Lądem do Chin – Małgorzata Maniecka

Małgorzata Maniecka

Dzień 3 – Baku, Azerbejdżan

poniedziałek, 18 lipca 2005 11:30

Moją podróż rozpoczęłam stosunkowo późno i z tego powodu musiałam nieco przyśpieszyć i zmodyfikować trasę, choć bardzo tego nie lubię- 27 sierpnia muszę dotrzeć do Chin. Pierwsza część podróży minęła mi w bardzo komfortowych warunkach. Byłam już wykończona załatwianiem formalności związanych z pracą w Chinach. Wsiadłam do pociągu relacji Warszawa – Kijów i jak padłam w czwartek wieczorem, to obudziłam się późnym porankiem w piątek- paszport podawałam chyba przez sen- nie pamiętam 🙂 Musiałam odreagować stres towarzyszący tego typu przedsięwzięciom.

Podroż minęła spokojnie, poznałam trochę nowych ludzi, jak to w podroży. Przed dworcem w Kijowie stoi kilkanaście kobiet oferujących nocleg od 100 Hr wzwyż, ale nie skorzystałam. Jakoś nie mogłam się zdecydować. Nie dawałam wiary temu, co opowiadały o kwaterach. Przed dworcem (jest tez i na dworcu) udało mi się znaleźć biuro pośrednictwa w wynajmowaniu kwater. Znaleźli dla mnie bardzo ładny pokój w luksusowej willi położonej w samym centrum miasta za 70 Hr – rzut beretem od stacji metra – Uniwersytet. W drugim pokoju mieszkał turysta z Niemiec, z którym wspólnie poszliśmy nad rzekę Dniepr (rejsy po 20 Hr za 1h 20 minut), wypiliśmy piwo- 4 Hr, a potem jeszcze pospacerowaliśmy po centrum.

Następnego dnia rano pojechałam zobaczyć Pieczarską Lawre, a potem już na dworzec. Stad odjeżdżają minibusy za 20 Hr (od str. południowej) na lotnisko. Jazda trwa tylko pół godziny – 30 km. Tu poznaję sympatyczną parę z Krakowa i wspólnie lecimy do Baku.

Oni na miejscu, tuż po wylądowaniu kupują bez żadnych problemów wizę za 40$, ja już w Warszawie załatwiłam tranzyt za 20$ na 3 dni. Z lotniska jedziemy lewą taksówka za 5$ (normalna chce 20$) od osoby do centrum miasta. Niestety polecany przez przewodnik hotel “Cyrk” jest zamknięty. Każemy się zawieść do hotelu “Genub” blisko morza, gdzie udaje nam się po zbiciu ceny, dostać pokój za 20$ dla 3 osób z łazienką, o dziwo jest nawet ciepła woda. Pokój pozostawia wiele do życzenia, ale ….. (jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma… 🙂 Wieczorem zwiedzamy promenadę nadmorską i stare miasto kończąc kolacją. W nocy jest tak duszno, ze nie można spać, a do tego gryzą nas pchły lub jakieś inne stworzonka. Upał i wilgotność dawała się we znaki.

Dzień spędzamy na wycieczce do zoroastrańskiej świątyni ognia w Suraxani (można jechać pociągiem podmiejskim lub marszrutką nr 84 ze stacji metra Narimanov), a potem jeszcze przejażdżka nad morze Kaspijskie. Krajobrazy jak w filmie “Przedwiośniu”, ale sterty walających się śmieci były już chyba z innego filmu 🙂 Turystów jak na lekarstwo. Prawie wszyscy mówią tu po rosyjsku, są mili i skorzy do pomocy. Ludzie marzą o powrocie sojuza , tak jak w pozostałych krajach np. Kirgizji czy Uzbekistanie.

Jedzenie, bez mała jak w Turcji. Ogólnie jest tanio.

Jutro jadę dalej do Iranu, moi znajomi pozostają w Azerbejdżanie i idą w góry. Mam już trochę zdjęć, ale postaram się je wysłać z Iranu.

Dzień 5 – Ardabil, Iran

środa, 20 lipca 2005 15:00

Wczoraj dotarłam nareszcie do wymarzonego Iranu, jestem tu już po raz czwarty, ale pierwszy raz jechałam od północy przez Astarę. Teraz mogę powiedzieć, że północny Iran a Azerbejdżan to jedno. Krajobrazy nad morzem kaspijskim przypominają trochę nasze Beskidy, tylko klimat jest inny. Upał i duchota.

Najpierw pojechałam z Baku do Lenkeren, prawie 300 km za 15 000M, a dalej marszrutką z bazaru (do bazaru taxi za 1$) do Astary – 4000M. Granica jest mała, wchodzi się do niej przez żelazna bramę (najpierw trzeba zapukać, aby otworzono)- poproszono mnie też o przeszmuglowanie paczki z butami. Było w niej 16 par. Zostałam zaopatrzona w pieniądze na łapówkę dla celników azerskich, o którą zresztą zaraz się upomnieli. Podobno właściciel sklepu z butami robi tak codziennie. Po stronie irańskiej od razu obstąpili mnie waluciarze i taksówkarze. Aby gdziekolwiek jechać dalej należy wyjechać za miasto taksówką – 10 000R Teraz jestem w Ardabil, mam tu zaprzyjaźnioną rodzinę. Dzisiaj jestem zaproszona na wesele, a jutro wybieram się ze znajomymi na KUH e SABALAN.

Dzień 8 – Ardabil, Iran

sobota, 23 lipca 2005 12:00

Już niestety wróciłam z gór. Chciałoby się zostać dłużej, ale rzeczywistość nie pozwala zostać z tyłu- trzeba gnać dalej.

Tam w górach, wśród nomadów (Ashayer) czuje się jak ryba w wodzie i dużo bym dała, aby móc spędzić z nimi więcej czasu. Mam jednak nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś zrealizować to marzenie.

Byłam ze znajomym z Ardabil już wysoko powyżej 3000m, mieliśmy trudności ze znalezieniem noclegu (nie mieliśmy namiotu ani śpiworów i nikt nie chciał nas przyjąć, a byliśmy we czwórkę, bo dołączyło do nas jeszcze 2 studentów z Teheranu, Irańczyków – też kochających góry). Kazano nam iść wyżej, i dobrze się stało, bo spotkaliśmy sympatycznego pasterza i jego rodzinę, którzy zaprosili nas do siebie.

Było już późno, zimno i zaczął padać deszcz. Pasterze spędzają w górach tylko lato a resztę roku w swojej rodzinnej wsi pod granicą azerską. Zimą jest tam ponoć tyle śniegu, że nie ma nikogo. Byli bardzo gościnni i bezinteresowni. Namiot przypomina jurtę, maja w niej wszystko. Od razu zarżnięto kurę, chcieli barana, ale się nie zgodziliśmy. Ugotowali abgusht – rodzaj gulaszu w zupie pomidorowej – oczywiście całe morze herbaty do tego i chleba własnego wypieku. W nocy psy (a było ich aż 7) ujadały niemiłosiernie i okazało się że był niedźwiedź. Gospodarz wstawali aż 3 razy, ja w ogóle nie mogłam spać. Było gorąco. Dali nam najlepsze kołdry z baraniej wełny własnego wyrobu. Oczywiście odwdzięczyłam się jakimiś drobiazgami.

Rano wyruszyliśmy dalej w góry, mając ciągle w kieszeniach kamienie, aby oganiać się od psów i choć bardzo je lubię, niestety nie dało się przejść i można było zostać pogryzionym. Kiedy doszliśmy do 4000m, załamała się pogoda i trzeba było wracać. Zejście w dół było tragiczne, nic nie jechało, szliśmy skrótami, i ciągła walka z psami wykańczała nas. Kiedy doszliśmy do wioski Sardadeh, moim jedynym pragnieniem była fajka i herbata i wtedy już dostałam ponownie skrzydeł. Pełno tu Irańczyków, był to bowiem piątek, dzień pikniku. Wszyscy świętują i pozostawiają masę śmieci – niestety.

