Indyjski notes – Wojciech Kokoszka, Agata Misiak

Wojciech Kokoszka, Agata Misiak

Delhi, 25 czerwca
Lądujemy w Delhi kilka minut przed 23-cią czasu miejscowego. Lot z Paryża zajął ponad 8 godz. Bilet lotniczy ze zniżką studencką liniami Air France na trasę Warszawa – Paryż – Delhi i z powrotem kosztował 632 USD wraz ze wszystkimi opłatami lotniskowymi. Przejście z samolotu do hali przylotów to droga z lodówki do piekarnika. Odprawa. Wypełnienie formularzy i WELCOME TO INDIA. W hali przylotów tłum. Naganiacze. Taksówkarze. Wrzask i wszechobecny brud. Pierwsze targowanie. Nie wierzę taksówkarzowi nawet przez chwilę. Znajdujemy autobus do New Delhi Railway Station (50 Rs za osobę). W autobusie oddech stolicy. Słodki, ciepły syf wypełnia nasze płuca. Fałszywy kanar próbuje naciąć nas na biletach. Przygodny Hindus ostrzega. Francuski obieżyświat prowadzi nas przez dworzec kolejowy do dzielnicy tanich hoteli – Paharganj. Ciemno i strasznie śmierdzi. Strach pomyśleć po czym stąpam. Wszędzie słychać głosy cheap room, nice room, very good. Znajdujemy hotel New King (150 Rs za dwójkę z łazienką i air-coolerem). Nie polecam. Szok kulturowy i cywilizacyjny głuszymy Ballantines’em kupionym jeszcze na Okęciu.

Delhi, 26 czerwca
Pierwsze wyjście do miasta. Naciągacze na dworcu kolejowym i w biurze turystycznym obok dworca. Pierwsze targi na ulicy. W restauracji Leema w hotelu Vivek duża porcja thali – 50 Rs. Coca-cola uratuje nas od ameby (10 Rs). Dziki tłum na ulicy. Smog jest tak duży, że słońce nie może się przebić.

Internet w klimatyzowanym hotelu Gold Regency (20 Rs za godzinę). Powrót do cywilizacji. Niestety tylko na godzinę. Na zewnątrz dzikie tłumy. W sklepach szukamy odrobiny spokoju. W pokoju jaszczurki skutecznie walczą z robalami. Resztką ciepłej whisky świętujemy urodziny Agaty. Jeszcze żyjemy.

Delhi, 27 czerwca
Docieramy do centrum. W burżujskich sklepach ceny trzy razy wyższe niż na bazarze. Trochę czyściej, ale za to większy ruch. Przejście przez ulicę można porównać do skoku na bungee. Udało nam się zdobyć bilety kolejowe do Simli (bilet na 2-nd class kosztował ok. 250 Rs). Po drodze, w miejscowości Kalka jest przesiadka w kolejkę wąskotorową jeżdżącą do Simli. Za bilety można płacić w dolarach wg ustalonego kursu. Wprawiam się w targowaniu. O spodnie za 45 Rs walczę ponad 15 minut. Dobra zabawa. Kadzidełka kupuję 5 razy taniej niż brzmiała cena wyjściowa.

Delhi – Kalka – Simla, 28 czerwca
Wstajemy o 4.00 rano by zdążyć na pociąg. Po drodze niezłe klimaty. Żebracy, czyściciele butów, sprzedawcy jedzenia i napojów, śpiewające dzieci tworzą niepowtarzalne wrażenie. Delhi żegna nas w specyficzny sposób. Setki Hindusów z wypiętymi pośladkami wita wschód słońca podczas porannych czynności fizjologicznych. Kolej indyjska jest niepowtarzalna. Lista pasażerów posiadających rezerwację jest wywieszona na ścianach poszczególnych wagonów. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Z Kalki jedziemy wąskotorówka do Simli. Głodówka cały dzień, bo rupie się nam skończyły. Pobiliśmy rekord świata – 96 km w siedem i pół godziny. Widoki gór rekompensują cierpienia – nie czuję siedzenia. Po walce słownej z naganiaczem na dworcu lądujemy w hotelu Uphar (175 Rs za dwójkę z łazienką i TV).

Simla, 29 czerwca
Chłodno i przyjemnie. Ruszamy w poszukiwaniu State Bank of India. Hindusi kierują nas w przeciwne strony. Po wielu bólach jest bank. Wymiany nie będzie. Za późno. Zamknęli okienko 45 minut przed czasem. Dokonujemy nielegalnej wymiany z przygodnymi Niemcami na oczach osłupiałych urzędników. Niech żyje przyjaźń polsko-niemiecka. Nareszcie możemy kupić żarcie – śniadanie, obiad i kolacja w jednym. W Indian Coffee House delektujemy się kawą, omletem, tostami i special dosa – duży naleśnik nadziewany ziemniakami, jajkiem, soczewicą i całą masą różnych przypraw. Dobre. Cały obiad 70 Rs. Jak na kurort to całkiem tanio. Włóczymy się po mieście zajadając się ciastkami. Te smażone na tłuszczu są straszliwie słodkie. Wieczór spędzamy oglądając indyjskie telenowele i wiadomości.

