Indie w czasie Holi – Piotr Wiland

Piotr Wiland

Samolot : Wrocław – Warszawa (LOT) 1;10 h – Zurich (Swiss) – 2:10 h; Zurich – Delhi (Swiss) : 7:35 ; Powrót: Delhi – Zurich (Swiss) – 8;55; Zurich – Warszawa (Swiss) – 1:50; Warszawa – Wrocław (LOT) 1:10 h

Pieniądze

Indie – obowiązujący kurs rupii indyjskiej (Rp) 1 USD=  48-51 Rp.

Ceny w Indii

Transport

Pociąg klasy 2A z miejscówką – przedział z 4 miejscami do leżenia – Old Delhi – Mughal Sarai (Varanasi) – (781 km) 1134 Rp; krótka jazda po Benaresie rikszą – 4-5 km – 60 Rp; pociąg klasy 2A z miejscówką – przedział z 4 miejscami do leżenia  – Varanasi – Howrah Kalkuta– (760 km) 1299 Rp; taxi z dworca Howrah do centrum miasta  (Majdan) – 80 Rp; bilet na metro w Kalkucie 4 Rp – 1 strefa, 6 Rp – 2 strefy; taxi – prepaid – dworzec lotniczy w Bhubaneshwar do Puri – ze zwiedzeniem Bhubaneshwar 1750 Rp (1650 Rp + 100 Rp opłata manipulacyjna) – odległość około 60 km w jedną stronę; autoriksza z wybrzeża Puri do świątyni Dżagannatha (3 km) od 60 do 100 Rp; taxi Puri – lotnisko w Bhubaneshwar – 1200 Rp; lotnisko w Delhi – samochód z kierowcą na trasie lotnisko w Delhi  do centrum miasta i z powrotem – (ale z odwiedzeniem 3 sklepów) – 1200 Rp; dodatkowo – oddanie bagażu w hotelu w pobliżu lotniska – 200 Rp

Wstępy do różnych atrakcji

Wycieczka łodzią po Gangesie organizowane przez biuro podróży 1000 Rp (z dojazdem taksówką); bilet wstępu do Sarnath – 100 Rp; bilet do muzeum w Sarnath : 2 Rp; Victoria Memorial (Kalkuta) – Ogrody 4 Rp; St John’s Church Kolkata – wstęp 10 Rp; wejście do świątyni Słońca w Konarak  250 Rp; wynajęcie przewodnika – 200 Rp mniej niż 1 h, gdy dłużej dodatkowa opłata

Żywność

Czasami ceny są podawane netto w niektórych miejscach bez podatku VAT wynoszącego 12,5%. Na lotnisku wszystko jest drogo, ale czasem nie ma innej możliwości : Pepsi Cola 60 cL 40 Rp,  pizza wegetariańska          91 Rp ; makaron smażony z warzywami 101 Rp. Natomiast w sklepie samoobsługowym (wciąż rzadkie znalezisko w Indiach) ceny są następujące : 2000 ml 7 Up 60 Rp; Pepsi 2000 ml – 60 Rp; Coca Cola 600 ml 22 Rp; obiad w dobrej restauracji (z podatkiem i obsługą) – zupa 75-90 Rp , curry mięsne 175-195 Rp, curry wegetariańskie – 110-135 Rp, herbata – 50 Rp

Jednym z głównych powodów mojego przyjazdu do Indii w początku marca stanowiło święto Holi. Był to już mój trzeci pobyt w tym kraju. Ale Indie są miejscem, które każdego i za każdym razem czymś zaskakuje. Żegnałem na krotko szary, marcowy krajobraz mojego miasta Wrocławia, aby zamienić go na powitanie wiosny w Indiach. Nadejście wiosny zawsze ma radosny charakter. Tak jak dla nas istnieje lany poniedziałek, tak w Indiach w całym kraju świętuje się Holi.

6.03.2009 – piątek

Podróż samolotem przebiegła mi niepostrzeżenie. Lot z Warszawy do Zurychu upłynął mi pod znakiem wątpliwości czy zdążę na samolot do Delhi. Miałem jedynie 50 minut, aby zmienić terminal i przejść przez jeszcze jedną kontrolę swojego podręcznego bagażu. A miałem się czego obawiać. Z Warszawy odleciałem prawie pół godziny później, choć w Zurychu byłem jedynie pięć minut później. Ale lotnisko nie było znowu takie małe, Wpierw trzeba było przejechać pociągiem na inny terminal, tak iż do samolotu wszedłem jako jeden z ostatnich pasażerów

Tym razem wylecieliśmy prawie punktualnie, co mogło mi źle wróżyć czy aby wraz ze mną doleci też i bagaż. Po ośmiu godzinach lotu wylądowaliśmy na płytę lotniska w Delhi. Na pierwszy rzut oka lotnisko wydawało się znacznie bliższe współczesności niż przed sześcioma laty, kiedy byłem tam po raz pierwszy.