Dzień 12 – Durud, Iran

środa, 27 lipca 2005 10:50

Po opuszczeniu Ardabil udałam się w podróż do prowincji Lorestan, znajdującej się w południowo-zachodniej części kraju. Najpierw autobusem do Tabriz, 216 km za 50000R, co trwało aż 5h. W Tabriz musiałam czekać 2h na dworcu i kiedy chciałam zapalić fajkę w czajkhane (herbaciarnia) w której byli sami faceci, zostałam wyproszona przez właściciela. Dodam, ze 2 lata wcześniej, byłam tam ze znajomymi i nie było żadnych problemów. Oto wolność dla kobiet, nawet tych z Zachodu (AZADI). Byłam wściekła i niepocieszona, wiec wzorem Irańczyków rozłożyłam się na trawie w cieniu i uzupełniałam notatki, aby jakoś spędzić ten czas do odjazdu autobusu. Miejsce w autobusie dostałam zaraz obok kierowcy, mogłam więc dobrze obserwować drogę i robić zdjęcia. Co chwilę ktoś dawał mi coś do zjedzenia a kierowca częstował herbatą. Podroż trwała około 16 h, było kilka postojów, cześć z nich to kontrole policyjne, których jest tu pełno. Późnym wieczorem był jeden na posiłek. Większość pasażerów miała swoja wałówkę. Ja wraz z 3 poznanymi oficerami jadłam kebeba z chlebem i jogurtem (mast, uwielbiam) popijając zam-zamem. Nad ranem znalazłam się na obrzeżach miasta- Khorram Abad (autobusy nie wjeżdżają do miast, jeśli nie kończą biegu) i zbiorowa taksówką udałam się na dworzec minibusów. Wcześniej jednak taksówkarz woził mnie po całym mieście szukając dworca, z którego odjeżdża minibus do Azni. Nie wiem w jakim celu. W końcu wylądowałam na odpowiednim dworcu i po godzinie siedziałam już w autobusie do Durud, a stąd pojechałam dalej do Azni. Ponieważ info zawarte w przewodniku LP jest bardzo skąpe musiałam w AZNI wsiąść w pociąg i wrócić się do Durud. Na szczęście miałam od razu połączenie i wszystko szło gładko i kosztowało niewiele. Czas miałam, więc wcale mnie to nie złościło. Widoki były wspaniale, Mt Osturam 4070 m, ciekawi ludzie…….. sama egzotyka.Na dworcu w DURUD konduktor poznał mnie z turystami z Teheranu, którzy jechali nad jezioro GAHAR, tak że wspólnie wynajęliśmy transport. Niestety przy wjeździe do parku okazało się, że muszę mieć zezwolenie z Teheranu, a LP znowu nic o tym nie pisze i mnie nie wpuszczono. Jednak “Park Rangers” zabrali mnie na pocieszenie w inne miejsce pociągiem (ojciec jednego z nich jest szefem stacji w DURUD). Jechaliśmy specjalnym wagonem służbowym, takim jak z książek J.Londona nad BISHEH WATERFALL oddalonym około 30 minut jazdy od DURUD. Mówiono mi, ze jest tam niebezpiecznie, a w szczególności dla samotnie podróżujących turystów. Wielu ludzi ma broń, są napady i niestety ochrona policji nie jest dostateczna. Wodospad jest piękny, lecz niestety wszechobecne śmieci tworzą makabryczne tło.

Na noc zostałam zaproszona do siostry jednego z Rangersów. Gościnność tych ludzi jest tak wielka, ze nie sposób tu opisać. Choć byłam niesamowicie zmęczona, to cały wieczór spędziliśmy na robieniu zdjęć, zapisywaniu ich na komputerze (jeden z synów był w jego posiadaniu), paleniu fajki, rozmowach. Potem przyszedł sąsiad z bronią i strojem Lori – mniejszości narodowej i od nowa zaczęły się zdjęcia. Prawie wszyscy maja tu kałasznikowa, a strój podobny jest do strojów kurdyjskich. Na broń maja zezwolenie. Żal było mi opuszczać tych gościnnych ludzi, lecz muszę jechać dalej. Aha, jeszcze jedno: bardzo przestrzegano mnie przed tym miastem, ze tu jest mnóstwo złodziei, czym jestem bardzo zdziwiona, bo Iran to taki bezpieczny kraj. Do tej pory nie spotkałam żadnych turystów.

Dzień 14 – Esfahan, Iran

piątek, 29 lipca 2005 17:40

Esfahan, i to już chyba po raz….. nie wiem który (jestem już czwarty raz w Iranie) niestety znalazłam się tu szybciej niż myślałam, a właściwie to wcale tego nie planowałam a wszystko przez policję, ale po kolei. Kiedy opuściłam gościnną rodzinkę w Durud udałam się ponownie do Khorram Abad, postanowiłam zwiedzić twierdzę Falak ol Atlak, nieco podobną do tej w Bam, ale nieco mniejsza, o 12 wieżach. Jest w świetnym stanie, ma już prawie 1700 lat. Znajduje się tu również muzeum antropologiczne, nawet całkiem niezłe. Wstęp 4000R, zniżka 2000R, ale kiedy pokazałam moja legitymacje ITIC usłyszałam „welcome to iran” i nie musiałam płacić nic. Było to bardzo mile zaskoczenie.Na górze poznałam sympatyczną rodzinkę, która zaprosiła mnie do swojego domu. W domu jako zwierzę domowe: kogut i kura, s…. po dywanach. Gospodarze byli aż do przesady mili i nadskakujący i postanowiłam, że będę trochę bardziej powściągliwa w przyjmowaniu zaproszeń. Zaczyna to być już męczące. Zwłaszcza, że nie można zrobić jednego ruchu, nie będąc obserwowanym. Chcieli mnie jeszcze obdarować prezentami, ale udało mi się im to jakoś wyperswadować (słabo mówili po angielsku). Gospodyni zapytała mnie co życzę sobie na kolacje, po czym nie zważając na życzenia moje i dzieci zrobiła obrzydliwe sandwicze z niesmacznymi parówkami i pomidorami. Do popicia była oryginalna coca cola i sprite!!!!!!. Dowiedziałam się o wodospadzie i mieszkających tam nomadach i chciałam to zobaczyć. Syn gospodarzy (21lat) bardzo chciał ze mną jechać, lecz rodzice go nie puścili. Zresztą, znając tutejsze obyczaje, poparłam ich, nie chcąc stwarzać problemów. Cały czas mnie jednak ostrzegali, że sama nie mogę jechać. Nie bardzo jednak rozumiałam o co im chodzi.

Następnego dnia pojechałam nad wodospad Absefid, w góry. Najpierw minibusem do DURUD -4500R, potem do AZNY-2000R,dalej do ALIGODARZ – 1500R. Tu dałam się nabrać, niestety, bo ktoś mi powiedział, że minibusy nie jeżdżą do wodospadu (75km) i trzeba jechać taxi. Zapłaciłam 100 000R = 11$. Okazało się, że minibus kosztuje 20 000R, trochę ponad 2$. Kierowca zaprosił mnie najpierw do domu, był obiad, przedstawienie mnie całej rodzinie, cały cyrk z tym związany, zdjęcia, skopiowanie ich na komputer (bo o dziwo był takowy) a potem podróż w góry, którą trwała około 2h. Zrobiłam mnóstwo zdjęć. Droga faktycznie częściowo jeszcze w budowie. Po drodze wsie i namioty nomadów (ASHAYER). Koło wodospadu okazało się, że nie bardzo mam gdzie spać, nie mam namiotu. Widziałam mnóstwo piknikujących rodzin i herbaciarni na wolnym powietrzu, tak, że gdzieś bym się tam ulokowała. Jednak wieczorem nadjechała policja, wylegitymowała mnie i stwierdziła ( przy pomocy moich rozmówek i kilku słów których się nauczyłam), że nie mogę tu zostać, bo jest to dla mnie w pojedynkę zbyt niebezpieczne. Co innego gdybym była w 2 lub 3 osoby. Mieszkańcy gór mają broń i mogłoby się to dla mnie źle skończyć. Tłumaczyłam, że chcę zostać w jakiejś wsi, ale to do nich nie docierało.