Simla, 30 czerwca
Włączyli monsun. Ale lało. Na szczęście mieliśmy sprzęt przeciwdeszczowy. Na obiad tym razem: onion masala dosa (28 Rs) i cheese dosa (35 Rs). Posiłek umilała nam muzyka brzmiąca jak łamanie kota kołem. Po deszczu piękna pogoda i widok na dalekie ośnieżone szczyty pogórza Himalajów. W świątyni Hanumana małpy wchodziły na głowy. Jutro do Manali (bilet na autobus super delux – 180 Rs).

Simla – Manali, 1 lipca
Po wielu bólach znajdujemy właściwy przystanek. Tradycyjnie odjazd jest opóźniony o pół godziny. Dobrze, że mieliśmy worki na plecaki, bo w luku bagażowym straszny brud choć autobus był całkiem przyzwoity. Większość Hindusów twierdzi, że mówią po angielsku. Niestety jest to “hindenglish” czyli połowa wyrazów to wtręty w hindi. Reszta słów to: cheap, rooms, TV, shower i only… Rs. W ich mniemaniu very nice room with bath to syficzna nora z klepiskiem w łazience. Droga z Simli do Manali jest trochę dziurawa, więc robienie kanapek w trakcie jazdy wyglądało na taniec z szablami. Po 11 godzinach dotarliśmy w końcu do Manali. Dolina Kulu jest cool. Widoki przepiękne. Kaniony, przepaście, wiszące mosty. To jest to. W Manali po długim przebieraniu w ofertach naganiaczy znajdujemy sami milutki hotel Woodlines Manali. Wreszcie sucho, czysto, ciepła woda, kafelki w łazience. Telewizja satelitarna. Room service na żądanie. Burżujstwo w pełnym stylu. Wszystkie te wspaniałości za jedyne 150 Rs. Zostaniemy tu dłużej. W Old Manali oferują stęchłe nory za 200 Rs.

Manali, 2 lipca
Tradycyjnie pobyt w nowym mieście zaczęliśmy od łażenia w poszukiwaniu pojemnika do butli gazowej. Niestety znów porażka. W Manali nie ma ani jednego sklepu ze sprzętem trekkingowym. Za to pełno jest szali z Kaszmiru oraz pseudohippisów z Zachodu. Wszędzie rośnie trawka. Targowanie idzie ciężko, bo zachodni turyści płacą każdą cenę. W Old Manali jest miła hinduska świątynia. Obiad jedliśmy w Swamiji’s Madras Cafe. Punjabi thali za 35 Rs – wystarcza na dwie osoby. Wieczór spędzamy przy indyjskim MTV (hinduski Enrique to jest to!) i filmach propagandowych na temat konieczności wyrzucania śmieci do kosza. Te filmy powinni puszczać przez całą dobę.

Manali, 3 lipca
Zaczynam funkcjonować tak jak Hindusi. Chce mi się spać i nic nie robić. Byliśmy dzisiaj w małym buddyjskim klasztorze. Cały kompleks to oaza spokoju w rozwrzeszczanym Manali. Warto go odwiedzić. Na obiad poszliśmy do Tibetan Friends Corner Cafe. Tybetańska herbatka z solonym masłem okazała się całkiem niezła i pożywna. Pierożki momo z kurczakiem za 35 Rs – bardzo dobre. Sos do nich zabił wszystkie możliwe ameby oraz na pewien czas fragment mojego języka. Kupujemy koszulki z yakami i oczami Buddy (140 Rs za sztukę) oraz kaszmirskie szale wielkości małego koca (100 Rs za sztukę).

Jagatsukh – Manali, 4 lipca
Dzisiaj poszliśmy zobaczyć świątynie w Jagatsukh. W Pascalu były opisywane jako wspaniałe. Było ich “aż dwie”. Z zewnątrz ładnie rzeźbione drewniane ściany i arkady. W środku dwa tandetne wcielenia Sziwy. Nie warto było katować się 12 km marszem. Na obiad znów tybetańskie żarcie. Ghanthuk i Then-Thuk – coś między rosołem z makaronem a zupą warzywną.

Manali, 5 lipca
Przygotowujemy się psychicznie do 16-godzinnej podróży do Delhi. Bilety na super delux kupiliśmy dwa dni wcześniej (250 Rs). Kupiłem 10 g szafranu od małych handlarzy. Dobra zabawa. Z 200 Rs zeszli do 30 Rs. Przy okazji oferowali mi różne specyfiki od leku na “sex power” i “muscle” po olej do włosów, który z ciemnego blondyna zrobi ciemnego bruneta. 16-godzinna podróż okazuje się niełatwa. Pośladki porobiły się płaskie jak dosa. Obsługa autobusu (ok. 5 osób) załatwia po drodze swoje interesy nie bacząc na czas podróży i wściekłych pasażerów. W przydrożnych knajpach łupią na całego. Dal – 30 Rs. Rozbój.

