Korea Południowa 2011

Korea Południowa – z „prawie” dwulatkiem 2011

Sebastian, Maria, Michał Domżalscy

Wstęp

Wyjazd do Korei Południowej miał być dla nas odmianą od Indii, kraju w którym mieszkamy na co dzień. I rzeczywiście był. Duży kontrast pomiędzy Indiami, a Koreą sprawił, że wszystko wydawało się nam ciekawe i zarazem egzotyczne. W Korei zachwycił nas wysoki poziom rozwoju i zachodni styl życia, pomieszany z lokalną kulturą i tradycją. Cieszyliśmy się z czystych toalet, specjalnych pomieszczeń dla ojca z dzieckiem (tuż obok toalet dla matki z dzieckiem), niezliczonej ilości kawiarni i knajpek, dobrego jedzenia, francuskiego pieczywa wprost z Paryża, równych ulic, uregulowanego ruchu drogowego, podjazdów dla wózków i tego, że w każdym muzeum można wypożyczyć wózek dla dziecka i wózek inwalidzki. Do tego jeszcze ta przyjemna temperatura.

Do Korei wybraliśmy się w maju, dokładnie kiedy w Delhi z nieba leje się istny żar, a termometr wskazuje niemalże 45 stopni Celsjusza w cieniu. W Seulu było ponad dwadzieścia stopni mniej, czyli jak dla nas dość zimno. Oczywiście percepcja turystów przybywających z Polski może być nieco odmienna .

Biorąc pod uwagę to, że mieliśmy ze sobą naszego prawie dwuletniego syna (Michaś dwa lata skończył dokładnie w dzień po powrocie z Korei), a Maryś była w piątym miesiącu ciąży, chcieliśmy za wszelką uniknąć dużej ilości przejazdów. Dlatego też ograniczyliśmy nasz pobyt do dwóch głównych punktów programu: wizycie w Seulu i zwiedzaniu położonej na południu wyspy Jeju.

Jeju najlepiej zwiedzać wypożyczonym samochodem, ale do tego potrzebne jest międzynarodowe prawo jazdy, a tego nie mieliśmy. Został nam więc transport autobusowy, który jest całkiem wydajny i stosunkowo niedrogi, ale mimo wszystko ogranicza swobodę ruchu. Jeju ma kilka niezłych atrakcji: jak tunele lawowe, wulkany i podróż łodzią podwodną. Reszta to muzea i parki rozrywki, które w zasadzie mogłyby się znajdować w każdym innym państwie.

Generalnie w Korei (szczególnie na Jeju) mieliśmy spory problem z porozumiewaniem się w języku angielskim, znalezienie kogoś kto rozumiałby choćby podstawowe zwroty potrafiło trwać nawet kilkanaście minut.

Dziennik podróży (maj 2011):

Dzień 1

Jesteśmy dość zmęczenie po przylocie. Dzień pierwszy traktujemy więc dość relaksacyjnie. Zwiedzamy centrum miasta: szczególnie przypada nam do gustu zrekultywowany kanał rzeczny (przypomina trochę londyńskie dzielnice Camden i Canary Warf).

Dzień 2.

Po śniadaniu idziemy na spacer do Changdeokgung. Okazuje się że jesteśmy w sam raz na wycieczkę z przewodnikiem po angielsku (3 tys.). Przypomina bieganie po placu pełnym pałaców, przy czym wszystkie są zamknięte, bo nic nie ma w środku. Znacznie ciekawsza jest wycieczka po tzw. tajemniczych ogrodach. Może dlatego, że nasza przewodniczka tym razem mówi bardzo dobrze po angielsku. A może dlatego, że jest więcej do obejrzenia, bo nie pałace, a park. Wycieczka jest nieco dłuższa (1,5 h). Z pałacu idziemy do świątyni Yongmyo. Świątynia ładna, znów wybieramy się na wycieczkę z przewodnikiem. Co do wpisania jej na listę UNESCO to można się jednak zastanawiać. Po godzinie wychodzimy. W planie mamy zwiedzanie skansenu Buchon Hanok Village, ale po drodze napotykamy na pałac Umhyeongung i postanawiamy do niego zajrzeć (700 wonów). Całkiem przyjemne miejsce, pałac może nie jest za duży, ale i dzięki temu zwiedzanie nie jest zbyt męczące.

