Damian Czechowski
Termin podróży: lipiec – sierpień 2001
Uczestnicy: początkowo Marcin, Magda, Staszek i Ja. Jednak organizator wyjazdu Staszek rezygnuje w Brześciu ze względu na silne bóle żołądka.
Trasa:
Częstochowa – Warszawa – Terespol – Brześć – Moskwa – Irkuck – Nauszki – Suche Bator – Ułan Bator – Zamyn Udd – Erlain – Pekin – Kanton – Makau – Guilin – Yangshuo Longsheng – Guilin – Changcha – Xi’an – Jinin – Erlain – Zamyn Udd – Ułan Bator – Suche Bator – Nauszki – Irkuck – Moskwa – Brześć – Terespol – Warszawa – Częstochowa
Potrzebne leki:
- · Miesiąc wcześniej udajemy się do sanepidu, aby otrzymać pierwszą dawkę szczepionki przeciw żółtaczce pokarmowej typu B – mamy zamiar próbować smakołyków nie tylko z restauracji. Kolejna dawka miesiąc później, czyli przed samym wyjazdem, a ostatnia do roku.
- · Szczepienie przeciw tężcowi – to w przypadku skaleczeń.
- · Tabletki Lariamu przeciw malarii, koszt na 4 osoby na miesiąc, około 300 zł. Zaczynamy je zażywać jeszcze przed podróżą.
Dokumenty:
- · Polisa na około 20 dni do Chin, koszt około 200 zł/osobę. Na więcej dni nie starczyło.
- · Wiza studencka do Chin dwukrotnego wjazdu, ponieważ mamy zamiar odwiedzić Makau lub Hong Kong – około 50 zł. Aby było łatwiej załatwiamy wizy poprzez chiński konsulat w Gdańsku.
- · Wiza do Mongolii (studencka, około 30 zł). Chińską wizę obywatele polscy mogą dostać za darmo w Mongolii, czas oczekiwania 3 dni.
- · Opłata na wjazd do Rosji (na granicy). Poprzez uczelnię organizujemy pieczątki służbowe AB.
Waluta:
- · 1$ – ok. 4 złotych (PLN)
- · 1$ – ok. 30 rubli rosyjskich (RUB)
- · 1$ – ok. 1000 tugrików (TӨΓ)
- · 1¥ – ok. 0,5 PLN
- · Czeki podróżne American Express zakupione w PKO SA o nominałach 50$ i 100$ wymieniane na miejscu bez problemów.
Dzień 1 piątek 6.07.
Nareszcie jedziemy. Wsiadam w Częstochowie o godzinie 2:48, pociąg jest pełen ludzi. W Warszawie czeka nas przesiadka do Terespola. Na miejscu spotykam znajomego z akademika- Aleksa, jedzie do domu, do Irkucka i będzie naszym przewodnikiem w kupowaniu biletów do samej Moskwy. Bilet do Brześcia 11 PLN na godzinę 11:44. Odprawa u białoruskich celników przebiega bez problemów. Jest dość gorąco. O 12:30 jesteśmy w Brześciu. Przesuwamy zegarki o jedną godzinę do przodu. Na dworcu zamieszanie, ponieważ nikt nie wie gdzie można kupić bilety do Ułan Bator lub Pekinu. Każdy odsyła nas do innej kasy. W końcu staje na tym, że bilety są tylko do Polski i do Niemiec. W tym czasie cinkciarze nie odstępują nas na krok. Na dworcu poznajemy jeszcze parę z Polski, która jedzie do Irkucka. Aleks pomaga nam kupić bilety do Moskwy. Koszt 2330 rubli białoruskich – około 17$. W upale wsiadamy do pociągu. Odjazd godzina 14:25. Przesuwamy wskazówki zegara o kolejną godzinę do przodu, na czas moskiewski, który na rozkładach jazdy pociągów obowiązuje w całej Rosji.
Dzień 2 sobota 7.07.
O 6 rano przyjeżdżamy do Moskwy. Aleks prowadzi nas do metra, aby dostać się na dworzec Jarosławski, skąd mamy kupić bilety do Pekinu lub Ułan Bator. W kantorze wymieniamy 100$, po kursie 29.1 RUB za 1$. Na dworcu tłumy i zamieszanie. Najpierw musimy odnaleźć na rozkładzie właściwy pociąg. W odczytujemy: pociąg do Irkucka 14:39; do Ułan Bator za 3 dni. W takim razie, do Irkucka. Stajemy w kolejce. Nie jest długa, mimo to kupowanie biletów zajmuje nam 1,5 godziny. Częściowo przez podróżnych stojących przed nami, którzy sami nie wiedzą, dokąd kupić bilet. Kasjerka nie mogąc przeczytać naszych nazwisk mówi, że musimy mieć rosyjską wizę, aby zostać posiadaczami biletów. Pomocne okazały się bilety z Brześcia, na których widnieją nasze nazwiska pisane w cyrylicy. Koszt biletu w klasie plackartnyj około 32$. Bilet z Brześcia do Irkucka 70$, więc wychodzi drożej niż bilety kupowane na poszczególne odcinki. Oddajemy bagaże do przechowalni (30 RUB za 6 godzin) i udajemy się na zwiedzanie miasta. Kreml oglądamy tylko z zewnątrz, ponieważ ceny za wstęp dla innostrańców są kilkakrotnie wyższe. Po powrocie, w pociągu spostrzegłam, że moim towarzyszem podróży naprzeciw mnie jest Azjatka, jak się dowiaduję Jakutka o imieniu Nurgujana, co oznacza w języku jakuckim śnieżynka – mały kwiatuszek, odpowiednik naszych przebiśniegów. Po paru godzinach jazdy mamy małą, międzynarodową imprezę. Są tu Czesi jadący nad Bajkał, Mołdawianie handlujący ciuchami w Nowosybirsku, Rosjanie i obywatele Rosji (jak wspomniana Jakutka) oraz my Poljaki. Aby rozluźnić atmosferę każdy przynosi ze sobą alkohol. W powietrzu unosi się mieszanina rosyjsko-polsko-czesko-angielskiej mowy.
Dzień 3 niedziela 8.07.