Delhi, Jaipur, 6 lipca
Docieramy do Delhi. Miasto-kloakę czuć z odległości 30 km. Wbrew wcześniejszym zapewnieniom o przystanku przy New Delhi Railway Station musimy wysiąść przy Old Delhi. Rzuca się na nas hord riksiarzy. Oferują przejazd za bajońskie sumy. Wyrywamy się i idziemy piechotą przez starą część Delhi. Za nami ciągnie pochód okolicznej dzieciarni i stado riksz. Czuję się jak na pochodzie pierwszomajowym. Po dwóch kilometrach odpuszczamy i rikszą jedziemy pod hotel Gold Regency na Main Bazar. Cywilizacja. Klimatyzacja i wegetariański chopsuey stawiają nas na nogi. W biurze rezerwacji biletów na dworcu New Delhi po długich kombinacjach kupujemy bilety na pociąg do Jaipuru (II-nd class sleeper – 160 Rs). Niestety odjazd jest z dworca Old Delhi. Riksiarz – oszust wywozi nas w boczne uliczki. No railway station – no money! Wnerwieni ciągniemy w ogromnym żarze w stronę dworca. Kolejna riksza – 20 Rs! Wykąpani we własnym pocie docieramy wreszcie do pociągu. Pijemy “ugotowaną” mineralną. Jaipur wita nas chłodem (ok. 29 stopni C), naganiaczami i światłem latarni (rzadko spotykane zjawisko w tym kraju). Nocujemy w hotelu Jaipur Inn (łóżko w dormitorium – 80 Rs). Nie będzie gotowania. Brak kontaktów w sali. Klaustrofobiczne łazienki (1 m 2), ale spokój i zieleń. Z dachu piękny widok na miasto. Zostajemy. W dormitorium dużo małych komarów.

Jaipur, 7 lipca
Śniadanko na miłym patio i ruszamy w miasto. Okazuje się bardzo ładne, ale mocno zniszczone. Do kompleksu pałacowego weszliśmy tylnym wejściem za darmochę. Oficjalnie wjazd kosztuje 5 Rs, z aparatem dodatkowo 30 Rs, kamera plus 70 Rs. Miejscowi trzy razy taniej. Obiadek – dosa w Indian Caffee House (25 Rs). Powrót do hotelu to klasyczne błądzenie wśród nieoznakowanych ulic. Lassi (zmiksowane zsiadłe mleko z dodatkiem różnych owoców – pycha!!!), herbatka i spać.

Jaipur, 8 lipca
Po śniadanku (dobre żarcie w tym naszym hotelu) poszliśmy zobaczyć Pałac Wiatrów (Hawa Mahal). Wejście 2 Rs, z aparatem 30 Rs. Fasada fajna, miłe balkony, wnętrza niestety mocno zniszczone. Po obiadku w Indian Coffee House (special masala dosa – 22 Rs i special coffee – kawa z mlekiem) poszliśmy zdobyć bilety do Agry. Na pociąg były wszystkie wykupione. Natomiast na dworcu autobusowym (całkowita ignorancja obsługi) kupiliśmy tanie bilety na super deluxe do Agry (117 Rs).

Powrót do hotelu umilaliśmy sobie pogawędkami ze stadem riksiarzy. Burza. Wieczór spędzam na rysowaniu przydrożnych świątyń. Obsługa hotelu miała niezły ubaw obserwując nasze zmagania przy obieraniu mango. Teraz już wiem, że mango ma duże pestki.

Jaipur, Agra, 9 lipca
Jedziemy do Agry lekko zmotani, bo Hindusi zamienili autobusy przed odjazdem (nikogo o tym nie poinformowano). W Agrze dajemy się skusić autorikszy (30 Rs) i lądujemy w tanim hotelu Indo Guest House – niedaleko od Taj Mahal (dwójka z łazienką – 80 Rs, uwaga karaluchy! Mój rekordzista miał 6 cm). Pierwszy szok – wejście do Taj Mahal kosztuje 505 Rs!!! dla obcokrajowców. Miejscowi płacą 15 Rs!!!. W piątek można wejść za darmo. Wieczorem znajduję czysty hotel Raj. Wytargowuję dwójkę z łazienką za 125 Rs. Warunki są bardzo dobre. Polecam. Polacy już tu byli. Przybij piątkę i na zdrowie to dobre znaki rozpoznawcze. Uwaga, kiedy wyłączają prąd (sto raz na dobę) warto mieć hotel z generatorem inaczej zaczniesz się rozpuszczać.

Agra, 10 lipca
Poszliśmy zwiedzać Agra Fort. Wstęp dla obcokrajowców 55 Rs, dla miejscowych – 15 Rs. Nie ma opłat za aparat. Fort jest super. Jak się później okazało najpiękniejszy ze wszystkich indyjskich fortów.

Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć. Widać z niego Taj Mahal. Meczet Jama Masijd otoczony tłocznym bazarem poza swoją wielkością nie ma nic wielkiego do zaoferowania dla turystów. Uwaga, na nachalnych, “bezinteresownych” przewodników. Najlepszy rooftop posiada hotel Shanti Lodge. Ogromnym problemem staje się wyjazd z Agry, gdyż bilety są zarezerwowane na tydzień do przodu.