Szczęście mi sprzyjało. Na taśmie bagażowej pojawił się mój plecak. Wymieniłem na rupie 300 dolarów amerykańskich bez dodatkowej opłaty (no commission) po 50,5 Rp za dolara, co wydawało się dość znośne. Zanim jeszcze wyszedłem poza strefę zamkniętą lotniska w kiosku „Taxi prepaid” wykupiłem bilet na jazdę taksówką do mojego hotelu, zamówionego wcześniej przez internet. I wtedy mogłem już wyjść na zewnątrz . To pierwsze zetknięcie zawsze bywa obarczone pewną dozą ryzyka, nawet gdy nie jest to pierwszy pobyt w Indiach. Wpierw więc prawie wyrwano mi kwit opłacenia za taksówkę. Kosztowało mnie to kilkanaście minut straconego czasu, gdyż właśnie miała nadjechać taksówka, a mnie młody chłopak przepytywał na okoliczność : czy to mój pierwszy raz w Indiach, gdzie chcę jechać, czy na pewno mam hotel i jak mogą mi zorganizować następne dni. Mityczna, obiecywana taksówka przez tych samorzutnych „usłużnych” w końcu nie dojechała. Udało mi się odzyskać kwit i dojść do punktu postoju taksówek.

Lotnisko w Delhi stanowi wyzwanie zarówno dla tych, co czyhają zarówno na tych, „którzy są pierwszy raz w Indiach” (stanowią oni szczególnie dla nich łakomy kąsek) , jak i innych czy aby na pewno nie dadzą się nabrać na różne sztuczki. Tym razem wyszedłem z tego obronną ręką. Młody człowiek oddał mi mój kwit, a ja mogłem wreszcie wsiąść do zwykłej czarno-żółtej taksówki. Było już grubo po północy i pierwsze kilometry dwupasmowej autostrady czy wielopoziomowych skrzyżowań mogły sugerować, iż kraj ten modernizuje się coraz szybciej. Im bliżej jednak byliśmy centrum miasta, zaczynało się tak jak wszędzie w Indiach – korki samochodowe  o drugiej w nocy, wielkie ciężarówki jeżdżące według sobie tylko znanych reguł, a na końcu wjazd do dzielnicy Karol Bagh, gdzie miał się znajdować mój hotel. W nocy nie było żadnych straganów czy ludzi, którzy mogliby przysłonić niewiarygodną liczbę śmieci, rozgrzebanych dołów, rozkopanych ulic w tej plątaninie uliczek. Kierowca miał nie lada wyzwanie aby odnaleźć zarezerwowany w systemie Asia Rooms hotel Pablas International, który zresztą dostał całkiem znośne oceny od internautów. Opisany był wspaniale.jak:”…doskonałe miejsce dla turystów ze szczególnie dogodną dla nich lokalizacją, bardzo blisko wielkiego centrum handlowego Karol Bagh…”. W nocy nie dał bym za to miejsce nawet pół punktu z dziesięciu możliwych

O tej porze dnia nikt w portierni nie miał zielonego pojęcia o mojej rezerwacji, ale chyba Delhi o tej porze roku nie pękało w szwach od gości i pokój dla mnie w końcu się odnalazł. Mieścił się na czwartym piętrze, okien żadnych nie posiadał, a jedynie bardzo głośno huczący klimatyzator, i różowe  kolorki na ścianach. Pomimo zmęczenia zasnąć przyszło mi z dużym trudem.

7.03. 2009 – sobota – Delhi – wyjazd do Waranasi

Śniadanie nie było wliczone w cenę pokoju, więc nic mnie w nim nie trzymało. Można było wynająć samochód z kierowcą. Warunki : osiem godzin jazdy, ale nie więcej niż 80 km za 1000 rupii. Wpierw pojechaliśmy do świątyni bahaistycznej, odwiedzanej w czasie weekendu przez setki odświętnie ubranych mieszkańców Delhi. Miejsce i zamysł architekta bardzo udane . To było jedyne miejsce, które było wybrane przeze mnie. Kto ma kierownicę ten ma władzę. Gdy zaproponowałem , abyśmy pojechali do Ogrodu Lodi, usłyszałem, iż są one za daleko i możemy nie zdążyć do punktu, gdzie byłem już wcześniej umówiony. Ale gdy wspomniałem, że chętnie bym kupił coś do picia, kierowca obiecał mi, że zaraz coś znajdzie. Ale sklepu  po drodze coś nie łatwo mu było odnaleźć. Krążyliśmy po zatłoczonych ulicach Delhi, szczególnie, iż na wielu ulicach istniały spore ograniczenia w ruchu pojazdów z uwagi na budowę metra. Po kilkudziesięciu minutach wreszcie stanęliśmy  Mój kierowca odnalazł sklep!!!. Ale żadnej coca-coli kupić tam nie można było. Były za to materiały, szale, dywany, rękodzieła, ale na pewno nic do picia. Nawet nie zamierzałem przekraczać progu sklepu.

