Kambodża (2010) – Alina Wachowska

Alina Wachowska

TRASA: Bangkok – Poipet – Siem Reap – Phnom Penh – Sihanoukville – Chi Phat – Koh Kong – Bangkok
CZAS: 6 – 22 luty 2010r.
UCZESTNICY: 4 osoby (sprawdzona ekipa rodzinna)

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Termin: Luty to w Kambodży pora sucha. Padało rzeczywiście tylko raz, temperatura oscylowała około 30 st.C.
Przelot: Warszawa – Bangkok – Warszawa (z przesiadką w Moskwie), liniami Aeroflot, 1779,- zł

Przewodnik: Lonely Planet “Cambodia”
Wizy:

– tajska, dwukrotna, uzyskana przed wyjazdem w Ambasadzie Tajlandii w Warszawie – bezpłatna

– kambodżańska – na przejściu granicznym w Poipet – 20 USD (potrzebne 1 zdjęcie)
Wymiana pieniędzy:

Tajlandia: 1 USD = ok.33 baht

Kambodża: 1USD = ok.4000 rieli. Dolary są tu powszechnym środkiem płatniczym, niektóre opłaty (np. bilety do kompleksu Angkor) pobierane są wyłącznie w tej walucie.
Budżet: Na miejscu nasz średni budżet dzienny wyniósł ok. 27 USD/osobę (noclegi, wyżywienie, zwiedzanie, transport).
Noclegi:
– Bangkok: Sawasdee Welcome Inn, w bocznym zaułku od Soi Rambuttri, niedaleko Khao San Rd., duży pok.4-osob., klimatyzacja, łazienki na korytarzu – 580 baht/pok./noc. Możliwość zostawienia części rzeczy na przechowanie – 10 baht/dzień
– Siem Reap: Jasmine Lodge GH, nieco z dala od centrum, duży pokój 4-os. z łazienką, wentylatorem i śniadaniem – 18 USD/pok./noc

– Phnom Penh: Okey GH – miejscówka popularna  wśród backpackersów, blisko Pałacu Królewskiego, duży pokój 4-os. z łazienką i wiatrakiem – 16 USD/pok./noc

– Sihanoukville: zatrzymaliśmy się w Star Bar na plaży Otres, najbardziej oddalonej od centrum miasta i najspokojniejszej. Wynajęliśmy dwa 2-osobowe bambusowe bungalowy z łazienkami, położone na samej plaży  (prąd z generatora, tylko wieczorem) – 12 USD/chatkę/noc. Wzdłuż całej plaży ciągną się takie ośrodki, większość należy do „białasów”, jeden z nich (Sunshine Cafe) prowadzi Polka Monika  ze swym khmerskim partnerem.

– Chi Phat: Sok Srei Mom GH wskazany nam przez ośrodek CBET (Community Based Ecotourism), pokoje 2-osobowe, łazienka typu indonezyjskiego „mandi”, czyli zbiornik z wodą i wiaderko do polewania się, 5 USD/pok./noc. W wiosce jest już też kilka guesthouse’ów przy głównej (i właściwie jedynej) ulicy wiodącej od przystani.

– Koh Kong: Rasmey Buntam GH – 8 USD/noc za pokój 4-os., z łazienką i wentylatorem. Pokój OK, jedzenie w hotelowej knajpce niespecjalne.

Wyżywienie: Przeważnie przy guesthouse’ach działają też restauracje, sporo knajpek „na mieście”, bardzo tanie jedzenie na wieczornych targach.

Transport: Pomiędzy miastami, które odwiedziliśmy przejazdy były bezproblemowe i wygodne. Kursują tu autobusy, bilety można kupić w guesthouse’ach. W cenie biletu zawarte jest dowiezienie na miejsce, z którego wyrusza autobus. Sprzedawana jest taka ilość biletów, że wszyscy mają miejsca siedzące.

NOTATKI Z PODRÓŻY

6-7 luty 2010

Nad ranem wyruszamy w trójkę do Warszawy, tam odstawiamy samochód na wcześniej zarezerwowany parking nieopodal lotniska. O 11.20 wylatujemy do Moskwy. Na Szeremietiewie spędzamy nieco ponad 4 godziny, a potem eleganckim Airbusem lecimy do Bangkoku. Na miejscu jesteśmy około 9.00 rano. Po odprawie i odebraniu bagaży jedziemy darmowym shuttle bus’em do „public transportation center”. Stąd jeździ miejski autobus nr 556, którym za 35 baht/os. dojeżdżamy do Democracy Monument, niedaleko Khao San Road. Przejazd trwa ok. 40 minut. Od pomnika idziemy spacerem do Soi Rambuttri, by rozejrzeć się za noclegiem. W bocznym zaułku od Soi Rambuttri znajdujemy fajny 4-osobowy pokój w  Sawasdee Welcome Inn. Odświeżamy się po podróży, a potem idziemy do sąsiedniej knajpki, gdzie oczywiście zamawiam moją ulubioną zupę Tom Yum z krewetkami. Najedzeni wracamy do hotelu, trochę odpoczywamy, a potem ruszamy na spacer. Dochodzimy do rzeki Chao Praya i trafiamy na teren uniwersytetu – miłe miejsce z ławkami nad rzeką. Wczesnym wieczorem wracamy do Pomnika Demokracji – to tu wyznaczyliśmy sobie miejsce spotkania z Kasią, która przyleci z Chin. Jej samolot ma niestety opóźnienie, ale około 21.00 nadjeżdża autobus 556 – wypatrujemy – i jest!!! Wielka radość ze spotkania! Już w komplecie idziemy do hotelu, a potem na późną kolację do ulicznej jadłodajni. Tajska kuchnia jak zawsze zachwyca! Wieczorem jeszcze pogaduchy i przepakowanie części rzeczy, które zostawimy w hotelu na przechowanie do naszego powrotu z Kambodży. Spać idziemy dobrze po północy.