Agra, 11 lipca
Kolejna wyprawa po bilety. Tym razem autobusowe. Do Khajuraho jeździ tylko jeden autobus. Autobus wygląda jak skrzyżowanie konserwy ze skrzynką na narzędzia i zabiera nieograniczoną ilość pasażerów. Brak rezerwacji biletów. Coś takiego przez 10 godzin to istne szaleństwo. 14-kilometrowa wyprawa na dworzec zakończona porażką. Szalejemy za to przy obiedzie za 100 Rs. Dobre żarcie w koreańskiej knajpce naprzeciwko knajpki Join us rooftop. Agra pod względem cen w tanich knajpach należy do niskobudżetowych miast. Taj Mahal nie jest podświetlany nocą. Szkoda – widok byłby niesamowity.

Agra, 12 lipca
Zdychałem pół nocy. Pierwsze zatrucie pokarmowe. Dieta. Herbata i tosty. W Agrze herbata jest obrzydliwa. Trzeba gotować mineralkę, aby można było się napić bez wstrętu. Polecam wodę Kingfisher.

Agra, 13 lipca
Dzisiaj już trochę lepiej. Znaleźliśmy otwarty bank. Aby poprawić poziom szczęścia kupiliśmy 20 marmurowych słoników za 130 Rs. Dzisiaj dieta bardziej urozmaicona: czekolada, garść ryżu, tosty, herbata i rosołek. Tęsknię za colą. Jutro idziemy do Taj Mahal. Pobudka o wpół do szóstej.

Agra, 14 lipca
O świcie poszliśmy zobaczyć cud. Za darmo (piątek). Jak na hinduskie warunki cisza spokój, śpiewające ptaki. Przy wejściu kontrola bagaży. Żadnego jedzenia, papierosów itp. Taj i jego otoczenie są po prostu piękne. Tak wizualnie lekkiej, a jednocześnie ogromnej budowli w życiu nie widziałem.

Agra – Khajuraho, 15 lipca
Pobudka w nocy. Jedziemy do Khajuraho. Umówiona na trzecią rano riksza nie pojawiła się. Na dworcu autobusowym kasy zamknięte. Ani słowa po angielsku. 20 min. przed odjazdem odnajduję nasz autobus. Chcą władować nasze bagaże na dach. Nic z tego. Chcą wcisnąć bilety na trzy miejsca. Nic z tego. 60 Rs za bagaż. Podróż to 12-godzinna walka z obsługą autobusu. Robią co im się podoba. W Khajuraho znajduję czysty, tani hotel Lakeside z widokiem na jezioro. Dwójka z łazienką za 100 Rs. Szkoda, że nie ma prądu w gniazdkach. Nie będzie gotowania.

Khajuraho, 16 lipca
Zwiedzamy zachodnią partię świątyń. Wstęp 5 Rs. Kamienna Kamasutra jako ornament. Niezłe pozycję. Robię masę zdjęć.

Khajuraho, 17 lipca
Agata choruje, więc nigdzie nie chodzimy. Podejrzewam, że to malaria.

Khajuraho, 18 lipca
Moje obawy potwierdza lekarz. Wizyta oraz leki kosztowały 350 Rs. Uważam, że nie było to zbyt dużo. Na obiad jemy chińszczyznę (cheese chowmain – wielka porcja makaronu w sosie cebulowo – czosnkowym, polana keczupem i posypana serem). Porcja zbyt wielka jak na mój żołądek. Dzisiaj mieliśmy niezłe widowisko. Rasowa wycieczka z klimatyzowanym autokarem. Padali jak muchy, chociaż jak na nas było chłodno. Paniusie prosto od fryzjera z wachlarzami w ręku.

Khajuraho, 19 lipca
Agata leczy malarię. Leki trochę ją przyćpały. Wieczorem poszliśmy na internet. Chcieli 120 Rs za godzinę. Obłęd. Leje deszcz.

Khajuraho, 20 lipca
Pogoda zmienna. Kupiliśmy bilety do Varanasi (Benares) po 180 Rs + 5 Rs za rezerwację. Zwiedzamy południową i wschodnią grupę świątyń (wstęp 2 Rs).

Khajuraho – Varanasi, 21-22 lipca
W oczekiwaniu na autobus gramy w statki. Wreszcie jest nasz semi-deluxe. Pod tą szumna nazwą ukrywa się zwykły żelaźniak. 14 godzin masakry. Z Hindusem na ramieniu docieramy do Varanasi o siódmej rano. Riksiarz chce nas wywieźć, lecz po dzikiej awanturze docieramy na ustalone miejsce. Ganges. Nareszcie prawdziwe Indie. Hotel z restauracją na górze za 60 Rs (Urvashi Guest House – niedaleko hotelu Vishnu). W okolicy ghatu Dasaswamedh najlepszym hotelem jest Vishnu, lecz ciężko tam o wolne pokoje. Reszta tanich hoteli jest na podobnym poziomie. Rywalizują wyłącznie ceną. Odradzam hotel Kumiko House Pension (100 Rs dwójka bez łazienki) ze względu na mikroskopijne pokoje. Obsługa w naszym hotelu startuje w konkurencji najwolniejszy kelner świata. Za to mamy jeden z najlepszych widoków w okolicy. Możemy obserwować przepiękne zachody słońca nie ruszając się z hotelu. Niestety śpiewy z minaretów Hindusi zagłuszają muzyką dyskotekową. W restauracji Monalisa naprzeciwko naszego hotelu jest internet (35 Rs za godzinę).