Jest pochmurno. Początkowo podróżujemy północnym szlakiem kolei transsyberyjskiej. Słońce zaszło grubo po 22, jednak jeszcze o 1 w nocy jest jasno, przy czym niebo ma kolor czerwono-fioletowy. Czas umilamy sobie przemieszczając się, co jakiś czas do innego wagonu, w którym również jadą Polacy – 20 osobowa grupa z Gdańska i Poznania. Śpiewamy popijając dla kurażu nienajlepsze gatunkowo piwo z 1,5 litrowych butelek. Na większych stacjach można również zakupić piwo w butelkach 2 litrowych po cenie 1$ – 1,5$. Aby napój się nie zagrzał, owijamy go szczelnie w śpiwory. Wieczorem przekraczamy Ural. Jesteśmy w Azji.
Dzień 4 poniedziałek 9.07
O świcie budzi mnie spokojny, ściszony głos Miszy, czytającego Biblię. Najmłodszy z Mołdawian przez kolejne dwa poranki i wieczory będzie czytał rodzinie Pismo Święte. Nikt w tym czasie nie śmie zakłócać tej czynności, dlatego w wagonie przez kilka minut panuje niesamowita, metafizyczna atmosfera. Zbliżamy się do Omska, a ja w tym czasie pobieram lekcję podstawowych zwrotów w języku jakuckim: dziękuję – спасбо (ros.), баhыыба (bachyba); dzień dobry – здраствуйте (ros.), норуөн норгуй (noreyn norgui); do widzenia – досвиданья (ros.), бураһаай (burahaai). Wieczorem wciągam się w dyskusję z Siergiejem – rosyjskim snajperem z czasów wojny ZSRR z Afganistanem, który z resztą również towarzyszył nam w biesiadowaniu.
Dzień 5 wtorek 10.07
Mijamy Ob, syberyjską rzekę, która jest żeglowna na całej swej długości. Tym samym zbliżamy się do Nowosybirska, największego syberyjskiego miasta liczącego prawie 1,5 mln mieszkańców. Czas pożegnać się z naszymi towarzyszami podróży z Mołdawii oraz Republiki Sacha jak oficjalnie nazywa się Jakucję. Krajobraz za oknem nieco się zmienia. W miejsce świerków pojawia się coraz więcej lasów mieszanych z brzozą i sosną.
Dzień 6 środa 11.07
Dojeżdżamy do Irkucka mijając po drodze Usole Sibirskoje, oraz Angarsk. Na budynku dworcowym widnieją dwa zegary. Jeden z czasem lokalnym oraz drugi z czasem moskiewskim. Aby dostosować się do pory dnia, przesuwamy nasze zegarki o 7 godzin do przodu w stosunku do czasu obowiązującego w Polsce. Irkuck – stolica Syberii – to połączenie niskiej, drewnianej zabudowy, przypominającej osiedla traperskie z przeważającym stylem zabudowań okresu stalinizmu. Miasto powstało w 1652 roku, a swoją kartę w jego budowie zaznaczyli polscy zesłańcy. O 15:10 czasu moskiewskiego odjeżdżamy w kierunku granicy mongolskiej.
Dzień 7 czwartek 12.07
Około 11 czasu lokalnego przyjeżdżamy do Nauszek. Miejscowość wygląda jakby zapomniał o niej wolny rynek i przemiany w Rosji. Sceneria miejscowości nadaje się do nakręcenia filmu. Zbliża się czas odprawy celnej. Na peronie stoi jeden wagon. Oprócz nas jest kilkanaście osób oczekujących na przejazd do krainy Czyngis-Chana oraz pasażerowie wagonu – w większości turyści z Zachodu: Anglicy kopią piłkę z miejscową dziatwą, my smakujemy miejscowych specjałów siedząc na peronie, a obok nas rosną sterty pudeł i pakunków handlarzy mongolskich. Oczywiście na przejazd przez granicę wszyscy muszą mieć wykupiony bilet sypialny. Podróż ma trwać dwie godziny. Odprawa mongolska bez problemów. Wysiadamy w Suche-Bator i po wymianie waluty u miejscowych cinkciarzy kupujemy bilety klasy obści do Ułan-Bator. Ceny biletów na ostatnich etapach: Irkuck – Nauszki – ok. 230 RUB; Nauszki – Suche-Bator – ok. 280 RUB; Suche-Bator – Ułan-Bator – 2,5$. Podczas podróży zawieramy znajomość z Niema, 70 letnim inżynierem, który pracował kiedyś w Mińsku. Niema nie wygląda na swój wiek. Starszy człowiek z Mongolii (jak sam o sobie mówił), będzie naszym przewodnikiem po Ułan-Bator.
Dzień 8 piątek 13.07
Ułan-Bator 6 rano. Po zostawieniu bagaży na dworcu, jedziemy taksówką do szpitala. Niema jedzie do ciężko chorej żony, jednak późnej obiecuje się nami zająć. Wsiadając do samochodu czuję się jak w Nowym Jorku – w radiu leci rockandroll, żółta taksówka. Po wizycie u żony Pana Niema czas na zwiedzanie. Widać przygnębienie po wizycie w szpitalu, ale jest bardzo honorowy i skwapliwie się nami zajmuje. Mieszka w północno-zachodniej części kraju, na stepie i mieszka w jurcie. Kondycyjnie jest o kilkadziesiąt lat młodszy, a zawdzięcza to – jak twierdzi – codziennym 20 kilometrowym wędrówkom. Marszobiegiem oraz busem przemierzamy miasto. Odwiedzamy dzielnice jurtowe i blokowiska, a następnie Muzeum Historii Naturalnej, cena 1700 TӨΓ. Po wszystkim udajemy się na posiłek do najbliższego hotelu – śniadanie angielskie 1,5$. Nasz przewodnik opowiada o losie Ludzi Stepu i zderzeniu kultur. Mongołowie mają we krwi koczowanie i obcowanie z otwartymi przestrzeniami. Przez wieki współtworzyli oni kulturę Wielkiego Stepu. Tymczasem komuniści pobudowali dla nich blokowiska i nakazali prowadzić osiadły tryb życia. W efekcie w społeczeństwie następują niepokojące zmiany. Obrazek z ulicy: dwudziestokilkuletni chłopak jedzie konno prze miasto, na głowie farbowane na blond włosy z dodatkiem brylantyny, na szyi złoty łańcuszek, koszulka „Titanic”, marynarka, spodnie od dresu i pantofle. Po kilku godzinach wycieczki nasz przewodnik żegna nas słowami: „kiedy wrócicie do Polski, przypomnijcie sobie czasem starego człowieka, który żyje gdzieś na stepie w Mongolii”. Znajdujemy nocleg za 3$ w Serge’s Guest House. W hotelu jedna sala przeznaczona jest na kafejkę internetową, Koszt 1 godzina – 1$.