Byłam wściekła, ale może i powinnam im dziękować? Zabrali mnie służbowym autem, po drodze zatrzymywali się, abym mogła jeszcze popstrykać zdjęcia. Widoki były tak niesamowite, że nie mogłam się napatrzeć. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na komisariat, gdzie znowu nastąpiła prezentacja mojej osoby (czasami czuje się jak w zoo) i w końcu wylądowałam w jedynym w tej mieścinie zajeździe. Kiedy weszliśmy do środka, ja objuczona 2 plecakami (policjant nie kwapił się mi pomoc, oni tego nie znają) chyba 100 par oczu męskich skierowało wzrok na mnie. Akurat odbywało się wesele, cześć dla mężczyzn. Zostałam zaproszona, ale tym razem już odmówiłam. Nie chciałam ich krępować swoją obecnością. Zamknęłam się w pokoju, ale co chwilę ktoś pukał i czegoś chciał.

Impreza weselna skończyła się krótko po północy, tak że nic już nie zakłócało ciszy nocnej. Rano wsiadłam w autobus i po przejechaniu 240 km (12 000R) znalazłam się w Esfahan.

Dzień 16 – Kerman, Iran

niedziela, 31 lipca 2005 11:50

W Esfahanie zostaję tylko jedną noc w najczęściej odwiedzanym przez indywidualnych turystów hotelu Amir Kabir. Dormitorium – 30000R, dwójka 100 000R, jedynka – 120 000R. Można tu porozmawiać, wymienić informacje, wyprać ciuchy. Jest fax i internet – 1h= 8000R

Ponieważ jest piątek, czyli dzień wolny od pracy, mnóstwo rodzin, młodzieży, spaceruje po mieście a szczególnie po Emam Khomeini Square, po poszczególnych meczetach (wstępy 4000-5000R, to nie pomyłka) i wzdłuż rzeki po mostach, które najpiękniejsze są wieczorem, gdy są oświetlone. W rzece mnóstwo wody, a na niej rowery wodne! Gdy byłam tu 2 lata temu, koryto rzeki było wyschnięte.

Pod mostem Si o Se jest czjkhane-herbaciarnia, z jednej strony obsługiwani są tylko miejscowi a z drugiej turyści. Jestem, co chwile zaczepiana, ale próbuję nie reagować. W pewnym momencie podchodzi do mnie mała dziewczynka i bardzo dobrą angielszczyzną zaprasza, aby usiąść z nią, jej bratem i z jej rodzicami i porozmawiać. Nie chce jej odmawiać, widzę bowiem, jak bardzo jej zależy na tej konwersacji. Częstują mnie świetnie doprawionym jogurtem i chlebem, potem oczywiście chcą mnie zabrać na nocleg do siebie do domu, ale tłumaczę, że mam już zapłacony hotel i muszę wracać. Ojciec proponuje, że mnie odwiezie samochodem, który rzekomo jest zaparkowany w pobliżu. Po 10 minutach córka tłumaczy mi, że spacer po kolacji jest bardzo zdrowy, ja chce się już uwolnić, po kolejnych 10 min widzę, że mają już dosyć i pytają się, jak jeszcze daleko do hotelu. kiedy słyszą, że to aż 1 km, żegnają się pospiesznie, ja zresztą też mam już trochę dosyć tego towarzystwa. Takie rozmowy są interesujące na pierwsze15 minut.

W hotelu mam w pokoju 3 Japończyków i Francuza. Japończycy, jak zwykle robią straszny bałagan i bardzo głośno się zachowują. Niestety takie są “zalety” spania w dormitoriach ale za to są dużo tańsze.Wczoraj po południu kupiłam bilet na autobus z Esfahan ( VOLVO = 44000R-720km ) do Kerman na godz. 15. O 14.55 podjechał autobus, kierowca wziął kanister na wodę i oddalił się , wrócił po 15 minutach i usiadł na ławce. Chyba nie miałl zamiaru w ogóle jechać, lecz nie wiem dlaczego. Około 15.30 nadjechał autobus z Teheranu do Zahedanu przez Kerman i pasażerowie rzucili się do niego. Ja także. wtedy usłyszałam, że kobiet nie zabierają. A najchętniej pasażerów do stacji docelowej. Zaczęłam się kłócić, dobrze jednak, że jakiś facet siedzący na ławce obok, obserwujący całą scenę, a znający angielski wtrącił się do rozmowy i pomógł mi, dostać się do autobusu. Posadzono mnie obok młodej dziewczyny. W autobusie było wręcz chłodno i mało miejsca, a na nogi nie było podpórki. Po 3h był krótki postój na pustyni (była to droga na Yazd) ale tylko dla mężczyzn, kobietami nikt się tu nie przejmuje. Dopiero o 22ej zatrzymaliśmy się na kolacje, gdzie była normalna toaleta. A zresztą było już ciemno, wiec….. Około 2 w nocy wylądowałam w Kermanie, znowu na obrzeżach miasta i musiałam dojechać taksówką do guesthausu Reza (50000R=5Euro) Musiałam dzisiaj zreperować plecak, ponieważ miałam urwany pas nośny i po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć warsztat w którym reperuje się torby. Właściciel zrobił mi to super i nawet nie chciał pieniędzy. Potem udałam się do fryzjera, (byłam już zarośnięta) – damskiego (jest ścisły podział) i fryzjerka wręcz mnie oskubała = 30 000R, razem z depilacją brwi. Dobrze, że mam zakryta głowę, to nie widać, jak krotko jestem obcięta, a włosy na szczęście szybko mi odrosną. Sądziłam, że tu będzie lepiej niż w Pakistanie. W zeszłym roku byłam u fryzjera w Chinach i też nie byłam zadowolona. Ale to nie koniec nieszczęść. W czasie śniadania wypadła mi plomba i chyba będę musiała poszukać dentysty. Tego jeszcze w Azji nie przerabiałam. Za to wreszcie znalazłam Internet szybki jak błyskawica a ekran wpuszczony jest w pulpit, jest niżej niż klawiatura.

Dzisiaj jeszcze jadę do Bam, a potem już Zahedan.

Dzień 18 – Quetta, Pakistan

wtorek, 2 sierpnia 2005 21:00

Podróż z Kerman do Bam przebiegła szybko i bezproblemowo (200 km, 14500R, 2.5h autobusem Volvo) poza tym, że nie odjechaliśmy punktualnie, co byłoby tutaj chyba czymś nienormalnym. W Bam zainstalowałam się w AKBAR Tourist Guest Hous, albo w tym, co po nim pozostało (30000R za łóżko w dormitorium) i szybko pobiegłam obejrzeć ruiny twierdzy.

