłużyła na jakikolwiek napiwek. Wieczorem zjedliśmy obiad, w restauracji, która spodobała się nam. Jedzenie bardzo smaczne i cenowo w normie. Sprawdzaliśmy też ceny biletów powrotnych do Pak Bara w pakiecie z transportem do Hat Yai w licznych agencjach.

Wydatki:
1700 bht – nocleg w Andaman Resort
1400 bht – 2 bilety do Hat Yai (speedboat do Pak Bara i minibus do Hat Yai)
23.11
Noc fatalna z powodu ewidentnych oparzeń. Dzień nie był lepszy. Unikałem słońca jak mogłem, ale i tak cierpiałem. Trochę pomagał Pantenol. Słońce tak mocno operowało, że chyba tylko maniacy promieni UV spędzali czas na plaży. Na wyspie zapewne można zamówić nurkowanie, rejs wokół wyspy i wizytę na pobliskiej wyspie, ale nie skorzystaliśmy. Chcieliśmy jedynie bez wyrzutów sumienia leniwie czytać, pływać i odpoczywać. Ponownie oglądaliśmy zachód słońca, tym razem już w szerszym gronie.
24.11
Rano spakowaliśmy nasze bagaże i oczekiwaliśmy na taxiboat do przystani speedboatów. Łódką nieźle chybotało, gdyż fale były spore i silne. Platforma, z której odpływają speedboaty leży na morzu. W miarę punktualnie odpłynęliśmy. W drodze do Pak Bara zauważyliśmy tajfun na horyzoncie. Jazda choć szybka, to jednak była nużąca. Prawie zasnęliśmy. W Pak Bara musieliśmy poczekać na minibusa, który jednak nie nadjechał. Zastępczym pojazdem (pick-up Isuzu) pojechaliśmy na lotnisko w Hat Yai. Mijaliśmy meczety, co uświadamia, że na południu Tajlandii dominującą religią jest islam. W porcie lotniczym znowu czekaliśmy, ale tylko 3 godziny. Podróżowanie po Azji znakomicie wyrabia cierpliwość. Należy być przygotowanym na wszelkie niespodzianki komunikacyjne i inne zdarzenia mogące zdemolować przyjęte założenia, nawet te bardzo ogólne. Nic nie jest stałe, a tylko orientacyjnie przyjęte. Na dworcu autobusowym przy Suvarnabhumi okazało się, że autobus 556 jeżdżący w okolice Kao San Road już nie kursuje. Wróciliśmy na lotnisko i złapaliśmy Express bus na Khao San Road (symbol AE2). Jeszcze przed północą znaleźliśmy nocleg. Wybraliśmy My Home Gueshouse. Znajduje się na innej ulicy ZNAJDŹ JAKIEJ. Standard podstawowy, ale potrzebny jest nam tylko jeden. Już ostatni.

Wydatki:
300 bht – 2 bilety na Express bus (AE2 do Khao San Road)
350 bht – nocleg w My Home Guesthouse
25.11
Po amerykańskim śniadaniu, które jest obfite i kaloryczne szukamy sposobów do wypełnienia wolnego czasu. W 2008 roku nie zwiedziliśmy Muzeum Narodowego, toteż uznaliśmy, że należy nadrobić tę zaległość. Warto je zobaczyć, eksponaty są naprawdę ciekawe. Nie zmienia to jednak faktu, że wnikliwe zwiedzanie pochłonie cały dzień. Tyle czasu nie posiadaliśmy, zatem tylko 4 godziny spędziliśmy pośród zabytków. Późnym popołudniem testowaliśmy egzotyczne owoce, małe szaszłyczki i owocowe shaki. Pyszne i śmiesznie tanie. Lubimy jeść pad tai, który jest świetną szybką przekąską. Wieczorem ostatnia kolacja, która dla nas była symbolem smaku tego regionu a zarazem jego esencją- zupa kokosowa z kurczakiem oraz zimny duży Chang. Pyszne zakończenie pobytu. Mieliśmy dużo czasu, ale zdecydowaliśmy się na wyjątkowo wczesny wyjazd na lotnisko. Po dotarciu nie chcieliśmy uwierzyć w obraz, który dostrzegły nasze oczy. Gigantyczne kolejki do stanowisk check-in i megakolejka do kontroli paszportowej. Rozdzieliliśmy się, żeby zyskać na czasie. Bardzo długo nie zapomnimy z jaką nerwowością spoglądaliśmy na wolno przesuwający się wąż ludzi, żegnając się z zakupami w strefie wolnocłowej. Zaczęliśmy się już nawet zastanawiać się czy zdążymy na samolot. Naprawdę dużo nerwów kosztowała nas ta odprawa. Pewnie dlatego, że startowało mnóstwo samolotów we wszystkich możliwych kierunkach. No i była to noc z czwartku na piątek. Nauczka na przyszłość – jeśli jeszcze los zawiedzie nas do Bangkoku. Poważnie sądzę, że tak się stanie.