Dzień 9 sobota 14.07
Po śniadaniu udajemy się na niewielkie targowisko, a następnie zwiedzamy klasztor Gandan – obecnie największy ośrodek buddyzmu w Mongolii. Podobno w Gandanie ukrywał się kiedyś Dalajlama, (ale pewnie w większości klasztorów tak mówią). Oprócz turystów pomiędzy budynkami klasztornymi przechadzają się mnisi, oraz Mongołowie w tradycyjnych strojach zwanych deelami. Za takim pasem wielu mężczyzn przechowuje różne drobne przedmioty jak tabakierka, która jest nieodłącznym elementem każdego szanującego się Mongoła. Po południu ruszamy pociągiem w kierunku granicy. Ciekawostką jest to, że na peron dworca wejść mogą tylko osoby zaopatrzone w bilet uprawniający do podróży.
Dzień 10 niedziela 15.07
Trasa kolejowa w kierunku granicy mongolskiej biegnie przez stepy i tereny półpustynne Gobi. Widoki za oknem są bardzo malownicze – przez kilkanaście godzin obserwować możemy step, step i step. W oddali majaczą szczyty Ałtaju. Przez większość podróży do Chin mamy to szczęście, że zwykle siedzimy w początkowych lub końcowych wagonach. W pociągu z kilkunastoma wagonami oraz przy pokonywaniu zakrętów 90-180° pociąg wije się jak gąsienica. Za oknem przechadzają się stada wielbłądów, owiec, koni oraz antylop. Widać wiele szkieletów padłych zwierząt, a na słupach kolejowych przesiadują dudki i sępy. Dojeżdżamy do Zamyn Udd, nadgranicznej miejscowości, która na pierwszy rzut oka wydaje się wymarła. Piaski pustyni przysypują częściowo drogi, co tworzy niepowtarzalny klimat tego miejsca. Znajdujemy nocleg w hotelu Bayan Gobi.
Dzień 11 poniedziałek 16.07
Ruszamy do Erlain – Chiny. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań wynajmujemy jeepa do pierwszej chińskiej miejscowości za 100¥ od osoby. Nasi kierowcy to 2 rezolutne panie. Po drodze odwiedzamy ich dom, stację benzynową itd. Po załatwieniu formalności z samochodem ruszamy w kierunku granicy. Pierwszy szlaban – opłata 300 TӨΓ, dalej normalna granica, odprawa, celnik mówi, że na zdjęciu to nie ja, ale oddaje mi z uśmiechem paszport. Szlaban drugi, strefa niczyja, a w dali pojawia się nasz cel – Chiny, Kraj Środka. Nad budynkami górują: gwiazda oraz flaga. Szlaban – stoimy w kolejce. Jest dwugodzinna przerwa na obiad od 1300 do 1500. Stoimy na pustyni, nie ma czym oddychać. Wszyscy jakby zamarli, tkwią w bezruchu. Tylko takie zachowanie pozwala jakoś przetrwać w tych warunkach pogodowych. Nie ma sensu robić czegokolwiek. Po pewnym czasie zrywa się wiatr, coś jakby mała burza piaskowa. Robi się chłodniej i wszyscy oddychamy z ulgą. Wpychamy się w kolejkę samochodów i po wręczeniu łapówki celnikowi stoimy z deklaracjami i paszportami w czole rajdu oczekującego na sygnał startu w kierunku pustyni. Dokumenty sprawdzane są długo i wnikliwie. Oglądane są nawet szycia w paszporcie. W końcu jedziemy dalej. Mijamy szlaban i po krótkiej chwili nasze przewodniczki sprawnie zamieniają tablice rejestracyjne z przodu samochodu. Mijamy drugi szlaban i takie samo zamieszanie dzieje się z tyłu pojazdu. Wjeżdżamy do Erlain. Pierwsze wrażenie robi na mnie duża ilość riksz rowerowych zwanych prawidłowo rowerami trójkołowymi. Normalne jest w tej części Chin ściąganie śluzu z przegrody nosowej i głośne plucie, co wiąże się z wiewającymi z nad Gobi wiatrami niosącymi pył. Takie „niewłaściwe postępowanie cechuje zarówno panów jak i panie. Wymieniamy czeki podróżne w Bank of China i rikszą udajemy się w kierunku dworca. Mamy pierwszą okazję zaobserwować jak Chińczycy potrafią kombinować i kantować turystów. Co kilka minut nasz przewoźnik zmienia stawki, ale my jesteśmy uparci i nie płacimy tyle, ile chce. Nagle wokół nas wyrasta kilkunastu naganiaczy i naciągaczy. Tłum chce pomóc. Widząc brak porozumienia zostawiamy swoje odliczone wcześniej stawki i oddalamy się. Słychać różne głosy, zapewne zachwalające naszą hojność. Na dworcu kolejowym kupujemy bilety do Jinin po 21¥ i idziemy do hotelu. Nocleg 15¥ od osoby.