Po drodze jakiś facet podwiózł mnie motorem i zdążyłam jeszcze przed zamknięciem i zachodem słońca. Arg e Bam częściowo jest zachowane, a szczególnie jego górna część. Prace posuwają się powoli i prowadzone są przez Włochów. Na teren twierdzy może wejść każdy, bez żadnej opłaty. Niestety jest tylko jedna wyznaczona ścieżka prowadząca środkiem ruin. Po wyjściu z twierdzy stwierdziłam, że ten sam facet ciągle na mnie czeka, więc siadłam na jego motor i poprosiłam o podwiezienie do centrum. On chciał, abym jechała do niego do domu, ale nie dałam się namówić. Woził mnie po centrum, szukał kawiarenki internetowej i tak się rozglądał, że bałam się, że spowoduje wypadek. Zresztą oni wszyscy tutaj tak jeżdżą… Poprosiłam, aby się zatrzymał. Łaził jeszcze za mną po mieście i koniecznie chciał mi pokazać ten internet a ja próbowałam go zgubić, co nie było wcale łatwe. W końcu dał sobie spokój. Część miasta zawaliła się, ale życie toczy się dalej i główna ulica tętni życiem. Większość sklepów mieści się w kontenerach, lub też towary sprzedaje się bezpośrednio z plastiku rozłożonego na chodniku. Jest podobno duża pomoc z zagranicy i np. właściciel hotelu dostał dofinansowanie na jego odbudowę. Na razie jest tylko prymitywne pomieszczenie z kilkoma łóżkami i 2 toalety z prysznicami. Jeszcze późnym wieczorem w Bam, poszukując czajkhane i fajki wodnej, spotkałam starego człowieka, opowiedział mi o swojej tragedii: stracił w czasie trzęsienia ziemi całą rodzinę i od tej pory nie może spać ani normalnie funkcjonować. Przestrzegał mnie przed chodzeniem samej po nocy po Bam, twierdził, że to niebezpieczne i przywołał mi taksówkę, a faktycznie do hotelu było daleko. W grudniu 2003 w czasie trzęsienia ziemi zginęło 34 000 ludzi. Następnego dnia rano właściciel hotelu odwiózł mnie i 2 Japońców na szosę na przystanek autobusowy do Zahedanu. Dworzec zawalił się w czasie trzęsienia ziemi. Czekaliśmy około godziny, nim zabrał nas jakiś autobus. Odległość ponad 300km pokonaliśmy w 4h (bilet kosztował 14500R). Droga prowadziła przez pustynię, półpustynię i góry. W Zachedanie na dworcu autobusowym natychmiast otoczyła nas chmara taksówkarzy, ale my nie zważając na nich, udaliśmy się do budynku. Tu spotkałam wcześniej poznanych studentów z Polski i w piątkę (po wielu targach) pojechaliśmy taksówką do granicy (100km płacąc 25000R od osoby). Czwarta osoba z tyłu musiała co pewien czas chować się, gdy zbliżaliśmy się do punktów kontrolnych. Za miastem, na jezdni zaczął się “taniec” samochodów. Na wzajem się wyprzedzali, z każdej dowolnej strony, niektórzy zajeżdżali drogę innym w poprzek. Nasz kierowca, wcale się tym nie przejmował, gnał mimo niebezpieczeństwa wypadku. Zastanawialiśmy się, co to wszystko miało znaczyć. Granicę irańską przekroczyliśmy bardzo szybko (czynna jest do 17 lub 18) Pakistańscy pogranicznicy przyjęli nas bardzo serdecznie, wpisali nas do księgi (obowiązek dokładnej rejestracji, i tak jest co kawałek w tym kraju) pozwolili zrobić zdjęcia, nawet poczęstowali herbatą z mlekiem i cukrem. Na granicy musiałam wymienić pozostałe Riale i dolary, ale można też w miasteczku Taftan, gdzie jest kilku cingciaży. (10 000R= 55 Rupii, 1$ = 53-56R). Dużo lepszą cenę można uzyskać w Quettcie. Za 1Euro dostałam dzisiaj prawie 73 Rupie. Ponieważ autobusy do Quetty odjeżdżają dopiero po południu (250 R, 650 km) poszliśmy coś zjeść, wzbudzając niemałą sensację w miasteczku. Przyglądano nam się na każdym kroku, a kiedy wyciągnęłam aparat, to każdy chciał być w obiektywie. Załadowywanie autobusu trwało bardzo długo i dopiero o 19ej wyruszyliśmy w drogę. Wcześniej powiedziano nam, że odjazd nastąpi o 16ej. Mimo późnej pory było bardzo gorąco i duszno. Droga cały czas prowadziła przez pustynię (Beludżystan). Po godzinie zatrzymaliśmy się na modlitwę (pobiegli wszyscy z wyjątkiem nas i Japońców) a po kilku był postój na posiłek. W środku nocy popsuło się koło i pasażerowie wylegli na zewnątrz i poukładali się na asfalcie. Naprawa trwała ponad godzinę. Kierowca i jego pomocnicy cały czas walili młotkiem w łożysko. Czy chcieli go w ten sposób naprawić? Co jakiś czas przejeżdżał autobus, zatrzymywał się na chwilkę, pozdrawiał i odjeżdżał. Dopiero następnego dnia po 13ej dotarliśmy do celu. Bajecznie kolorowym autobusem miejskim podjechaliśmy do hotelu MUSLIM 100R za lóżko w pokoju 5 osobowym z łazienka. Samo miasto i jego mieszkańcy są niezwykle kolorowe i egzotyczne. Ciągle nas pozdrawiają “Hallo Mister, how are you”, również do mnie, prawie wszyscy mówią tu po angielsku. Ciągłe raczymy się sokiem z granatów, mango i trzciny cukrowej, po prostu pycha, nie mówiąc już o specjałach kuchni pakistańskiej. Kończę już dzisiejszą relację i lecę jeszcze na somosę i soczek.

Dzień 20 – Rawalpindi, Pakistan

czwartek, 4 sierpnia 2005 22:00

Następnego dnia rano opuszczamy hotel i udajemy się na dworzec aby kupić bilety do Lahore. Najpierw musimy załatwić sobie zniżki na kolej, dla studentów na ISIC-50% a dla obcokrajowców i nauczycieli-ITIC-25% tylko, ale dobre i to. Pakistan i tak jest tanim krajem w stosunku do Iranu, nie mówiąc już o Turcji. Załatwienie bumagi trwa niecałe 20 minut (biuro wygląda jak z innej epoki). Kiedy wracamy na dworzec i chcemy kupić bilet, odsyłają nas od Iwana do Pogana, aż w końcu udaje nam się dostać upragnione bilety w 1 klasie, bez air condition, ale z wiatrakiem i WC w przedziale dla 6 osób. Łóżka są brudne i zakurzone, oczywiście bez pościeli i cały pociąg jest niesamowicie zakurzony. Podróż do Lahore trwa 25.5h i ja placę za bilet 800R, a Tomek z Krzyśkiem po 550R. Prawie calą drogę śpimy, upał jest niesamowity i pot leje się po całym ciele. Spijamy niesamowite ilości wody. Pociąg zatrzymuje się dosyć często i na każdej stacji jest mnóstwo straganów z jedzeniem, ale przy tej temperaturze nie chcę się jeść. Po kilku godzinach jesteśmy już brudni i skapani we własnym pocie. Za oknem miasta, slumsy i wsie tonące w cuchnących śmieciach i kąpiące się w bajorach bawoły. Czuje się, jakbym była w Indiach. W południe przybywamy do celu. Ja jednak postanawiam pojechać tym samym pociągiem dalej do Rawalpindi. Krzysiek z Tomkiem jadą zaraz dalej do Indii a ja byłam w tym mieście 2 lata temu. Tu w Lahore więc rozstajemy się. Przenoszę się do klasy ekonomicznej i dopłacam 165R za odcinek Lahore-Rawalpindi, już bez zniżki, bo ta trzeba by znowu załatwiać w oddzielnym biurze. Podróż trwa jeszcze 5h i schodzi mi na rozmowach z tubylcami. Krajobraz zmienia się, z doliny Indusu, pól ryżowych, wjeżdżamy w lekko górzysty teren i robi się odrobinę chłodniej. Na miejscu kieruje się do dzielnicy tanich hoteli (koło dworca) do hotelu Al AZAM. Recepcjonista dziwi się dlaczego jestem taka ukurzona i skąd przyjechałam. Pewnie, nie przypuszczał, że ichniejsze pociągi są takie “czyściutkie”. Dostaję pokój bez okna, ale za to cichy z łazienką 100R, standard wiadomo jaki. Wieczór spędzam na bazarze a potem internet. Jutro wybieram się na zwiedzanie miasta. Poprzednio zapomniałam dopisać, że granica pakistańska w Taftanie czynna jest 24h.

Dzień 25 – Gilgit, Pakistan

wtorek, 9 sierpnia 2005 20:00

Chyba mam dobrego Anioła Stróża, bo o mały włos nie byłoby już żadnej relacji. No, ale po kolei.