Łącznie chyba prawie dwie godziny mój kierowca kręcił  po ulicach Delhi, aby jeszcze po drodze zawitać do mojego hotelu. Tam ofiarowywano mi jeszcze możność dopłaty do taksówki, gdyż jadąc na lotnisko mógłbym przekroczyć limit 80 kilometrów. Panowało kompletne niezrozumienie moich intencji. Zamierzałem wybrać się tej nocy do Benaresu pociągiem, a jeśli nawet bym przekroczył limit 80 km, to wyłącznie z samowoli mojego kierowcy. Wyjaśniłem nieporozumienie i kazałem się zawieźć natychmiast do meczetu Dżami Masdżid  czyli Wielkiego Meczetu Piątkowego Nie można było postawić w pobliżu samochodu, więc zaparkowany został w dużej odległości, po czym wziąłem rikszę rowerową po z góry ustalonej cenie. Czasu nie było dużo, gdyż słonce zaczynało się coraz bardziej chylić do horyzontu.

Położenie meczetu jest godne pozazdroszczenia. Usytuowany jest na wysokim wzgórzu. Wpierw trzeba się było wspiąć szerokimi schodami. Po drodze było mnóstwo sklepików, jadłodajni, i dzieciaków krzyczących o jakiś bakszysz. Znacznie większe pieniądze musi zapłacić ten, kto nie przychodzi się tam pomodlić. Cena wstępu 200 rupii, podobno za robienie zdjęć, ale czy się chce schować aparat do plecaka czy nie, cena pozostaje niezmieniona. Chwilę wahania, ale w końcu zdecydowałem się wejść na teren olbrzymiego czworobocznego dziedzińca meczetu. To była istna oaza piękna czy doskonałości kształtów w porównaniu do otaczającego bezładu obskurnych dzielnic mieszkaniowych. Lepiej więc było wpatrywać się wysoko w niebo, gdzie wystrzeliwały na czterdzieści metrów górujące nad meczetem minarety.

8.03.2009 – niedziela – Waranasi, Sarnath

Bilety miałem zarezerwowane na pociąg klasy II A odjeżdżający ze stacji Old Delhi. Przedziały miały cztery rozkładane łóżka i oddzielała je od korytarza jedynie zasłonka. Z kolei wzdłuż korytarza przy oknie były jeszcze dodatkowe dwa piętrowo ustawione prycze, które można było również zasłonić. Ale wszystko zgodnie z regulaminem dopiero po 22. Na stację Waranasi (lub Benares – inna nazwa wprowadzona przez Anglików)  pociąg wjechał z około dwugodzinnym opóźnieniem. Czekał tam na mnie już kierowca, któremu również przypadło dłuższe oczekiwanie . Dworzec Mughal Sarai położony jest z drugiej strony Gangesu, kilkanaście kilometrów od centrum miasta. Przy wychodzeniu z dworca musiałem tylko ominąć szerokim łukiem krowę, która majestatycznie usiadła w pobliżu kas dworcowych.

W godzinach popołudniowych miałem w planie zamówioną i wykupioną wcześniej wycieczkę do Sarnath. Miejscowość jest położona 13 kilometrów od Benaresu . Tam przed ponad dwoma i pół tysiącami lat, po oświeceniu w Bodh Gaya, Budda spotkał swoich pięciu towarzyszy i wygłosił do nich swoje pierwsze kazanie. Miejsce to zwane jest Jelenim Parkiem lub Parkiem Mędrców. Od tego czasu przyciągało  ono pielgrzymów buddyjskich z całego świata. Ale w największy upał około godziny 14 teren z wykopaliskami świecił pustkami. Jedynymi osobami kręcącymi się po okolicy byli robotnicy wznoszący staro-nowe ruiny dawnych klasztorów i szkół klasztornych.

Późnym popołudniem wybrałem się nad brzeg Gangesu, aby przyjrzeć się życiu codziennemu świętego miasta od strony świętego Gangesu o zmroku.  Wpierw jednak czekało mnie przedzieranie się samochodem przez główną arterię miasta, Chaitganj Road. O tej porze dnia była ona  zatłoczona do granic, w której niewiarygodny wydawał się jakikolwiek ruch posuwisty do przodu. Kilometr przed rzeką znajdował się parking. Dalej do brzegu rzeki trzeba było już iść pieszo. Aby stanąć nad wysokim z tej strony miasta brzegiem Gangesu, należało się ponownie przedzierać przez wielki tłum mieszkańców czy pielgrzymów, w tym i zapory antyterrorystyczne strzeżone przez policjantów uzbrojonych w jakieś muzealne egzemplarze broni palnej.