8 luty 2010

Pobudka po 4.00 rano. Torbę ze zbędnymi w dalszej podróży rzeczami zostawiamy w hotelowej przechowalni i rezerwujemy sobie pokój na dzień przewidywanego powrotu. Taksówką jedziemy na dworzec północny Mochit (100 baht). Okienka nr 24 i 25 wewnątrz budynku dworca sprzedają bilety do Aranyaprathet przy granicy z Kambodżą, a autobus stoi właśnie gotowy do odjazdu. Kupujemy bilety (207 baht/os.) i o 6.00 ruszamy. Jazda jest bardzo wygodna i po 4,5 godzinach jesteśmy na miejscu. Przejście graniczne Aranyaprathet – Poipet nie cieszy się dobrą sławą. Wiele  słyszy się o próbach naciągania turystów na dodatkowe opłaty, wzmagamy więc czujność. Jedziemy do przejścia granicznego tuk-tukiem (80 baht/4 os.) i oczywiście po drodze następuje próba dowiezienia nas do rzekomego konsulatu Kambodży, celem wyrobienia wizy – po zawyżonej cenie oczywiście. Zmyślamy, że wizy już mamy i jedziemy ku granicy. Wysiadamy przy końcu dużego bazaru (Ronglua Market), skąd idziemy do budynku tajskiej odprawy granicznej. Tutaj długie kolejki, ale specjalnie dla nas pogranicznik otwiera dodatkowe okienko (po obsłużeniu nas je zamyka!). Potem przechodzimy na stronę kambodżańską w Poipet. Najpierw wypełniamy jakieś kwitki w związku z grypą. W kolejnym budynku wydawane są wizy on arrival. Oprócz naszej czwórki jest jeszcze tylko kilku turystów. Cennik na ścianie głosi, że koszt wizy turystycznej to 20 USD, mundurowy żąda dodatkowo po 100 baht/os. Trochę się z nim droczymy i w końcu odpuszcza – płacimy po 20 USD. Dalej – w następnym budynku – odprawa paszportowa i po kilkunastu minutach oczekiwania, nieco po 12.00 jesteśmy w Kambodży.

Zagaduje nas nieformalny taksówkarz i po krótkich negocjacjach jedziemy za 40 USD klimatyzowaną Toyotą Camry do Siem Reap. Droga łącząca granicę z Siem Reap – której przejazd do niedawna stanowił ponoć niezły hardcor – została ukończona w ubiegłym roku. Trasa nie nastręcza więc żadnych trudności, a jakość szosy jest bardzo dobra. Wokół nas nizinny krajobraz i – co nas bardzo dziwi – mnóstwo ziemi leżącej odłogiem. Samochód dowozi nas do przystanku, gdzie czekają na nas dwa tuk-tuki, opłacone już w ramach taksówki. Ich kierowcy najpierw próbują namówić nas na inny guesthouse niż wskazany przez nas, a potem koniecznie chcą się z nami umówić na jazdę do świątyń Angkoru. Jeden z nich jest szczególnie nachalny i kiedy odmawiamy zaczyna się awanturować. W trochę zwarzonych humorach lokujemy się w Jasmine Lodge. Jemy lunch i umawiamy się w recepcji na jazdę do Angkor na zachód słońca (4USD) i na jutrzejszy całodzienny objazd świątyń począwszy od wschodu słońca (15USD).

O 16.30 spotykamy się z naszym kierowcą i ruszamy – podobnie jak mnóstwo innych tuk-tuków – do kas biletowych. Zakup biletów na kolejny dzień możliwy jest od 17.30 (bilet 1-dniowy 20USD, 3-dniowy 40USD, 7-dniowy 60USD). Na miejscu robione jest zdjęcie, które drukowane jest na bilecie. Kupujemy bilety 3-dniowe i ruszamy podziwiać zachód słońca. Wędrujemy ścieżką na wzgórze, a wraz z nami to samo robią setki (tysiące??) innych turystów. Starożytne ruiny oblepione są ludźmi! Są tu takie tłumy, że podziwiać zachodu słońca, ani czegokolwiek innego po prostu się nie da. Na ile to możliwe obchodzimy budowle.