Dzień 12 wtorek 17.07
Droga do Pekinu. W drodze na dworzec okazało się, że pomyliły nam się godziny w związku, z czym mamy jeszcze godzinę zapasu. Po niedługim czasie oczekiwania podszedł do nas bardzo życzliwy i uczynny jegomość (czyt. naganiacz), który stwierdził, że zabiera nas do autobusu, co podobno jest dużo korzystniejsze czasowo i cenowo niż podróż pociągiem z przesiadkami. Bilet autobusem w 24 godziny do Pekinu za 120¥. Zajmujemy miejsca na końcu autobusu, co nas cieszy, bo przecież w Polsce każdy na wycieczkach chciał jechać z tyłu pojazdu. Naszymi sąsiadami na piętrze są Austriacy, którzy zakupili bilety po 140¥. Dla reszty pasażerów – jak się kazało – cena biletu wynosiła 100¥. Po godzinie, kiedy autobus się napełnił, ruszamy w kierunku Gobi. Nasz pojazd wyposażony jest w miejsca leżące, które dla osób powyżej 170 cm wzrostu są przykrótkie. Widoki za oknem rekompensują nam komfort jazdy (na końcu najbardziej trzęsie). Poruszamy się nie drogą, lecz ubitym traktem, którego szerokość rozciąga się nawet do 100 m. Samochody mijają nas to z prawej to z lewej. Gobi to w jednym miejscu żółto – czarny piach, a gdzie indziej teren porośnięty kępami traw. W oddali czasami majaczą jurty, a w miejscach o bujnej roślinności pasą się kozy i owce. Co jakiś czas napotykamy okresowe rzeki, przez które ledwie się przedzieramy. Na horyzoncie widać góry, być może to pasmo Daqing Shan. Z czasem pustynia całkiem przechodzi w lasostep, przypominający afrykańska sawannę. Trzeba przyznać, że autobus mamy wesoły: kobiety zabawiają dzieci, a mężczyźni grają w karty głośno śmiejąc się i rozmawiając. Kobiety ciągle rozmawiają, mężczyźni plują, a dzieci sikają na środek autobusu. Zapada noc.
Dzień 13 środa 18.07.
Nad ranem ukazują się góry Damaqun Shan i przez moment widzimy Wielki Mur. Około godziny 11 (na moim zegarku) docieramy do Pekinu. Dotarcie do dworca zajmuje nam sporo czasu. Na ulicach tłumy ludzi o skośnych oczach, niemówiących w żadnym europejskim języku, a my próbujemy znaleźć hotel. Razem z dwoma wspomnianymi wcześniej Austriakami przesiadamy się do busa, a potem do metra. Wymieniamy czeki podróżne i znajdujemy miejsca noclegowe. Cena 31¥ od osoby. W każdym chińskim hotelu na klientów czekają pod pokojem termosy z wrzątkiem. Pekin jest fascynujący. Uliczki są fantastyczne: bardzo wąskie, na szerokość 1,5 metra oraz rozciągnięte jak przystało na dużą aglomerację miejską. Jesteśmy przytłoczeni ogromem zapachów: mdłych, ostrych, kwaśnych, prawie wszystkie nieznane, niedające się zaklasyfikować przez nasze nozdrza. Życie toczy się tu wprost na ulicy. Tłoczą się tu fryzjerzy, dentyści, ludzie grają w karty, warcaby i inne nieznane mi gry, gotują i śpią. Stołujemy się w małych barach, z dala od lokali obleganych przez turystów. Kierujemy się zasadą: wchodzimy tam gdzie jest dużo ludzi; gdzie menu jest tylko po chińsku i gdzie nie dają sztućców. Jeżeli mamy problem z zamawianiem, wówczas pokazujemy wybrane przez nas potrawy, którymi zajadają się inni klienci. Po kilkunastu minutach i wypiciu piwa, bądź herbaty jaśminowej dostajemy zawsze to, czego chcemy. Najdroższy posiłek zakupiony przez nas w takim barze to 10¥, a najtańszy 3¥. Przechodzimy przez Plac Tien an Men, wszyscy się fotografują pod zdjęciem Mao.
Dzień 14 czwartek 19.07.
Pada deszcz. Idziemy do mauzoleum Wielkiego Wodza, do którego oczekuje długa kolejka. Są tu indywidualni turyści, wycieczki szkolne i grupy żołnierzy. Przemieszczamy się sprawnie z tłumem drogą wytyczoną przez żółte linie, które miejscami się zwężają. Co kilkanaście metrów stoi człowiek z megafonem i wykrzykuje coś do ludzi. Odczuwam dreszczyk emocji. Obserwując ludzi zauważam, że najlepiej nie mieć nic ze sobą, co można wnieść do mauzoleum. Z głośników rozbrzmiewają marsze. Kolejka porusza się ruchem esowatym, prawdopodobnie, po to, aby lepiej obserwować odwiedzających. Przed wejściem, niektóre osoby kupują kwiaty. Zapada cisza. Dobiega mnie tylko szmer przesuwanych butów. Widzę Go – lekko uśmiechnięty, przyżółkły, jak gdyby udał się wczoraj na spoczynek, przykryty czerwoną flagą z sierpem i młotem – leży Mao Zedong, inicjator Wielkiego skoku na przód i Rewolucji kulturalnej. Poganiają nas. Trzeba się szybko przesuwać. Jeszcze nie ochłonęliśmy a tuż za ścianą naszym oczom ukazuje się wielki jarmark z wszelkiego rodzaju pamiątkami Mao. Czym prędzej przemieszczamy się w kierunku Zakazanego Miasta, cena biletu 60¥. Siedziba cesarzy to ogromny kompleks, przeszkadzają jednak ogromne tłumy turystów, którzy robią sobie zdjęcia nawet z nami. Na zwiedzenie całego obiektu trzeba poświęcić chyba cały dzień, my kapitulujemy po kilku godzinach. Odwiedzamy jeszcze jedną pagodę, z której roztacza się widok na całe Zakazane Miasto. Po powrocie do hotelu spotykamy grupę Polaków z Olsztyna.
Dzień 15 piątek 20.07.
Dziś dzień organizacyjny. Szukamy ambasady polskiej i mongolskiej. Dzielnica gdzie mieszczą się ambasady przywodzi mi na myśl filmy o czasach kolonializmu. Wąskie uliczki, po których poruszają się drogie samochody, cisza, spokój, mnóstwo drzew i ptaków. Pomiędzy drzewami utkane rezydencje XIX wieczne lub stylizowane na ten okres. Wszędzie słychać cykady, a przed ambasadami stoją wartownicy. Polski konsul jest miły i uprzejmy, ale chyba trochę zajęty i poświęca nam tylko kilka minut. Udajemy się na drugą część miasta, aby kupić bilety do Kantonu, ponieważ na najbliższym dworcu centralnym biletów brak na najbliższe trzy dni. Dworzec Zachodni mówiąc krótko to małe miasto. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Kilkadziesiąt kas na dwóch piętrach, kilkanaście poczekalni, telebimy, ogrom ludzi – chyba tysiące! O dziwo, bez problemu kupujemy bilety, chociaż z naszej długiej kolejki kupiło je przed nami tylko kilka osób.