Varanasi, 23 lipca
Ranek zaczął się od problemów z trawieniem. Tęsknię za chlebem. Pływaliśmy łódką po Gangesie. Przy płaceniu wybuchła dzika awantura. Znów chcieli nas naciągnąć, chociaż cena była już wcześniej uzgodniona. Ostatecznie wyszło 50 Rs za kurs. Na obiad jedliśmy przepyszną dosę (knajpka obok hotelu Samman). Wielka porcja z rodzynkami i świeżym kokosem (18 Rs). Była to najlepsza dosa jaką jadłem w Indiach. O zachodzie słońca poszliśmy nad ghat Dasaswamedh. Wreszcie wspaniałe kolorowe, duchowe Indie. Duch został pokrzepiony. Byliśmy długo pod wrażeniem. Wieczorem piwko (70 Rs) i spać. Jutro 40-godzinna podróż pociągiem do Madrasu. Bilet na II-nd class sleeper kosztował 427 Rs.

Varanasi naprawdę ma klimat. Wąskie uliczki w Old City pełne sadhu’s i ludzi niosących świętą wodę z Gangesu w naczyniach przybranych kwiatami. Mistyczne Indie.

Pociąg do Madrasu, 24-25 lipca
Nuda. Zupełny brak akcji. Słychać tylko porykiwania obsługi: Coffeee!!! Chaiii! Pasażerowie posilają się co dwie godziny. Stopniowo zmienia się krajobraz za oknem. Coraz więcej palm.

Madras zwany Chennai, 26 lipca
Wreszcie o 11.00 docieramy do Madrasu. Kupujemy bilety do Mysore i ruszamy na poszukiwanie taniego hotelu. Niestety wszystkie są zajęte. Do wyboru pozostają nory za 130 Rs lub trochę droższe za 350-400 Rs!. Udaje nam się znaleźć “tani” hotel Vee yes (dwójka z łazienką 195 Rs). Na południu hotele maja wywieszone cenniki i nie ma targowania. Aby zaoszczędzić trochę forsy pijemy piwo (55 Rs) i jemy czerwone banany (5 Rs za sztukę).

Madras, 27 lipca
Wybraliśmy się na plażę. Rzucanie się w fale Oceanu Indyjskiego okazało się przyjemną zabawą. Natomiast plaża okazała się brudna, tak jak przypuszczaliśmy. Niestety na plaży byliśmy jedynymi białymi, dzięki czemu byliśmy bardziej popularni niż bohaterowie indyjskich telenowel. O opalaniu nie było mowy. Na dokładkę przyczepił się do nas jakiś wariat specjalizujący się w rzucaniu kokosem do celu. Tym celem byliśmy my. Oznaki irytacji były przyjmowane z wielkim entuzjazmem tłumu. Czuliśmy się jak małpy na wybiegu. Madras jak na Indie jest bogatym miastem. Widać to szczególnie po wyglądzie ulic. Są tu nawet służby oczyszczania miasta.

Madras, 28 lipca
Nuda. Wszystkie ciekawe miejsca są w piątki zamknięte. Na widok ryżu dostaję mdłości. Czerwone banany nie są powalające w smaku.

Madras, 29 lipca
Wyjeżdżamy do Mysore. Znów musimy zabić mnóstwo czasu, bo pociąg jest dopiero przed 23-cią. Dla relaksu naszych żołądków i psychiki poszliśmy do burżujskiej knajpy. Cały obiad tylko 140 Rs. Ostre spaghetti i lasagne’a. Wreszcie normalne jedzenie. Ciekawe co będziemy robić przez pozostałe 7 godzin. Widziałem Hinduskę w mini. To zjawisko jest tutaj tak częste jak kulisty piorun. Na dworcu kolejny szok. Europejska Hinduska. Dżinsy, bluzeczka, komórka. Madras okazuje się najbardziej cywilizowanym miastem, spośród indyjskich miast, które zdążyliśmy już zobaczyć. W pociągu była dzika walka o miejsca dla bagaży. Przegraliśmy. Mieli trzykrotną przewagę liczebną. W pozycji nie wyklutego kurczęcia próbuję zasnąć.

Mysore, 30 lipca
Po przyjeździe rezerwujemy bilety do Hospetu przez Bangalore (II-nd class sleeper – 225 Rs). Znajdujemy przyzwoity hotel Sri Gayathree Bhavan (dwójka z łazienką – 145 Rs). Później okazało się, że to najtaniej w mieście. Poszliśmy na thali. Tym razem było niezłe. Ilość dokładek nieograniczona. Zanim się obejrzysz już masz dokładkę. Ta śmierć z przejedzenia kosztowała tylko 25 Rs. Na bazarze wreszcie to na co czekałem. Orgia kolorów, kwiatów i owoców (wszystko za pół darmo). Wieczorem oglądaliśmy pałac maharadży. Niesamowite wrażenie. Budynek jest oświetlony przez 97 tys. żarówek. Niestety tylko przez godzinę (od 19-tej do 20-tej).
Byliśmy w normalnej pizzerii. Salami z kurczaka! Maleńkie porcje za 130 Rs to ciężka przesada.