Wieczorem, już w ciemnościach, wracamy do guesthouse’u.

9 luty 2010

O 5.00 wyruszamy tuk-tukiem sprzed guesthouse’u. Jest jeszcze zupełnie ciemno. Dojeżdżamy pod Angkor Wat i w ciemnościach przechodzimy groblą. Dochodzimy do stawu, z nad którego jest widok na główną budowlę z charakterystycznymi wieżami. Od jednego ze sprzedawców kupujemy kawę, do której dodatkiem jest… plastikowe krzesło. Sadowimy się nad brzegiem sadzawki i czekamy na wschód słońca. Z mroku stopniowo wyłaniają się zarysy budowli.

Zaraz po wschodzie słońca jedziemy do świątyni Ta Prohm. Warto być tu jak najwcześniej, gdy nie ma jeszcze tłumów. Od miejsca, gdzie wysiadamy z tuk-tuka idziemy drogą przez lasek, aż dochodzimy do murów z bramą. Nad nimi wznosi sie potężne drzewo. Gdy wchodzimy, widzimy jego ogromne korzenie, oplatające budowlę. Podobnie oplecione mury są także w kilku innych miejscach. Świątynia jest fantastyczna – pełna tajemniczych zakamarków i ogromnych drzew. W świetle poranka płaskorzeźby na murach nabierają niezwykłego wyrazu. Bardzo nam się tu podoba.

Z Ta Prohm jedziemy do Ta Keo. Ma ona kształt piramidy, na wierzchołek wchodzimy bardzo stromymi schodami. Jadąc dalej w kierunku Angkor Thom przystajemy jeszcze na chwilę przy położonych po przeciwnych stronach drogi świątyniach: hinduistycznej – Chau Say Thevada i buddyjskiej – Thommanam. Obie są niewielkie i nie ma tu dużo do oglądania. Potem przez wschodnia bramę, zw. Victory Gate, wjeżdżamy na teren Angkor Thom, skąd po chwili wyjeżdżamy bramą północną – jedziemy do Preah Khan (Świątyni Miecza). Teren jest dość rozległy, otoczony murami o bokach 700×800 metrów. W ich obrębie podziwiać możemy m.in. salę kolumnową. Wracamy do Angkor Thom. Oglądamy tarasy, z których niegdyś król obserwował walki słoni, pałac królewski, na którego szczyt wiodą drewniane schodki dla zwiedzających, 2 stawki o niewielkiej ilości zielonej wody i – będącą w wiecznej renowacji – świątynię Baphuon, zwaną największymi puzzlami świata. Jest gorąco, zwiedzanie nieco nas już wyczerpało, idziemy więc do pobliskiej knajpki na regenerujące, zimne shake’i. To dodaje nam wigoru – już pełni werwy ruszamy do położonego kilkaset metrów dalej Bayon. To jedna z najbardziej rozpoznawalnych świątyń Angkoru – z 54 wież spogląda na zwiedzających 216 rzeźbionych, tajemniczo uśmiechniętych, ogromnych twarzy Buddy Awalokiteśwary.

Z Bayon jedziemy ponownie do Angkor Wat, widzianego o świcie. Teraz czas na właściwe zwiedzanie tej największej ze świątyń. Zewnętrzny, otaczający ją mur tworzy prostokąt o bokach 1025 i 800 metrów, całość otoczona jest imponującą fosą szerokości 190 metrów. Oglądamy reliefy na dolnym poziomie, a potem na ostatnią chwilę udaje nam się jeszcze wejść na najwyższy poziom świątyni. Ta część otwarta jest tylko do 17.00 (choć całość świątyni do 17.30), wchodzi się specjalnymi schodkami, wszyscy zwiedzający dostają plakietki do zawieszenia na szyi. Dobrze widać stąd najwyższą wieżę Angkoru.

Schodzimy i opuszczamy kompleks. Na rozległym parkingu czeka nasz tuk-tuk. Wracamy do guesthouse’u. Tam załatwiamy wycieczkę na następny dzień – za 70USD samochód obwiezie nas na trasie: świątynia Beng Mealea, Kbal Spean (Rzeka Tysiąca Lingamów), świątynia Banteay Srei.

Kilkaset metrów w lewo od wyjścia z  guesthouse’u odkrywamy nocny targ z bardzo tanim jedzeniem. Obok są też stragany z owocami – korzystamy więc z okazji, by przypomnieć sobie smak (i zapach!) duriana.

10 luty 2010

Na 6.30 idziemy na śniadanie zawarte w cenie noclegu (smaczne i obfite), a o 7.00 wyruszamy z naszym wczorajszym kierowcą na umówioną wczoraj wycieczkę. Jedziemy wygodną, klimatyzowana Toyotą. Do Beng Mealea z Siem Reap jest ok. 70 kilometrów, z czego większą część stanowi dobra, asfaltowa szosa, pozostały odcinek to droga szutrowa. Podróż zajmuje niespełna 2 godziny. Po drodze mamy okazję dowiedzieć się od naszego kierowcy sporo o tragicznych czasach panowania Czerwonych Khmerów. Jako dziecko pracował na ryżowych polach, a głównym doświadczeniem tego czasu był dla niego nieustanny głód i strach.