Dzień 16 sobota 21.07.
Wyruszamy, aby zwiedzić Wielki Mur. Leje jak z cebra, a my przesiadamy się do kolejnego busa i ustalamy cenę przejazdu. Idąc, co krok na przekór masowej turystyce wybieramy odcinek Muru, który – jak pisze w przewodniku – jest mało uczęszczany. Opłata za wstęp 1¥ – symboliczne 50 groszy niby na drzewa, jednak nie wiem czy na ich sadzenie czy wycinanie. I rzeczywiście, może to przez pogodę, ale spotykamy tylko kilka osób na początkowym odcinku. Jest to część budowli zachowana w naturalnym stanie, czyli schody są mocno wykruszone, a między nimi rosną liczne krzewy i pojedyncze drzewa. Mur prowadzi górską granią, aby trudniej było się na niego wspiąć, jest wysoki na jakieś 15 m i szeroki na 6 m. Można z niego zejść tylko w miejscu specjalnie do tego zbudowanym. Mamy duże problemy przy schodzeniu gdyż jest bardzo stromo. Mimo mgły (albo dzięki niej) widoki są niezapomniane. Wędrując wzrokiem po nitce muru, co trochę wznosi się i opada, falując razem z górami niczym chiński smok i ciągnie się aż o horyzont. Po drodze na opustoszałym Murze spotykamy jeszcze dwie dziewczyny wędrujące razem – Polkę i Chinkę. Opowiadają anegdotę o turystach, którzy wybrali się na górską wędrówkę po Murze. Po kilku dniach zabrakło im jedzenia i picia, jednak nie natrafili na zejście z trasy. Ostatnią noc w Pekinie spędzamy w towarzystwie Olsztynian przy bimbrze ryżowym 55%. Cena takiego specyfiku to 6¥.
Dzień 17 niedziela 22.07.
Po trzech godzinach snu ruszamy na dworzec. Pekin – Kanton, cena 253¥, 2500 km, 24 h, po drodze 4 przystanki. Mamy klimatyzację. Poznajemy młodego lekarza z południa i rozmowa schodzi na politykę. Mamy obawy czy ktoś nie podsłuchuje i czy nasz rozmówca nie będzie miał przez nas problemów. Aby zaspokoić pragnienie, podczas całego pobytu na terenie Chin kupujemy na przemian wodę mineralną 0,5 l – 5¥ i piwo 0,6 l – 3¥.
Dzień 18 poniedziałek 23.07.
Kanton. Przy wysiadaniu z pociągu uderza nas ściana upału i wilgoci. Odwiedzamy polski konsulat na wyspie Shamian. Jest to bardzo ładna wyspa z wieloma rezydencjami XIX wiecznymi, hotelami i parkiem. I znów bardzo miłe przyjęcie, kilka anegdotek, historyjek. Konsul Generalny, Edumnd Kaczmarek, kończy niedługo kadencję. Dowiadujemy się, że w ciągu ostatnich kilku lat ludność aglomeracji Kantonu zwiększyła się z 6 do 10 mln mieszkańców. W całą prowincję (porównywalną z naszym krajem) zainwestowano 3 razy więcej pieniędzy niż w Polsce, bez konieczności sprzedaży firm. Większość prowincji to SEZ-y – specjalne strefy ekonomiczne. Naszym kolejnym celem jest osławione targowisko, na którym handluje się dzikim zwierzętami, często zagrożonymi wyginięciem. Jednak od lutego br. roku nastąpiła jego likwidacja. Mimo to w miednicach kłębią się skorpiony oraz inne stawonogi. W akwariach pływają przeróżne ryby, z zawieszonych siatek spoglądają na nas żółwie, a w klatkach drób oczekuje na swoją kolej pod topór. Wieczorem robi się straszliwie parno. Siedząc na ławce obserwujemy jak krople potu przeciskają się przez skórę i spływają w wiadomym sobie kierunku.
Dzień 19 wtorek 24.07.
Nasz dzisiejszy cel to Makau. Ruszamy spod hotelu China, w którym znajduje się Hard Rock Cafe. Cena biletu 55¥, trzy godziny jazdy. Warunki bardzo dobre: klimatyzacja, muzyczka i woda mineralna, której smak przypomina mi wodę destylowaną i po której ciągle chce się pić. Docieramy Mimo iż miasto to należy już do Chin to nadal istnieje granica. Standardowo: odprawa celna, deklaracje, bramki. I jakże inny klimat. Przeszliśmy tylko przez budynek, a znajdujemy się jak gdyby w innym świecie. Gdyby to był komiks to napisałbym WOW. Niewielka powierzchnia miasta w stosunku do prawie 800 tysięcy mieszkańców sprawia, że jest tu bardzo kameralny klimat. Ruch drogowy lewostronny, mimo, że jest to była kolonia portugalska, Hotel w cenie 33¥ od osoby w starej, romantycznej kamienicy z balkonikiem na dziedziniec. Udajemy się na rekonesans. Ceny wyższe niż w Chinach. Jak zwykle posiłek jemy w przydrożnym barze. Zwiedzamy miejski park w centrum, którego stoi najstarsza na południowym wybrzeżu Chin latarnia morska Guia. Stąd widać całe Makau. Jedynym mankamentem jest pogoda. Ludzie chodzą z parasolami, ponieważ jak w zegarku, co 1,5 – 2 godziny z nieba spada ulewa.
Dzień 20 środa 25.07.
Znowu leje. To typowe objawy pory deszczowej. Jest ciepło i bardzo miło. W oddali widać mosty łączące ląd z wyspami: Taipa i Coloane.. Ruszamy na Coloane. Trasa busem bardzo malownicza, szczególnie na moście. Idziemy dróżką ni to w parku ni to w lesie tropikalnym. Pada również jak w tropiku. Ze szczytu najwyższego wzniesienia Alto de Coloane 171 m n.p.m. rozciąga się panorama na całą okolicę: wyspy Makau i w głąb lądu. Opłacało się, a bus w przeliczeniu tylko 4¥. Pozostała nam kąpiel w Morzu Południowochińskim. Wskakujemy do wody, ale po paru minutach strażnik wygania nas ze względu na czerwoną flagę.