Nad Gangesem powoli zapadał zmierzch. Z łódki można się było przyjrzeć wieczornym ablucjom pielgrzymów, którzy recytowali błagalne mantry do bóstw :” Aum mani Śiwa aum, aum mani Wisznu aum” . Od czasu do czasu zanurzali się w mało przeźroczystej toni rzeki. Gdy zapadł zmrok na rzece połyskiwały setki pływających małych lampek, zaś na brzegu Gangesu w oddali widać było łuny ognia . Tego wieczoru można było przyglądnąć się od strony rzeki uroczystości religijnej zwanej Atari. Ta z kolei odbywała  się przy jednym z najświętszych ghatów  Daśaśwameddhaghat.  Gdy zaczęła się ceremonia, półnadzy kapłani ustawili się na widocznych z rzeki platformach i zaczęli wywijać lampami i kadzielnicami w rytm dźwięków stanowiących mieszankę dzwonków i bębenków

9.03.2009 – poniedziałek – Waranasi, wyjazd do Kalkuty

Tym razem podróż przez zatłoczone poprzedniego dnia ulice Benares przebiegła zdecydowanie szybciej. Nie było jeszcze szóstej rano, gdy odpłynąłem z tego samego miejsca co dzień wcześniej czyli Miejsca Ofiary z Dziesięciu Koni. Wieczór nad Gangesem był znacznie bardziej nastrojowy niż wyłaniający się leniwie ze zmroku i mgieł poranek. Gdzieniegdzie przez megafon można było tylko usłyszeć komendy dla dziesiątków osób ćwiczących pozycje jogi na którymś z ghatów.  Przyszedł też i czas, aby powłóczyć się po wąskich zaułkach świętego miasta. Trzeba było jednak bardzo uważać na to co po czym się stąpa. Sprzątanie wąskich uliczek nie należało do zwyczajów tego miasta , bo i po co jak i tak krowa czyścicielka zje prawie wszystko

Zostało jeszcze kilka godzin do odjazdu mojego pociągu do Kalkuty. Głównym środkiem transportu po Benaresie pozostają ryksze. O taksówki jest bardzo trudno. Przed hotelem stało już kliku chętnych rykszarzy, którzy mieli już swoją cenę, która tylko wtedy wydawała się być dość wysoka. Ale za niska cena może grozić wywiezieniem wbrew własnej woli do licznych w tym mieście sklepów z jedwabiami. Wydawało mi się, iż będę mógł dotrzeć do Fortu Ramnagar, siedziby radży Benaresu  Ale tylko na mapie wydawało się , iż jest to niedaleko. Jazda po jednej z głównych magistral miasta z wszechogarniającym hałasem i pełnej spalin, potrafiła mnie  po kilku kilometrach wyleczyć ze zbyt ambitnych planów. Dotarłem więc tylko do położonych obok siebie świątyń Durgi i Tulsi Manas.

Na dworcu Varanasi Junction byłem we właściwym czasie. Ale tylko ja byłem punktualny. Pociąg relacji Delhi-Kalkuta nie zamierzał zbyt szybko się pojawić. Pozostało cierpliwie czekać z nadzieją, iż spóźnienie będzie liczone w godzinach, a nie dobach. Pobyt w poczekalni tylko przez chwilę był wytchnieniem. Z regularnością co 15 minut wyłączali prąd, aby ponownie go włączać za 5-10 minut. W końcu, już po zmroku, z 2 godzinami spóźnienia pojawił się skład wagonów do Howrah czyli stacji w Kalkucie. Rozłożyłem się wygodnie na swoim pierwszym piętrze wraz ze swoim plecakiem i noc przeszła mi w mgnieniu oka.

10.03.2009 – wtorek – Kalkuta

W Kalkucie byłem spóźniony – jak na warunki indyjskie całkiem znośnie – tylko o jakieś dwie godziny. Pociąg wjechał na dworzec kolejowy Howrah , który jest położony po przeciwnej niż centrum miasta stronie rzeki Hoogly. Już wkrótce moje oczy dostrzegły ważny punkt orientacyjny dla nowo przybyłych : kiosk z nazwą „Prepaid taxi”. Bez zbędnych targów mogłem już za chwilę wsiąść w jedną z kilkudziesięciu czekających przed dworcem żółtych taksówek.

Kalkuta wyglądała znacznie bardziej reprezentacyjnie niż widziany dzień wcześniej Benares. Benares nie był tknięty przez białego człowieka, w odróżnieniu od Kalkuty, która została założona w połowie XVIII wieku przez Anglików. Przez długi czas aż do 1912 roku była stolicą Cesarstwa Indii rządzonego przez królową Wiktorię. Mój hotel położony był w pobliżu stacji metra, które stanowi dobrą opcję podróżowania po Kalkucie i to za 4 rupie, czyli około 30 groszy. Sama linia metra wygląda zupełnie przyzwoicie. Tym większy kontrast można natrafić, gdy wysiądzie się na powierzchnię na przykład przy Esplanade, w samym centrum Kalkuty przy jednej z najważniejszych arterii handlowych miasta Chowringhee Road. Liczne billboardy przesłaniały zmurszałe mury czy chwasty wyrastające z szczelin w murze.