Po zwiedzeniu Rawalpindi, Islamabadu i Taxila w trybie przyspieszonym (tu nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego) wyruszyłam w podroż po KKH (560 km = 680Rs do Jaglot, około 60 km przed Gilgit.

Podroż trwała ponad 15h, a kierowca jechał tak ostro, co chwilę hamował a potem dodawał gazu tak, że co chwila spadałam z siedzenia. Na dodatek miałam problemy, które ma tu prawie każdy turysta (zresztą nie tylko ja, również para Włochów, z którymi jechałam).

Późno w nocy przyjechaliśmy do Jaglot i musieliśmy tu zanocować. To co znaleźliśmy przy jakiejś “restauracji” nie można by nazwać hotelem, ale można było sądzić, że da się przespać i jako tako obmyć w toalecie. Byliśmy potwornie zmęczeni. Pełna nadziei położyłam się na łóżku, lecz dochodząca głośna muzyka i robactwo nie pozwalało mi usnąć. Na szczęście po pewnym czasie wysiadł generator i był spokój jeśli chodzi o muzykę, natomiast z insektami nie dałam sobie rady i do rana prawie nie zmrużyłam oka.

Wczesnym rankiem wpadł właściciel restauracji i zaczął nas poganiać i krzyczeć, że jeep, który miał nas zabrać do Astor Valley w okolice Nanga Parbat, już na nas czeka. Potem się okazało, że to my jeszcze czekaliśmy, aż uzbiera się komplet pasażerów, ale w międzyczasie zjedliśmy śniadanie (chapatti i milk tea). Podroż doliną Astor, wzdłuż rzeki Astor nie trwała jednak długo, bo po godzinie okazało się, że dalej nie ma drogi, bowiem jest dopiero w budowie i trzeba dalej iść na piechotę. Szliśmy cały czas pod górę z innymi pasażerami, na szczęście, kiedy nagle zrobiło się tak stromo, że chyba tylko kozy i miejscowi mogą dać sobie rade. Nie wiedziałam jak się poruszać, mając 2 plecaki: duży i podręczny. Wtedy ktoś zabrał ode mnie bagaż, a drugi przeprowadził mnie przez najbardziej stromy odcinek trasy. Prawie biegliśmy, ziemia usuwała nam się spod nóg, nie wiem jak nadążałam za moim wybawcą, suknia (strój pakistański) plątała mi się pod nogami, a w dole widziałam tylko kamienie i rzekę. Nawet nie jestem w stanie sobie odtworzyć teraz tego odcinka. Gdybym wiedziała w co się ładuję, pewnie bym zawróciła, bo jak się przekonałam dzisiaj, istnieje druga droga okrężna, dla jeepów, wprawdzie bardzo długa i położona na wys. 4700m, ale może i bezpieczniejsza. Potem wsiedliśmy do jeepa i pojechaliśmy do Astor, gdzie znowu nastąpiła przesiadka. Przed nami były następne 20km, gdy ponownie w połowie drogi okazało się, że lawina z kamieni zasypała drogę. Tym razem tylko mały odcinek przeszliśmy na piechotę, grzęznąc po kolana w błocie i znowu jakimś cudem czekał na nas jeep, który już bez przeszkód dowiózł nas do Tarashing (2800 m). Za cały odcinek zapłaciliśmy po 150RS.

Tu przywitał nas niestety deszcz i właściwie padało cały czas z małymi przerwami. Zatrzymaliśmy się w hotelu N.Parbat.Następny dzień spędziłam na trekkingu do Ruppal, wsi oddalonej o kilka km i miałam w planie dalszą wycieczkę, lecz niestety trzeba wynająć przewodnika. Indywidualne przejście do bazy pod Nanga Parbat jest zabronione. Zresztą wszędzie jest pełno checkpointów, i wszyscy turyści są pod kontrolą. Cale Gilgit jest obstawione wojskiem, zimą były wśród miejscowych zamieszki. Teraz jest spokojnie.

Dzień 29 – Gilgit, Pakistan

sobota, 13 sierpnia 2005 10:40

Znowu jestem w Gilgit. Miałam problemy z internetem, który działa tu bardzo wolno (40RS) albo w ogóle nie działa, bo jest tylko jeden operator. W końcu znalazłam kawiarenkę koło NBP, najszybszą w mieście. 1godzina kosztuje 40RS, a o tej w hotelu Madina Guest House można zapomnieć, choć wielu turystów z niej korzysta. Są też inne, nawet po 15 Rs za 1h (po 22ej), ale to w ogóle nie działa.

Przez dwa dni przebywałam w dolinie Bagrot, oddalonej o około 50 km od Gilgit. Właściwie nikt tam nie jeździ. Byłam drugą turystką w tym sezonie, wszyscy jadą dalej, do Karimabad, pod Nanga Parbat, itd. Z doliny rozciąga się widok na Rakaposhi (7790m) i Diran Peak (7270m). We wsi Chirah jest tylko jeden hotel, zbudowany w 1998 roku, ale świeci pustkami i niszczeje niestety. Są tu dwa domki campingowe, po 2 lóżka i mnóstwo miejsca na namioty, WC z prysznicami. Zapłaciłam tylko 100RS za nocleg, oficjalnie 300Rs. Zarządza nim młody chłopak, z którym wybrałam się na pastwiska położone pod Nagar Peak. Z ostatniej wsi, Sat szliśmy 2 h, przekraczając liczne potoki i będąc po drodze goszczonym przez miejscową ludność. Pastwiska położone są powyżej lodowca, chyba było więcej jak 3000m, i ludzie spędzają tam 5 miesięcy ze swoim bydłem. Piliśmy herbatę z mlekiem z solą i cukrem, jedliśmy gorące chapatti z masłem (ghee), popijając lassi (rodzaj jogurtu), które lasowało się w wyprawionych skórach z barana. Ludzie mieszkają w chatach z kamienia, z paleniskiem po środku i otworem w dachu na dym. W środku jest bardzo ciemno a rój much obsiadał wszystko i wszystkich. Ludzie używają też kory z drzew jako talerzy i ściereczek do przenoszenia gorących garnków. Oczywiście brud króluje wszędzie, ale tym nie należy się przejmować. Gościnność tych ludzi jest niesamowita i takiej już na pewno nie znajdzie się w Europie. Zrobiłam tu trochę zdjęć, które umieszczę już po przyjezdne na miejsce do Chin na swojej stronie. Tu nie mam warunków na ich przesyłanie. Po południu pogoda trochę się popsuła i w deszczu schodziliśmy w dół. Ogólnie jest ciepło i słonecznie. Niestety nie spotkałam żadnych Polaków, a szkoda. Chętnie porozmawiałabym po polsku. Obsługa hotelu dziwi się, że Polacy nie przyjeżdżają, jest natomiast sporo Koreańców, Niemców, Francuzów i innych nacji. Teraz idę przedłużyć wizę, ponoć jest darmowa, i można ją dostać w ciągu 1 godziny, moja bowiem kończy mi się już jutro, a z pewnych względów muszę zostać w Pakistanie jeszcze kilka dni.