Mysore, 31 lipca
Zwiedzaliśmy wnętrza pałacu maharadży. Niestety aparaty i kamery należy oddać do depozytu. Przy wejściu kompleksowa rewizja. Nie ma żadnych albumów ani widokówek. Kto chce zobaczyć musi tu przyjechać. Hindusi ogłosili strajk. Wszystko zamknięte. Nie wiemy o co chodzi. Zanosi się na głód, bo nie mamy jedzenia. Udało się nam kupić jajka i tosty oraz całą masę owoców.

Kolacja za 70 Rs:
– 16 małych, słodkich, żółtych bananów
– 2 średnie, żółte banany
– 2 średnie, zielone banany
– 4 żółto-zielone pomarańcze
– 2 mandarynki – wielkie jak pomarańcze
– 1 mały ananas
– 1 mała papaja
– 1 średnie avocado
– 0,5 kg ciemnych, słodkich winogron
Żeby zabić się do końca zjedliśmy jeszcze słodkie bułki i ciastka.

Mysore, 1 sierpnia
Początek sierpnia powitaliśmy drugim dniem strajku. Manifestacje. Płonące kukły dygnitarzy. Pałowanie. Gazeta strajkowa. Zupełny obłęd. Udało nam się znaleźć otwartą restaurację przy hotelu Plaza Palace. Wstęp wyłącznie dla białych i nadzianych Hindusów. Obiad na całego. Piwko, kebaby. Nareszcie mięso. Rachunek. Luzik. Tylko 200 Rs. Po krótkim rekonesansie wracamy do restauracji. W całym mieście tylko ona jest otwarta. Wyjeżdżamy do Hospetu.

Hospet, 2 sierpnia
Rano lądujemy w Hospecie. Miasto jak duża wioska. Jedna główna ulica i to wszystko. Hotel Vishva okazuje się całkiem przyzwoity (150 Rs za dwójkę z łazienką). Wreszcie dowiadujemy się o co chodzi z tymi strajkami. Porwano hinduską gwiazdę filmową – Rajkumara. Hindusi mają kopa na jego punkcie. Rozpaczają jak Amerykanie po śmierci Kennedy’ego. Dobrze, że przynajmniej tutaj sklepy i knajpy są otwarte.

Hampi, 3 sierpnia
Po porannej kawce (nareszcie prawdziwa) jedziemy do Hampi zwiedzać ruiny Vijayanagary. Do najwyższej świątyni Virupaksha Temple wejście kosztowało 2 Rs i 50 Rs za aparat!. Warto zapłacić. Szwendanie po okolicy. Ładne widoki. Śniadanie. Ruszamy do świątyni Vitthala Temple. Kolumnady i słynny Stone Car. Wjazd tylko 5 Rs. Warto było się tu ciągnąć mimo olbrzymiego upału. Proponuję 1,5 l mineralki na głowę. Obiadek. I tak zleciał cały dzień. Autobus z Hospetu do Hampi kosztował 3,5 Rs, z powrotem 5 Rs.

Hubli, 4 sierpnia
Jedziemy w stronę Goa. Podróż jest trochę kombinowana, bo poza sezonem nie ma połączeń autobusowych z Hospetu na Goa. Jedziemy zatem do Hubli pociągiem (bez biletów). W Hubli okazało się, że do wyboru są dwie opcje: autobus delux o godzinie 12.30 (120 Rs) lub państwowe żelaźniaki, których jest kilka w ciągu dnia. Wybraliśmy pierwszy wariant. Musieliśmy wziąć pokój. Okoliczne hotele oferują (dwójki bez pryszniców) za 120 Rs. Wokół histeria. Marsze, modły, demonstracje, programy specjalne poświęcone Rajkumarowi, orędzia przedstawicieli rządu do narodu. Jak go zabiją to chyba będzie wojna domowa.

Goa (Colva), 5 sierpnia
Po dzikiej walce o miejsca dla nas i naszych bagaży ruszamy z godzinnym opóźnieniem. Po szóstej obowiązkowa pobudka. Głośniki ryczą straszną muzyką powyżej 100 decybeli. Na szczęście wysiadamy w Margao i jak burżuje jedziemy taksówką do Colvy (30 Rs). Znajdujemy tani hotel Colva Pension (100 Rs za dwójkę z łazienką) tuż obok hotelu Sea Pearl, w którym znajduje się najlepsza restauracja w tej miejscowości. Colva po sezonie jest cichutką wioską, w której można wspaniale odpocząć. Tanie piwko (20 Rs), piękna plaża i cudowny ocean. Raj. Zachody słońca nie do opisania. Zostaniemy tu na dłużej. Na kolację wcinamy prawdziwe mięso – prawdziwy kawał befsztyka. Czekałem na to od miesiąca.

Colva, 6 sierpnia
Po śniadanku poszliśmy na zakupy. Piękne lungi. Butelka Malibu (poj. 0,7 l = 280 Rs). Taniocha. Szaleństwo w oceanie. Robimy sobie tatuaże z henny. Dobra zabawa. Co wieczór inny drink z malibu. Żyć nie umierać.