400 bht – 2 bilety wstępu do Muzeum Narodowego
250 bht – kurs meter-taxi na lotnisko Suvarnabhumi

26.11
Helsinki przywitały nas mrokiem nocy i już zimową temperaturą, która na wyświetlaczach sięgała 14 stopni poniżej zera. Zaskoczenie przy kontroli celnej. Pasażerowie, którzy zrobili zakupy procentowe w strefie wolnocłowej na lotnisku Suvarnabhumi musieli wyzbyć się nabytych towarów. Widząc to byliśmy cokolwiek zdumieni i zarazem zaskoczeni. Nasza ciekawość nie została jednak zaspokojona. Znowu ponad 4 godziny oczekiwania na lot do Warszawy. Jako że lotnisko w Helsinkach nie zapewnia specjalnych atrakcji i okazji (ceny!!!) z niejakim znużeniem wpatrywaliśmy się w tablice i zegar. Czas mijał powoli. W końcu pojawił się samolot do Polski. Sam lot przebiegł szybko w czym wydatnie pomogła lektura polskiej codziennej gazety. Zwykła czynność w kraju staje się dużą przyjemnością poza jego granicami.
Subiektywna ocena wyjazdu
Mocno zachęcamy do odwiedzenia Laosu. W odróżnieniu od rozpasanej konsumpcją Tajlandii Laos stwarza iluzję, że świat nie kręci się jedynie wokół pieniędzy. Reklamy nie są tak wszechobecne i bijące po oczach. Także ilość turystów jest zdecydowanie mniejsza, z wyjątkiem Luang Prabang i Vientiane. Nie ma co ukrywać, że przemieszczanie się po Laosie jest jego największą wadą. Znika ona, gdy budżet pozwala na loty samolotami. Coś jednak wówczas ucieka bezpowrotnie. W samolotach nie można spotkać tubylców, a naszym zdaniem jest to duża zaleta samodzielnych podróży. Oczywiście samoloty są wygodniejsze, ale ciasne autobusy w ostateczności trzeba zaakceptować. Ciekawa jest atmosfera dworców. Te tłumy przyjezdnych i kierowcy tuk-tuków nagabujących turystów. Wszystko to odbywa się o poranku. Fantastycznie wspominamy proste i przyziemne czynności. Takie jak przykładowo picie świeżo zaparzonej laotańskiej kawy – obłędnie pachnącej i jeszcze lepiej smakującej w towarzystwie jeszcze ciepłej bagietki. Ogólnie ceny są naprawdę przystępne i nie jest wymagany duży budżet. Chyba, że noclegi będą w pokolonialnych willach a planowane zakupy obejmą rękodzieła wysokiej klasy z kamienia lub drzewa, np. rzeźby. Ewentualnie coś ze snycerstwa. Największe koszty ponieśliśmy w Luang Prabang. Najkosztowniejszą atrakcją był dzień ze słoniami w Luang Prabang oraz trekking w Luang Namtha. Wizyta w Laosie pozostawiła w nas naprawdę fantastyczne wrażenia. Do tego stopnia, że cieszymy się z faktu ominięcia środkowej i południowej części tego kraju. Z tym większą ochotą powrócimy. Mamy nadzieję, że już w najbliższej przyszłości.

Tajlandia jest krajem bardzo przyjaznym turystom. Ze wszystkimi zaletami oraz niedogodnościami wynikającymi z tego podejścia. Jeżeli nie będzie jakiegoś autobusu do wybranej miejscowości o określonej porze, to okoliczność ta nie będzie stanowiła raczej istotnej przeszkody do modyfikacji założonego planu podróży. Inaczej rzeczy się mają w Laosie. Zarówno tabor, jak i infrastruktura transportu pozostawiają wiele do życzenia. Należy być przygotowanym na niespodzianki. Różne, na przykład zamiast autobusu VIP (zawsze droższy i podobno wygodniejszy) przyjeżdża autobus zwykły i jest to ostatni autobus tego dnia. O zwrocie różnicy pieniędzy mowy być nie może, bo jak?

W Tajlandii należy być też przygotowanym na liczne próby naciągnięcia. Począwszy od opłat za kursy minibusami i tuk-tukami poprzez wciskanie nieprawdziwych informacji o zamkniętych obiektach muzealnych bądź świątyń celem objazdu po beznadziejnych sklepach po oszustwa w zorganizowanych przez biura lub agencje turystyczne wycieczkach i sprzedaży biletów. Jedynym rozsądnym wyjściem jest spokój. Ale i tak lubimy Tajlandię i Bangkok. Teraz stanowi on wrota do krajów ościennych, które bardziej nas przyciągają.

 

 

 

 

 

 

 


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u