Dzień 30 – Gilgit, Pakistan

niedziela, 14 sierpnia 2005 19:00

A więc nie udało mi się wczoraj dostać wizy z powodu nieobecności naczelnika policji. Wcześnie rano były jakieś potyczki, zginęło kilkoro ludzi i cała policja została postawiona na nogi, również i wojsko, którego jest cała masa w mieście i okolicy. Zastępca poinformował mnie, ze niestety nie może mi podpisać wizy, wiec musiałam zostać w Gilgit do poniedziałku. Byłam wściekła, ale nic nie mogłam na to poradzić. Oczywiście mogłam spróbować zostać bez wizy (tak jak to już uczyniłam 2 razy w Iranie), ale tym razem stwierdziłam, ze to nie ma sensu. Najpierw z nerwów poszłam się najeść: sabzi czyli warzywa, najczęściej podają okrę lub szpinak z kartoflami na ostro, popiłam to sokiem z mango i poszłam do hotelu spać. Późnym popołudniem namówiłam jakiegoś Włocha na wspólną wycieczkę za miasto, aby zobaczyć wykutego w skale Buddę (VIIw). Mięliśmy spore kłopoty ze znalezieniem transportu, było już po 7ej, a w związku z porannymi zamieszkami nikt z hotelowych guidów nie chciał się ruszyć. Straszono nas nawet Al Kaidą (podobno jest w okolicy) ale w końcu jakiś kierowca jeepa i jego pomocnicy a było ich 2, zgodzili się nas zawieźć za 100Rs od łebka, drogą okrężną przez góry (zamiast 7km było 14km) na miejsce i nawet nas zaprowadzili do celu. Po drodze zaliczyliśmy kilka wsi, obejrzeliśmy sianokosy i dotarliśmy do miejsca w którym jest wykuty Budda, ledwo zresztą widoczny. Sami pewnie byśmy tam nie trafili. Wracaliśmy już po ciemku, co kawałek checkpoint, ale nikt nie sprawdzał paszportów, zresztą tylko miejscowi są kontrolowani. Kierowca odstawił nas pod sam hotel. Na dzisiejszy dzień zaplanowałam wycieczkę do doliny Naltar i miał mi towarzyszyć też ten sam Włoch oraz babka z Francji. Rano, po długich poszukiwaniach okazało się, że nie ma transportu (jeżdżą tam tylko jeepy) wróciliśmy wiec do hotelu. Francuzka pojechała dalej w swoją stronę, tak jak to miała w planie pierwotnie, a Włoch do Rawalpindi. Ja poszłam zobaczyć paradę wojskową, bo dzisiaj jest akurat Święto Niepodległości w Pakistanie. Mimo tego wiele sklepów jest otwartych a na wsiach ludzie normalnie pracują w polu jak co dzien. Samochody i rowery przystrojone flagami pakistańskimi. Nagle ktoś z obsługi hotelu odnalazł mnie i poinformował, że mogę jechać gratis do doliny Naltar z jakimś facetem, który ma tam cos do załatwienia i dziś jeszcze wróci. Tak, że dzień został uratowany. Zaliczyłam kolejną dolinę, podobną zresztą do dolin alpejskich a na koniec przejechałam się jeepem po pakistańskich drogach. Jeep wprawdzie był trochę zdezelowany, kupiony po II wojnie światowej, (jeszcze przez jego dziadka) po remoncie, bez pierwszego biegu, ale na górskich drogach szedł jak rakieta. Kierowca, również właściciel hotelu w Gilgit zaprosił mnie również na dinner wieczorem do swojego hotelu. Ciekawe co to będzie za jedzenie.

Dzień 34 – Kaszgar, Chiny

czwartek, 18 sierpnia 2005 23:00

Przedłużenie wizy udało się załatwić bezproblemowo w poniedziałek rano i za darmo. Musiałam poczekać wraz z innymi turystami 3h, bowiem naczelnik był czymś bardzo zajęty i nie mógł podpisać wiz. Potem poprosili nas do swojego gabinetu i każdego z osobna pytał jak się mu podoba Pakistan i co ma w planie zwiedzać itd. Potem udałam się na dworzec autobusowy, aby znaleźć transport na północ kraju.

O 14ej wsiadłam w minibusa i udałam się w podroż po KKH (170Rs, 200km) do Sost, ostatniej wsi przed granicą chińską. Podróż trwała sześć godzin i już po pierwszej godzinie złapaliśmy gumę. Kierowca jednak bardzo sprawnie zmienił koło. Dosyć często zatrzymywaliśmy się, aby coś załadować na dach i zabrać dodatkowych pasażerów. W Aliabad, koło Karimabadu był dłuższy postój na posiłek i reperację koła. Podroż trwała do 20ej. Sost to straszna dziura, jest tu kilka hoteli, garkuchni, straganów i sklepów. Mnóstwo też chińskiego towaru. Można wymienić $ na yuany, 1$-7.5Y i 1$-59Rs. Zanocowałam w hotelu Badakhshan, 100Rs za łóżko, dzieląc obskurny pokój z Koreańczykiem, który następnego dnia jechał do Chin. Ja postanowiłam zostać tu jeden dzień, aby zwiedzić okolicę i stary Sost. Wędrując, spotkałam po drodze kierowców ciężarówek, którzy zaprosili mnie na herbatę i posiłek (smażone cebule z pomidorami i jajkami z garam masala i gorące chapatti). Siedzą tu już 3 dni i czekają na towar z Chin. Nudzą się niesamowicie, kursujac raz w tygodniu miedzy Sost a Rawalpindi. Po południu rozpadał się deszcz, musiałam więc schować się w hotelu. Jeszcze tego samego dnia rano kupiłam sobie bilet do Tashkurgan (Chiny) 1380Rs i poprosiłam o dobre miejsce, czyli z prawej strony autobusu. Odprawa celna następuje już na dworcu, celnicy pobieżnie sprawdzają bagaże, po załadowaniu pasażerów i bagaży (również rowerów, odcinek Sost – Tashkurgan nie możliwy do przejechania dla rowerzystów, ze względów bezpieczeństwa, podobno). Autobus odjeżdża około 10ej, ale po kilkuset metrach jest odprawa paszportowa i znowu trzeba wysiąść. To już ostatnie pożegnanie Pakistanu. Po 2h dojeżdżamy do Parku Narodowego Khunjerab, gdzie każdy turysta musi uiścić opłatę w wysokości 4$, miejscowi tylko 20Rs. Mam okazje zobaczyć tu małego leoparda śnieżnego, którego matkę zabili kłusownicy. Na przełęczy Khundjerab (4700m) zatrzymujemy się tylko na chwilkę, tak że w biegu robię zdjęcia. Po stronie chińskiej (tu już jest granica) wsiada do autobusu żołnierz i już cały czas jedzie z nami, chyba jako szpieg. Widoki są niesamowite, ale nie ma czasu na zatrzymywanie się, żołnierz cały czas nas pogania, a droga jest fatalna, jedziemy tylko z prędkością 10-20km/h. Dopiero w Tashkurganie jest odprawa paszportowa i celna. Tutaj nocuję wraz z 3 pozostałymi turystami w hotelu Traffic (10Y za łóżko), hotel prymitywny, bez łazienki. Jest strasznie zimno, nic dziwnego, jesteśmy na wysokości 3000m. Są problemy z wymianą pieniędzy, właściciel hotelu proponuje bardzo zły kurs, za 1$-7.5Y. Muszę jednak wymienić trochę pieniędzy, nie mam wyjścia. Wieczorem idziemy coś zjeść do tej samej restauracji w której byłam w zeszłym roku. Następnego dnia rano kupujemy bilety do Kaszgaru (62Y) i po 6h uciążliwej jazdy przez góry po wertepach w pyle i kurzu ląduję w hotelu Seman (15Y łóżko w dormitorium). Tutaj, ku mojej uciesze spotykam kilkoro wcześniej poznanych turystów oraz Polaków z Krakowa. Jutro niestety jadę dalej na wschód, najpierw do Urumczi autobusem sypialnym (185Y). Podróż będzie trwała 31h.

Dzień 36 – Urumchi, Chiny

sobota, 20 sierpnia 2005 19:00

Dzisiaj rano, po 26h znalazłam się w Urumczi, stolicy Xinjiangu. Podróż autobusem sypialnym (1500km-185Y) nawet nie była taka uciążliwa. Autobus był nowy, pościel w miarę czysta, kierowca znał nawet rosyjski. Widoki za oknem przecudne, góry i pustynia na przemian, a w nocy zaczęła się straszna ulewa. Chciałam jechać pociągiem, ale zdobycie biletu okazało się wręcz niemożliwe, nawet agencje w hotelu Seman w Kaszgarze, nie były w stanie nic załatwić w tak krótkim terminie.