O ukrytych w ziemi pozostałościach z tego okresu przypomina duża tablica nieopodal wejścia do Beng Mealea, informująca, że teren staraniem sił międzynarodowych oczyszczono z min w roku 2007.

W Beng Mealea nie obowiązują bilety z Angkoru, opłata za wstęp wynosi 5USD/os. Świątynia jest w dużej części w ruinie – nie została odrestaurowana, dzięki temu możemy się tu poczuć niemal jak pierwsi odkrywcy. Częściowo porośnięta jest drzewami, częściowo zrujnowana – wszystko to stwarza specyficzny nastrój. Zwiedzając ją wędrujemy przeważnie po zwaliskach kamieni, tworzących niegdyś tę budowlę. Towarzyszy nam samozwańczy przewodnik, ale nie ma z niego wiele pożytku. Część trasy prowadzi przygotowanymi drewnianymi pomostami, trwają prace przy budowie kolejnych. Zapewne niebawem świątynia się „ucywilizuje”.

Z Beng Mealea jedziemy pustą drogą, przez wioski, do Kbal Spean (tu obowiązuje bilet z Angkoru). To ciekawe urozmaicenie dnia. Wśród tropikalnego lasu, pełnego lian i ogromnych drzew wędrujemy na wzgórze, gdzie w korycie rzeki wyryto symbole falliczne, reprezentujące żywotność i siłę twórczą hinduskich bóstw oraz płaskorzeźby przedstawiające bogów i zwierzęta. Lokalny strażnik pokazuje nam rzeźbienia – bez niego wiele z nich z pewnością byśmy przeoczyli. Nie ma tu wielu turystów. Wędrówkę kończymy piknikiem przy malowniczym wodospadzie. Towarzyszą nam barwne motyle. Tą samą trasą wracamy na parking i jedziemy do Banteay Srei, położonej ok. 20 kilometrów na północ od głównego kompleksu Angkor (tu też obowiązuje bilet z Angkoru). Zbudowana z różowego piaskowca świątynia zachwyca nas niezwykłą, bogatą ornamentyką zdobień. To prawdziwe arcydzieło dawnych budowniczych!

Wracamy do Siem Reap. W naszym guesthouse’ie kupujemy bilety autobusowe do Phnom Penh na jutro rano (6 USD/os.).

11 luty 2010

Znowu o 6.30 śniadanie i kilka minut przed 7.00 przyjeżdża bus zbierający pasażerów do Phnom Penh. Wsiadamy, bagaże zostają oznakowane, każdy dostaje kwitek. Objeżdżamy jeszcze inne hotele i o 8.00 wyruszamy do stolicy. Po drodze nizinne, dość monotonne krajobrazy. Sporą część podróży przesypiam. Po 13.00 jesteśmy na miejscu. Tuk-tukiem jedziemy do Okey GH.

Ruszamy zwiedzać Pałac Królewski, który po południu czynny jest od 14.00 do 17.00 (wstęp: 6,25USD, trzeba mieć zakryte ramiona i nogi przynajmniej do kolan).

Pałac Królewski pozostaje oficjalną rezydencją króla Norodoma Sihamoni, część kompleksu jest więc niedostępna dla publiczności. Zwiedzić możemy Salę Tronową i Srebrną Pagodę oraz pełne zadbanej zieleni dziedzińce. Sala Tronowa jest olbrzymia i pełna przepychu. Nadal odbywają się tu oficjalne uroczystości z udziałem władcy. Stojąca kilkadziesiąt metrów dalej Srebrna Pagoda jest najbardziej znanym zabytkiem Phnom Penh. Jej nazwa pochodzi od ponad 5000 srebrnych płytek pokrywających podłogę – łącznie zużyto na nie ponad 5 ton kruszcu. Nie można niestety podziwiać jej w całej okazałości – odsłonięty jest jedynie niewielki fragment, pozostała część podłogi ukryta jest pod chroniącymi ją dywanami. Centralne miejsce w pagodzie zajmuje wykonana z 90 kilogramów złota figura Buddy wielkości dorosłego mężczyzny, ozdobiona kilkoma tysiącami diamentów.

O 17.00 opuszczamy kompleks pałacowy i wracamy do guesthouse’u. Tutejsza restauracja mile nas zaskakuje – duży wybór dań, bardzo przystępne ceny.

Wieczorem idziemy jeszcze na spacer głównymi ulicami.