Niedaleko mieściło się BBD Bagh, czy też Dalhousie Square , dawne administracyjne centrum Kalkuty za czasów panowania angielskiego. Obecnie chyba zaledwie cień dawnej chwały. Tam też mieścić się miała informacja turystyczna. Marzyłem bowiem, aby odwiedzić Park Sunderban, położony o kilka godzin drogi od Kalkuty i słynącego z licznych tygrysów żyjących na grzęzawiskach. Następnego dnia miało być Holi i w dzień poprzedzający godziny urzędowania uległy skróceniu. O 14 większość biur była zamknięta. Nie pomogła jazda taksówką do innego biura, aż w końcu w biurze Thomasa Cooka uświadomili, że mam małe szanse, aby załatwić to dość szybko. Po pierwsze trzeba byłoby czekać przynajmniej cały dzień na wydanie pozwolenia na wejście do parku, a po drugie w trakcie Holi wszyscy świętują i o żadnym transporcie poza miasto nie miałem co marzyć. A przede mną była jeszcze podróż do Orissy. Zarezerwowałem więc hotel na następny dzień w pobliżu lotniska i mogłem zastanowić się jak spędzić dzień powitania wiosny w Kalkucie. .

Gdy zapadł zmrok,  pojechałem do centrum, na Sudder Street (stacja Park Street), zagłębia turystycznego Kalkuty  w poszukiwaniu Internetu i restauracji W kawiarence internetowej, o dziwo,  zażądali ode mnie paszportu, który zeskanowali, abym czasem nie był zbyt anonimowy. Gorzej było z jakąś przyzwoicie wyglądającą knajpką, gdyż te chwalone w przewodniku, już nie istniały. Skończyło się więc na Pizza Hut. W drodze powrotnej do hotelu  udało mi się znaleźć tanią koszulę za półtora dolara i krótkie spodenki za 4 dolary, które zamierzałem włożyć na siebie na czas Holi.

11.03.2009 – środa – Kalkuta, święto Holi

Wieczorem, który ma poprzedzać święto Holi zapalą się , szczególnie w północnych Indiach, ogromne stosy. W Benares na każdym z większych rogów ulicy już na kilka dni przed świętem wystawiano stos gałązek, które miały spłonąć w ten wieczór. Tuż nad Gangesem był nawet stos placków z krowiego nawozu, jako, że krów był tam dostatek, a  grubego drewna aż szkoda było stosować, gdyż nie starczyłoby dla zmarłych. Żadnych przygotowanych stosów w Kalkucie nie mogłem zobaczyć, choć przeszedłem się po mieście sporo kilometrów.

W tym dniu zamówiłem poprzez hotel taksówkę, której kierowca miał mnie z powrotem przywieźć; była też z góry ustalona stawka zależna od liczby przejechanych kilometrów. Co więc kierowca zrobił, gdy miał już wypisany dokładny plan mojej jazdy po mieście. Zawiózł mnie wraz z jakimś swoim kuzynem, wbrew moim planom na drugą stronę rzeki Hooghly, aby tych kilometrów sobie ponabijać. Trudno się z nim było porozumieć. Dopiero, gdy zacząłem mówić bardzo uniesionym głosem, wtedy zaczął się kierować w okolice, które sobie życzyłem. Domu  Rabindranatha Tagore odnaleźć w żaden sposób nie potrafił. Na ulicach zaś , szczególnie gdzieś na tych bocznych zaułkach, Holi toczyło się w najlepsze. Zapanowała wszędzie beztroska zabawa. Rozweseleni ludzie obsypywali się wzajemnie kolorowymi proszkami. Uśmiech na panował na twarzach i tych, którzy mieli dach nad głową jak i tych, których domem była ulica. W tym dniu trudno było o różnice czy to kastowe czy majątkowe. Wprost nie wypadało być bezbarwnym.

Przyszło w końcu do tego, że gdy na chwilę zatrzymaliśmy się, abym mógł coś sfilmować , nie mogłem odmówić pomazania mojej bladej twarzy kolorem. Najmodniejszy był kolor czerwony, choć zdarzali się i młodzieńcy na zielono czy czarno. Jak już zostałem nieco oznaczony, mogliśmy sobie razem zrobić wspólne zdjęcia z równie kolorowymi, przypadkowo napotkanymi przechodniami  Po jakimś czasie wróciłem do hotelu, aby ponownie wybrać się w godzinach popołudniowych, tym razem już pieszo. Ufny byłem, chociaż tylko na 50%, w zapewnienia iż że Holi zamiera we wczesnych godzinach popołudniowych. Ale święto nadal trwało, choć nie miało takiego ludycznego charakteru jak w godzinach przedpołudniowych. Hindusi, których wtedy napotykałem, podchodzili do mnie i pytali  się wpierw o pozwolenie. Tacy ułożeni byli jednak tylko wobec cudzoziemców. Dopiero wtedy nakładali mi na twarz kolorowy, suchy proszek..Trzeba było się poddać kolejnej ceremonii. Jedyny wybór jaki miałem, to nie odnośnie koloru, ale tylko czy mają mnie natrzeć trochę czy też bardzo dużo i gwałtowniej. Po drodze do centrum spotykałem grupy zachodnich turystów, którzy aż szukali okazji do zmiany koloru swej skóry. Oczywiście ze zmyciem farby czasem może być spory kłopot, szczególnie jeśli zostało się oblanym kolorową cieczą lub jeśli nieopatrznie  próbowało się zmazać barwnik na mokro. Pomaga wtedy uprzednie posmarowanie włosów i twarzy olejem kokosowym, gdyż wtedy łatwo można zmyć wszelką farbę