Dzień 3

Dziś plan przewiduje wyprawę do twierdzy Suwon. Niestety za oknem pada deszcz. Zmieniamy więc plany i zostajemy w Seulu. Akurat przestaje padać, idziemy więc na spacer po centrum, potem przenosimy się w kierunku Muzeum Wojny i Pokoju. Muzeum to wielkie gmaszysko, przypominające z zewnątrz orwellowskie ministerstwo miłości. W środku jest już nieco lepiej. Monumentalizm tego miejsca jest jednak nadal przytłaczający. Pełno w nim szkolnych, a nawet przedszkolnych wycieczek. My skupiamy się na wystawie nt. wojny koreańskiej. Muzeum nas trochę przytłacza. Postanawiamy więc zmienić klimat i przenieść się do Muzeum Sztuki Samsunga. To bardzo fajne muzeum szczególnie część, gdzie wystawione są skarby kultury koreańskiej. Potem wracamy już do domu. Wieczorem zwiedzamy pałac Gyeongbokgung, akurat jest udostępniony dla zwiedzających przy sztucznym świetle.

Dzień 4

Dziś udaje się zrealizować plan wyjazdu do Suwon i okolic. Problem tylko w tym, że wieczorem mamy samolot na Jeju. Musimy się więc spieszyć. Przejazd do Suwon wraz z wyjściem z domu zajmuje nam ponad 1,5 h. W rezultacie dojeżdżamy na miejsce już po 10-tej. Pierwsza część programu to zwiedzanie Folk Village, czyli miejscowego skansenu (15 000 wonów). Wizytę zaczynamy od odwiedzenia tradycyjnej koreańskiej restauracji. Sam skansen okazuje się być bardzo ciekawy. Można w nim zobaczyć mnóstwo tradycyjnych chałup, ale największą atrakcją są rekonstrukcje różnych ceremonii (małżeństwa) lub pokazy (np. jazdy konnej). Cały teren jest bardzo dobrze zagospodarowany; położony na obu stronach rzeki (która zresztą brzegi połączone są kilkoma mostami; najfajniejszy jest ten który tworzą powrzucane do wody kamienie). O 14-tej wychodzimy ze skansenu. Łapiemy bezpłatny transport do centrum Suwon, tam przesiadamy się w miejski autobus (1000 wonów) i 10 min wysiadamy przy twierdzy. Tu spotyka nas wielkie zaskoczenie. Po pierwsze rozmiar terenu na którym się znajduje znacznie przekracza nasze wyobrażenie. Po drugie wbrew temu, co myśleliśmy twierdza okazuje się być obudowana miastem. Dopiero górne mury otoczone są zielenią. Decydujemy się na szybkie zwiedzanie kolejką-samochodem jeżdżącym wzdłuż murów (to jedyny sposób by zobaczyć twierdzę w krótkim czasie, a zależy nam na czasie, bo musimy jeszcze zdążyć na nasz samolot na Jeju). Niestety okazuje się, że przejazd pociągu został odwołany, z powodu kropiącego deszczu (i to chyba na nasze szczęście, bo inaczej byśmy pewnie nie zdążyli na czas wrócić do Seulu). Spacerujemy więc chwilę po twierdzy, wdrapujemy się na górne mury i w pośpiechu wracamy do stolicy. Przejazd na lotnisko zajmuje 45 minut. Jest 19:05. Biegiem idziemy do odprawy. Nasz samolot odlatuje o 20:00. Jesteśmy na styk! Linie Jeju Air (100 USD w obie strony) robią dość dobre wrażenie. Niestety pogoda jest bardzo zła i przy lądowaniu za pierwszym podejściem nie udaje nam się trafić w pas startowy, tuż nad ziemią podrywamy się gwałtownie do góry. Dopiero przy drugiej próbie trafiamy w lotnisko (choć znów światło pojawia się w ostatnich sekundach). Przeżycie mrożące krew w żyłach. Z lotniska do miasta jedziemy taksówką. Chcemy zatrzymać się w HK hostel. Niestety nie mają wolnych miejsc. Po jakiś 10 minutach spaceru znajdujemy mały hotel przy informacji turystycznej. Pani nie mówi po angielsku, ale daje nam pokój z matą na podłodze za 30 tys. wonów).

