Iran 2010

Iran 2010

Bogumiła Nędza

Termin: 28.01.2010 – 14.02.2010

Przejazd tam:

– lot ze Stambułu (bo mieszkałam akurat tam) do Teheranu, linie Pegasus, cena za 1 bilet: 101 TL (około 210 zł)

Przejazd z powrotem:

– autobus irańskiej firmy, trasa Tabriz-Stambuł, cena 30$ (około 90 zł), taka sama cena obowiązuje też na trasie Teheran-Stambuł

Wiza:

– płatna na lotnisku IKA w Teheranie, 75$, ważna przez 15 dni

Waluta:

– irański rial (IR), przelicznik: 10 000 IR= 1$

Dalej będę podawać ceny w $, ponieważ wpisywanie listy zer do IR działa na mnie lekko irytująco.

Ceny noclegów w hotelach (wybrane):

– Teherean, Khazar Sea Hotel: 4$/1os.

– Esfahan, Amir Kabir Hostel: 7$/1os.

– Shiraz, 4$/1os.

– Qeshm Town, Khalija Fars Hotel: 8$/1os.

– Yazd, Amir Chaqmak Hostel: 6$

Ceny przejazdów autobusami:

BARDZO BARDZO NISKIE! Średnio 1$ za jedną godzinę jazdy autobusem (np. cena biletu z Shirazu do BandarAbbas to 70 000 IR = 7$/1os., czas podróży to 8 godzin, w tym opieka ‘prowadnika’, filmy w TV i słodkości!!!)

Ceny wejść do obiektów turystycznych:

– od 0,3$ w większości atrakcji do 15$ za niemal całodniową wycieczkę z przewodnikiem (Mustafą) do Persepolis i Necropolis (dojazd już wliczony w cenę)

Polecam korzystać z Couchsurfing.org, bo pozwala poznać niesamowite osoby, które pokażą wam niezwykłe miejsca!

W CIENIU AHMADINEŻADA”

Na wpół otwartymi oczami rozglądam się dookoła, oceniając poziom zamieszania wynikający ze zbliżania się samolotu do lądowania. Wszystkie kobiety z pewną niechęcią zakładają chusty na głowy. Widząc to, powoli zdaję sobie sprawę, że ja też muszę. Od tej chwili staram się być Iranką, choć pamiętanie o zakrywaniu głowy nie przychodzi mi łatwo.

W’ jak wróg…

Pierwszy dzień w państwie, którym próbowano mnie straszyć przed wyjazdem w ramach troski o moje bezpieczeństwo zaczyna się dość leniwie. Teheran przywitał nas chłodem, duszącym powietrzem pełnym spalin, chaotycznym ruchem samochodów, motocykli, ale zarazem pięknym widokiem na masyw gór Elburs ze szczytami powyżej 4000 m n.p.m. Oczywiście najpierw zdążamy w kierunku słynnej byłej ambasady USA – jak dla mnie jednego z najciekawszych obiektów w Teheranie. Zdjęć podobno robić nie wolno, ale cóż, ciężko się powstrzymać! Ściana budynku budzi negatywne odczucia. Rysunki i hasła przypominające o nienawiści do Amerykanów zapadają w pamięć. Przypadkowo napotkany Irańczyk w wieku ok. 60 lat chętnie z nami rozmawia, co staje się z resztą przyjemnym rytuałem w każdym miejscu, w którym znajdziemy się w kolejnych dniach. Dziwię się i pytam jak to możliwe że będąc w niemłodym wieku, można rozmawiać po angielsku tak biegle? On na to: „aby móc zrozumieć umysł wroga, wiedzieć, co on myśli, trzeba znać jego język!”. Co prawda, to prawda!

W Teheranie miały miejsce moje pierwsze zachwyty kulinarne. Rozsmakowałam się w żółtym ryżu z szafranem i finezyjnie nadziewanymi bakłażanami oraz dodawanym do każdego posiłku lekko kwaśnym i wspaniale orzeźwiającym jogurtem miętowym, który bardzo przypominał turecki Ayran.

48 m – wysoko…

Po dwóch dniach postanowiliśmy zmienić otoczenie. Teheran męczy. Przechodzenie na drugą stronę ulicy to nie lada wyczyn. Zapragnęliśmy spokoju i już wieczorem byliśmy na Centralnym Terminalu (Terminal-e Arzhantin) w autobusie do Esfahanu. Po 6 godzinach jazdy znaleźliśmy się w mieście zwanym „Esfahan nesf-e jahan” czyli połówka świata, perła starożytnej Persji.