12 luty 2010

Dziś długie spanie – wstajemy dopiero o 9.00. Po śniadaniu ruszamy zwiedzać miasto. Z guesthouse’u jest blisko do nadrzecznej promenady. Dochodzimy do miejsca, gdzie rzeka Tonle Sap wpływa do Mekongu. Spacerując dochodzimy na wysokość zwiedzanego wczoraj Pałacu Królewskiego. Kawałek dalej widać duży budynek o ozdobnych dachach – to Muzeum Narodowe. Postanawiamy je zwiedzić (wstęp 3USD/os.) i okazuje sie to bardzo dobrą decyzją. Wnętrze mieści bogate zbiory rzeźb m.in. ze świątyń Angkoru oraz przyjemny dziedziniec pełen zieleni, z sadzawkami, w których pływają ryby i rosną kwiaty lotosu. Zwiedzenie całości zajmuje nam godzinę. Potem ruszamy ku świątyni Wat Ounalom, ale nie jest szczególnie interesująca. Idziemy na poszukiwanie poczty, by zakupić znaczki i wysłać kupione w Angkor pocztówki. Znajdujemy ją bez trudu – duży, okazały budynek, wewnątrz porządek – wyraźnie oznaczone, co załatwimy w danym okienku, na ścianie duży cennik przesyłek (znaczek do Europy – niespełna 1USD).

Z poczty idziemy do buddyjskiej świątyni Wat Phom, położonej na wzgórzu. Wielu wiernych przynosi tu swe prośby o powodzenie w interesach lub szkolnych egzaminach, składając w darze kwiaty lotosu lub wieńce z jaśminu. Wnętrze jest ładne i bogato zdobione. Wszystkich nas jednak coś pokąsało w nogi. Czyżby w rozłożonych na podłodze matach były pchły?

Kolejny punkt naszego programu – bazar Psar Thamei – nie jest zbyt ciekawy. Część hal jest w remoncie, a pozostałe kramy nie oferują nic szczególnego. Za 2USD jedziemy więc tuk-tukiem na inny bazar – Psar Tuol Tom Pong (tzw. Russian Market). I to jest strzał w 10-tkę! Typowo azjatycki chaos – stoiska z kwiatami, owocami, mięsem i co tylko dusza zapragnie! Są i pamiątki, robimy więc trochę zakupów. Ceny oczywiście podlegają negocjacjom – zazwyczaj finalizujemy transakcję za połowę ceny pierwotnej. Bardzo nam się podoba. Zaskakuje nas tylko, że zamykają kramy już o 17.00. Opuszczamy więc targowisko, robimy jeszcze trochę zdjęć w gwarnym otoczeniu bazaru i ponownie tuk-tukiem jedziemy do guesthouse’u. Tu jemy obiadokolację i zamawiamy w recepcji na jutro bilety autobusowe o Sihanoukville (5USD/os.).

13 luty 2010

Wstajemy po 6.00, pakujemy się i schodzimy na śniadanie. Przed 8.00 bus zabiera nas, a po drodze także kolejnych pasażerów, do autobusu do Sihanoukville. Odjeżdżamy punktualnie o 8.15. Mniej więcej w połowie drogi następuje krótki postój przy knajpce, w tym samym czasie wśród nizinnego krajobrazu pojawiają się wzgórza. Około 13.00 dojeżdżamy do Sihanoukville. Tuk-tukiem z dworca  za 3USD (stargowane – początkowo żądali 8) ruszamy na poszukiwanie biura, rezerwującego noclegi na wyspie Koh Russei (Bamboo Island). Na miejscu dowiadujemy się jednak, że wszystkie miejsca na wyspie są zajęte w związku ze zbliżającym się właśnie chińskim Nowym Rokiem, hucznie obchodzonym także w Kambodży. Podobnie brak miejsc na Koh Rong. Są miejsca na jakiejś wyspie obok Koh Rong, ale łódź wypłynie najwcześniej jutro i koszty raczej wysokie. Odpuszczamy więc wyspę i kolejnym tuk-tukiem jedziemy na najbardziej odległą od miasta plażę Otres. To spory kawałek gruntową drogą. Kierowca jest bardzo pomocny – zatrzymujemy się przy kolejnych ośrodkach, ale wszędzie brak miejsc. Wreszcie w „Star Bar” są wolne dwie 2-osobowe bambusowe chatki z łazienkami, na samej plaży. Krzysztof zostaje przy ośrodku, a my z dziewczynami robimy jeszcze rozeznanie w kolejnych. Wszędzie „full”! Szybko wracamy i zajmujemy „bambusowe koszyki” – jak nazwaliśmy bungalowy. Od  razu się przebieramy i ruszamy do morza. Jest rewelacyjnie! Woda jest ciepła, nieduże fale – kąpiemy się i harcujemy jak dzieci! Potem jeszcze przepiękny zachód słońca i kolacja w naszym ośrodku.

14 luty 2010

Wstajemy o 7.30 i od razu dajemy nura do wody! Potem śniadanie w naszym ośrodku i kolejne kąpiele. Koło 13.00 ruszamy na spacer plażą, coraz bardziej oddalając się od centrum. Dochodzimy do miejsca, gdzie do morza uchodzi rzeka. Woda jest głęboka, więc odpuszczamy dalszą wędrówkę. Po drodze wstępujemy na obiad do Sunshine Cafe, ośrodka od trzech lat prowadzonego przez Polkę Monikę i jej chłopaka Khmera. Jedzenie, jakie serwują w swojej restauracji jest po prostu wyśmienite! Miejsce łatwo rozpoznać – przed budynkiem powiewają dwie flagi: polska i kambodżańska.