Dzień 5

Rano wyprowadzamy się z hotelu, jedziemy taksówką na dworzec autobusowy (3 000 wonów). Stamtąd co 20 minut odjeżdżają autobusy w kierunku jaskini Manjangul. Przejazd zajmuje 50 minut i kosztuje 2 000 wonów. Z przystanku do jaskiń przewozi nas taksówka (3 000 wonów). Przy biletach zostawiamy bagaże, zakładamy cieplejsze ubrania, Michatka wkładamy w chustę i schodzimy do tunelu lawowego (1 500 wonów). Miejsce naprawdę warte odwiedzenia, szkoda tylko, że Michatek przez pół zwiedzania ryczy jakby go rozdzierali. Z tunelu przenosimy się do pobliskiego labiryntu z żywopłotu (1 500 wonów; dostajemy zniżkę dla turystów niezmotoryzowanych). Na pierwszy rzut oka miejsce wydaje nam się średnio atrakcyjne, ale po zakończeniu wizyty uważamy, że jest jak najbardziej warte odwiedzenia). Z labiryntu do przystanku autobusowego jest około 20 minut. Jedziemy do Seongsan. Tam po obejrzeniu kilku miejsc postanawiamy zostać w opisywanym w przewodniku hotelu Yeonghui inn. Przestronnym pokój z lodówką i aneksem kuchennym kosztuje 30 000 wonów. Wieczorem egzotyczna kolacja z owocami morza.

Dzień 6

Niestety pogoda nie rozpieszcza. Od rana na przemian pada albo leje. Do tego wieje silny wiatr. Cały dzień upływa nam na czekaniu na zmianę pogody i wymyślaniu planu alternatywnego, który w końcu nie zostaje wdrożony w życie.

Kolo 14-tej Bastek decyduje się wchodzić na pobliski wulkan (bardzo malowniczy, położony tuz nad brzegiem morza). Wieje i siąpi, ale jakoś udaje się mu wdrapać na górę (150 metrów w 15 minut). Po powrocie Bastka do domu na krótki spacer wychodzi Maryś. Koło 16-tej postanawiamy przejechać się do muzeum kobiet-nurków (jakieś 15 minut jazdy w kierunku Jeju-si). Jak zwykle muzeum jest lepsze niż przypuszczaliśmy. Na początku oglądamy film, a potem zwiedzamy ekspozycje. Jest nawet sala zabaw dla dzieci. Na zewnątrz stoją trzy małe statki przystosowane do zabawy dla najmłodszych. Michaś się w nich po prostu zakochuje i ciężko go od nich oderwać. Droga powrotna nie sprawia większych kłopotów. Kolację jemy w pierwszej napotkanej restauracji, w której mają angielskie menu (czyli trzeciej z kolei). Zamawiamy rybę i warzywnego naleśnika (25 000 wonów).