Najpierw odwiedzamy Meczet Jameh (tzw. Piątkowy) – największy meczet w Iranie. W drodze do kolejnej ciekawostki przechodzimy przez głębokie wykopy, w kurzu, pyle, glinie, ale warto! To co widzimy wymaga sprawności szyi – bo to 48 metrowy minaret Ali. I powoli, powoli zmierzamy do niesamowitego placu Imama. Jest to drugi pod względem powierzchni (512X163m) plac na świecie (1. to Tiananmen). Przy okazji doświadczyliśmy też czegoś bardzo normalnego dla obcokrajowca przebywającego w Iranie – mianowicie pytania – what do you think about our country? Odpowiedź oczywiście jednoznaczna – great! A w sklepie z ubraniami rozmawialiśmy z właścicielem o Lechu Wałęsie! Ale to nie koniec spotkań, bo wieczorem umówiliśmy się z Najmą, która zaprosiła nas do klimatycznej kafejki.

Następny krok – meczet Imama – podobno najpiękniejszy w Iranie! Każdy z iwanów inaczej zdobiony i każdy tak oryginalny, że nie sposób nasycić się jego widokiem. Po takiej dawce architektonicznych doznań ruszamy w kierunku mostów nad rzeką Zayandeh (Si-o-seh, Ferdosi, Chubi, Khaju). A wieczorem ponownie towarzysko – bo spotykamy się z Nastaran w ormiańskiej dzielnicy Jolfa. Znajduje się tu ok. 30 kościołów. Warto wspomnieć o tym, że Jolfa jest częścią miasta, w której żyją chrześcijanie. Nastaran zabiera nas do zoroastryjskiej świątyni, po której chodzimy w białych gumowych klapkach! Zoroastrianizm to jedna z najstarszych na świecie religii. Po edukacyjnej partii wycieczki, odpoczywamy w cafe, w której gwarno od rozmów, gdzie Irankom chusty spadają z głów niemal bez przerwy i gdzie poznajemy kolejne 3 dziewczyny, które zapraszają nas na party do mieszkania jednej z nich. I tak kończy się kolejny zbyt krótki dzień.

P’ jak piwo irańskie!!!

Leniwe południe następnego dnia – już w mieście Shiraz rozpoczęliśmy od cytadeli Arg-e Karim Khan z cudownie pachnącym ogrodem pomarańczowym w środku. Nie jest tu tak duszno jak na wschodzie, wilgotne powietrze napływa znad Zatoki Perskiej, ziemia jest bardziej urodzajna. No cóż – szach wiedział, gdzie odpoczywać!

Odwiedziliśmy kolejną medresę (Madraseh-ye Khan), do której aby się dostać należało najpierw wytrwale pukać. Przeszliśmy test i drzwi otworzył pan zbierający pomarańcze. Dziedziniec oszołomił mnie spokojem, atmosferą nauki. Studenci uczyli się w zamkniętych pokojach. Miałam możliwość obejrzeć pokój nauczyciela – wszystko co przysłoniło mi szczegóły to BAŁAGAN!

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy wyjazd do Persepolis. Towarzyszyła nam Nara z Hongkongu oraz Mustafa – przewodnik, który słuchał Enrique Iglesiasa i opowiadał o tajnych winnicach niedaleko Szirazu. Brama wszystkich narodów poprowadziła nas do środka, gdzie podziwialiśmy płaskorzeźby i pałac Apadana, w którym mieszkał Kserskes I. Tutaj też zakosztowaliśmy kolejnego smaku irańskiego piwa, które rzeczywiście tak się nazywało, ale poza kształtem butelki, z piwem nie miało nic wspólnego. Po powrocie do Shirazu weszliśmy do mauzoleum Króla Światła. Meczet olśniewający! Dywany tak miękkie jak w żadnym innym meczecie. Sufit ozdobiony jest srebrnymi i złotymi ornamentami. Wszystko świeci, błyszczy, a w środku stoi grób, przy którym modlący się niemal płaczą.

30 – tyle dzikich wielbłądów…

22.00 – to godzina, o której wsiadamy do autobusu jadącego do Bandar Abbas. Po 10 godzinach jazdy czekamy już na ‘eskele’- przystani, z której podobno dopłyniemy na wyspę Qeshm w Zatoce Perskiej. Niestety z niewiadomych powodów, musimy zmienić przystań. Docieramy do Shahid Bahonar, gdzie próbujemy zdobyć bilety. Marnie to wygląda. Tłok, krzyki, mnóstwo ludzi, piski, jeden bilet (3$) sprzedawany co pól godziny… Ale w końcu mamy! Po 6 godzinach zamieszania na przystani ruszamy na wyspę! Łódka jest jak na moje badawcze oko lekko przeładowana. Płyniemy godzinę i już stąpamy po suchej ziemi. Mieszkańcy tez mają bardziej arabski wygląd, z resztą Arabów jest tu niemal tyle co Persów. Po spacerku i poszukiwaniach hotelu wreszcie znajdujemy lokum tuż obok zatoki. Warto wspomnieć, że wyspa jest licznie odwiedzana przez mieszkańców Omanu i ZEA, którzy wpadają na Qeshm na bezcłowe zakupy. Na bazarach można płacić za towary w kilku różnych walutach. Oczywiście nie przepuszczamy okazji zrobienia chyba najtańszych zakupów życia.