Czasem usłużni przechodnie ostrzegali, że polewacze czyhają na przechodniów z wysokości kilku pięter. Trzymałem się bliżej głównych arterii, aby wyjść daleko poza .strefę zagrożenia kolorowymi płynami. Im bardziej szedłem na północ wzdłuż linii metra za Chandi Chowk, tym było bardziej kolorowo, wszyscy pragnęli być też przeze mnie uwiecznieni w to święto kolorów : motocykliści, rowerzyści i ludzie ulicy, równie radośni  Na ulicach Kalkuty coraz więcej pojawiało się mężczyzn oszołomionych napojem o nazwie “bhang”. Może być on zarówno palony w fajce wodnej jak i spożywany Napój ten stanowi rodzaj wyciągu z żeńskich kwiatów i liści konopi i cieszy się sławą afrodyzjaku . Co ciekawe choć można go kupić w sklepie, który musi mieć na to licencję od rządu na jego sprzedawanie, to uprawa substratu jest w Indiach oficjalnie zabroniona. Stąd wszelkie książki ostrzegają turystki, aby trzymały się z daleka od osób pod wpływem bhangu

Przed wieczorem powróciłem do hotelu, gdzie miałem zamówioną już taksówkę do hotelu zarezerwowanego w pobliżu lotniska. W nocy rozpadało się tak, iż trudno było mi uwierzyć, ze wciąż panowała tam pora sucha.

12.03.2009 – czwartek – wylot do Bhubaneshwar, Bhubaneswar i Puri . Holi nadal trwa

Rankiem już nie padało , choć wszędzie dostrzec można było wielkie kałuże. Lotnisko w Kalkucie było stanowczo za małe w stosunku do sporej liczby pasażerów oczekujących na samoloty w godzinach rannych. Przez dłuższy czas nie było również wiadome przez którą bramkę do osobistej kontroli należy przejść, aby dojść do odpowiedniego stanowiska. Samolot linii Kingfisher.  do Bhubanseshwaru wystartował jednak punktualnie. Większość miejsc było jednak pustych.

Lot nie trwał dłużej niż godzinę.. W zapomnianym przez turystów Bhubaneszwaru nikt na przyjeżdżających nie czekał. O informacji turystycznej nawet nie można było marzyć. Ale był jakiś punkt zaczepienia. W pomieszczeniach dworca był człowiek w okienku z nazwą „Taxi prepaid”. Jego twarz zdradzała iż przeżył święto Holi i nie zdążył jeszcze się domyć. Ale gdy tylko wychyliłem się z budynku okazało się, że wszyscy się obsypywali i oblewali dostępnymi barwnikami. Bo w Orisie święto uległo przedłużeniu. A ja tymczasem byłem zupełnie nieprzygotowany, gdyż mój strój z poprzedniego dnia na Holi był już ukryty głęboko w plecaku. Korzystając  z okazji przylotu do Bhubaneshwaru chciałem zwiedzić dzielnicę świątyń,  zwane kiedyś Niezrównanym Polem Drzew Mangowych. Dostałem swojego kierowcę, który otrzymał zadanie obwiezienia mnie po mieście, a następnie zawiezienia mnie do Puri. Chlubą miasta jest wielki kompleks świątynny Lingaradża otoczony murem. Ale do wnętrza nie mają wstępu cudzoziemcy. Wejść nie można, ale można za to było ją oglądnąć. Służył temu taras pobliskiego budynku,  przewyższający wysokość muru. Aby wejść, należało uiścić „donation”, a jej wielkość wpisywano w księgę, Moje 100 rupii było jedną z mniejszych wartości, ale można się też i spodziewać, iż mniejszych kwot nie wpisywano, aby zachęcić odwiedzających do hojności.