Dzień 7

Rano wstawanie znów nam nie wychodzi. A szkoda, bo akurat pogoda jest nienajgorsza. Z domu koło 9:30. Autobusem dojeżdżamy w okolice Jeju Folk Village (z przystanku czeka nas jeszcze 15 minutowy spacer). JFV okazuje się w zasadzie skansenem (14 000 wonów), który przypomina zwiedzany przez nas skansen pod Seulem. Michatek bawi się całkiem dobrze. Po 2,5 h wizytę uznajemy za zakończoną. Przejazd do Seonwipo zajmuje jakieś 30 minut. Kwaterujemy się w hotelu Jeju Hiking Inn. Miejsce jest bardzo przyjemne, pan z recepcji mówi po angielsku, można dostać kawę i herbatę, no i ma pokój internetowy z niewielką siłownią. Zwiedzanie miasta zaczynamy od wodospadów. Potem idziemy na spacer wzdłuż morza. Za cel obieramy sobie nowoczesny most i znajdującą się po drugiej jego stronie wysepkę. Okazuje się to bardzo fajny pomysł na wieczorny spacer. Szczególnie, że pogoda nadal całkiem niezła.

Dzień 8

Dziś Bastek zrywa się naprawdę rano. O 6:30 jest już na przełęczy Seogpanak, gotowy żeby wyruszyć na szlak i zdobyć Mount Hallasan, górujący nad Jeju wulkaniczny szczyt. Trasa jest bardzo dobrze przygotowana, dużo drewnianych stopni, ścieżka szeroka wysypana kamieniami, są zarówno oznaczenia wysokości (co 100 m), jak i odległości (średnio co 500 m). Do tego po dwóch godzinach można zrobić zakupy w sklepie, gdzie ceny są praktycznie takie same jak na dole (to zasługa wyciągu, który biegnie wzdłuż całej trasy; to taki śmieszny rodzaj mini kolejki monorail, której szyna zawieszona jest 30 cm nad ziemią i można nią przewieźć dwie spore platformy rzeczy i maszynistę). Droga na szczyt zajmuje trochę ponad trzy godziny. Na górze jest wietrznie i wilgotno, raczej mało przyjemnie. W drodze powrotnej Bastek mija mnóstwo wycieczek szkolnych. Tłum jest aż tak duży, że trudno się przecisnąć. Na ścieżce robią się prawdziwe korki. Wygląda na to, że zdobycie Mt. Hallasan, najwyższego szczytu kraju jest celem każdego młodego Koreańczyka. W rezultacie zejście zajmuje ponad dwie godziny. Koło 14-tej spotykamy się w naszym hotelu. Koło 15-ciej wychodzimy w kierunku przystanku autobusu nr 600, którym jedziemy to Jeju stadium. To tu odbywały się m.in. Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w 2002. Dziś gra na nim lokalna drużyna piłki nożnej. Wygląda całkiem ładnie, choć sprawia wrażenie całkowicie opuszczonego. Początkowo mamy w planach zwiedzenie któregoś z ulokowanych w nim muzeów: erotyki, albo lalek, ale w końcu rezygnujemy. Kręcimy się jeszcze chwilę po kompleksie (wchodząc na trybuny i zwiedzając zlokalizowane w kompleksie kino), a potem idziemy do supermarketu.

Dzień 9

Pierwszy punkt dzisiejszego programu to wycieczka łodzią podwodną. Do łodzi trzeba najpierw dopłynąć zwykłym statkiem pasażerskim. Sama wycieczka łodzią jest bardzo fajna i warta tych 45 tys. wonów. Schodzimy aż na 40 metrów. Oglądamy ryby (specjalnie dokarmiane przez nurka), rafę, a na samym dole wrak jakiegoś okrętu. Po powrocie zabieramy bagaże z hotelu i za radą recepcjonisty jedziemy do ogrodu botanicznego (autobus numer 600; 1,5 tys. wonów). Jego główną część stanowi zadaszona szklarnia, więc można go zwiedzać także w czasie deszczu (7 000 wonów), a ten akurat zaczyna nieco kropić.

Z ogrodu jedziemy już prosto na lotnisko (3 900 wonów; 50 minut).