Po modlitwie docieramy do Laft – wioski rybackiej, mijamy stado ok. 30 dzikich wielbłądów, żadnych ludzi przez 55 km. Tylko półpustynia.

Stamtąd motorówką płyniemy zobaczyć lasy mangrowe, które podczas przypływu znajdują się pod wodą. Zajmują ogromny obszar oraz stanowią park narodowy. Taka żywa zieleń w porównaniu z suchą wyspą wygląda niesamowicie! Z powrotem łapiemy stopa i z drogi zbierają nas ‘szejkowie’ z Omanu i przy okazji zapraszają na pyszną kolację (na talerzach kraby i ośmiornice).

Kończąc pobyt na księżycowej wyspie dostaję w prezencie szczypce kraba – śmierdzą okropnie! Ale prezent przyjmuję, przynajmniej na chwilę.

S’ jak skorpion…

Yazd – jest następnym celem. Odwiedzamy tu meczet Jameh, więzienie Aleksandra, grobowiec 12 imamów. Organizujemy zawody we wspinaczce na kopułę meczetu, gramy w perską grę tavla, kupujemy obrusy (dla naszych mam) dowiadujemy się że znajomy Pirooz kupił w Kermanie wielbłąda za 400 euro, umawiamy się na jutrzejszą wycieczkę w góry… i rozmawiamy, rozmawiamy aż do późnego wieczora. Rano zmierzamy do Meybod (karawanseraj), dawnej oazy dla karawan. Do dziś wytwarza się tu dywany. Oglądamy też Nareih Castle – rozsypujący się, górujący nad miastem zamek, wieżę gołębią z 4000 otworów dla tych ptaków, których odchody stanowiły nawóz w gospodarstwach mieszkańców. Następnie zaprzyjaźniony taksówkarz zawiózł nas do ChakChak (kap kap) – zoroastryjskiej wioski z jednym mieszkańcem – guru, wybieranym przez zgromadzenie ogólne. W świątyni pali się wieczny ogień. ChakChak jest najpiękniejszym naturalnym miejscem, jakie widziałam w Iranie. Góry, pustynia kamienista, niekiedy srebrna. Wybrałam się na kilkugodzinną wycieczkę w zupełnej ciszy, pod błękitnym niebem. Skorpiony jeszcze spały, bo temperatura nie przekraczała nawet 25 stopni. Ach! Żyć, nie umierać! Następny etap to Kharanagh – wioska zamieszkana od 4000 lat! Od 10 lat opuszczona z powodu braku wody. Atrakcję stanowi trzęsący się minaret. Rzeczywiście! Jest on tak wąski, że jedynym sposobem jest wchodzenie z rękami podniesionymi do góry i bokiem. I jedyny zmysł, który tam funkcjonuje to dotyk, no może czasem smak, gdy kawałki gliny wpadną do ust podczas przepychania się do góry! Wystarczy usiąść na krawędzi minaretu i lekko nim pohuśtać, aby poczuć wstrząsy!

Dzień pełen wrażeń niestety się skończył. Kierowca zatankował gazu na 150 km drogi za 0,5 dolara i z myślami o polskich cenach paliwa poszliśmy spać.

Przed nami jeszcze zoroastryjskie wieże milczenia niedaleko Yazd i obchody święta rewolucji Chomeiniego (11 luty). Wieże robią wrażenie, stoją na wzgórzach, za nimi jeszcze ośnieżone góry. Obecnie nie pełnią już funkcji miejsca grzebania zmarłych (obok znajduje się zoroastryjski cmentarz). Po powrocie z wież milczenia, szybko dostajemy plakaty z napisami: ‘down with Isreal’, ‘down with USA’. Mamy wtórować świętującym. Rezygnujemy, ale plakaty zostawiamy na pamiątkę.

I znów – dopiero co zaczęłam cieszyć się tym krajem, wspaniałymi ludźmi, a tu już koniec. ALE! Tylko na chwilę!


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u