W pobliżu Bhubaneszwaru ciągnęły się nie widziane do tej pory w innych częściach Indii zielone ryżowe pola. Droga do Puri przebiegała przez mniejsze i większe wsie, gdzie polewanie szło w najlepsze. Po przybyciu do hotelu również i tu nie omieszkano dołożyć trochę farbki na moją twarz. Popołudniu, gdy wydawać się mogło, iż aktywność na polu Holi powinna znacznie osłabnąć tak jak zresztą i palące promienie słoneczne, wybrałem się do miasta. Nad morzem kąpali się, ci co pragnęli zmyć z siebie kolory Holi. Od brzegu morza do siedziby Wielkiego Boga Dżagan-natha było z trzy kilometry. W sam raz aby wziąć riksze. Uliczki były coraz węższe, a ludzi coraz więcej, ale wreszcie mogłem dostrzec wieże tej najważniejszej świątyni Puri czyli  Dżagan-Natha – „Bóstwa Świata. Tak jak w Bhubaneshwar wstęp był wzbroniony dla obcych. Postanowiłem w to miejsce wrócić rankiem dnia następnego, zanim nie wybiorę się do świątyni w Konarak, stanowiącej oprócz Bhubaneszwar i Puri, trzeci punkt mojego wymarzonego trójkąta w Orisie

14.03.2009 – piątek – Puri, Konarak

W tym dniu mogłem już być spokojny o święto Holi. Zwiedzanie nie było już obarczone ryzykiem zmiany ubarwienia skóry czy wierzchniej odzieży. Przed hotelem czekał już nawet jakiś dyżurny rikszarz, z którym uzgodniłem cenę przejazdu do świątyni Dżagan-natha. Do świątyni można było wejść przez cztery bramy, zdobione  w figury człowieka na koniu, lwy, słonie i tygrysy . I takie też nosiły nazwę.  Dla mnie wrota te były zamknięte, ale i tu była płatna platforma widokowa. Mieściła się na drugim piętrze biblioteki, która dzięki temu miała niezły dochód, ściągany z. zaciekawionych cudzoziemców takich jak ja. Świątynia tętniła życiem. Tłumy ludzi ciągnęły w kierunku sanktuarium, na dachach wrzała praca robotników naprawiających dach.

Robiło się coraz goręcej i z wielką ulgą wróciłem do hotelu. We wczesnych godzinach popołudniowych podjechał umówiony już wcześniej samochód z kierowcą. Tym razem celem podróży była świątynia słońca w Konarak oddalona jakieś 30 kilometrów. Ta świątynia była zawsze przedmiotem moich marzeń, aby ją kiedyś móc ujrzeć. I stało się.  Aby wszystko zrozumieć, postanowiłem dodatkowo opłacić licencjonowanego przewodnika za 200 rupii. Najwięcej kłopotów miałem w zrozumieniu Hindu-English w wydaniu mojego przewodnika. Pierwsze pięć minut słuchania było krytyczne. Dopiero gdy podeszliśmy do świątyni i zaczął on pokazywać rzeźby, można było prawie wszystko zrozumieć  bez słów.  Dominowały, a może i bardziej rzucały się w oczy płaskorzeźby eksponujące witalność i pomysłowość w układach męsko-żeńskich. Wiele rzeźb było niewyraźnych , kontury niektórych postaci straciły już swoją wyrazistość.  Świątynia przypomina swym kształtem rydwan słoneczny wsparty na 24 kołach. Koła rydwanu – świątyni boga Słońca były olbrzymie, miały ponad trzy metry średnicy.. Przy moim wzroście – metr i 90 cm czubkiem głowy sięgałem jedynie do osi. Zmrok przyszedł nieubłaganie. Pożegnałem ten kamienny rydwan i już wieczorem dotarłem do swojego hotelu, aby skosztować miejscowych specjałów.

15.-16.03.2009 – sobota/niedziela  – przejazd do Bhubaneshwar, przelot do Delhi, zwiedzenie Delhi, powrót do Polski

Niedługo po wschodzie słońca wsiadłem do taksówki i przejechałem ponownie  60 kilometrów z powrotem na lotnisko w Bhubaneshwar. Nie było ono duże i stąd formalności znikome. Ale żadnego sklepu z pamiątkami z rejonu Orisy nie było na lotnisku. Po dwóch godzinach lotu liniami Jet Lite znalazłem się w samo południe na krajowym lotnisku imienia  Indiry Gandhi w Delhi, Musiałem niestety wziąć taksówkę na terminal międzynarodowy, gdyż opuściłem strefę przeznaczoną dla pasażerów tranzytowych.