Tym razem pogoda jest ok i nie musimy dwa razy podchodzić do lądowania, co znacznie podwyższa komfort podróży.

Dzień 10

Kolejna poranna pobudka. Musimy zdążyć na 7:30 na przystanek metra skąd ma nas odebrać samochód i zabrać na wycieczkę do strefy zdemilitaryzowanej. Początkowo chcieliśmy jechać do Panmunjon, ale okazało się, że tam nie wpuszczają dzieci poniżej 10-tego roku życia. W tej sytuacji wybieramy więc zwiedzanie DMZ, gdzie Michaś może jechać (i to bezpłatnie). Wycieczka zarezerwowana przez telefon w jednym z biur podróży (namiary dostaliśmy w informacji turystycznej) kosztuje 41 tys. wonów. Cena jest znacznie niższa niż w innych firmach. Z czego wynika ta różnica? Trudno powiedzieć, bo na miejscu i tak wszyscy muszą się przesiąść do miejscowego autobusu; jedyną różnicą jest słaba znajomość angielskiego naszej przewodniczki i jej generalne roztrzepanie. Ciekawe jest też to, że my jedziemy do strefy (50 km) prywatnym samochodem szefa biura, bo w minibusie firmy nie ma dla nas miejsca. Zwiedzamy po kolei wszystkie atrakcje: most zjednoczenia oraz jeden z tuneli (który wykopali Północni Koreańczycy, żeby z zaskoczenia zaatakować Południe; biegnie 73 metry pod ziemią i miał niby udawać kopalnie węgla; mogło nim podobno w godzinę przemieścić się 30 tys. ludzi i z zaskoczenia znaleźć się jedyne 50 km od Seulu). Potem jedziemy do obserwatorium położonego na wzgórzu punktu, z którego można zajrzeć do Korei Północnej. Wszędzie panują obostrzenia co do robienia zdjęć. Przedostatni cel to stacja kolejowa, która zbudowano z myślą o zjednoczeniu. Ostatni punkt to sklep, w którym można zakupić pamiątki i produkty zrobione na terenie strefy, a przede wszystkim północnokoreańskie piwo (5 000 wonów). Do Seulu wracamy już na 13:20. W programie jest jeszcze zwiedzanie sklepu, ale że jest tuż pod naszym domem, odpuszczamy go sobie i zamiast tego idziemy na kawę do Starbucksa. Po powrocie do domu robimy sobie krótką przerwę. Potem Bastek i Michatek idą do Muzeum Dzieci, pobawić się w plastikowych kulkach i pozjeżdżać na zjeżdżalni.

Dzień 11

Dziś zwiedzamy akwarium. Na miejsce dojeżdżamy metrem (1 godzinę). Niedaleko położone są też groby koreańskich władców, które UNESCO wpisało na listę dziedzictwa narodowego. Tam kierujemy nasze pierwsze kroki. Bardzo przyjemne miejsce na poranny spacer z dziećmi. Po godzinie przemieszczamy się do Akwarium Coex, które okazuje się mieścić w ogromnym centrum handlowym. Akwarium (wstęp 17,5 tys. wonów) bardzo nam się podoba. Mnóstwo w nim zwiedzających; głównie dzieci. W sumie nic dziwnego, bo właśnie do nich jest skierowane. W środku trasy jest też mały plac zabaw, gdzie maluchy mogą trochę odpocząć w czasie zwiedzania. Ryb jest całe mnóstwo. Wszystko bardzo dobrze pokazane i generalnie warte wysokiej ceny.

Do domu wracamy metrem. Przejazd na lotnisko prawie pustym autobusem zajmuje 80 min i kosztuje 10 tys. wonów. Dzięki uprzejmości Asiana Airlines mamy na naszą rodzinę 4 miejsca. W Delhi lądujemy o 23:30. Pół godziny później Michatek kończy 2 lata.

Wydatki na miejscu: około 950 euro na całą rodzinę.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u