Chciałam od razu udać się do Lanzou, ale autobusy nie kursują, a bilet na pociąg dostałam dopiero na jutro (hard seat 215Y). Dworzec kolejowy jest imponujący, mnóstwo ludzi, lecz kiedy zobaczyłam tłumy podróżnych to się załamałam. Nikt nie mówi po angielsku. Kolejki do kas kłębiły się aż do wyjścia a policjanci pilnowali porządku i bili oczkujących po plecach. Wtedy podeszłam do jednego z nich i poprosiłam o pomoc. O dziwo zrozumiał mnie i zaprowadził przez tłum do okienka, gdzie w ciągu minuty dostałam bilet na jutrzejszy dzien. Niestety tylko miejsce siedzące a podroż będzie trwała półtorej doby. Niedaleko dworca odnalazłam hotel w którym nocowałam w ubiegłym roku (hotel Xinjiang). Chcieli 60Y za jedynkę, ale na szczęście spotkałam jakiegoś turystę (Amerykanin) i dostaliśmy dwójkę za ta samą cenę, oczywiście bez łazienki. Jeszcze w zeszłym roku były sale zbiorowe, ale zostały polikwidowane. Internet tutaj kosztuje 2Y czyli 1/4$, można siedzieć wiec do woli. Kawiarenka ma 100 komputerów i prawie wszyscy w cos grają albo siedzą na czacie. Hałas jest nieziemski, zarówno tu jak i na ulicy, ale z tym już będę się musiała pogodzić.

Dzień 39 – Lanzou, Chiny

wtorek, 23 sierpnia 2005 11:30

Poszłam na dworzec w Urumczi dużo za wcześnie, bo myślałam, że będzie można wsiąść do podstawionego pociągu w miarę wcześniej. Okazało się jednak, ze dopiero pół godziny przed odjazdem pociągu otworzono bramki i pasażerowie mogli zejść na peron.

Dworzec jest przeogromny i posiada kilka poczekalni. Cześć płatna, 5Y. Przy wejściu bagaże są prześwietlane. Wcześniej wszyscy byli pozamykani w sektorach (bez mała jak bydło) i każdy sektor był otwierany co kilka minut, tak że nikt się nie tłoczył. Zresztą, jak się potem okazało, miejsca były numerowane, więc nie było takiej potrzeby. Miejsca, mimo nazwy “twarde siedzenia” były wyścielane, ale nie rozkładane, więc przy ponad 25h podroży mało wygodne. Oczywiście toalety na początku były czyste, ale po kilku godzinach nie nadawały się do użytku, a w umywalkach brak było wody. Wrzątek był dostępny na okrągło. Większość pasażerów cały czas jadła, a obsługa pociągu wynosiła sterty śmieci.

Bilety kontrolowano kilkakrotnie a raz nawet, na krótko przed przyjazdem do Lanzou odbyła się dokładna kontrola dokumentów (policjanci z laptopem). W pociągu, w środku składu był też wagon restauracyjny, a obsługa cały czas chodziła z wózkiem i sprzedawała napoje, słodycze, chipsy i gorące dania a nawet płyty z muzyką. Oczywiście na każdej stacji można było zaopatrzyć się w coś do zjedzenia. O spaniu na podłodze raczej nie ma mowy, wiec jeśli ktoś coś takiego planuje, to musi zrezygnować, w takim pociągu nie ma miejsca. Pod koniec podroży konduktorzy zaczęli dokładnie sprzątać pociąg i wszyscy stawiali swoje brudne bagaże z podłogi na czystych siedzeniach. Do samego miasta wjeżdżaliśmy ponad pół godziny. Jest to moloch liczący ponad 3 miliony ludności.

Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie ma się czego obawiać. Ludzie są bardzo mili, zawsze znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku, a poza tym cały czas w wagonach jest policja.Na przeciwko dworca jest hotel Dasha (nocowałam w nim 4 lata temu, teraz jest po remoncie), od razu z dworca udałam się do niego, aby zdążyć przed całym tłumem. Okazało się, ze nocleg w pokoju 3 os. kosztuje aż 60Y, poprosiłam o coś tańszego i po kilku tel. dostałam jedynkę za 40Y (1$=8Y dla przypomnienia). Kiedy wjechałam na 21 piętro okazało się, że to pokój do gry w szachy i karty i jeszcze jest nie gotowy, więc muszę zaczekać. A łazienki wspólne na 4 i 5 piętrze! Pokojówki zaczęły urządzać mi pokój (wnosić łóżko i TV) a ja poszłam z poznaną Amerykanką na dworzec po bilet. Ponieważ jadę do Guilin i mam się tam stawić w sobotę (do pracy) chciałam kupić bilet na cały odcinek. Jednak jest to nie możliwe. Wydaje się, że całe Chiny podróżują. Jadę więc etapami, teraz do Chengdu, znowu miejsce siedzące, za 140Y, podroż będzie trwała 20H. Tym razem chciałam wsiąść kuszetkę, ale też takowych już brak. Jakąś Koreanka chciała bilet to Szanghaju, ale to też było niemożliwe. Kasjerka poradziła jej i mnie, aby lecieć samolotem, ale o tym doskonale wiem. A kiedy chciałam wymienić pieniądze w Bank of China, okazało się, że mogę to uczynić dopiero po południu, bo teraz jest przerwa obiadowa. Będę się musiała dobrze sprężyć, aby zdążyć na pociąg. Dla zainteresowanych: kawiarenka internetowa jest obok wejścia do hotelu: po prawej stronie na 2 piętrze.

Podaję kilka cen dla zainteresowanych w Chinach:

woda mineralna 1.5l – 5-6Y, herbatniki 2-4Y, papier toaletowy-1Y, napój pomarańczowy lub inny (kolorowy, mała butelka)-3Y, papierosy od 3Y wzwyż za paczkę, piwo-2.5Y, lody od 1Y, chleb ujgurski-1Y, gorące kartofle słodkie 1kg-5Y, 1kg winogron -5Y, brzoskwinie – 3Y, makaron na zimno z ostrym sosem-3Y, lagman z mięsem i warzywami – 8Y, słonecznik paczka-1Y

Dzień 43 – Guilin, Chiny

sobota, 27 sierpnia 2005 12:00

Chciałam napisać z Chengdu, lecz niestety nie mogłam dostać się na TRAVELBIT. Po 23 godzinach podroży (hard seat) z Lanzou do Chengdu zatrzymałam się w Sim’s Cosy Guesthouse. ( simscozygh@yahoo.co.jp ). Nie ma go w przewodniku, jest jednak godny polecenia, prowadzi go para koreańsko-japońska. Hotelik jest bardzo czysty, łóżko w pokoju 4 osobowym kosztuje 12 lub 25Y, są też droższe pokoje. Na korytarzach woda do picia, zimna i wrzątek, pojemniki na śmieci (segregacja), prysznice z gorącą wodą, wypożyczalnia rowerów, biuro podroży, rezerwacja biletów na samolot, pociąg i autobus, sala telewizyjna, pralki, restauracja (bardzo dobre jedzenie) i bar oraz internet (5Y za 1H). Niedaleko jest jednak kawiarenka za 2Y i duży supermarket, przed którym zatrzymuje się autobus nr 80 którym można dojechać tutaj z dworca kolejowego.