Tam z kolei się okazało, iż bagaże przyjmowane są dopiero dwie, najpóźniej trzy godziny przed planowanym  odlotem . A mój samolot odlatywał w późnych godzinach wieczornych. Nie było niestety ze względów bezpieczeństwa żadnej przechowalni bagażu na lotnisku. A korzystać z usług z taksówkarza z ulicy, gdy miałem ze sobą cały bagaż było rzeczą ryzykowną. Ale i tu pojawili się usłużni ludzie szukający ponadto możliwości dobrego biznesu. Zapewniali mnie, iż miejsce na bagaż znajdą mi w – niedaleko od lotniska położonym – hotelu. Oferowali ponadto przejazd do centrum stolicy wszędzie tam gdzie będę chciał. I wszystko za 1200 rupii. Dodatkowo jeszcze był jeden warunek: abym wraz z kierowcą odwiedził w tym czasie choć trzy sklepy. Nie miałem ochoty czegokolwiek kupować, ale podobno nie stanowiło to żadnego problemu. Ważne było tylko, abym przestąpił progi sklepu. Żadnych innych propozycji nie mogłem znaleźć, więc przyjąłem ten typowy dla Indii układ wiązany.

Tym razem skierowałem się wpierw do Czerwonego Fortu. Dla kogoś kto był już w Agrze rozplanowanie budowli Czerwonego Fortu w Delhi wygląda bardzo podobnie. Była sobota, więc pełno było odświętnie ubranych Hindusów. Dla nich jak i dla mnie miejsce to stanowiło  ucieczkę przed zgiełkiem, kurzem i ciasnotą miasta oraz trudnego do wytrzymania dla Europejczyka stałego zainteresowania swoją osobą. Aż szkoda było mi opuszczać teren Czerwonego Fortu, wiedząc iż w samochodzie oczekuje mnie kierowca wraz ze swym kolegą, którzy uparli się, aby naprawdę odwiedzić ze mną jako klientem te przysłowiowe trzy sklepy. Było coraz później i za może niespełna godzinę nad Delhi miał zapaść zmrok. A wtedy skończyłoby się i moje fotografowanie. Miałem w planie podjechać przynajmniej do India Gate. Ale zanim mogłem tam dotrzeć udało się mojemu kierowcy wysadzić mnie przed pierwszym sklepem. Wszedłem tam do środka, ale nie taiłem, iż nie mam zamiaru w nim niczego kupować. „Wszedłem, bo o to mnie prosił mój kierowca”.

Wtedy dopiero się okazało się na czym polega właściwy układ kierowców z właścicielami sklepu. Jeśli klient utrzyma się w sklepie przynajmniej przez dziesięć minut i nawet jeśli w tym czasie nic nie kupi, wtedy kierowca dostaje prowizję wysokości około 1-2 dolarów. A że byłem tylko przez chwilę i do tego szczery do bólu, więc mój kierowca się o to nie wzbogacił . Wyszło na to, iż zgodnie z umową miałem odwiedzić kolejne 3 sklepy. Próbowałem zmienić układ, zapewniając ich, że dostaną ode mnie te trzy dolary, po dolarze za sklep, którego nie odwiedzę, ale oni nie chcieli na to przystać. Może liczyli na dodatkowe bonusy od właściciela sklepu, gdybym cokolwiek wartościowego kupił.

Jeszcze przed zachodem słońca udało mi się dotrzeć do Bramy Indii, gdzie jak zawsze było bardzo tłoczno. Panowała atmosfera pikniku; mnóstwo hinduskich rodzin wyległo na trawę – taka gorączka sobotniego popołudnia.  To było dobre zakończenie moich Indii, ale Indie jeszcze się czegoś ode mnie domagały. „You Promise, You Promise”. Oczy kierowcy i jego asystenta były skierowane na mnie z niemym wyrzutem. Musiałem spełnić ich oczekiwania i ruszyć jeszcze w jeden bój. Oczekiwały mnie jeszcze niechciane zakupy w trzech różnych sklepach. Wyszedłem z nich tylko z kilkoma drobnymi souvenirami, choć sprzedawcy ostrzyli sobie żeby, że zakupię dywan, który pewnie miałbym spłacać przez kolejne kilka lat.

Tak oto złożyłem swój hołd Indiom kupieckim i z nienaruszoną kartą kredytową mogłem wrócić na lotnisko.. O kupieniu pamiątek w sklepie w strefie wolnocłowej prawie można było zapomnieć. Znalazłem tylko trochę herbaty i nauczkę , aby kupowanie pamiątek nie zostawiać na ostatni czas podczas oczekiwania na lot. Do Zurychu doleciałem wczesnym rankiem, i w samo południe byłem już w Warszawie, w tym okresie wciąż szarej. Przydałby się naszej stolicy przynajmniej taki jeden dzień święta Holi.


  • Witaj w świecie globtroterów!

    Drogi internauto, niezależnie czy jesteś uroczą przedstawicielką       piękniejszej połowy świata czy też członkiem tej brzydszej. Wędrując   z  nami, podróżowanie przestanie być dla Ciebie…

    czytaj dalej

  • Jak polscy globtroterzy odkrywali świat?

    Historia „polskiego” poznawania świata zaczyna się całkiem efektownie. Pierwszy – jeżeli można go tak nazwać – polski globtroter był jednym z głównych uczestników…Zobacz stronę

    czytaj dalej

  • Relacje z podróży

Dołącz do nas na Facebook'u