Dzień 21 czwartek 26.07.
Szybkie zakupy i wracamy do Chin, Znowu odprawa itd. Przesiadając się w Kantonie korzystamy z dworcowego fast-food – pycha. Posiłki tego typu mało mają wspólnego z serwowanymi u nas. Są to ciągle podgrzewane na blachach dzielonej na 9 lub 12 części potrawy. Kupujemy bilet do Yangshuo – 120¥. Podróż trwa kilkanaście godzin. Przyjeżdżając do egzotycznego dla Europejczyka kraju, jakim są Chiny i korzystając w pełni z jego kulinarnych dobrodziejstw prędzej czy później należy liczyć się z rozstrojem żołądka. Mnie akurat dolegliwości te dopadły podczas podróży do Yangshuo. Budzę się w nocy i czuje, że nie dam rady za długo usiedzieć w autobusie. Muszę wyjść. Po około godzinie męczarni zatrzymujemy się. Na moje nieszczęście nie jest to odludzie, lecz centrum miasta. Jest druga w nocy. Wyskakuje i biegam jak oszalały uliczkami mijając ludzi jedzących, grających w karty. Jestem bliski rozpaczy i wbiegam do jakiegoś pomieszczenia z witryną i neonem na zewnątrz. Odnajduję wzrokiem siedzącą, młodą kobietę, która patrząc na mnie, bez słów wskazuje mi drogę na górę – na tron Olimpu. Niby wszystko proste i jasne, a najbardziej przyziemne sprawy potrafią człowiekowi życie skomplikować.
Dzień 22 piątek 27.07.
Yangshuo wita nas świtem. Po drodze zapoznajemy dwie Chinki oraz motocyklistę, którzy pomagają znaleźć nam nocleg, hotel Sihai, 15¥ od osoby w Sali zbiorowej. Jest OK. Udajemy się na drzemkę, po której pałaszujemy omlety z warzywami i naleśniki z bananami. Popijamy soczkiem. Pycha. Ruszamy na rekonesans okolicy. Po drodze kilkudziesięciu rikszarzy proponuje nam usługi, ale nic z tego. Jest to podobno najpiękniejszy rejon krasu z licznymi ostańcami skalnymi porośniętymi roślinnością krzaczastą. Ruch turystyczny rozwija się tu prężnie i masowo. Mnóstwo riksz, przewodników.
Dzień 23 sobota 28.07.
Wynajmujemy rowery po 10¥ i ruszamy na wycieczkę. Pogoda wyśmienita. Punkt pierwszy Jaskinia Smocza. Wstęp 36¥, niestety po wyjściu jesteśmy zdegustowani. Sam obiekt jest niezwykle ciekawy z bogatą szatą naciekową. Jednak forma udostępnienia to mieszanka tandety z blichtrem. Wnętrze podświetlane jest kolorowymi żarówkami, przy ścieżce są kosze na śmieci, a co jakiś czas można sobie zrobić zdjęcie z Chinką w regionalnym stroju np. na smoczym tronie. Za to następna jaskinia to Coś. Jaskinia Wodna. Cena 70-108¥ przy grupie 8 osobowej, którą tworzymy z chińskimi nastolatkami. Po przebraniu się w klapki prysznicowe i stroje kąpielowe wsiadamy na ciągnik miejscowej produkcji i po około 0,5 godziny jazdy i 15 minutowym spacerze docieramy do wejścia do jaskini. Jest ono częściowo zalane wodą. Po otrzymaniu latarek akumulatorowych, zanurzeni po pachy w wodzie zmierzamy ku ciemnościom. Gorąco polecam tą jaskinię ze względu na bogactwo szaty naciekowej, a także podwodne rzeki i wodospady. Zwiedzanie zajmuje około 3 godzin. Młody przewodnik Chufa oferuje kapiel błotną, skakanie do wody w podziemnym jeziorze oraz prysznic pod wodospadem. Minusem jest jego niska świadomość o wartości obiektu – pozwala on turystom na pozostawienie podpisów w jednym miejscu, odbijanie śladów dłoni oraz zabieranie ze sobą drobnych pamiątek w postaci stalaktytów. Wieczorem próbujemy zdążyć na zachód słońca na wzgórzu księżycowym. Wbiegamy na nie z Marcinem, jednak aparaty odmawiają nam posłuszeństwa. W dole malownicze wzgórza krasowe porozcinane są polami ryżowymi odbijającymi się w słońcu. Yangshuo nocą tętni życiem: tłumy turystów, sklepy z pamiątkami, stragany z jedzeniem, starociami itp. Całkiem inne miasto niż w dzień. Nasza okolica Sihni Hotel to mnóstwo cudzoziemców, co nas trochę przytłacza. Ale wystarczy przejść dwie uliczki, aby odnaleźć zupełnie inny klimat tego miejsca.
Dzień 24 niedziela 29.07.
Dziś objeżdżamy okolicę. Po paru kilometrach Magda rezygnuje z jazdy, (czego później nie będzie żałować). My z Marcinem jedziemy dalej. Z rozpędu mijamy wioskę Baisha, w której mieliśmy skręcić, o czym przekonujemy się w następnej miejscowości Putao, 12 kilometrów dalej. No cóż jedziemy dalej. Zjeżdżamy na ubitą wiejską drogę pełną dziur i wybojów. Słońce piecze niemiłosiernie. Większość wiosek wygląda jak z bajki. Mijamy rzeczki, strumyki, jeziorka, dookoła mnóstwo ostańców wapiennych, porośniętych roślinnością krzaczastą, sterczących niczym góry lodowe. Rolnicy pracują na polach, co jakiś czas spotykamy drewniane koła wodne. Naprawdę można wypocząć, poza tym, że co kilka minut trzeba odpowiadać hello. Zrobiliśmy około 70 km, przy czym nieźle się wytłukliśmy, ale było warto. W tym czasie Magda zostawiła rower w krzakach i przez góry dotarła do wioski gdzie została bardzo ciepło przyjęta i nakarmiona przez jej mieszkańców. Popołudnie spędziła czas przy obieraniu orzeszków ziemnych z nowo poznaną rodziną.
Dzień 25 poniedziałek 30.07.