Wracamy do siebie – i znowu kąpiele. Jesteśmy już nieźle spieczeni słońcem.

15 luty 2010

Kolejny dzień plażowy – kąpiele, spacer plażą w kierunku „do miasta” (tutaj znacznie więcej ludzi).

Pływając podglądamy w wodzie niewielkie ośmiornice, kraby i rozgwiazdy, Krzysztof znajduje też duże ślimaki. W naszym ośrodku kupujemy na jutro bilety do Koh Kong (10USD/os.). Planujemy wysiąść wcześniej – w Andoung Tuek (co nie wpływa na cenę).

16 luty 2010

Pobudka o 6.00 i wkrótce ruszamy zamówionym nam wczoraj tuk-tukiem na dworzec autobusowy (6 USD). Dojeżdżamy po 7.00, jest jeszcze godzina do odjazdu. Idziemy więc na śniadanie na jednym z pobliskich stoisk. O 8.15 wyjeżdżamy. Przy Sre Amber Bridge następuje krótki postój, my chcemy wysiąść przy następnym moście, już niedaleko, w miejscowości  Andoung Tuek. Tłumaczymy to kierowcy i jego pomocnikowi. Kiwają głowami, ale chyba nie bardzo wiedzą o co nam chodzi. Wypatrujemy więc przez okna – Marta dostrzega znak, że do  Andoung Tuek jest 15 kilometrów. Wzmagamy więc czujność. Wkrótce widać rzekę i most, przy którym chcemy wysiąść. Krzysztof rusza do kierowcy, ale przejeżdżamy jeszcze dobre kilkaset metrów, zanim autobus staje. Wysiadamy, żegnani zdumionymi spojrzeniami innych turystów.

Jest 11.00. Cofamy sie do mostu, przy wschodnim brzegu rzeki Piphot stoi łódź – upewniamy się, że to publiczna łódź do Chi Phat. Ma odpływać około 13.00. Schodzimy pod most, kupujemy po herbacie na skromnym stoisku i czekamy, uprzyjemniając sobie czas karcianymi rozgrywkami.

Parę minut po 13.00 odpływamy, a wraz z nami kilkoro innych turystów, którzy w międzyczasie pojawili się na przystani. Płyniemy w górę rzeki 2 godziny, mając do wyboru miejsca: w pełnym słońcu, lub w cieniu – pod daszkiem, gdzie zawiewa spaliny. Wybieramy wariant ze spalinami…

Dobijamy do przystani w Chi Phat i kierujemy się do biura CBET (Community Based Ecotourism). Organizacja Wildlife Alliance prowadzi tu interesujący projekt, polegający na umożliwieniu mieszkańcom rozwoju ekoturystyki w miejsce kłusownictwa i wycinki drzew. W CBET kierują nas do Sok Srei Mom GH. Lokujemy się w pokojach, a potem wracamy do biura, by umówić się na jutrzejszą wycieczkę. Decydujemy się na spływ łódką (najpierw motorową, potem wiosłową) przez dżunglę, o wschodzie słońca (koszt wycieczki: 73USD/4os., w tym całodniowe wyżywienie i woda). Start jutro o 6.00.

17 luty 2010

Jakiś nadgorliwy kogut wściekle pieje już przed świtem. Wstajemy o 5.30 i o 6.00 jesteśmy w biurze CBET. Wkrótce ruszamy na przystań. Wsiadamy do dość chybotliwej 4-osobowej łódki z silnikiem i odpływamy. Rzeka jest bardzo spokojna, nisko nad wodą unoszą się mgły. Wkrótce wschodzi słońce – duża, czerwona kula. Płyniemy przez piękny, tropikalny las. Widzimy wiele ptaków – w tym dzioborożce. Jeden z nich siada niedaleko na gałęzi drzewa – świetnie widać charakterystyczny dziób. Po 2 godzinach przesiadamy się do dwóch małych łódek wiosłowych. Po kolejnej godzinie docieramy do polany, na której stoi solidna bambusowa wiata. Stąd ruszają piesze trekkingi po okolicy, teraz jesteśmy tu sami. Wydeptaną ścieżką zagłębiamy się w las. Po powrocie na polanę rzeka tak nas kusi, że wskakujemy do wody i przepływamy na drugi brzeg. Kąpiel pośrodku dżungli jest fantastyczna! W samo południe ruszamy w drogę powrotną. Jest bardzo ciepło i droga już nam się dłuży. Uatrakcyjnia ją fakt, że kończy się paliwo. Na resztkach dopływamy do miejsca, w którym nasza rzeczna odnoga uchodzi do rzeki Piphot. Płynie nią właśnie łódź z Andoung Tuek, z czego skwapliwie korzysta nasz „boat driver” pozyskując butelkę paliwa. Bez dalszych atrakcji docieramy do Chi Phat.