Colva, 7 sierpnia
Wyskakujemy do Margao po bilety do Pune. Dużo straconego czasu. Niestety była to konieczność. Później szybko na plażę i skoki do oceanu. Obiadek. Rekin z frytkami dla dwóch osób (150 Rs). Drink malibu wipe-out to mój typ wieczoru. Oto przepis: biały rum malibu + wódka Smirnoff + sok ananasowy. Przed snem już tylko po piweczku. Nie ma to jak na Goa.

Colva, 8 sierpnia
Na porannym spacerze spotykam Polaków. Dobrze czasem pogadać w ojczystym języku. Rybacy przy pracy. Wypłata w rybach. Szybki internet daje kontakt z krajem. Byliśmy na spacerze w Benaulim. Wioska po sezonie wygląda na zapomnianą przez Boga i ludzi. Pogoda wysiadła. Zaczyna padać. Nic tylko pić. Na obiad pyknęliśmy świnkę vindaloo. Podobno miał to być goański rarytas. Co oni wiedzą o wieprzowinie?! Narody wegeteriańskie precz od wieprzowiny! Wieczorem zabawiałem się w nauczyciela. Pokazywałem w barze jak się robi grog. Obsługa nazwała go Voitek drink. Muzyka była do naszej dyspozycji. Dobre klimaty.

Colva, 9 sierpnia
Leje. Zupełny brak akcji. Wieczorem lekko narypany Goańczyk wzniósł toast: Dzień dobry! Na zdrowie! – odkrzyknęliśmy. Trzaskamy misia na pożegnanie. Jutro do Pune.

Colva – Margao, 10 sierpnia
Leje. Te kilka dni słońca, które mieliśmy to była krótka przerwa kiedy monsun nabierał sił. Opuszczamy Goa z bólem serca.

Pune – Aurangabad, 11 sierpnia
Docieramy do Pune przed świtem. Wszystkie hotele poniżej 350 Rs zajęte. Siedzimy na stacji benzynowej w oczekiwaniu na autobus do Aurangabadu. Od jakiegoś agenta kupuję bilety. W tym kraju wszystko da się załatwić na ulicy. Bilet z Pune do Aurangabadu na super delux kosztował 140 Rs. Ciekawe ile dołożyli prowizji. Autobus miał nawet video i wygodne fotele. Szybka podróż. Droga równa jak w Polsce. Rzadko spotykane zjawisko. W Aurangabadzie po obejrzeniu kilku hoteli wybieram hotel Panchavati (150 Rs trójka z łazienką). Dwójka kosztowała tyle samo. Wszystkie pokoje są pomalowane na fioletowo. Bliskie spotkanie z monsunem. Ściana wody przez cały dzień. Padł rekord opadów. 100 mm na m 2.
Jutro do Ajanty.

Ajanta, 12 sierpnia
Pogoda nie może się określić. Po południu wreszcie wspaniałe słońce. Gdybym wiedział, że tak będzie pojechalibyśmy do Ellory. W Ajancie jest tylko jeden hotel. Dwójka bez łazienki kosztuje 250 Rs. Płacimy, bo nie ma wyboru. Na szczęście jaskinie są fantastyczne. Wspaniałe freski i płaskorzeźby. Trzynastometrowa postać śpiącego Buddy. Strażnik, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski pozwolił zrobić zdjęcie z użyciem flesza (obowiązuje zakaz). Na pamiątkę chciałem kupić album. Sprzedawcy są uparci. Lonely Planet nie myli się w tej sprawie. Ja też potrafię się targować. Jutro jedziemy do Jalgaonu.

– bilet do jaskiń – 5 Rs
– bilet świetlny – 5 Rs (jak go nie kupisz to mało zobaczysz)
– opłata za kamerę video – 25 Rs
– bilet autobusowy z Aurangabadu do Ajanty – 45 Rs (2,5 h)

Ajanta – Jalgaon, 13 sierpnia
W oczekiwaniu na autobus do Jalgaonu kontynuuję targ o album rozpoczęty poprzedniego dnia. Wspaniała walka na słowa i argumenty. Wymieniamy poglądy na temat Polski, zwyczajów małżeńskich, kobiet i alkoholu. 10 min przed odjazdem dobijamy targu. Po uciążliwej podróży żelaźniakiem (32 Rs) docieramy do Jalgaonu. Kupujemy bilety do Agry (II-nd class sleeper – 281 Rs).

Znajdujemy hotel. Hotel Plaza. Tak czystego pokoju do tej pory nie widziałem. Aby obniżyć koszty bierzemy jedynkę + extra bed. Całość 200 Rs. Kolorowy telewizor z 32 kanałami telewizji satelitarnej, bialutkie ściany, czyściutkie kafelki. Kierownik jest tak grzeczny i miły, że staje się chwilami upierdliwy. Za swoją grzeczność i pomoc nie chce pieniędzy. Po dwóch miesiącach podróży jest to nieprawdopodobne zjawisko.

Jalgaon, 14 sierpnia
Wyjeżdżamy do Agry. W podróży (20 godzin) poza zaklinaczem węży w wagonie nie wydarzyło się nic ciekawego.