Jedziemy do Xingping i tam przypadkiem za 40¥ uczestniczymy w ponad 2,5 godzinnym rejsie po rzece. Oczywiście poza ciągłymi upałami było bardzo sympatycznie. W pewnym momencie podpływamy do brzegu, aby wyjść zwiedzić osadę rybacką. Dziura straszna, ale zachodni turyści są bardzo zainteresowani, ponieważ jest to chyba wioska zamieszkiwana przez jakąś mniejszość etniczną, których z resztą w Chinach jest od liku. Niestety mieszkańców nie udaje mi się zobaczyć.
Dzień 26 wtorek 31.07.
Jedziemy całą polską grupą do Longsheng. Długa podróż. Dopiero około godziny 15 docieramy do rzeki, skąd mamy ruszyć w stronę teras ryżowych. Ich wysokość dochodzi do 100 m. Wspinamy się wąskimi ścieżkami, aby obejrzeć cały system nawadniający teren upraw. Woda mieni się w słońcu na jednych terasach, w drugich zaś intensywna zieleń ryżu kontrastuje z błękitem nieba. Rozsiane w odległości kilkudziesięciu metrów pojedyncze zagrody wyglądają jak z innej epoki, ludzie żyją jakby innym życiem. Spokój, cisza, suszone chili. Wracamy autostopem – ciężarówką wożącą banany. Po utargowaniu zrzucamy się po 20¥. Karkołomna podróż na otwartej pace ciężarówki nocą trwa około 90 minut. Biorąc pod uwagę stan wiejskich dróg doznania niezapomniane. Powrót 2:30 rano.
Dzień 27 środa 1.08.
Pada cały dzień. Robimy zakupy, kupujemy pamiątki. Naprawiam sandały u przydrożnego szewca. Wypisujemy kartki pocztowe. Obok, na sąsiednim łóżku w sali śpi Koreańczyk, wystawiający co noc swój goły tyłek. Dziwne zwyczaje mają ludzie.
Dzień 28 czwartek 2.08.
Kierujemy się na północ – jedziemy do Guilin. Po drodze przyklejony do szyby autobusu wspominam ostatnie dni, gdy moim oczom na bagażniku wyprzedzającego nas autobusu widzę mój plecak, albo przynajmniej taki jak mój, tzn. karimata, śpiwór itp. jak moje. Widać bagażnik musiał się otworzyć. Na dworcu dowiadujemy się, że najbliższy pociąg jest za kilka dni. Kupujemy bilety na wieczór za 100¥ do Changcha. Zwiedzamy mury miasta, podobnie jak w innym miejscowościach dobrze zachowane.
Dzień 29 piątek 3.08.
Poranek. Changcha. Naganiacze nachalnie wpychają pasażerów do busów. Coś niesamowitego. To tak jakby stojąc na przystanku w Polsce jakiś zaprzyjaźniony człowiek kierowcy wpychał pasażerów do właściwego pojazdu, a Ci bez reakcji potulnie wsiadali lub raczej sterczeli przy drzwiach (biorąc pod uwagę wszechobecne tłoki). Jedziemy na dworzec kolejowy. Biletów brak. Musimy przyjść po południu to może będą. Zwiedzamy miasto. Nic ciekawego poza tym, że studiował tu Mao. Jest tu wiele muzeów z nim związanych. Znowu idziemy po bilety. Stoimy w długich kolejkach, po czym kasjerki dwukrotnie odprawiają nas z kwitkiem. Jakimś cudem spotykamy Amerykanina, mówiącego trochę po chińsku i kupujemy bilety. Zresztą, jak prawie w każdym przypadku podróżujemy nocą. Mówi się, że Chińczycy podróżują nocą, dlatego największe tłumy w pociągach można spotkać właśnie o tej porze.
Dzień 30 sobota 4.08.
Jeszcze przed świtem. Pociąg przemieszcza się w kierunku starej chińskiej stolicy Xi’an. Tłumy. Spanie na podłodze. Ludzie chodzący sobie prawie po głowach. Brud i smród. Dym z papierosów. Co chwilę jesteśmy trącani przez osoby chcące skorzystać z toalety. Oczywiście mimo rozdziału na żeńskie i męskie, mężczyźni ostentacyjnie wpychają się przed kobiety. Co jakiś czas przejeżdża wózek z ciepłymi posiłkami oraz wózek z artykułami spożywczymi. I tak na zmianę. Naprawdę można mieć tego dość. Jedni patrzą na nas z ciekawością, inni uniżenie, ale są i tacy, którzy chcą pokazać, że są lepsi. Siadamy około 8 rano. Obok nas swoje miejsca zajmuje rodzina wioząca pod siedzeniami miednice ze ślimakami. Karmią je chyba kiełbasą szynkową lub czymś takim i polewają je wodą. Ślimaki ochoczo się zajadają. Już chyba nic mnie nie zdziwi. Nasi współtowarzysze przypominają wyglądem postać Lucky Lucka z kreskówki. Pociągłe twarze i nosy. Wieczorem dojeżdżamy do Xi’an.
Dzień 31 niedziela 5.08.
Nasz hotel jest pełen zagraniczniaków, mamy pokoje w piwnicach, bez okien, ale jest TV i czasem oglądamy koreańską stację muzyczną V. Zwiedzamy miasto. Oglądamy Wieżę Bębna, podziemne pasaże, targowisko z przyprawami, mięsem, warzywami itp. Udajemy się również na bazar z pamiątkami, gdzie musimy się mocno potargować by zbić ceny nawet o kilkaset procent. Marże są ogromne, ale większość turystów kupuje za podawaną cenę. Wieczorem idziemy do fryzjera obciąć się na łyso. Golenie brzytwą.
Dzień 32 poniedziałek 6.08.
Jedziemy zobaczyć osławioną Armię Żołnierzy Terakotowych. Wstęp 65¥. Ogromne ekspozycje z ceramicznymi postaciami ludzi. Podobno każda figura jest niepowtarzalna, a to dlatego, że każdy rzeźbiący odtwarzał postać siedzącego obok sąsiada. Na kolację udajemy się do odwiedzanej wcześniej restauracji gdzie jedzenie jest wyśmienite. Do późnych godzin nocnych włóczymy się po uliczkach.
Dzień 33 wtorek 7.08.