Poznany wcześniej Węgier opowiada nam o położonym tuż za wsią wodospadzie. Po południu idziemy więc na spacer. Do celu docieramy po około pół godzinie. Trochę jesteśmy rozczarowani – wodospad o tej porze roku zanikł, pozostało tylko jeziorko o ciemnej wodzie. Kąpiemy się i wracamy do wsi. W jednym z obejść trwają przygotowania do jakiejś większej imprezy, z głośników rozbrzmiewają pogadanki. Wieczór spędzamy na pogawędkach z Węgrem w biurze CBET, gdzie zamówiliśmy wcześniej kolację. Kupujemy bilety do Koh Kong na jutro (6USD/os.). Wracamy do guesthouse’u, o 21.30 wyłączany jest prąd.

18 luty 2010

Przed 5.00 budzi nas bardzo głośna muzyka  – to ciąg dalszy imprezy w sąsiedztwie.

Nieco po 8.00 ruszamy publiczną łodzią w drogę powrotną do Andoung Tuek, gdzie autobus jadący do Koh Kong ma być o 11.30. Na miejsce dopływamy około 10.00 i zatrzymujemy się w niewielkiej knajpce w pobliżu mostu. Jej właściciele są bardzo pomocni – dzwonią nawet do przewoźnika, by dowiedzieć się, o której dotrze tu autobus. Przyjeżdża o 12.00, miejsca na nas czekają i bezproblemowo docieramy do Koh Kong. Miejscowość jest nieduża, więc pieszo ruszamy na poszukiwanie guesthouse’u. Zatrzymujemy się w Ramsey Buntam. Zastanawiamy się nad wycieczką na Koh Kong Island – oferują ją niemal wszystkie hoteliki w miasteczku. Rozeznajemy w kilku miejscach, ale dowiadujemy się, że życie podwodne przy wyspie jest dość ubogie i wyspa nie jest szczególnie interesująca pod względem snorkelingu. Zmieniamy więc plany i postanawiamy przeznaczyć kolejny dzień na wycieczkę po okolicy. Ciekawą opcją jest zwiedzanie jej motorkiem (wypożyczenie: 4USD/dzień + paliwo). Niestety, mój brak jakichkolwiek doświadczeń z tym typem pojazdu wyklucza tę możliwość. W Blue Moon GH dogadujemy się więc w sprawie wynajęcia tuk-tuka, który za 15USD obwiezie nas po okolicy.

19 luty 2010

Rano kupujemy prowiant i napoje na dzisiejszą wycieczkę i o 9.00 wyruszamy do wodospadów Tatai, leżących ok. 20 kilometrów od Koh Kong. Po jeździe główną szosą skręcamy w boczną, gruntową drogę. Kawałek dalej kierowca parkuje tuk-tuka i do celu zmierzamy pieszo. Koryto rzeki Tatai wskazuje, jak szeroko rozlewa się ona w porze deszczowej, teraz oczywiście wodospady są znacznie skromniejsze. Za to można się wśród nich kąpać, z czego skwapliwie korzystamy. Pływamy w skalnych „basenach” i poddajemy się masażom pod wodospadami. Zabawa jest znakomita! Wrażenia psują tylko leżące na brzegu śmieci, porzucane przez urządzających tu sobie pikniki tubylców.

Koło południa wracamy do tuk-tuka i jedziemy oglądać lasy namorzynowe. W wiosce Boeng Kayak opłacamy wstęp (1,25USD/os.) i spacerujemy specjalnym pomostem wśród mangrowców.

Potem wracamy do Koh Kong i jedziemy mostem w stronę granicy z Tajlandią. Znajduje się tu ogromny, luksusowy ośrodek, a obok niego – ogólnodostępna, trawiasta plaża z palmami. Trochę tu śmieci, ale znajdujemy kawałek piaszczystej łachy  i wskakujemy do cieplutkiej wody. Super!

Tuk-tuk odwozi nas do guesthouse’u i po chwili ruszamy pieszo na lokalny rynek, gdzie jest duży wybór owoców. Potem idziemy na obiad do tajskiej restauracji Baan Peakmai. Jedzenie jest tu po prostu rewelacyjne!

Po naszym powrocie do guesthouse’u zrywa się prawdziwa tropikalna ulewa. To pierwszy i jedyny deszcz podczas tego wyjazdu.