Agra, 15 sierpnia
Agra po miesięcznej nieobecności powitała nas deszczem. Hotelarze i sprzedawcy w dzielnicy Taj Ganj od razu nas poznają. Turystów przybyło. Śpimy w hotelu Sikander. Dwójka z łazienką za 100 Rs. Nie jest rewelacyjny, ale ma sprawny generator. W Agrze to najważniejsza rzecz w hotelu. Wieczorem spotykamy Polkę z Warszawy. Polacy nawet za granicą prowadzą spory polityczne. Wybory prezydenckie tematem wieczoru.

Agra – Fatehpur Sikri, 16 sierpnia
Rano, po śniadaniu poszliśmy wymienić pieniądze. Niespodzianka. Najbliższy State Bank nie wymienia gotówki. Miesiąc temu wymieniał. Teraz nie. Ot, całe Indie. Pojechaliśmy żelaźniakiem do Fatehpur Sikri (bilet 17 Rs). Meczet zwiedzaliśmy oprowadzani przez hinduskiego studenta odbywającego praktyki. Przysięgał na swoje pięć palców, że nie weźmie pieniędzy. Dotrzymał słowa. Dzięki niemu poznaliśmy wiele ciekawych zakamarków, gdzie zwykle turyści nie docierają. Zwiedzanie opuszczonego miasta kosztowało (15 Rs). Ładne, ale spodziewaliśmy się większych wrażeń. Naprawdę warto tu przyjechać.

Agra, 17 sierpnia
Po śniadaniu wybraliśmy się do mauzoleum Itimad-ud-daulah zwanego przez miejscowych baby Taj. Riksiarze próbują nas wywieźć. Nie z nami takie numery. Albo mauzoleum albo no money. Wjazd do mauzoleum – 12,50 Rs. Cisza i spokój. Turystów brak. Po obiedzie poszliśmy na prawdziwą kawę w knajpie Relax niedaleko wschodniej bramy Taj Mahal. Wieczorem piliśmy piwko w knajpie, która nie miała koncesji. Konkurencja doniosła o tym na policję i mieliśmy nalot. Na szczęście schowaliśmy wcześniej butelkę, a w szklanki nam nie zaglądali. Właściciel był bliski zawału. “Życzliwemu” z przeciwka zgarnialiśmy klientów z przed nosa wołając ich do naszej knajpy. Przestał nam się kłaniać.

Agra, 18 sierpnia
Skoro jest piątek i jesteśmy w Agrze to musimy być rano w Taj Mahal. Darmowy wjazd. Rozpoczyna się sezon. Turyści stadami pędzą do Taju. Hipopotam w różowych ogrodniczkach, w marynarskiej czapce i butach z lusterkami. Filigranowe turystki w cienkich spódnicach i ciężkich butach trekkingowych. Normalne widoki. Resztę dnia spędzamy na obijaniu się. Jutro jedziemy do Delhi. To koniec naszej wyprawy.

Agra, Delhi, 19 sierpnia
Rano okazało się, że facet który załatwiał nam bilety do Delhi zdarł z nas niezłą prowizję. Bilety okazały się na zwykłą drugą klasę. W pociągu przekonaliśmy się co to znaczy. Delhi wita nas monsunem. Leje. Szybko znajdujemy tani hotel Down Town. Dwójka z łazienką za 150 Rs. Kupiłem bilety na autobus na lotnisko. Odjeżdża z przystanku obok biura EATS przy Connaught Place (55 Rs za bilet). Kolacja. Internet (10 Rs za godzinę). Spać.

Delhi, 20 sierpnia
To już ostatni dzień na zwiedzanie. Poszliśmy zatem do Red Fort i Jama Masid. Do fortu wejście tylko 2 Rs. Teraz już się nie dziwię, dlaczego tak tanio. Strasznie zaniedbany i zniszczony. Najciekawszych fragmentów nie można oglądać z bliska. Jedynie ogromny mur otaczający fort świadczy jak wspaniale musiał kiedyś wyglądać. Jama Masid czyli Wielki Meczet również nie powala na kolana. Jeżeli ktoś widział meczet w Fatehpur Sikri to trudno go oszołomić. Po obiadku zakupowe szaleństwo. Jutro do domu!

Delhi, 21 sierpnia
Wyjeżdżamy. Smutno. Delhi żegna nas pięknym zachodem słońca. Pierwszym a zarazem ostatnim. I takie właśnie są Indie. Nawet wśród największego brudu znajdzie się zawsze odrobina piękna. Pewnie to powoduje, że chce się tu wracać. Będziemy tęsknić. PS. Na Okęciu rodzina rzuca nam się na szyje i wita nas chlebem razowym i kiełbasą.

Rozmaitości ze świata

Wkrótce w Omanie będzie zaostrzony zakaz palenia w restauracjach nargili, czyli fajek wodnych. Restauracje, w których nadal będą podawane fajki wodne, mogą nawet zostać zamknięte. Palenie fajki wodnej w restauracjach Omanu dotąd było także niedozwolone, lecz właściciele lokali radzili sobie z tym zakazem, płacąc karę i nadal oferując gościom nargile z wonnym tytoniem. Palenie fajki wodnej jest w Omanie uświęconym rytuałem.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u