Zakupujemy pamiątki i zwiedzamy uliczki dzielnicy arabskiej. Panuje tu bardzo przyjemna atmosfera. Spotykamy Roberta i Agnieszkę, towarzyszy z pociągu na odcinku Brześć – Irkuck.
Dzień 34 środa 8.08.
Hua Shan. Jedna z wielu świętych gór, będących równocześnie atrakcją turystyczną. Po zakupie biletów do Jininu ruszamy w kierunku góry. Wszystko wskazuje na to, aby tam nie jechać. Po drodze psuje się autobus i na środku autostrady przesiadamy się do drugiego stojącego na przeciwnym pasie drogowym. Tu okazuje się, że tak szybko nie dojedziemy. Późnym popołudniem docieramy do wyznaczonego miejsca. Jednak za wejście na górę trzeba zapłacić. Rezygnujemy. Lokujemy się u podnóża w świątyni konfucjańskiej. Uczestniczymy biernie w nabożeństwie, a wieczorem zakupujemy arbuzy i udajemy się na spoczynek.
Dzień 35 czwartek 9.08.
Wracamy do Xi’an i jedziemy dalej do Jininu. Odkąd jesteśmy łysi wszyscy spoglądają na nas dziwnie i z pewnym respektem. Aby było wygodniej zajmujemy miejsca w wagonie restauracyjnym i pijemy piwo. Jednak wieczorem zostajemy z niego usunięci. A w skrócie było to tak.
Gramy w karty, podają ciepłe piwo, więc kilkakrotnie kupujemy je na stacjach od peronowych sprzedawców. Tym samym chyba rozzłościliśmy nieco załogę wagonu. Kiedy zbliża się wieczór, zaczynają schodzić się goście z wagonów sypialnych, którzy potencjalnie mogą zostawić tu więcej pieniędzy niż my. Zrozumiałem, o co chodzi, ale czekam na bieg wydarzeń jak to się potoczy. Przyszła Pani z obsługi, która zaczyna coś tłumaczyć. Odpowiadamy jej, że chcemy jeszcze piwo. Po pewnym czasie przychodzi jej szef, który również zaczyna coś tłumaczyć, a my znowu to samo: chcemy zamówić piwo. Mija dłuższa chwila. Już bardziej rezolutnie, powtórnie podchodzi do nas Pani, która przez całe popołudnie raczyła nas piwem. Po krótkiej wymianie zdań i głupich minach pisze mi coś na kartce i powoli czyta, dając coś dobitnie do zrozumienia. Ja jej na to odpisuje dużymi literami „NIE ROZUMIEM”, po czym równie wolno i wyraźnie czytam. Cała sytuacja dla nas jest niezmiernie zabawna. Zachowując jeszcze odrobinę taktu wynosimy się do innego wagonu. Jednak to jeszcze nie koniec naszej uciechy. Po zajęciu miejsc (o najniższym standardzie – hard seating) zauważamy, iż jesteśmy główną atrakcją wagonu gdzie, co godzinę zmieniają się pasażerowie. Spoglądają na nas nachalnie, obserwując każdy ruch, dotykają naszych nóg, głów i włosów. Łapią się za nosy śmiejąc się z naszych ogromnych nochali. Jednego jegomościa lokalizujemy pod naszym siedzeniem, pogrążonego we śnie.
Dzień 36 piątek 10.08.
Szybka przesiadka i już siedzimy w pociągu do Erlain. Znamy to miejsce. To tu zaczynała się nasza przygoda z Chinami. Wygląda na to, że brak miejsc w pobliskim hotelu, tzn. takim, na który nas stać. Oszczędzając na noclegu zjadamy obfitą kolację, a nocleg spędzamy na dworcu kolejowym.
Dzień 37 sobota 11.08.
Dowiadujemy się, że pociąg jest w godzinach popołudniowych. Zostaje nam trochę czasu, więc kupujemy bilety do Zamyn Udd, wymieniamy 5$ i idziemy na ostatni chiński posiłek: tofu w sosie pikantnym, sałatka, ryż, zimne piwo. Po kilkugodzinnych odprawach docieramy do Mongolii. Tu słyszymy, że na dalszą podróż nie ma biletów w klasie obści, tylko coupe. Wracamy do naszej konduktorki, która zakupuje nam bilety po wygórowanej cenie 13900 TӨΓ, dodatkowo oszukując nas na reszcie.
Dzień 38 niedziela 12.08.
Ułan Bator. Poznajemy dwóch ornitologów z Polski. Jeden jest znajomym mojego znajomego. Jemy, idziemy pod klasztor Gandan, słuchamy buddyjskiej mszy. Siedząc sobie na ławeczce zostajemy poczęstowani przez lamów tabaką. Zaciągamy się kichając przy tym głośno. Mają z nas duży ubaw. Spotykamy Tumina, który pracuje w mongolskiej firmie telekomunikacyjnej. Jest naszym nieocenionym przewodnikiem, który chroni nas przed złodziejami na pobliskim targowisku i negocjuje ceny pamiątek.
Dzień 39 poniedziałek 13.08.
Ruszamy w kierunku granicy rosyjskiej.
Dzień 40 wtorek 14.08.
Nauszki. Ładna słoneczna pogoda. Znowu jeden dzień przestoju. Są bilety do Irkucka, ale nie ma dalej do Moskwy. Wolimy tę noc przeczekać tu niż na dworcu w Irkucku. Ostatecznie wykupujemy bilety na jutro. Robimy małe zakupy i piknik nad Selengą. Rzeka ta płynie 50 m obok kolejowego nasypu. Jej nurt jest bardzo silny, jednak nie na tyle, żeby pasące się krowy nie mogły przebyć jej wpław. Zaciągamy się zakupioną tabaką i piwem Syberyjska Korona..
Dzień 41 środa 15.08.
Wyruszamy. W planach przesiadki w Irkucku, Moskwie i Brześciu. Podróż pociągami mija szybko i spokojnie. Po drodze w Moskwie odwiedzamy mauzoleum ojca rewolucji październikowej. Lenina. Jak poprzednio u Mao: cisza i tempo, tylko brak sprzedawców. W Brześciu pomagamy jeszcze polskim „mrówkom” w przewiezieniu zakupów do Terespola.