20 luty 2010

Około 9.00 wyruszamy, kierunek – Bangkok. Tuk-tukiem jedziemy do granicy (6USD), odprawa przebiega bardzo sprawnie i po kilku minutach jesteśmy w Hat Lek w Tajlandii. Minibusem ruszamy do Trat (120 baht/os.). Po około półgodzinnej jeździe bus zatrzymuje się w opłotkach jakiejś miejscowości. Kierowca oznajmia, że zmieniamy tu pojazd i czekamy, aż zbierze się komplet pasażerów (10 osób). Po niespełna godzinie ruszamy dalej – już sprawnie i bez przystanków. Na dworzec autobusowy w Trat docieramy o 12.30. Okazuje się, że za chwilę jedzie autobus do Bangkoku. Szybko kupujemy bilety (248 baht/os.) i wyruszamy. 300 kilometrów autobus pokonuje w 4,5 godziny. Wysiadamy na dworcu północnym Mochit i rozglądamy się za taksówką. Wiemy, że dojazd w okolice Khao San powinien kosztować 100 baht, tymczasem taksówkarze żądają 400! W końcu jeden zgadza się na 100, ale gdy ruszamy próbuje podwyższyć stawkę. Jest wyraźnie niezadowolony, gdy po przyjeździe na miejsce płacimy wcześniej ustaloną kwotę. Lokujemy się w Sawasdee Welcome Inn, odbieramy rzeczy z przechowalni i ruszamy do ulicznej jadłodajni na kolację. Potem jeszcze spacer tłoczną i gwarną Khao San Rd.

21 luty 2010

Dziś zwiedzanie Bangkoku. Główne zabytki odwiedziliśmy już podczas poprzedniego pobytu w tym mieście, ale ciągle jest tu jeszcze mnóstwo do zobaczenia. Ruszamy w stronę rzeki Chao Praya i dochodzimy do uniwersytetu. Tu robimy krótki postój na pyszną kawę w niewielkiej kawiarence. Stąd  idziemy do kompleksu świątynnego Wat Mahathat, gdzie odbywają się buddyjskie medytacje. Sporo tu ludzi, niektórzy ubrani w jasne „mundurki”. Zaciekawia nas wielokrotne wykorzystywanie darów dla mnichów. Można składając datek wykupić zestaw różnych przedmiotów w zafoliowanych wiaderkach i wręczyć go mnichom. Wielu wiernych tak czyni, a mnisi po odebraniu darów ponownie wystawiają je przed wejściem świątyni.

Stoją tu duże figury Buddy w różnych pozach – każda przypisana jest do konkretnego dnia tygodnia.

Z Wat Mahathat idziemy na targ amuletów, położony tuż obok. Dużo tu różnych przedmiotów, wisiorków, figurek Buddy i bóstw. Podobają nam się kule z łupiny kokosa, ładnie rzeźbione. Sprzedawczyni, której nadaliśmy ksywkę „babcia  niezłomna” chce 250 baht i nie jest skłonna do jakichkolwiek negocjacji cenowych. Obchodzimy więc inne stoiska, ale nie znajdujemy lepszej oferty. W końcu pokonani przez „babcię” – kupujemy.

Wracamy w stronę uniwersytetu, jemy ośmiornicę z ulicznego grilla i kierujemy się w stronę Pałacu Królewskiego. Mijamy rozległy plac Sanam Luand, gdzie puszczane są latawce i dochodzimy do Lak Meuang (City Pillar). W środku oglądamy krótki pokaz tradycyjnych tańców  w barwnych strojach i wchodzimy do smukłej, białej stupy – sanktuarium, mieszczącego 2 złote filary. Dużo tu modlących się w skupieniu ludzi.

Kolejnym naszym celem jest Gulden Mount – złota stupa wzniesiona na wzgórzu. Idąc mijamy tzw. Giant Swing – czerwoną ramę gigantycznej huśtawki i dochodzimy do świątyni Wat Suthat. Jest rozległa i bogato zdobiona, wewnątrz mnich głosi nauki, a wierni podchodzą na klęczkach, by skropił ich głowy wodą.

Dochodzimy do Golden Mount i schodami pniemy się do góry, aż wychodzimy na najwyższy poziom, ze złotą stupą pośrodku. Ludzie modlą się tu, panuje atmosfera skupienia.

Z góry jest też dobry widok na miasto. Dostrzegamy Democracy Monument – to niedaleko stąd. Schodzimy ze wzgórza i kierujemy się w stronę pomnika. Na ulicznym starganie kupujemy kawałki owoca chlebowca – są naprawdę pyszne!

Potem na kolację do ulicznej jadłodajni na Soi Rambuttri, bo głód już mocno doskwiera. A wieczorem pora się pakować…

22 luty 2010

O 5.30 opuszczamy guesthouse. Idziemy do głównej ulicy i zatrzymujemy pierwszą przejeżdżającą  taksówkę. Na pytanie o cenę kursu na lotnisko kierowca wskazuje taksometr. No to wsiadamy! O tej porze nie ma jeszcze korków – przejazd zajmuje nam 35 minut (250 baht wg taksometru + 70 opłaty za autostradę).

Odprawa na Kasi lot do Chin już się rozpoczęła. Nadajemy więc jej bagaż, a potem idziemy wszyscy razem na śniadanie do Magic Food Point (1st Floor, w prawo od wejścia, na końcu). Jedzenie jest tu tanie, ale smakowo bez rewelacji.

Potem niestety pora się pożegnać – odprowadzamy Kasię do odprawy paszportowej. Po nadaniu naszych bagaży widzimy jak jej samolot kołuje przed startem. Wkrótce i my wzbijamy się w powietrze…


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u