Samo miasto, mimo, że tak duże, nie robi wrażenia przytłaczającego. Cały czas spowite lekką mgiełką. Komunikacja autobusowa jest doskonała i bilet kosztuje na autobus 1Y, płatne jak wszędzie przy wejściu. Jeszcze na stacji kolejowej kieruje się do kas, aby kupić sobie bilet na następny dzień do Guilin na pociąg. Znowu tłumy koczujących podróżnych przed dworcem. Siedzą i śpią na gazetach, jędzą, piją i palą. Przed kasami potężne kolejki ale od razu idę do policjanta i jakie jest moje zdziwienie, kiedy okazuje się, że mówi po angielsku. Prowadzi mnie do kasy i tu pani mówi, że nie ma miejsc w pociągu do Guilin, ale są do Liuzhou, a to już nie daleko, kupuję więc kuszetkę (335Y środkowe łóżko). Następnego dnia rano odjeżdżam do Liuzhou, podróż będzie trwała 31h. Tym razem jadę w komfortowych warunkach. Jest dużo czyściej, chłodniej, nie ma kolejek do WC, które też są czyste, no i mogę się wyciągnąć. Mam miłych współtowarzyszy podroży, z którymi rozmawiam za pomocą rozmówek. Ciągle mnie czymś częstują. Za oknem góry, tarasy ryżowe, rzeka Jangcy, wsie i miasteczka, miasto Chongging, a potem porośnięte wapienne góry i pracujący na polach ludzie. Mimo, ze podróż jest długa, nie sposób jest się nudzić. Obsługa pociągu ciągłe sprząta sterty śmieci i zamiata podłogę, a pasażerowie niezmordowanie grają w karty. Punktualnie o 16.20 przybywamy na miejsce i kiedy zastanawiam się jak dojść na dworzec autobusowy spotyka mnie miła niespodzianka. Przed dworcem kolejowym czeka na pasażerów nowoczesny autobus do Guilin (45Y=155km). Jedziemy nowoczesną autostradą około 3h, podroż trwa tak długo, bowiem wyjazdy i wjazdy z miast trwają prawie zawsze około pół godziny.W Guilin zatrzymuje się w jakimś hotelu (nazwa w języku chińskim 40Y w pokoju 2 os.) z łazienką i TV. Dopiero dzisiaj dotarłam do kawiarenki internetowej (w pobliżu dworca rzekomo brak), która jest w centrum (na przeciwko KFC) dojazd autobusem nr 100, piętrowym, bez dachu, i cieszę się ostatnim dniem mojej wolności przed spotkaniem z przedstawicielką mojego miejsca pracy. Centrum jest bardzo nowoczesne, czyste, wprost kipi od sklepów, restauracji i wieżowców, reklam i nagabujących sprzedawców. Wieczorem mnóstwo straganów z owocami, szaszłykami, żabami, pisklętami, skrzydełkami kurzymi, ślimakami etc. i gorącymi kasztanami.

Dzień 44 – Guilin, Chiny

niedziela, 28 sierpnia 2005 18:00

Sprawdziłam też hotel Dasha, polecany przez LP, jest dosyć daleko od dworca kolejowego, ponad 1km, pokój obskurny, bez łazienki – 40Y. Natomiast między dworcem kolejowym a autobusowym jest mnóstwo hoteli, gdzie można znaleźć coś taniego. Najlepsze i najtańsze jedzenie jest w garkuchniach na terenie dworca autobusowego i już za 5Y można najeść się do syta. Wieczorem przed dworcem kolejowym odbywają się tańce przy marszowej muzyce. Uczestniczy w nich sporo ludzi, nawet matki z dziećmi na rękach. Dziś, mimo niedzieli wszystkie sklepy i banki są pootwierane. Ciuchy są bardzo tanie, podkoszulki już od 3Y, spodnie od 10Y. Ruch na ulicach jak w tygodniu. Siedzę teraz w kawiarence internetowej w której jest 200 komputerów a 1h kosztuje 1.5Y. Jestem już “prawie” na miejscu. Spotkałam się z przedstawicielką szkoły w której mam uczyć, ale jeszcze jutro mam mieć badania lekarskie tu w Guilin i dopiero po tym pojedziemy do ostatecznego miejsca docelowego. Zastanawiałam się, czy mam dalej kontynuować ten wątek, bowiem nie będzie to już podroż. Prószę zatem o Wasze zdania.

Dzień 46 – Hezhou City, Chiny

wtorek, 30 sierpnia 2005 14:00

W niedzielę w Guilin doszło do spotkania z przedstawicielką szkoły w której mam pracować. Poszłyśmy do dobrego hotelu, za który oczywiście już płaci szkoła. Myślałam, że popołudnie spędzimy razem, ona natomiast położyła się spać, a potem poszła na spotkanie z koleżanką. Wieczorem odebrała z dworca młodego Anglika, który też przyjechał tu do pracy.

W poniedziałek rano pojechałyśmy do prywatnej kliniki taksówką na badania lekarskie. Za badania musiałam sama zapłacić prawie 300Y, czyli około 40$, te z Polski okazały się być nie ważne. Zrobiono mi RTG płuc, badanie krwi, wzroku, ogólne badanie, USG wątroby i żołądka, a wyniki mają być w piątek. Potem poszłyśmy na śniadanie, zimne kluchy z jakimś mięsnym ścierwem, polane niby zupą i powrót do hotelu. Anglik, sympatyczny chłopak (25lat, z okolic Dover, był w Japonii i w Pradze jako nauczyciel) i Sylvia zabrała nas taksówką na lunch. Podano kurczaka ze skórą i kośćmi, ohyda, z grzybami i bambusem, surowe ziemniaki tarte na tarce, zielone warzywa z czosnkiem, smażony makaron z mięsem. Wcale nam to nie smakowało, oczywiście nie przyznaliśmy się do tego, kosztowało kupę forsy, a jedzenie w zwykłych jadłodajniach jest dużo, dużo tańsze i smaczniejsze. Po południu wsiedliśmy w autobus (przejeżdżaliśmy też przez Yangshuo) i po 5.5h jeździe w strumieniach wody, która lała się z AC, znaleźliśmy się w Hezhou City, czyli w miejscu, gdzie znajduje się ten uniwersytet.

Sam college to jak miasteczko, mnóstwo akademików, stołówki, sklepy, boiska sportowe, biblioteka, zatrudniają 300 nauczycieli z tego ponad 30 z zagranicy, głównie Anglików, są też wolontariusze. Mieszkanie, które mi przydzielono ma chyba z 80 m, (można biegać i jeździć na rowerze) 2 sypialnie 2 przedpokoje, łazienka z dużą wanną i WC (na szczęście tureckie), kuchnia, pokój do pracy, balkon, sznurki na bieliznę, pełno wieszaków, pomieszczenie gospodarcze z pralką i duży living room z TV. Jest wszędzie wiatrak lub nawiew (AC) ale mimo tego jest strasznie gorąco. Rzekomo było sprzątane, lecz wszystko lepi się od kurzu, tłuszczu i brudu. Poprzedniczka pozostawiła też mnóstwo jakichś rupieci i lekarstwa, butów, przeterminowanych artykułów spożywczych itd.

Wieczorem byliśmy znowu na kolacji, tym razem w lokalu tylu Mc Donald’s. Zamówili coś chińskiego i znowu ohyda, a kosztowało nie mało. Wolę się sama stołować, bo widzę przynajmniej, co zamawiam.

Dzisiaj nie ma wody aż do 17ej, więc nici ze sprzątania, a aż się prosi. Dobrze, że chociaż mnie o tym uprzedzono. Komputer, stary rzęch, też się co chwile zawiesza, mysz nie działa i zacina się. Przyszli jacyś studenci i powiedzieli, ze to stary grat i trzeba go wymienić, ale kiedy to nastąpi, to nie wiem. Na razie nie bardzo mam z kim na ten temat porozmawiać. Dziś miała być kolacja przywitalna, ale nie ma dyrekcji. Chyba jest tu niezły bałagan. Światło w pokoju z komputerem, (to też pokój do pracy, ma aż 2 biurka) też nie działa. A najgorsze, że jeszcze nie przyszła paczka z rzeczami, które wysłałam z Polski a to już przecież półtora miesiąca, jak ją wysłałam. W TV mam ponad 40 programów, ale wszystko po chińsku, brak CCTV 9, chińskiego kanału po angielsku, który miałam okazję oglądać już w wielu hotelach. Tak więc moje pierwsze wrażenia nie są zbyt pozytywne, mam jednak nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Na ogół zawsze co idzie pod gore, kończy się dobrze.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u